Naznaczone literą „P” - ebook
Naznaczone literą „P” - ebook
Dramatyczne losy Polek w III Rzeszy
Zapomniana historia przymusowej pracy kobiet
Ponad połowę polskich robotników cywilnych w nazistowskich Niemczech stanowiły kobiety, a ich średni wiek wynosił około dwudziestu lat. Młode dziewczyny znalazły się w ekstremalnych okolicznościach: niedożywienia i wszechobecnego głodu, wycieńczającej pracy ponad siły, chorób i katastrofalnych warunków życia. Polskie robotnice przymusowe doznawały cierpień nie tylko fizycznych, ale również psychicznych. Atmosfera wrogości i przemocy pogłębiała mentalne wyczerpanie i poczucie bezradności. Te, które przeżyły wojnę, wciąż szukały spokoju duszy.
Naznaczone literą P. to oparta na solidnych historycznych źródłach opowieść o losach polskich kobiet wywiezionych do pracy przymusowej w nazistowskich Niemczech. Sophie Hodorowicz Knab dotarła do osobistych świadectw robotnic, na podstawie których odtworzyła dramatyczne realia kobiecej codzienności. Wyłania się z nich obraz nie tylko wszechobecnego cierpienia, ale również wielkiej odwagi i uporczywej woli przetrwania.
To pierwsza na polskim rynku książka pokazująca realia przymusowych robót w III Rzeczy z perspektywy kobiet.
W świecie pełnym ubóstwa i cierpienia choćby jeden niewielki akt dobroci i życzliwości okazanej w potrzebie często zapadał w pamięć na lata, a czasem nawet na całe życie — i to zarówno dorosłym, jak i małym dzieciom. Tak było w przypadku Janiny Buczek-Różańskiej, która najpierw wraz z rodziną została wysłana do obozu koncentracyjnego na Majdanku, a stamtąd trafiła do Niemiec jako robotnica przymusowa. „Święta spędzaliśmy zawsze w gronie Polaków. Ale raz zdarzyło się inaczej. Którejś Wigilii otworzyły się drzwi i wszedł Niemiec w mundurze. Jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że przyniósł nam skromną, ale jakże miłą sercu — choinkę. Był zdziwiony naszymi łzami. A myśmy nie mogli uwierzyć w ten życzliwy gest ze strony Niemca. (fragment)
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06700-0 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŻYCIE I PRACA W ROLNICTWIE I W FABRYKACH
JAK ZACHOWYWAĆ SIĘ W STOSUNKU DO POLAKÓW?
W celu zapewnienia żywności narodowi niemieckiemu, a także pozyskania niezbędnej siły roboczej dla rolnictwa w tym roku w rolnictwie zatrudniono dużą liczbę Polaków. Mają oni ułatwić niemieckim chłopom zadanie zniweczenia rozpętanej przez naszych wrogów kampanii zagłodzenia narodu niemieckiego.
Z tego względu oczekujemy od wszystkich naszych współrodaków mieszkających na wsi:
TRZYMAJCIE SIĘ Z DALA OD POLAKÓW!
Należą oni do narodu, który zaledwie kilka miesięcy temu wymordował 58 tysięcy Niemców.
NIE STAWAJCIE SIĘ ZDRAJCAMI WSPÓLNOTY NARODU NIEMIECKIEGO!
Polacy nie należą do wspólnoty Narodu Niemieckiego. Ktokolwiek traktuje ich jak Niemców, albo nawet lepiej, stawia swoich współrodaków na tym samym poziomie, co obce rasy. To samo dotyczy niemieckiej gościnności. Jeśli już nie da się uniknąć sytuacji, w której muszą oni mieszkać z wami pod wspólnym dachem, zakwaterujcie ich w taki sposób, aby wykluczyć jakiekolwiek bliższe kontakty z waszą rodziną.
NIE POZWALAJCIE POLAKOM JEŚĆ PRZY WASZYM STOLE!
Nie należą do wspólnoty waszego gospodarstwa, a tym bardziej do waszej rodziny. Powinniście dawać im dość jedzenia, ale oni nie powinni jeść razem z wami.
POLACY NIE MAJĄ POWODU UCZESTNICZYĆ W WASZYCH RODZINNYCH ŚWIĘTACH I UROCZYSTOŚCIACH!
Podczas naszych świąt i uroczystości rodzinnych chcemy radować się we własnym gronie. Polacy są narodem obcym. Niech organizują własne uroczystości tylko dla siebie.
NIE ZABIERAJCIE POLAKÓW ZE SOBĄ DO PIWIARNI!
Wcale wam za to nie podziękują. Zostanie opracowany system, w którym pewne lokale będą oddane wyłącznie do dyspozycji Polaków przez jeden dzień w tygodniu.
POD ŻADNYM POZOREM NIE ODDAWAJCIE POLAKOM ŻADNYCH PRZYSŁUG!
Jeśli uważacie, że prezentami możecie zapewnić sobie ich większą gotowość do pracy, jesteście w błędzie. Doświadczenie uczy, że pobłażliwe traktowanie w każdym wypadku tylko osłabia ich determinację do pracy.
WOBEC POLAKÓW ZAWSZE OKAZUJCIE PEWNOŚĆ SIEBIE!
Niemieccy żołnierze przekonali się o wartości „polskiej gospodarki” podczas kampanii w Polsce. Bądźcie dumni ze swojej wyższości w każdym aspekcie. Polacy nie zostali sprowadzeni do Niemiec po to, by wieść tu życie lepsze niż prymitywna egzystencja w ich własnym kraju, ale po to, by poprzez swoją pracę wynagrodzić niezmierzone szkody, jakie polskie państwo wyrządziło Narodowi Niemieckiemu. Nie musicie traktować Polaków niegodnie, ale dawajcie im jasno do zrozumienia, że jesteście panami we własnym kraju.
CZYSTOŚĆ NIEMIECKIEJ KRWI!
Odnosi się to zarówno do mężczyzn, jak i do kobiet! Podobnie jak obcowanie płciowe z Żydem czy Żydówką uznaje się za oznakę najgłębszego upodlenia, tak i nawiązywanie relacji intymnych z polskim mężczyzną czy polską kobietą stanowi niewybaczalny grzech dla każdego Niemca. Spoglądajcie z pogardą na zwierzęcą płodność tej rasy! Zachowajcie świadomość rasową i chrońcie swoje dzieci. W przeciwnym razie utracicie wasz największy skarb: honor.
ZACHOWUJCIE NAJWYŻSZĄ OSTROŻNOŚĆ PRZY KONTAKTACH Z JEŃCAMI WOJENNYMI!
Jeniec wojenny nie przestał być naszym wrogiem. Jako żołnierz wciąż wykonuje on wydane mu przed jego pojmaniem rozkazy, zgodnie z którymi nawet jako więzień ma działać na szkodę nieprzyjaciela w każdy dostępny mu sposób. Dlatego wszystko to, co powiedziano powyżej, dotyczy również kontaktów z jeńcami wojennymi, i to nawet w większej mierze.
PRZEDE WSZYSTKIM PAMIĘTAJCIE O ZAGROŻENIU SZPIEGOSTWEM!
Każdy akt spoufalenia się czy zaufania otwiera pole działalności szpiegowskiej. Nie bierzcie listów od jeńców wojennych. Nie oddawajcie im nawet najmniejszych przysług. Nie wdawajcie się z nimi w żadne niepotrzebne rozmowy, ale mówcie do nich krótko i oficjalnie. Najcięższa kara zostanie wymierzona tym, którzy popełnią zdradę stanu przez zaniedbanie.
NIEMCY, JESTEŚCIE ZBYT DUMNI, BY ZAPRZYJAŹNIAĆ SIĘ Z POLAKAMI!
Wydano pod auspicjami NSDA, Gau Weser-Ems, Biuro Propagandy Gau, Oldenburg. Druk: Oldenburgische Staatszeitung, Oldenburg.
PRACA W ZAKŁADACH PRZEMYSŁOWYCH I PRZEDSIĘBIORSTWACH
W przemyśle dzień pracy rozpoczynał się od porannej pobudki w barakach. W niektórych z nich istniały dzwonki albo gongi ogłaszające wszystkim, że już czas wstawać; uruchamiał je co rano o ustalonej porze oddelegowany do tego pracownik. W niektórych wspomnieniach Polek pojawiają się też wzmianki o odpowiedzialnych m.in. za poranne budzenie nadzorczyniach kobiecych obozów zwanych Lagerführer albo leiterka, co jest żeńską formą niemieckiego słowa Leiter oznaczającego przewodnika albo kierownika; kobiety te mieszkały w osobnym pokoju w którymś z obozowych budynków albo baraków i to właśnie one obsługiwały poranny dzwonek, jeśli takowy istniał. Ale były również inne sposoby budzenia robotników. „Opiekę nad nami w lagrze sprawowali SS-mani – wspomina Jolanta Knapska-Jeleńska. – Między innymi mieli obowiązek budzenia nas o 4.40. Czasami przesypiali godzinę budzenia, ale my, już obudzone, czekałyśmy na pobudkę. W baraku słychać było głośne kroki, otwieranie drzwi do poszczególnych izb i głos: «Aufstehen, halb fünf» ^()”.
Kazimiera K. opisuje to tak: „O piątej się wstawało. I budził nas strażnik (...). Szedł z krzykiem i kopał w drzwi. «Aufstehen!», tak się wydzierał. (...) Tu było zimno i woda zimna w kranach. No to nie myłyśmy się i dopiero w toalecie w fabryce. Tam była ciepła woda, czyste toalety. Każda ręcznik se przemyciła. (...) jakąś kawę tam dawali”^().
A Julia Gawryłkiewicz-Kodelska: „Od pierwszego dnia pobytu rozpoczęła się udręka dla stu kobiet w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu i więcej lat. Duży w tym udział ma lagerführerin Elza Schule, dwudziestoletnia dziewczyna wiejska wyszkolona w Bund Deutscher Mädel , w mundurze ze swastyką na ramieniu. (...) Ostry głos Elzy Schule budził nas codziennie rano przez godziną czwartą: «Aufstehen!» . Dźwigamy się z prycz, zaścielamy kocem sienniki w przepisową kostkę i pędzimy przez podwórze do umywalni w innym baraku. Ze względu na tłok przy kilku umywalkach z zimną wodą, trudno się umyć. Po śniadaniu (...) idziemy w szeregach do fabryki”^().
Śniadanie składało się z kawałka chleba z kawą, najczęściej zbożową, rozlewaną z kotłów, przy czym zdarzało się, że nie starczało jej dla wszystkich^(). Czasem kawałek chleba wydawany na śniadanie trzeba było zabrać ze sobą do fabryki i dopiero tam zjeść, kiedy był na to czas^().
W zależności od zakładu pracy, jego lokalizacji albo rodzaju wykonywanych w nim obowiązków kobiety w różny sposób pokonywały drogę do pracy. Kiedy fabryka zlokalizowana była w dużej odległości od baraków, robotnice dojeżdżały do niej pociągiem, na który wydawano im odpowiednią ilość biletów na cały tydzień. Niektóre z nich podróżowały pod nadzorem. Sprawowała go najczęściej straż zakładowa. Taki nadzór ze strony straży zakładowej, z niemiecka Werkschutz, miał swoje uzasadnienie najczęściej w przypadku fabryk produkujących sprzęt wojskowy. Do straży zakładowej należeli z reguły miejscowi Niemcy, zwykle w podeszłym wieku, a więc zbyt starzy na służbę wojskową, albo też zwolnieni z takiej służby po odniesieniu poważnych ran, z uszczerbkami na zdrowiu. Do ich obowiązków należało eskortowanie robotników do i z miejsca pracy, kontrolowanie wejść na teren fabryki i wyjść, a wreszcie sprawdzanie dokumentów tożsamości wydawanych pracownikom i służących im jako przepustki na teren zakładu. Strażnicy odpowiedzialni byli ponadto za zapobieganie kradzieżom mienia fabrycznego i zasadniczo za kontrolowanie przepływu ludzi podczas wejścia i wyjścia z terenu zakładu. W sytuacjach, w których fabryka i kwatery robotników znajdowały się na terenie tego samego kompleksu, strażnicy sprawdzali przepustki zezwalające na opuszczenie strefy obozu. Mieli obowiązek meldować o każdym przypadku nieuzasadnionej absencji robotnika, a także o sytuacjach, kiedy przedstawiał on nieprzekonujące wyjaśnienie swojej nieobecności. Ponadto w niektórych fabrykach straż zakładowa odpowiedzialna była również za wymierzanie kar nakładanych przez administrację fabryki za wszelkie stwierdzone przez nią uchybienia względem obowiązku pracy, w tym punktualnego stawiennictwa na stanowisku. Egzekwując te uprawnienia, Werkschutz mogła nakładać kary finansowe; jej członkowie potrafili też stosować siłę fizyczną, a nawet okazywać brutalność w stosunku do robotników^().
Zdarzały się również sytuacje, jak choćby w przypadku mojej matki, kiedy kobietom zezwalano na samodzielną podróż do pracy, bez towarzystwa strażników. Matka pracowała w jednym z największych koncernów zbrojeniowych w hitlerowskich Niemczech, mającym oddziały na terenie całego kraju, w tym w Berlinie, Düsseldorfie i Sömmerdzie, ale również w Unterlüss niedaleko Hanoweru, gdzie była. Aby wprowadzać do produkcji i wytwarzać broń i amunicję na potrzeby Ministerstwa Wojny Rzeszy firma ta wykorzystywała tysiące więźniów obozów koncentracyjnych oraz cywilnych robotników przymusowych. Mama wspomina: „Koszary były zlokalizowane daleko od fabryki (amunicji), którą ukryto głęboko w lesie. Wyruszałam na piechotę o godzinie 6:15 rano. Z miejsca zakwaterowania do pracy miałam do przejścia trzy kilometry. Przy dobrej pogodzie nie szło się nawet tak źle. Ale kiedy padał deszcz albo zimą, gdy napadało dużo śniegu, marsz robił się trudny. Nie dali nam żadnych porządnych ubrań ani butów, więc często docierałyśmy tam całkiem przemoczone. Każda robotnica musiała przejść przez bramę, gdzie okazywała swój ausweis. Była to przepustka ze zdjęciem. Ja pracowałam przy linii montażowej. Musiałam wyciągać pociski z gorącej wody i rzucać je na pas transmisyjny. Ręce miałam wiecznie poparzone i w pęcherzach”.
Janina M. pracowała w zakładzie zbrojeniowym Metalwarenfabrik Treuenbrietzen w Selterhofie: „Cała fabryka była pod ziemią. (...) Nic nie było widać na powierzchni. Po prostu las. Małe kominki, ale wszystko było przykryte zielenią. Schodziło się nisko. Tak że ja całej fabryki nie znam, nie widziałam, nie wchodziłam. (...) Była ogromna. (...) Na tym oddziale, gdzie pracowałam, kuleczki się robiło. (...) I później pracowałam z (...) Niemkami. I Niemki miały takie odgrodzone siateczką miejsce, duże, one tam siedziały. A za nami panie przeglądały gilzy i skrzyneczki. I odkładały te skrzynki. To my z Niemkami dochodziłyśmy do tych skrzynek, brałyśmy sobie z każdej skrzyneczki ponumerowanej do naszych malutkich skrzyneczek parę sztuk, druga kontrola tak zwana. I przychodziłam do siebie, i patrzyłam. No dobrze, dobrze, to wszystko dobrze, to wszystko dobrze. A tu widzę, o, niedobrze, niedobrze. Więc poszłam pod ten numer i powiedziałam: «Ty jeszcze raz to wszystko zrób, bo miałaś dużo błędów»”^().
Julia Gawryłkiewicz-Kodelska trafiła do pracy do Heliowatt-Werke Elekrizitäts w Schweidnitz, gdzie produkowano różnego rodzaju sprzęt na potrzeby Luftwaffe. Wspomina: „Pierwszą moją pracą w tej fabryce jest borowanie różnej wielkości dziureczek w jakichś elementach metalu. Na początku ciągle łamałam świdry, które trzeba było zmieniać w czasie ruchu maszyny elektrycznej, bez prawa jej zatrzymania. Często ranię sobie dłonie i palce o wirujące, szorstkie uchwyty trzymające świdry. Po kilku dniach doszłam z konieczności do wprawy w zmianie świdrów; (...) rezultatem tej wprawy było późniejsze przeznaczenie mnie do pracy na dwóch, a następnie na czterech jednocześnie działających maszynach. (...) Była to praca ponad moje siły. Wymagała dużej siły fizycznej i stałego napięcia uwagi, a ponadto – przez 10 godzin, a później przez 12 godzin – wymagała stałego «spaceru» od jednej do drugiej oraz trzeciej i czwartej maszyny (...). Pracujemy w fabryce na dwie zmiany: od godziny czwartej do szesnastej, a następnego dnia – od szesnastej do godziny czwartej rano. W ciągu dziennej zmiany praca jest bardziej uciążliwa”^().
Polki na dziedzińcu jednej z wiedeńskich fabryk, 1943 rok.
Godziny rozpoczęcia pracy i jej zakończenia różniły się w zależności od charakteru zakładu czy fabryki i wykonywanych w nich czynności. Często zdarzało się, że Polki pracowały ramię w ramię z Niemcami albo z robotnikami przymusowymi z innych krajów okupowanych przez Niemcy. Zatrudniano je we wszystkich gałęziach niemieckiej gospodarki. „Przeniesiono nas na Rudow, na Köpenicker – opowiada Kazimiera K. – zaprowadzili nas do fabryki gumy. Oczywiście produkowała Niemcom części na użytek wojenny. (...) I ja, i inne dziewczyny dostałyśmy najcięższy wydział. (...) ściągałam rękawiczki, takie lekarskie, cienkie. Ale one były na takich ciężkich fajansowych formach. To na takiej długiej szynie było, ja wiem, kilka tych form. (...) były dosyć ciężkie. Tak że obok mnie była dziewczyna, Czesia miała na imię. Była z okolic Kujaw (...). I dźwigałyśmy (...) taką szynę, z pieców. Obok była druga hala, przedłużenie tej, w której pracowałyśmy, gdzie były piece. Dokonywano w niej właściwie końcowej obróbki tych wyrobów. Tam pracowali Holendrzy. Wie pani, co jakiś czas po otwarciu tych pieców nie było nic widać na hali. Po prostu smród i dym. Gumowy. Musiałyśmy, po ściągnięciu rękawiczek, te ciężkie fajansowe formy odnosić znowu we dwie do pieców. Tak że dziennie każda musiała dźwignąć około stu pięćdziesięciu kilogramów. Po pierwszym dniu pracy wszystkie, bez wyjątku, cierpiałyśmy na potworny ból głowy i mdłości. Od gumy. A po tygodniu jakoś ustąpiły te objawy. W sąsiedniej hali, ogromnej, pracowały dziewczęta przy długich stołach i kleiły duże gumowe płaty, z których powstawały balony zaporowe. Pracę może miały lżejszą, chociaż stojącą, tak samo jak my. Ale ich z kolei ciągle bolały oczy. Miały bardzo często zapalenie spojówek. Tak że cierpiałyśmy, każda na swój sposób”^().
Leokadia Dyczyńska w 1940 roku, jako czternastolatka, trafiła do zakładów włókienniczych we Wrocławiu: „Olbrzymia hala nawijalni, ogłuszający szum czarnych maszyn, połyskliwe, białe szpule wirują w hałaśliwym rytmie. Każda z nas zostaje przydzielona do kilku maszyn, pod kontrolę robotnicy niemieckiej. Od razu zaczynamy edukację. Młoda Niemka uczy mnie, jak robić węzły tkackie i obsługiwać maszynę. Z podziwem i strachem zarazem patrzę, jak biega szybko od maszyny do maszyny. Jestem przerażona – ja się tego nigdy nie nauczę, ja tu oszaleję!... Zaczynam nieudolnie wiązać śliską nić. Węzły mi nie wychodzą. Niemka patrzy z niezadowoleniem, ale ja już ochłonęłam, wcale nie zamierzam gorliwie pracować”^().
Z kolei wiele Polek zatrudnionych w zakładach chemicznych czy fabrykach amunicji zmuszano do pracy z materiałami żrącymi i szkodliwymi dla zdrowia, a także przebywania w pomieszczeniach o zanieczyszczonym powietrzu. Raczej z rzadka zdarzało się wówczas, że robotnicom wydawano choćby po pół litra odtłuszczonego mleka, by przeciwdziałać efektom ubocznym takiej ekspozycji. Czasami, jeśli warunki panujące w zakładzie na to pozwalały, zmieniano im stanowisko pracy na mniej szkodliwe dla zdrowia. Najczęściej jednak nie wdrażano w ogóle żadnych procedur ochronnych, jeśli chodziło o zagrożenie zdrowia polskiej robotnicy przymusowej^(). Janina G. znalazła się w AEG, Allgemeine Elektricitäts Gesellschaft: „Najpierw pracowałam przy rozdziale miki. Bardzo fajna praca, tylko nożyk w ręku i się dzieliło. (...) Ale okazało się, że (...) później ta mika była używana do produkcji jakichś taśm i na tych taśmach smarowano mikę olejem, takim skażonym denaturatem. I prawdopodobnie te opary spirytusu, które się w sali unosiły – albo ja byłam uczulona na to – szkodziły mi. (...) Po pewnym – krótkim – czasie pracy dostawałam drętwienia rąk. I już nie mogłam tego noża utrzymać. Ręce drętwe, nogi drętwe. I głowa... i ja klap. No więc Polacy (...) zawieźli mnie do Czerwonego Krzyża, tam dostałam zastrzyk, dochodziłam do siebie i z powrotem wróciłam do pracy. (...) Ale kiedy drętwienie rąk osiągnęło pewien poziom (...), to wtedy majstrowie zdecydowali, że zmienią mi pracę. Od stołu z miką odeszłam i poszłam do maszyn. (...) Były tokarki, szlifierki, wiertarki, frezarki. Okresowo to tam zmieniano, przechodziłam z jednej maszyny do drugiej”^().
Praca zmianowa i długie godziny pracy sprawiały, że wiele kobiet wręcz marzyło o najmniejszej chwili przerwy czy odpoczynku. Niektórym wystarczało choćby zaczerpnięcie świeżego powietrza. Janina G. wspominała: „Kiedy był maj i przerwa na obiad czy przerwa na śniadanie, wychodziłyśmy w tych naszych fartuszkach, żeby troszeczkę powietrza złapać, i tam przy fabryce były posadzone bzy. Te bzy kwitły i pachniały. W każdym roku teraz mnie się to przypomina. Po prostu człowiek nie miał powietrza, był zapracowany, zgnuśniały, otępiały, lekceważony. Był dobry tylko do pracy, do niczego więcej”^().
Inną metodą na choćby chwilę wytchnienia było symulowanie choroby, ale w razie wykrycia oszustwa metoda ta nie tylko nie przynosiła rezultatów, ale nawet obracała się przeciwko stosującym ją kobietom. Dlatego prościej było po prostu przeciągać czas spędzany w łazience. „Były też na naszej hali zmiany. Trzyzmianowa praca. – wspomina Kazimiera K. – No, najgorsza była noc. Do drugiej traciło się siły i życie. To do toalety szłam. Albo ja, albo Czesia, bośmy razem pracowały. Majster widział, że którejś z nas nie ma. Dziesięć minut wytrzymał, wiedział, że jesteśmy w toalecie. Jak siadłam na sedesie, to wydawało mi się, że nie dziesięć minut spałam, ale trzy godziny. (...) Czasem przyszedł: «Kazia, Kazia! Aufstehen!». Orientował się, że śpimy, no bo on sam chyba był zmęczony. Ale nic nam nie mówił. Ten Niemiec nazywał się Bruno Schmidt. Taki w okolicach pięćdziesięciu paru lat. Ale nie był zbyt przyjemny, po prostu obowiązkowy, taki obojętny... Tylko że w nocy nie krzyczał specjalnie na nas, tylko budził. (...) I właśnie tak wyglądał dzień pracy. Za pięć fenigów można było kupić w kantynie kubek kawy, (...) bez cukru (...). I to w takim firmowym kubku”^().
Z powodu pluskiew, częstego przerywania ciszy nocnej wyciem syren i alarmami, konieczności wczesnego wstawania do pracy oraz – rzecz jasna – jej uciążliwości żadna z kobiet nie czuła się nigdy wyspana i wypoczęta. Ze wspomnień Janiny G.:
„Na ogół wszyscy w czasie pracy zasypiali. (...) Był jeden Niemiec, starszy już, którego nazywaliśmy Mikołajem. (...) Ten pan Mikołaj, potężny mężczyzna, tęgi, chodził w takim ciemnoniebieskim fartuchu – od jednej ubikacji do drugiej, z jednej sali do drugiej – i budził śpiące osoby. (...) Ja, żeby uniknąć budzenia i w ogóle kontaktu z panem Mikołajem, wchodziłam do kabiny, zamykałam się i na stojąco drzemałam. Nie siadałam, bo... trochę to było dla mnie wstręt budzące. Ale stałam, bo myślę sobie, jak ktoś będzie chciał otworzyć, to mnie obudzi, żeby to za długo nie trwało. I na ogół trwało pięć, dziesięć minut, ale już pomagało, wracałam do pracy i dobrze pracowałam. (...) Zaczynałam wtedy pracę o godzinie szóstej rano. A więc, żeby zdążyć, o czwartej wstawałyśmy. (...) Najpierw, kiedy pracowałam przy mice, pracowałam dziesięć godzin. Od szóstej do godziny szesnastej. Później, już u pana Bollego i u Czecha, pracowałam na dwie zmiany – od szóstej do czternastej i druga zmiana – tak tygodniowo – od czternastej do dwudziestej drugiej. Ale pod koniec tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, nawet chyba w drugiej połowie, wprowadzono trzy zmiany. (...) Bardzo lubiłam nocną zmianę. Bo nie pracowało się tych ośmiu godzin, dlatego że prawie w każdą noc był alarm i schodziło się do wspaniałego bunkru, który był pod fabryką, pod murami fabrycznymi, elegancko urządzony. I tam można było sobie spać. I wtedy – oczywiście, jeśli ktoś nie bał się i nie czekał, że rąbnie bomba – ja najczęściej spałam, godzinkę, a czasem dwie... Wszyscy przymusowi robotnicy spali. Niemcy nie spali, ich nie było wielu, bo tylko kobiety pracowały, ewentualnie za młodzi na wojsko albo młodzi niezdolni do wojska z przyczyn zdrowotnych i starsi Niemcy. To się widziało, że oni byli zdenerwowani. A my do schronów – (...) i zaczynaliśmy sobie spać”^().
A tak pamięta ten okres Emilia B., która trafiła do Pertrix-Werke w Berlinie: „Pracowaliśmy w fabryce baterii. To była wojenna fabryka. Do łodzi podwodnych robili części elektryczne, może i do samolotów. (...) Najprzód pracowaliśmy przy Żydach. Miesiąc czasu, może więcej (...). W fabryce oni nas przyuczali. (...) Ja stałam przy głównej maszynie. Tam był bieżący pas. (...) Maszyna, którą obsługiwałam, nalewała do takiego pudełka czterorzędowego. W nim były gilzy, przedziały, na każdą gilzę. Moim zadaniem było pilnować, żeby dobre gilzy wchodziły. A jak która była skrzywiona, to trzeba było ją wyrzucać, żeby nie psuć roboty. (...) Był klajster. I za jakiś czas to on się ścinał. Tylko jak świeży, to był taki jak śmietana. (...) Moim zadaniem było pilnować, żeby robota dobrze szła. Ale ja tylko z wielkiego musu pilnowałam. «Szwaby, ja się tak tutaj męczę, robactwo mnie gryzie, i ja wam będę pilnowała roboty?» Nie było powodu, by pilnować tej roboty. Nie było za co”^().
Podczas pracy w fabryce mówienie po polsku było zabronione (Polnische sprechen ist hier verboten)^(). Każdy wybuch śmiechu wśród Polaków interpretowany był z kolei jako wyśmiewanie się z Niemców^(). Podczas jakiejkolwiek przerwy w pracy robotnicy musieli siedzieć osobno i nie wolno im się było łączyć w grupy^().
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------