Nawet o tym nie myśl. Część 1 - ebook
Nawet o tym nie myśl. Część 1 - ebook
To miał być zwykły szkolny dzień: odbębniasz kolejne lekcje, spotykasz się z chłopakiem, gadasz z kimś na przerwie, śmiejesz się z wygłupów kumpla... No, może o tyle nietypowy, że wszyscy obecni tego dnia uczniowie mieli iść na szczepienie przeciw grypie. Nie każdy to lubi, ale takie rzeczy da się przeżyć… A jednak ten dzień zmienił całkiem nasze życie. Bo kiedy słyszysz to, co myśli przyjaciółka, koleżanka z klasy, Twój chłopak, rodzice i nauczyciele, to bywa dość przykre, a kiedy znajomi usłyszą Twoje myśli, to może być katastrofa - przecież część spraw wolisz zostawić dla siebie, jak to, że podkochujesz się w chłopaku koleżanki czy że masz dość swojej przyjaciółki.
A teraz wszyscy już wiedzą, że Tess straciła głowę dla swojego najlepszego kumpla Teddy’ego, że Mackenzie oszukała Coopera, że pielęgniarka była kiedyś striptizerką. I ta wiedza wywraca wszystko do góry nogami.
Pełna dowcipnych wpadek historia, w której jedno wydarzenie przewartościowuje kompletnie wiele poglądów, zmienia szkolne przyjaźnie i miłości i całkowicie odmienia codzienność. Marzysz czasem o poznaniu cudzych myśli? Przekonaj się, jak by to było, gdyby inni mogli zajrzeć do Twojej głowy!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7229-596-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDTEM
Nie zawsze byliśmy dziwolągami. Oczywiście prawie każdy z nas czasem zachowywał się dziwacznie, ale to nie to samo.
Olivia Byrne, gdy się czymś przejęła, skubała skórki przy paznokciach aż do krwi.
Cooper Miller ciągle śpiewał. Kiedy szedł korytarzem, kiedy się uczył, przy jedzeniu. I nie wyśpiewywał kawałków z listy przebojów – muzyka i teksty dotyczyły jego codziennego życia. Tego, że chodzi do szkoły. Że się spóźnił na matmę.
Mackenzie Feldman, dziewczyna Coopera, nienawidziła igieł. Nie żeby ktokolwiek z nas je lubił, ale ona naprawdę igieł nie znosiła. Nienawidziła ich tak bardzo, że nigdy nie przekłuła sobie uszu. Na swoją szesnastkę włożyła klipsy.
A więc owszem, miewaliśmy pewne odchyły, ale przed drugim października, czyli na jedenaście dni przed festynem w Bloomberg High School i osiemnaście przed szesnastką Mackenzie, Olivia, Cooper, Mackenzie i reszta naszej klasy zaliczaliśmy się w zasadzie do typowych drugoklasistów.
I nawet drugi października, dzień, który wszystko zmienił, zaczął się dość normalnie.
Szykowaliśmy się do szkoły. Większość z nas mieszkała w Tribece, w obrębie kilku przecznic od BHS, czyli Bloomberg High School.
Tribeca to jeden z najzamożniejszych rejonów Manhattanu. Nie znaczy to jednak, że wszyscy byliśmy zamożni – w żadnym wypadku. Połowa naszych rodziców miała mieszkania własnościowe, druga połowa je wynajmowała. Niejedno z nas dzieliło pokój z rodzeństwem. Jeśli przyszło ci mieszkać w Tribece, mając naprawdę bogatych lub sławnych rodziców – jakby na przykład twoją mamą była Beyoncé albo twój tata zarządzał bankiem inwestycyjnym – nie lądowałeś jak my w BHS. Trafiałeś do szkoły niepublicznej.
Nieważne.
Drugiego października zjawiliśmy się w szkole, w większości o czasie. Pozamykaliśmy nasze rzeczy w szafkach i poszliśmy do sali dwieście trzy, bo właśnie tam dziesiąta be miała godzinę wychowawczą. Cooper nie przyszedł na czas – on zawsze się spóźniał. No i nie zamknął swojej szafki, bo odpuścił sobie zakładanie kłódki. I tak nie zapamiętałby szyfru. Poza tym nam ufał. Wtedy jeszcze ufał każdemu.
Zajęliśmy nasze stałe miejsca i zaczęły się gadki-szmatki.
– Darren Lazar spytał mnie, czy masz chłopaka – powiedziała Renée Hinger, gdy tylko usiadła obok Olivii w środkowej części sali. Na plecy Renée opadała apaszka w panterkę. Dziewczyna miała też czarną opaskę na włosach, kolczyki i srebrną bransoletkę pełną zawieszek. Była typową gadżeciarą. Należała też do typowych plotkar. Wielka ulga, że nie stała się jedną z nas. I bez niej mieliśmy wystarczająco dużo plot.
Serce Olivii zabiło mocniej.
– Co mu odpowiedziałaś?
Renée się roześmiała.
– A jak myślisz? Powiedziałam, że jesteś wolna. Bo chyba nie związałaś się z kimś i nie utrzymujecie tego w tajemnicy?
Olivia nigdy jeszcze z nikim nie chodziła. Piętnaście lat, a jeszcze się nawet nie całowała. Bała się, że kiedy nadejdzie na to pora, puści pawia na całującego.
Brakowało jej bowiem pewności siebie w stosunku i do chłopaków, i do dziewczyn. Jednym z głównych powodów, dla których trzymała z Renée, było to, że tamta brała na siebie dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent rozmowy.
Wtedy jeszcze, oczywiście, nie mieliśmy pojęcia, do jakiego stopnia Olivia jest niepewna siebie. Nie wiedzieliśmy też, że jeśli chodzi o całowanie, jest jeszcze zielona. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, co jednemu czy drugiemu z nas chodzi po głowie ani co ukrywa. Nie tak, jak teraz.
– Myślisz, że chce się ze mną umówić? – spytała Olivia.
Renée owinęła apaszkę wokół nadgarstka.
– A chcesz, żeby się z tobą umówił?
– Sama nie wiem. – Olivia spróbowała wyobrazić sobie Lazara. Miał lekko brązowe włosy i rumiane policzki. I chyba zielone oczy. Był dobrze ubrany. Nosił sportowe koszule i dżinsy. Wydawał się miły. Nikt nie zwracał się do niego po imieniu – znany był jako Lazar. Chodzili razem na zajęcia z wystąpień publicznych. Na samą myśl o tej lekcji skręcało ją w żołądku. Następnego dnia Olivię czekało wygłoszenie referatu na temat boreliozy, wartego czterdzieści procent oceny końcowej. A nic nie przerażało jej bardziej niż przemawianie do innych.
– Według mnie wy dwoje doskonale do siebie pasujecie – dodała Renée.
– Dlaczego? – zapytała Olivia. – Bo oboje jesteśmy niscy?
– Nie. Dlatego, że oboje jesteście mili. I mądrzy. I słodcy.
Olivia nie powiedziała nie, ale i nie przytaknęła. Nie dlatego, że nie lubiła Lazara. Rzecz w tym, że sama myśl o randce – gdzie będzie musiała uważać na to, co ma na sobie, co je i co mówi – niewiarygodnie ją stresowała. Zaczęła skubać kciuk.
W końcu do klasy dotarł Cooper, śpiewając pod nosem. Jak zwykle wyglądał trochę jak fleja, jakby się obudził, zgarnął z podłogi leżące tam na kupie dżinsy, zieloną bluzę z kapturem i włożył je na siebie.
Bo tak właśnie zrobił. Do tego Cooper miał swoją czapkę jankesówkę. Nosił ją przez cały sezon bejsbolowy, dopóki Jankesi byli w grze. Podkreślała błękit jego oczu, on jednak nie miał o tym pojęcia. Chyba że czytał nam w myślach.
Cooper przyłożył otwartą dłoń do ucha.
– Co jest, dziesiąta be, nie usłyszę heja hej?
– Heja hej – zawołał Nick Gaw z boku sali. Nick należał do najlepszych przyjaciół Coopera.
Cooper westchnął, udając rozczarowanie.
– Słabe to było, ziomy. Słabe. Bardzo słabe. Jankesi wieczorem wygrali! Czemu nie słychać waszego heja hej?
Mackenzie wsparła go więc swoim heja hej. Musiała. To należało do jej obowiązków jako jego dziewczyny, nawet jeśli czasem uznawała wygłupy Coopera za nieco krępujące, jak wtedy gdy się uparł, że przeniesie ją na barana przez cały korytarz.
Cooper zatrzymał się przed stolikiem Olivii i pogroził jej palcem.
– Livie, nie słyszałem twojego heja hej. Dlaczego nie słyszałem, jak wołasz heja hej?
Olivia aż się zaczerwieniła. Zacisnęła dłonie na krawędzi stolika. Nie lubiła takiego przypierania do muru. Serce waliło jej szybko, w ustach czuła suchość. Zastanawiała się. Czy zrobiła coś głupiego? Czy jej heja hej zabrzmiało jakoś nie tak? Powinna włożyć w nie więcej zapału? Położyć większy nacisk na heja, nie podkreślając tak mocno hej?
Lubiła Coopera. Gdyby nie był tak totalnie z innej ligi i nie miał już dziewczyny, może by się w nim nawet zabujała. Był jednym z tych, co to zawsze się uśmiechają. Zawsze przyjazny. Zawsze otwarty na innych. Jak teraz, gdy próbował zachęcić ją do wiwatowania.
Była w stanie to zrobić. Pewnie, że tak! Wystarczyło wypowiedzieć słowa, które miała na końcu języka.
– Heeja hej?
Cooper poklepał ją po głowie, jakby była królikiem. W dzieciństwie miał królika przez całe dwa tygodnie, dopóki tata nie wymusił oddania go z powrotem do sklepu zoologicznego. Dostał w zamian żółwia. Geralda.
– Dobra robota, Livie. Dziękuję za występ.
Olivia jeszcze mocniej się zarumieniła.
Cooper dbał o to, by rozmawiać z Olivią. Była nieśmiała, on jednak dobrze wiedział, że przy odrobinie pomocy dziewczyna wydostanie się ze swojej skorupy. Jak Gerald. Początkowo, zaraz po tym, jak Cooper go dostał, żółw prawie nie oddalał się od swojej miski. Obecnie paradował po całym lofcie, jakby był burmistrzem Tribeki.
Jeszcze kilkoro z nas Cooper skłonił do wiwatowania, przechodząc zygzakiem między stolikami ku pustemu miejscu przy oknie, w ostatnim rzędzie, tuż obok Mackenzie i jej najbliższej przyjaciółki, Tess Nichols.
– Już ci dziękuję, Cooper – powiedziała pani Velasquez, zamykając za sobą drzwi. – I proszę, zdejmij czapkę.
Cooper posłał naszej wychowawczyni szeroki uśmiech. Miał lekką wadę zgryzu po tym, jak zgubił aparat nazębny po miesiącu używania.
– Ale, pani V., nie zdążyłem dzisiaj umyć włosów.
– Może więc zechcesz rozważyć na przyszłość wcześniejsze wstawanie? – zasugerowała nauczycielka, zdejmując sweter i wieszając go na krześle.
Cooper zdjął czapkę, odsłaniając rozczochrane włosy, przycisnął ją do piersi i w końcu usiadł.
– To lecimy z imprezą – ogłosił i odchylił się na krześle tak mocno, że oparcie pocałowało ścianę.
– Zobaczmy, kogo tu mamy – powiedziała pani Velasquez i sprawdziła listę obecności. Kiedy skończyła, usiadła na biurku, machając nogami. – Słuchajcie, mam dobre i złe wiadomości – oznajmiła. – Zacznę od złych.
Zamieniliśmy się w słuch.
– Tych z was, którzy planują się zaszczepić przeciwko grypie, czyli jak sądzę, większość, czeka to dzisiaj podczas przerwy obiadowej – zapowiedziała.
Jęknęliśmy. Pani Velasquez odchrząknęła.
– A teraz dobra nowina…
Cooper zabębnił o blat ławki.
Nasza wychowawczyni się uśmiechnęła.
– Prawdopodobnie unikniecie grypy.
Naturalnie odpowiedzieliśmy buczeniem.
– A jeśli ja chciałbym mieć grypę? – zapytał Cooper.
– Dlaczego miałbyś tego chcieć? – zaciekawiła się pani Velasquez.
– Siedziałbym w domu i oglądał bejsbol – wyjaśnił.
– Ja też nie miałbym nic przeciwko tygodniowi bez szkoły – zauważył Nick.
To było zrozumiałe. Jego mama uczyła u nas biologii. Gdyby nasze mamy uczyły w tej szkole, też wolelibyśmy siedzieć w domu.
– Ja się nie będę szczepić – oświadczyła Renée, bawiąc się opaską do włosów. – Nigdy nie choruję. I wiecie, czytałam w jednym artykule, że te szczepionki w ogóle nie działają. Że firmom farmaceutycznym zależy tylko na tym, by na nas zarabiać.
Słysząc nasz powszechny jęk, Renée skrzyżowała ręce na piersi i przewróciła oczami. Była entuzjastką teorii spiskowych i uważała, że rząd chce nas wszystkich załatwić.
Obecnie nie jesteśmy już tak pewni, że nie ma racji.
– Ja też sobie odpuszczę – powiedziała Mackenzie.
Mackenzie urodziła się jako wcześniak, po dwudziestu sześciu tygodniach ciąży zamiast po czterdziestu. Przeszła wiele operacji. Operację oczu. Operację nerek. Operację serca. Żadnej z nich nie pamiętała, wiedziała jednak, że nie znosi zastrzyków, i zakładała, że jedno ma jakiś związek z drugim.
– Mam sam przez to przejść? – spytał Cooper. – Zróbmy to razem. Będę cię trzymał za rękę. Faajnie będzie – zanucił.
Mackenzie nie widziała nic potencjalnie fajnego w sytuacji, gdy w grę wchodziły zastrzyki. Jej chłopak jednak zawsze dostrzegał jasne strony. Chodzenia do szkoły. Grypy. Szczepienia.
Cooper żył po jasnej stronie.
Pani Velasquez zastukała palcami w biurko.
– Zapamiętajcie więc wszyscy. Gabinet siostry Carmichael. Przerwa obiadowa. Weźcie poświadczenie zgody rodziców, o ile nie przesłali go wcześniej.
Pani Velasquez kontynuowała przemowę, a Olivia wciąż się zamartwiała. Ale nie szczepieniem. Nie bała się zastrzyków. Niepokoił ją referat na temat boreliozy.
Skubała kciuk. Wszystko pójdzie dobrze, upomniała siebie. Dobrze, dobrze, dobrze.
Oczywiście nie poszło dobrze. Pod żadnym względem. Olivia jednak nie mogła wiedzieć, że tak się stanie. Nie miała przecież zdolności paranormalnych.
Ha, ha, ha.
Jeszcze nie.
Myślicie może, że to Olivia opowiada tę historię. Albo Mackenzie, albo też Cooper, albo ktoś inny z naszej klasy, kogo jeszcze nie poznaliście?
Mógłby to być ktokolwiek z nas. Ale nie jest. To my wszyscy. Opowiadamy wam tę historię razem. Innego sposobu nie znamy.
Oto opowieść o tym, jak się staliśmy dziwolągami.
Czyli jak grupa poszczególnych ja zmieniła się w my.ROZDZIAŁ TRZECI
AUĆ
Olivia przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze w znajdującej się na parterze łazience dla dziewcząt. Kiedy Mackenzie zapytała ją, czy szczepienie bolało, już otwierała usta, żeby powiedzieć, że było świetnie, wspaniale, super! Uświadomiła sobie jednak, że wyszłaby na wariatkę. No bo lubiła szczepienia – dawały jej poczucie bezpieczeństwa i znajdowania się pod opieką – ale czy naprawdę byłaby gotowa to wyjawić? Normalnie się takich rzeczy nie mówiło. Dlatego nie odpowiedziała. Co też nie wyglądało za bardzo normalnie.
Olivia westchnęła.
Jeśli chodzi o plusy, miło było się spotkać z siostrą Carmichael. Olivia i siostra Carmichael od dawna się przyjaźniły.
No, może nie była to przyjaźń. Ale u pielęgniarki Olivia czuła się o wiele swobodniej niż w stołówce.
Często odwiedzała jej gabinet.
Naprawdę często.
Przynajmniej dwa razy w tygodniu.
Ilekroć miała kaszel, bolał ją brzuch lub pękały jej skórki przy paznokciach, Olivia szła prosto do siostry Carmichael. Żeby się upewnić, że to nie rak. Albo zawał serca. Albo limfangioleiomiomatoza. Która, oczywiście, atakowała jedną osobę na milion, ale zaczynała się kaszlem, a jeśli akurat byłaś tą jedną na milion, to w ciągu roku było już po tobie.
Ojciec Olivii miał zawał serca w wieku czterdziestu dwóch lat. Olivia miała wtedy dziesięć lat. W jednej chwili stanowili szczęśliwą rodzinę, robiącą zakupy w galerii Roosevelt Field, moment później tata leżał na brudnej podłodze w strefie gastronomicznej, kurczowo przyciskając dłonią klatkę piersiową. Zmarł, zanim dowieźli go do szpitala.
Od tamtej pory Olivia unikała stref gastronomicznych. I centrów handlowych. A także Long Island. Jej mama czuła to samo – sprzedały swój dom na przedmieściach i przeniosły się do centrum Nowego Jorku, kilka przecznic od American Express, miejsca pracy mamy.
Wizyty w gabinecie siostry Carmichael, z jego nienagannie białymi ścianami i plakatami przypominającymi uczniom o zagrożeniu zapaleniem opon mózgowych, podnosiły Olivię na duchu.
Kiedy weszła na szczepienie i się przywitała, a siostra Carmichael spytała, jak się miewa, Olivia odparła, że trochę boli ją głowa, ale poza tym świetnie, po czym podsunęła ramię, dostała zastrzyk, pielęgniarka przykleiła jej plaster i się pożegnały.
Olivia nie miała wątpliwości, że na krótko.
Potem wybrała sobie zielonego lizaka.
Oddaliła się od Mackenzie i reszty klasy, po czym odpakowała cukierek i włożyła do ust. Nie chciała lizać go wcześniej, żeby nie wypaść głupio.
Teraz jednak wpatrywała się w swoje zielone usta i wargi, widoczne w łazienkowym lustrze, i była pewna, że wygląda idiotycznie. Dlaczego wybrała zielony lizak? Och, czemu, czemu? Wyglądała jak morski potwór. Albo Hulk.
Nachyliła się i obmyła usta wodą. Zieleń nie schodziła.
Mowy nie było, żeby mogła pójść do stołówki i porozmawiać tam z wiadomo kim. Z nikim już nie zamierzała tego dnia rozmawiać. Ani nawet otwierać ust, o ile da się tego uniknąć. Ani dzisiaj, ani nawet następnego dnia.
O nie! Nie, nie i nie.
Następnego dnia będzie musiała otworzyć usta. Ma przecież wygłosić referat! O jedenastej! A jeśli zieleń nie zejdzie do tego czasu? Jeżeli już wcale nie zejdzie? Chwyciła za krawędź umywalki, czując, że kręci się jej w głowie. Marzyła, by znaleźć się gdziekolwiek indziej.
***
Mackenzie śledziła wzrokiem siostrę Carmichael i jej olbrzymią igłę, wędrujące prosto ku niej przez gabinet.
– Cooper, ty pierwszy – powiedziała.
Chłopak podciągnął rękaw i usadowił się wygodnie na fotelu pacjenta.
Siostra Carmichael wycelowała w niego igłę. Szykowała się do ataku. Lada moment. Zbliżała się coraz bardziej.
Mackenzie usiłowała odwrócić wzrok. Powinna odwrócić wzrok. Nie mogła jednak tego zrobić.
A zdecydowanie nie powinna była patrzeć.
– AUAA!!!
To nie był Cooper, tylko Mackenzie. Cooper ledwie poczuł cokolwiek. To było jak ukąszenie komara, którego się człowiek spodziewa. A ukąszenia komarów nie robiły na Cooperze wrażenia. Takie rzeczy na niego nie działały.
– To pikuś – stwierdził, gdy pielęgniarka przyklejała mu plaster.
Mackenzie zauważyła, że ściany gabinetu wokół niej się kołyszą.
– Niedobrze się czuję. Jeśli jestem chora, nie wolno mi się szczepić, prawda?
– Jeżeli masz gorączkę, to nie – potwierdziła pielęgniarka.
Mackenzie pokiwała głową.
– Jestem prawie pewna, że mam.
Siostra Carmichael roześmiała się.
– Zmierzę ci temperaturę, tak na wszelki wypadek.
Wyjęła termometr, którego zawsze używała, taki, który przykłada się do czoła, i zmierzyła Mackenzie temperaturę.
Zapiszczał.
– Nie gorączkujesz – oznajmiła siostra Carmichael.
– A niech to!
– Nie musisz się szczepić, jeżeli nie chcesz – przypomniała pielęgniarka. – Nie ma obowiązku.
Mackenzie mogłaby więc sobie pójść.
Wszyscy moglibyśmy sobie pójść. Każde z nas mogłoby obrócić się na pięcie i wyjść, nie oglądając się za siebie.
Mogliśmy, mieliśmy taką możliwość. Może trzeba było?
Nie zrobiliśmy tego.
– Nie. – Mackenzie nabrała tchu. – Pani da mi tę głupią szczepionkę. – Z rozmachem wyciągnęła prawą rękę.
Pielęgniarka podwinęła rękaw jej czarnego kaszmirowego sweterka.
– Au!
– To był dopiero spirytus – roześmiała się pielęgniarka.
Cooper ścisnął kolano Mackenzie.
– Zamknij oczy. Wyobraź sobie coś dobrego. Coś jak jutrzejszy obiad.
To Mackenzie była w stanie zrobić. Zamknęła oczy. Wyobraziła sobie wargi Coopera. Miał niesamowite wargi. Różowe. Jakby je malował, choć przecież nie używał szminki. Pulchne. Górną odrobinę pulchniejszą od dolnej.
Wtedy jednak w jej myśli wdarła się inna para warg.
Usta Bennetta.
I zakłuło ją w ramię. Auć!
Należało się jej. Zasłużyła na ten ból.
– Już po wszystkim – powiedziała pielęgniarka.
Mackenzie nie spieszyła się z otwarciem oczu. Nie chciała spojrzeć w twarz Cooperowi.
– Kocie – powiedział Cooper – to już koniec.
Byłby, pomyślała, gdybyś wiedział, czego się dopuściłam. Ale się nigdy nie dowiesz.
Otworzyła oczy.
– Nie zapomnij swojego lizaka – dodała siostra Carmichael.ROZDZIAŁ CZWARTY
TRZECI PAŹDZIERNIKA
Nadszedł ten dzień. Nie żeby Olivia wiedziała, że chodzi właśnie o TEN dzień. Wtedy jeszcze myślała o nim jako o dniu referatu.
Za trzy godziny i czterdzieści pięć minut.
W piątej klasie, jeszcze w szkole na Long Island, Olivia dostała rólkę w szkolnym przedstawieniu. Miała tylko jedną linijkę tekstu. Jedną linijeczkę. Ćwiczyła tę linijkę pod prysznicem. W pokoju. Na podwórku. Ale gdy nastał wieczór tego jednolinijkowego występu, stanęła na scenie naprzeciw twarzy wpatrzonych w nią w oczekiwaniu i w głowie miała próżnię. Pustkę. Lukę. Nie mogła oddychać. Przed oczyma pływały jej czarne plamy. Reszta obsady usiłowała sprowadzić ją ze sceny, ona jednak nie mogła się ruszyć. I tak stała zastygła. Jak smętny, topniejący lód na patyku.
Najwyraźniej nie były jej pisane w przyszłości Nagrody Tony.
Tak jakby miała jeszcze kiedykolwiek dobrowolnie wyjść na scenę. O nie, dzięki, wielkie dzięki.
Ćwiczyła swoją przemowę pod prysznicem.
– W Ridgefield, w stanie Connecticut, Jamie Fields szła boso przez swój trawnik. Nie miała pojęcia, że skończy się to boreliozą.
Jamie Fields naprawdę istniała. Naprawdę istniała i umarła na boreliozę.
Olivia jako temat referatu wybrała boreliozę, ponieważ po latach bycia hipochondryczką osiągnęła mistrzowski poziom wiedzy o chorobach, a właśnie tej raczej nie musiała się obawiać, mieszkając w centrum Manhattanu.
Ćwiczyła, ubierając się.
Ćwiczyła po drodze do kuchni, nie wypuszczając z rąk notatek.
– Dzieńdoberek! – zawołała mama. – Dobrze się czujesz, kochanie? Wyglądasz blado.
Według matki Olivia zawsze wyglądała blado.
Bo była blada. Miała ciemne proste włosy i jasną cerę. Można by pomyśleć, że w dzieciństwie jej ulubioną postacią z baśni była tak podobna do niej Królewna Śnieżka, jednak Olivia nigdy nie utożsamiłaby się z kimś zdolnym do przyjmowania pożywienia od nieznajomych.
– Nic mi nie jest – warknęła dziewczyna i od razu poczuła się gorzej. – Nic mi nie jest – powtórzyła już łagodniej.
– Na pewno dobrze się czujesz? – upewniła się mama. – Szczepionka przeciwgrypowa daje czasem skutki uboczne.
Mama Olivii też była hipochondryczką. Poza tym stanowiła przykład nie tak znów łagodnego przypadku nerwicy natręctw i zaburzeń lękowych. Myła ręce tak często, że ścierała do krwi kostki palców. Olivia odziedziczyła po niej hipochondrię i stany lękowe, na szczęście jednak jeszcze nie załapała się na nerwicę natręctw. Miała nadzieję, że nie dorobi się jej z wiekiem.
Olivia rozważała, czy nie powiedzieć mamie, że się źle czuje i zostanie w domu, ale oznaczałoby to wizytę na pogotowiu. Wiedziała też, że i tak musiałaby wygłosić referat, tyle że dzień później. Spędziłaby kolejny dzień w panicznym lęku, ogarniającym całe jej ciało jak niepohamowana wysypka.
– Nic mi nie jest – powtórzyła głosem bardziej drżącym, niż planowała.
– Nalałam ci soku – powiedziała mama. – I dodałam do granoli trochę banana. A na serwetce położyłam witaminę.
– Dzięki – odparła Olivia, choć obawiała się, że przełknięcie czegokolwiek spowoduje u niej wymioty.
Zamiast tego odświeżała w pamięci referat. W Ridgefield, w stanie Nowy Jork…
O nie! Nie w stanie Nowy Jork. Ridgefield leżało w Connecticut! Zapomniała, gdzie mieszkała nieszczęsna Jamie! A skoro nie mogła zapamiętać, gdzie Jamie nabawiła się choroby, to jak zapamięta całą resztę?
Zegar pokazał dwie minuty po ósmej.
Za dwie godziny i pięćdziesiąt osiem minut.
Zapowiadał się długi poranek.
Olivia umyła zęby, upewniła się, że zielony barwnik rzeczywiście zszedł, chwyciła torbę – i notatki! Notatek zapomnieć nie wolno! Ridgefield, Connecticut! Podbiegła do windy i wsunęła się do jej wnętrza. Była tam już dziewczyna ze starszej klasy, Emma Dassin. Emma się nie przywitała, więc Olivia też nie.
Rozklekotane drzwi już miały się zamknąć, gdy usłyszała:
– Livie! Livie, zaczekaj!
Wcisnęła guzik zamykający windę, było już jednak za późno.
Jej mama zablokowała drzwi ręką.
– Zapomniałaś o czapce. – Starała się ją wcisnąć córce.
– Mamy październik – mruknęła Olivia.
– Wieje! A ty nie czujesz się dobrze. Weź ją.
Olivia wzięła czapkę. Lepiej było mieć to już z głowy.
– Wspaniałego dnia! I uważaj, przechodząc przez Broadway!
Drzwi w końcu się zamknęły.
Olivia spojrzała na swoją czapkę z szarej wełny. Nie chciała się przeziębić. Przede wszystkim jednak nie mogła sobie pozwolić na przejmowanie się naelektryzowanymi włosami.
Wepchnęła ją do torby akurat wtedy, gdy drzwi otworzyły się, ukazując korytarz na parterze.
***
Klasa. Dwie i pół godziny do mowy Olivii.
– Co złego może się przytrafić? – spytała ją Renée.
Co złego? Najgorsze scenariusze zaraz wyświetliły się w głowie Olivii. Będzie stała przed wpatrzoną w nią klasą. Serce będzie jej walić w kosmicznym tempie. Zacznie się łapanie powietrza. Zobaczy ciemne plamy. Zemdleje i prawdopodobnie umrze.
Tak, umrze.
Olivia pokręciła tylko głową.
– Dlaczego sobie nie wyobrazisz, że wszyscy w klasie są nago? – poradziła Renée. – Zwłaszcza Lazar.
Olivia nie miała ochoty myśleć o nagim Lazarze. W ogóle nie miała ochoty myśleć o Lazarze. Świadomość, że w ich klasie jest facet potencjalnie nią zainteresowany, jeszcze wszystko pogarszała. Zaczęła skubać kciuk.
BJ odwrócił się na krześle.
– Powiedziałaś „nago”?
– Olivia ma wygłosić referat – wyjaśniła Renée. – Myślę, że powinna sobie wyobrazić, że wszyscy w grupie są nago.
– Ja zawsze sobie wyobrażam wszystkich nago. W tej chwili też. – Przeniósł wzrok z Olivii na Renée. – Wyglądacie świetnie.
– Och, zamknij się – odparła Renée, ale też, co zdążyła zauważyć Olivia, wyprężyła biust.
Do klasy wszedł ze śpiewem na ustach Cooper.
– Co dzieje się, dziesiąta be?
– Wyobrażamy sobie, że jesteśmy nago – wyjaśniła Renée.
– Rewelacja – stwierdził Cooper, przybierając pozę He-Mana.
Olivia się uśmiechnęła. Zamarzyło się jej, żeby towarzyszył jej podczas publicznych wystąpień. Nie po to, żeby miała go sobie wyobrazić nagiego – po prostu umiał ją rozbawić.
– Musisz skupić się na mnie – powiedziała Renée, jako że ona była w grupie krasomówczej Olivii. – Całą resztę zignoruj.
Olivia była absolutnie pewna, że to nie zadziała. Renée była niesamowitą mówczynią. Nawet nie potrzebowała notatek. Po prostu mówiła. Mówiła i mówiła.
Weszła pani Velasquez.
– Kogo tu dziś mamy? Adam? Już jesteś. Świetnie.
– Wczoraj przepadło mi szczepienie. Powinienem pójść dzisiaj? – zapytał Adam.
– Tak. Podczas przerwy obiadowej.
Olivia zerknęła na zegarek. Była ósma czterdzieści pięć. Dwie godziny i piętnaście minut do jej referatu.
***
Pora nadeszła. Ridgefield, Connecticut. Ukłucia kleszczy. Rumień wędrujący.
– Olivia Byrne, twoja kolej – powiedział pan Roth. Nie pomagało, że był najstraszniejszym nauczycielem w całej szkole zarówno pod względem zachowania, jak i wyglądu. Ważył około dwustu kilogramów, miał z metr osiemdziesiąt i wiecznie skrzywioną minę. Wyglądał jak troll, o ile wśród trolli zdarzają się olbrzymy.
Skupienie. Referat. Borelioza.
Olivia wstała. Nogi miała jak z waty. Serce pędziło gazylion kilometrów na godzinę. Była na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, że wszyscy to słyszą.
Przypomniała sobie, że nieregularne tętno jest jednym z objawów boreliozy. A jej serce niewątpliwie pracowało teraz nieregularnie. Może jednak choruje na boreliozę? Może ją sobie wykrakała? Czy to możliwe? Czy może kogoś zarazić? Może powinno się ją niezwłocznie objąć kwarantanną?
Klasa była dziś wyjątkowo rozgadana. Głosy dochodziły zewsząd. Olivia poczuła mdłości – jakby znalazła się na kołyszącym się pokładzie łodzi. Poza tym zrobiło się jej gorąco. I zaczęła się pocić. Była mokra pod pachami. Czy użyła rano dezodorantu? Miała wrażenie, że tak. Owszem.
Dotarła na środek sali. Odwróciła się. Usilnie starała się nie zauważać Lazara, który siedział dwa rzędy dalej i się w nią wgapiał. Bez wątpienia się rumienił i był słodki.
A wszyscy w klasie nadal gadali.
– Ależ tu gorąco.
– Zapomniałam odrobić hiszpański.
– Powinienem sobie walnąć trzecią kawę.
– Czemu przed lekcją nie poszłam siku?
Olivia wątpiła, czy da sobie radę. Mimo to będzie musiała. Chyba że odmówi. I nie zaliczy zadania, a także zapewne całego kursu.
Popatrzyła na salę.
– Zapowiada się potworne nudziarstwo – stwierdził któryś z uczniów.
Olivia odchrząknęła.
– I czego ona tak stoi? – usłyszała.
Wszyscy nadal gadali. Olivia zacisnęła wargi, zdecydowana zaczekać, aż się zamkną.
Renée spojrzała na nią.
– No już, Olivia, dasz radę – powiedziała.
Tyle że nie poruszyła przy tym ustami. Usta miała zamknięte. Jak to? Olivia nic już nie rozumiała.
O nie, ona tak dziwnie na mnie patrzy. Czyżby miała zemdleć?
Renée nie przestawała mówić, ale nie poruszała ustami. Jak ona to robi? Jakby była brzuchomówcą.
Lazar też się jej przyglądał.
Wygląda kiepsko, zauważył.
Skoro tak uważał, to czemu pytał, czy jest wolna. I dlaczego jego usta też się nie poruszały?
To jakieś jej urojenia? Czy ktoś jeszcze dostrzegł, co tu się dzieje?
Olivia rozejrzała się po sali. Wszyscy wciąż gadali, ale nikt nie poruszał ustami.
Co jej jest?
Wygląda, jakby miała puścić pawia.
O mój Boże. Olivia pojęła nagle, że oni niczego nie mówią. Oni to myślą. Słyszała myśli innych ludzi. I wszystkie dotyczyły jej. Szok był tak silny, że ledwie mogła oddychać.
Głosy docierały do niej coraz szybciej i gwałtowniej.
Ona się robi sina.
Naprawdę chce mi się siku.
Czemu jeszcze nie zaczęła?
Sala zaczęła wirować. Olivii brakowało powietrza.
Zaraz zemdleje!
Co się dzieje?, zapytała samą siebie. Zobaczyła wpatrującą się w nią Pi.
Pojęcia nie mam, odparła Pi.
Czyżby Pi odpowiedziała na jej myśl? To nie miało sensu. Sala kręciła się tak, jakby Olivia znalazła się na wariackiej karuzeli. Wbiła wzrok w Pi, tej sztuczki nauczył ją tata, gdy w dzieciństwie zabrał ją do Disney Worldu. Wystarczy znaleźć jakiś punkt w oddali i skupić na nim oczy, a mdłości znikną. Tyle że nagle miała przed sobą dwie Pi.
– Olivia! – wrzasnęła Renée.
I była to ostatnia rzecz, jaką Olivia usłyszała, zanim wszystko pociemniało.ROZDZIAŁ PIĄTY
WIEM, O CZYM MYŚLISZ
Nie mamy pojęcia, czemu to się przytrafiło tak wielu z nas akurat na trzeciej lekcji. Nie wszystkim. Ale i tak całej masie.
Godzina jedenasta musiała być godziną czarów.
Mackenzie, kiedy to się stało, siedziała na analizie matematycznej. Myślała o Bennetcie. Nie chciała myśleć o Bennetcie. Usiłowała się powstrzymać od myślenia o Bennetcie. Bo czy choć lubiła Bennetta? Nie była tego pewna.
Był o rok starszy od niej. Chodził do przedostatniej klasy w Westside Academy. Szkole niepublicznej. I mieszkał w jej domu.
Pierwszy raz rozmawiali ze sobą przeszło rok temu, latem, zanim poszła do pierwszej klasy i kiedy jeszcze była wolna.
Poznali się na tarasie na siódmym piętrze. Był sierpień. Mackenzie się opalała.
Dużo się opalała. Na tarasie były trzy leżaki i zawsze zajmowała ten po prawej.
On zajął leżak obok niej. Mackenzie w pierwszej chwili go nie zauważyła. Słuchała muzyki na iPhonie i kiedy otworzyła oczy, żeby pociągnąć łyk dietetycznej coli – bo dietetycznej coli piła mnóstwo – przystojniak z windy już tam był.
Wysoki, ciemnowłosy i półnagi. Miał przeciwsłoneczne aviatory i granatową koszulkę, która zastępowała mu poduszkę.
– Cześć – powiedział.
– Cześć – odpowiedziała. Pożałowała, że zamiast zielonego bikini Milly ma na sobie czarne od Michaela Korsa. I, ot tak, obudziła się w niej miłość. A przynajmniej pożądanie.
W październiku Bennett zaesemesował do niej o dwudziestej trzeciej, żeby spotkała się z nim na tarasie, chociaż nie wolno było tam przebywać po dwudziestej drugiej. Przyniósł skręta i wtedy pierwszy raz zapaliła trawkę. Wszystko zrobiło się jakieś niewyraźne, a oni tulili się do siebie na leżaku. Światła były już wygaszone, nikt więc tego nie widział.
Obściskiwali się też później: na tarasie, w jej pokoju pod nieobecność rodziców i siostry, u niego, gdy miał wolną chatę. Było wszystko, poza seksem. Spotykali się przynajmniej dwa razy w tygodniu, aż do lutego, do walentynek, kiedy to Mackenzie postanowiła się dowiedzieć, jak to właściwie z nimi jest. Czy to tylko takie obmacywanki? Czy chodzą ze sobą? W domu trzymali się razem, ale nigdy nie przedstawił jej swoim przyjaciołom, mieszkającym w większości na Upper West Side. W weekendy on chodził na swoje imprezy, ona na swoje. Przyjaciółki Mackenzie wiedziały o nim, a jego przyjaciele o niej, ale nie było to nic oficjalnego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki