Necrosis. Przebudzenie - ebook
Necrosis. Przebudzenie - ebook
Potężni czarodzieje, ocaleli z dawnego pogromu, podobni już bardziej bogom niż ludziom, wstają z długiego letargu. Zmęczeni i osłabieni, ale pełni sprytu, mądrości i zwierzęcej chęci przetrwania. Do swego powrotu wykorzystują ludzi, ich słabości, nienawiść i wzajemne animozje. I o tym właśnie opowiadają kolejne rozdziały - o nieśmiertelnych, którzy budzą się przy pomocy zwyczajnych ludzi, mamiąc ich obietnicami władzy, bogactwa czy nieskończonych rozkoszy.
Józef Orzeszyna, Poltergeist
Opowiadania są mocne, konkretne, widać, że autor ma do opowiedzenia ciekawe historie. Odnoszą się one czasem do baśniowych schematów, ale zawsze jest to gra, która kończy się inaczej niż byśmy się tego mogli spodziewać.
Rafał Chojnacki, Carpe Noctem
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-325-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OPĘTANIE
W lochach śmierdziało krwią i bólem. Śmiercią. Może mu się tak zresztą jedynie zdawało, może czuł tylko zatęchłą wilgoć osiadłą na starych kamieniach. Jednego był pewien. Wdychał ostry, zwierzęcy odór, bijący od człowieka trzymającego ciężką dłoń na jego ramieniu. Zgniło słodki smród łachmanów i ciała, pokrytego zapewne skorupą zastarzałego brudu. Mężczyzna pchnął go tak mocno, że upadł, boleśnie uderzając kolanami o posadzkę. Nie wstawał, nie uniósł nawet głowy, tylko podparł się łokciami.
– Nie tak ostro, Gred – usłyszał cichy kobiecy głos, dobiegający od strony, gdzie pod ścianami czaił się mrok. – Nie chcemy przecież poranić ani zabić naszego gościa, prawda? – w pytaniu tliła się iskierka humoru.
– Nie, moja pani. Wybacz, moja pani. – Tym razem pilnujący go człowiek był pokorny i uniżony.
– Cieszę się, że mnie odwiedziłeś, panie Tronheim – powiedziała kobieta. – I wybacz, że przyjmuję cię w tym miejscu. Ale taki mamy... zwyczaj – dodała.
– Wielcy ludzie nie muszą prosić o wybaczenie – odparł, nie podnosząc wzroku i nie wstając z klęczek.
– Wielcy ludzie – powtórzyła, jakby zamyślona. – Dziękuję, panie Tronheim. To miłe, choć zapewne nie wszyscy by się zgodzili z podobną tezą – wesoła nutka zabrzmiała w jej głosie.
Czekał już i nie odzywał się, bo wiedział, że do niej należy pierwszy ruch. Pierwszy i ostatni. Każdy. Życie człowieka, którego wezwano do kazamat pod Kloudobergen, nie było warte złamanego grosza. A raczej warte było tylko tyle, ile zechciała zapłacić za nie Pani. Swoją drogą, szczególne miała poczucie humoru, wybierając sobie na siedzibę miejsce o tak strasznej przeszłości i tak przerażającej sławie.
– Domyślasz się, dlaczego poprosiłam cię o rozmowę? – zagadnęła uprzejmym tonem, jakby nie wiedziała, że klęczy pochylony, wpatrzony w wilgotne, ciemne kamienie, a kolana zaczynają pulsować mu tępym bólem. Jakby nie wiedziała, że dwóch opryszków porwało go z jego kwatery i założyło czarny kaptur na głowę, pod groźbą ostrza sztyletu każąc milczeć.
– Nie, pani – odparł – ale czuję się zaszczycony, iż zechciałaś poświęcić mi uwagę. – Starał się, by zabrzmiało to szczerze, chociaż gdyby powiedziano mu wcześniej, że takiego właśnie zaszczytu dostąpi, omijałby Kloudobergen łukiem najszerszym z możliwych. I święcie sobie obiecał to na przyszłość. Jeżeli w ogóle dana mu zostanie jakaś przyszłość, w co w tej właśnie chwili mocno powątpiewał...
– O tak – rzekła. – Z całą pewnością. Nie będę owijała w bawełnę, panie Tronheim. Pragnę skorzystać z twych zawodowych zdolności i hojnie cię wynagrodzę, jeśli odniesiesz sukces. Możesz wstać – przyzwoliła.
Podniósł się z klęczek, ale nadal nie patrzył w stronę, z której dobiegał głos rozmówczyni. Nie sądził co prawda, aby udało mu się cokolwiek wypatrzyć w ciemnościach, ale nie chciał nawet sprawiać wrażenia, że usiłuje wypatrywać. O Pani mówiono, że potrafi widzieć w mroku, a więc wolał, aby widziała, że ma opuszczoną głowę i oczy skierowane w stronę posadzki. Pokora, cierpliwość i brak ciekawości – tylko to mogło go uratować. Jeśli w ogóle coś mogło go uratować.
– Zawodowych zdolności, pani? – zapytał. – Jestem jedynie nędznym włóczęgą, usiłującym przeżyć na tym nie najlepszym ze światów.
– Nie doceniasz się – znowu usłyszał rozbawienie w jej głosie. – A to niedobrze, gdyż każdy człowiek powinien znać własną wartość. Tymczasem doniesiono mi o twoich specjalnych – mocno zaakcentowała ostatnie słowo – umiejętnościach.
Tronheim poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu od nasady kręgosłupa aż po sam kark. Kiedyś zastanawiał się, czy sformułowanie „oblać się lodowatym potem” jest prawdziwe, i w tym momencie doskonale już wiedział, że tak. Jest prawdziwe. Aż nazbyt.
– I chcę je wykorzystać – ciągnęła dalej Pani. – A kiedy wszystko się zakończy szczęśliwie, nagroda przejdzie twoje najśmielsze oczekiwania. Wierz mi, Tronheim, potrafię nagradzać tych, których uważam za użyteczne narzędzia, i nigdy nie zapominam oddanych przysług. Nigdy też nie zapominam zniewag. – Umilkła na chwilę. – Ale to już inna historia. Bo ty nie masz zamiaru mnie znieważać, panie Tronheim, prawda?
– Wolałbym się zabić – rzekł, i słowa te nie tylko zabrzmiały szczerze. One były szczere. Gdyż Tronheim zadałby sobie śmierć w sposób bezbolesny i szybki. Pani nie byłaby zapewne aż tak łaskawa.
– Bardzo dobrze. – Roześmiała się. – Zaczynam cię lubić, Tronheim... Ale powróćmy do interesów. Mam nadzieję, iż wierzysz, że dotrzymam wszelkich danych ci obietnic?
Tak, Tronheim wierzył w to święcie. O Pani mówiono różne rzeczy, ale nikt nie mógł jej zarzucić nieuczciwości. Hojnie nagradzała i surowo karała. Choć może „surowo” nie w pełni oddaje to, co kazała robić z wrogami lub ludźmi, którzy zawiedli jej zaufanie.
– Będziesz chciał z całą pewnością zadać wiele pytań i jestem gotowa cierpliwie na wszystkie odpowiedzieć – powiedziała. – Pytaj o wszystko, co może pomóc ci w pracy.
Odczekał chwilę, zanim zrozumiał, że skończyła, gdyż ostatnim, czego sobie życzył, było wejście jej w słowo.
– Jestem oszustem, pani – rzekł, przełykając ślinę, bo wiedział, że tylko szczerość może mu pomóc. – Chciałem wyłudzić parę groszy i wymyśliłem całą legendę. – O mało nie dodał: „której nieopatrznie dałaś wiarę”, ale w porę ugryzł się w język. – Znam kilkanaście sztuczek i umiem stwarzać odpowiedni nastrój. Wynajmuję pomocników. – Bezwiednie wzruszył ramionami, choć wcale nie zamierzał tego zrobić. – To wszystko, pani. Tak naprawdę jestem nikim...
I bardzo, ale to bardzo chciałbym już wrócić do domu. W jednym kawałku, pomyślał. A potem jak najszybciej opuścić to przeklęte miasto i zapomnieć, że kiedykolwiek w nim byłem. I że kiedykolwiek klęczałem na wilgotnych, szarych kamieniach, słysząc w ciemnościach lekko rozbawiony kobiecy głos, który tak samo łatwo oraz uprzejmie wydałby wyrok śmierci, jak i poprosił o kieliszek wina.
– Ach, tak – powiedziała tylko i nie usłyszał w tym tonie gniewu, lecz coś w rodzaju zawodu lub znużenia. Może nawet smutku. I to było chyba jeszcze gorsze.
– Pokornie upraszam o wybaczenie – wymamrotał, a strużka zimnego potu spłynęła mu po kręgosłupie. Był tak przerażony, iż nie czuł nawet upokorzenia.
– Wybaczenie – powtórzyła, smakując to słowo i napawając się jego brzmieniem. Tak jakby jawiło się nowym pojęciem, które trzeba wpierw poczuć gdzieś w ustach i pod językiem, zanim się je zrozumie. – On prosi o wybaczenie, Adler, słyszałeś? – zwróciła się do kogoś, kto musiał stać obok niej, a o którego obecności Tronheim do tej pory nie wiedział.
– Słyszałem, moja pani – głos mężczyzny był cichy, ale twardy i stanowczy.
Nie było w nim nuty strachu i pokory wibrującej w słowach strażnika Greda. I z całą pewnością w moich, stwierdził z niechęcią Tronheim, bo boję się jak diabli. Boję się jak jasna cholera. Jestem jeszcze za młody, aby umierać.
Pomyślał o wszystkich kobietach, z którymi jeszcze nie był, i o wszystkich pieniądzach, których jeszcze nie zarobił. Poczuł, że niechciane łzy napływają mu pod powieki, kłując niczym ostre ziarenka żwiru. Jak to jest widzieć, że ktoś pełza u twoich stóp, mieć władzę nad jego życiem i śmiercią? Czy Panią to jeszcze bawi? – zadał sobie pytanie, wiedząc, że jedynym miejscem, gdzie może je zadać, są myśli.
– Zawiodłam się na tobie, Tronheim – oznajmiła z westchnieniem, dzięki któremu stała się jeszcze bardziej kobieca. – Ale pomimo tego mam w sobie dość poczucia sprawiedliwości, by uznać, że jesteś bez winy. Każdy próbuje jakoś przeżyć...
Tronheim znowu opadł na kolana, bo ta pozycja wydała mu się najodpowiedniejsza, kiedy słuchało się smutnego głosu Pani. Z trudem powstrzymał szloch, ale została mu jeszcze ta odrobina godności, która szeptała, by nie umierał, płacząc. Nie będzie jęczał, krzyczał ani rozpaczliwie chwytał się nogawic strażnika. Wiedział, że cokolwiek by zrobił, jego śmierć nie przetrwa ani w legendzie, ani w pieśni, ani nawet w anegdocie. Za dzień, dwa lub miesiąc nikt nie będzie pamiętał o egzorcyście Tronheimie, który miał pecha znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej godzinie. Ale odrobina godności miała być ostatnim prezentem Tronheima dla samego siebie.
– Dlatego twoja śmierć nie stanie się odstraszającym przykładem dla innych – dodała. – Utopcie go w kanałach – rzuciła obojętnie i Tronheim usłyszał szelest sukni. Widać musiała wstać z krzesła, fotela lub tego, na czym właśnie siedziała. – Ale niech nie cierpi.
– Pani! – powiedział szybko, z trudem dobywając słów, bo krtań miał tak zaciśniętą, jakby ktoś chwycił go za gardło i trzymał mocno. – Pozwól jeszcze...
– Mów – odparła po chwili, ale tym razem jej suknia nie zaszeleściła. A więc nie usiadła.
Najwyraźniej stała w ciemności, być może trzymając dłoń na oparciu fotela. Jaka to była dłoń? Biała, dziewczęca, o długich, arystokratycznych palcach? Czy nosiła na nich pierścienie? Masywne złote obręcze z kolorowymi oczkami szlachetnych kamieni? A może jedynie jakiś drobiazg? Delikatną srebrną żmijkę z maleńką łezką rubinu? A może to były dłonie starej kobiety? Pomarszczone, z palcami wykrzywionymi artretyzmem? Bo któż tak naprawdę wiedział cokolwiek o Pani?
– Nie jestem egzorcystą i uzdrawiaczem, dostojna – rzekł. – To prawda. Ale znam się na księgach i piśmie. Studiowałem wiedzę tajemną na uniwersytecie w Alehandrii. – Wolał nie dodawać, że wylano go po trzecim roku, czyli nie dotrwał nawet do połowy studiów. – Byłem też asystentem, jednym z asystentów – poprawił się – brata Modlinga z Faree. Znam obrzędy i słowa, choć nie mam mocy. Ale może będę mógł pomóc. Bardzo chciałbym pomóc – dopowiedział niemal z rozpaczą.
– Adler? – zapytała.
– To nie może zaszkodzić – odparł doradca Pani. – Zawsze zdążymy go zabić, jeśli wyrazisz takie życzenie...
– Panie Tronheim! – Znowu usłyszał szelest sukni, więc zrozumiał, że usiadła i rozmowa potrwa dłużej. W myślach rozpoczął dziękczynną litanię do wszystkich znanych bogów. – Mogłeś umrzeć lekko, bez bólu. Jeśli próbujesz mnie zwieść i kupić sobie tylko parę chwil życia, to zaręczam, iż Adler postara się uprzyjemnić ci ostatnie chwile. Kogo mamy w mieście, Adler?
– Fokiusa, moja pani.
– A, Fokiusa... Bardzo dobrze. Fokius jest mistrzem w swoim fachu. Widziałeś kiedyś człowieka, któremu obdarto skórę ze stóp, biegającego po rozżarzonych węglach? Co, Tronheim?
– Nie, pani, nie widziałem. – Miał tak sucho w ustach, że nie mógł nawet przełknąć śliny. – I wolałbym nie zobaczyć, jeśli łaska...
– Módl się więc, żebyś tego nie zobaczył na własnym przykładzie. – Roześmiała się. – Więc jak? Szybka, bezbolesna śmierć czy spróbujesz?
– Spróbuję pomóc, pani. Czy mógłbym jednak zadać pytanie?
– Tak, tak, pytaj, o co chcesz – odparła. – Dajcie mu krzesło – rozkazała.
Rozległy się kroki, potem szuranie i ktoś wyszedł z mroku po lewej stronie. Tronheim wstał z klęczek i przysiadł na skraju zydla. Nadal starał się omijać wzrokiem mrok, z którego dobiegał głos Pani.
– On mi się podoba – powiedziała. – Wiesz, dlaczego mi się podobasz, panie Tronheim?
– Jestem zaszczycony, pani, ale nie wiem.
– Twoje oczy – odparła. – Nie starasz się patrzeć w moją stronę. Ani jednego zerknięcia, ani jednego szybkiego, spłoszonego spojrzenia...
A więc jednak widziała w ciemnościach.
Gratulował sobie w myślach, że potrafił zachować dyscyplinę. Pomimo pokusy. Bezsensownej pokusy, gdyż w tym mroku i tak niczego by nie dostrzegł. Zresztą nie sądził, aby poznanie twarzy Pani mogło mu wyjść na zdrowie.
– No dobrze. Pytaj.
– Z twoich słów, pani, wnioskuję, iż potrzebujesz egzorcysty – powiedział i odczekał moment, ale nie zaprzeczyła. – To rzadki zawód i z tego, co wiem, a wiem dobrze, żaden nie przebywa obecnie w mieście. Jednak egzorcystów można znaleźć w Alehandrii, a również w Jasnym Klasztorze, gdzie oprócz czarodziejek i uzdrawiaczek znajdują się kobiety potrafiące wypędzać demony...
– Wiedźmy z klasztoru... – po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiał chłód. – Tego mi jeszcze brakowało.
A to ciekawe, pomyślał Tronheim. Skąd ta niechęć do czarodziejek? Zwykle ludzie nie obawiali się ich, a wręcz darzyli szacunkiem. Bo tak naprawdę mało kto widywał czarodziejki. Najczęściej siedziały w klasztorze i nie wychylały nosa na zewnątrz.
– Zależy mi na czasie, panie Tronheim – wyjaśniła. – A do Alehandrii droga jest długa. Oczywiście posłałam tam ludzi, ale zanim wrócą, może być po wszystkim.
Po wszystkim? Cóż, Tronheim zdawał sobie doskonale sprawę, co oznaczają te słowa. Albo manifestacja przybierze trwały charakter i demona nie da się usunąć bez zabicia opętanej osoby, albo demon sam zabije żywiciela. Zresztą bezsensownie, gdyż wtedy będzie musiał wrócić do nie-świata i zbierać siły, by szukać następnej ofiary. Ale demony nie postępowały według zasad ludzkiej logiki i zapewne nie za bardzo się nimi przejmowały.
– Czy wolno mi spytać, jakie są objawy nawiedzenia? Kto jest obiektem? Co jaki czas następuje manifestacja oraz jaki ma przebieg i skutki? Jaki jest stan zdrowia ofiary? Jak...
– Hola, hola! – zawołała. – Nie wszystko naraz, panie Tronheim. – Umilkła na moment. – Zaprowadźcie go do komnat – rozkazała. – I traktujcie z szacunkiem. Pan Tronheim na razie pracuje dla mnie.
Tronheim wstał i skłonił się bardzo głęboko, nadal nie podnosząc oczu w stronę mroku. Znowu usłyszał szelest sukni, a potem jego nozdrzy doszedł mdlący odór bijący z ciała Greda i poczuł na ramieniu jego ciężką dłoń.
– Chodźmy, panie – w głosie strażnika pojawiła się teraz nutka szacunku.
Jednak egzorcysta nie zamierzał zapominać o tym, co powiedziała Pani. „Pan Tronheim na razie pracuje dla mnie”. Na razie. Te dwa słowa były warte zapamiętania.
Poza tym nagle pomyślał, że praca, której miał się podjąć, mogła oznaczać dla niego coś dużo gorszego niż gniew samej Pani. Bowiem do tej pory, usilnie starając się bronić życia, nie wziął pod uwagę jednej rzeczy. Ktoś z najbliższego otoczenia jego nowej pracodawczyni został opętany przez demona. A demony mają to do siebie, iż bardzo nie lubią egzorcystów. A jeszcze bardziej nie lubią ludzi, którzy nie posiadając odpowiednich zdolności ani odpowiedniej wiedzy, ośmielają się tychże egzorcystów udawać. Tronheim nie miał żadnych złudzeń co do swoich kwalifikacji i poziomu wiedzy. Był człowiekiem na tyle inteligentnym, iż potrafił właściwie oceniać siły. Mógł mieć tylko nieśmiałą nadzieję, że w rzeczywistości nie chodziło o demona, lecz o jakieś zaburzenia psychiczne, które mógłby wyleczyć, przekonując pacjenta do własnych zdolności i odprawiając odpowiednio efektowne rytuały. Czasami sama wiara w skuteczność lekarza wystarczała za lekarstwo. Jednak jeśli osobę, o której mówiła Pani, rzeczywiście opętał demon, sprawa stawała się dużo poważniejsza. Tronheim ufał, że poradzi sobie z małym, złośliwym poltergeistem pierwszego kręgu, być może nawet z zaplątanym w rzeczywistym świecie demonem drugiego kręgu. Z nimi radzili sobie ludzie bez specjalnego przeszkolenia, wystarczała tylko odpowiednio silna wola. Ale co się stanie, jeśli ciałem obiektu zawładnął prawdziwy possesor? Któryś z potężnych wysysaczy dusz, złakniony odwiedzin w ludzkim uniwersum i gotowy bronić się za wszelką cenę przed wygnaniem do zimnych pustkowi nie-świata? Wtedy Tronheim mógłby się tylko zastanawiać, czy seans z wprawnym w sztuce katowskiej mistrzem Fokiusem nie byłby jednak lepszym rozwiązaniem niż rozzłoszczenie demona.
* * *
Opaskę zdjęto mu, dopiero kiedy weszli do komnaty. Zamrugał przyzwyczajonymi do ciemności oczami, bo w środku było naprawdę jasno. Na rzeźbionym blacie stołu, biurku i sekreterze stały wysmukłe siedmioramienne kandelabry z długimi białymi świecami, płaczącymi grubymi kroplami wosku. W kominku płonęły brzozowe polana, a tuż obok niego stał ogromny, wyściełany adamaszkiem fotel.
– Siadajcie, panie Tronheim – rzekł ktoś i Tronheim zobaczył, że obok niego stoi szczupły mężczyzna o długich, opadających na ramiona włosach.
Jego przynajmniej otaczał zapach ciężkich perfum, a nie odór niemytego ciała. Mężczyzna był dostatnio ubrany w haftowany srebrem czarny kaftan i buty ze srebrnymi zapinkami. U pasa kołysał mu się sztylet z rękojeścią oraz pochwą zdobionymi drogimi kamieniami.
– Nazywam się Theobald, panie Tronheim – powiedział uprzejmie. – Będę się wami opiekował. Za drzwiami – powiódł dłonią – jest wasza sypialnia, jednak uprasza się, byście nie próbowali opuszczać tych dwóch komnat. Jeśli macie jakieś życzenia dotyczące posiłków, z przyjemnością je spełnię. To samo dotyczy ksiąg, jeśli takowe będą potrzebne.
– Dziękuję – odparł Tronheim i z ulgą opadł na fotel.
Od kominka biło przyjemne ciepło, a ogień figlarnie tańczył między brzozowymi polanami. Tronheim uśmiechnął się do własnych myśli, ale zaraz zrobiło mu się nieswojo, kiedy zdał sobie sprawę, że przy tym ogniu można się zarówno grzać, jak i można w nim rozpalić potrzebne katowskiemu mistrzowi narzędzia.
Ciekawe, czy kiedyś jeszcze będę mógł patrzeć w ogień bez wyobrażania sobie, że w żarze biegają ludzie, którym zdarto skórę z podeszew stóp? – zadał w myślach pytanie.
– Będą mi potrzebne księgi – rzekł głośno. – Wszystkie, jakie znajdziecie w moim domu.
– Te już przyniesiono – odparł Theobald. – Czy coś jeszcze?
– Nie mam zbyt wielkiej pracowni – powiedział Tronheim – lecz znajdują się w niej pewne odczynniki, zioła, poświęcone gromnice i kreda z Alehandrii...
– Wszystkie wasze rzeczy zostaną spakowane i przeniesione.
– Są też pewne dzieła – dodał po namyśle egzorcysta. – Choć nie sądzę, abyście je dostali...
– Proszę przygotować spis – przerwał mu opiekun. – Inkaust, papier i pióra znajdziecie w sekreterze.
– Przygotuję. – Tronheim podniósł się z fotela. – Zaraz przygotuję. A kiedy będę mógł porozmawiać z Panią? – pytanie przyszło mu nadspodziewanie łatwo, choć myśl o rozmowie z tą kobietą napełniała go strachem.
Strach – to za mało powiedziane. Wiedział, że Pani może bez drgnienia powieki i wyrzutów sumienia kazać go zabić albo torturować. A potem zjeść kolację przy świecach i... No właśnie, i co? Co robi Pani, kiedy nie zajmuje się sprawami swej organizacji? Ucztuje w gronie przyjaciół? Oddaje się najwymyślniejszym erotycznym perwersjom? Schodzi do piwnic i słucha jęków torturowanych więźniów? Czyta księgi? Haftuje lub tka? Poluje za miastem, tak jak większa część bogatej szlachty? A może po prostu na nic nie wystarcza jej już czasu? Na nic poza planowaniem dalszych zbrodni...
– Nie wiem – odparł Theobald. – Sądzę, że niebawem. Mam zaczekać?
– Tak, proszę.
Tronheim otworzył sekreterę i wyjął buteleczkę z czarnym inkaustem, dobrze wyostrzone pióro i kartę pergaminu. Usiadł przy biurku, na wysokim krześle o zdobionych poręczach. Włożył do ust lewy kciuk – odruch, który pozostał mu z dzieciństwa i który zawsze dawał znać o sobie, gdy Tronheim nad czymś się poważnie zastanawiał. A potem zaczął pisać. Kusiło go, by wymyślić kilka nigdy nieistniejących pozycji (zawsze byłaby to jakaś wymówka, kiedy przyszłoby co do czego), ale potem uznał, że igranie z Panią i próba oszukiwania jej są tak samo bezpieczne jak spacer po sparciałej linie nad przepaścią. Jak na razie starał się być bezwzględnie szczery i, nie ma co ukrywać, wyszło mu to na zdrowie. Zapisał więc tylko takie tytuły, o których wiedział, że istnieją. Dwa z nich były co prawda tylko luźno związane z tematem egzorcyzmów, ale za to należały do takich rzadkości, że Tronheim nie mógł odmówić sobie nadziei na choćby zobaczenie tych woluminów.
Kiedy skończył, posypał inkaust piaskiem i złożył pergamin na pół.
– Nie sądzę, byście to zdobyli – rzekł – ale jeśli się uda, tym lepiej.
Theobald przyjął pergamin z pobłażliwym uśmieszkiem na ustach.
– Jeśli ktokolwiek w mieście posiada te księgi, jutro wy będziecie je mieć na stole – powiedział, a Tronheim wbrew rozsądkowi natychmiast mu uwierzył.
W końcu jakież miał prawo podejrzewać, że dla Pani istniały rzeczy niemożliwe, skoro od lat władała całym podziemnym światem Kloudobergen, a i głośno, i cicho mówiło się, że nawet margrabia jest na jej żołdzie. Nie mówiąc o burmistrzu, rajcach oraz straży miejskiej.
– Odpocznijcie teraz – rzekł Theobald. – Prześpijcie się czy co, bo czeka was ciężki dzień.
* * *
Tronheim dawno nie spał w tak wygodnym łożu i tak miękkiej pościeli. Wyśmienite wino o korzennym aromacie ukołysało go do snu, ale nie był to bynajmniej sen spokojny. I trudno zresztą spać spokojnie, kiedy jest się jedynie szalbierzem oraz oszustem, mającym za zadanie pokonać demona nękającego osobę bliską Pani. Sny Tronheima były pełne koszmarów. Jakieś czarne postaci
wrzucały w żar ludzi o obdartych stopach, ktoś tańczył na węglach i skarżył się, że nogi nierówno mu się przypiekają, a ktoś inny podlewał ogień gęstym winem w kolorze krwi. W tym koszmarze nieustannie pojawiała się napuchnięta twarz o skórze pełnej napęczniałych bąbli, spod których ciekła żółta, śmierdząca ropa. Kiedy jeden z bąbli wytrysnął, zalewając twarz Tronheima cuchnącą mazią, mężczyzna obudził się z krzykiem i poderwał głowę z poduszki.
– Zły sen, panie Tronheim? – usłyszał głos, tym razem pozbawiony znanej już nutki wesołości.
Zamarł, a potem drżącą dłonią otarł pot z czoła. Powstrzymał się, by nie spojrzeć w stronę, skąd dobiegały słowa, chociaż w komnacie panowała absolutna ciemność. Nie dostrzegł nawet własnych palców, którymi przed chwilą przetarł powieki.
– Tak, pani – odparł cicho. – Koszmar...
– Tu często ludziom śnią się koszmary – powiedziała zamyślona. – Coś jest w tych ścianach. Coś bardzo złego, panie Tronheim. Coś pradawnego. Coś, co spało i obudziło się z chęcią na nowe życie...
Tronheim słuchał jej spokojnego, monotonnego głosu i po kręgosłupie przebiegły mu ciarki. Poczuł, że ramiona ma pokryte gęsią skórką.
– Wiesz, gdzie jesteśmy, prawda? – zapytała. – Znasz historię Kloudobergen. Czy zło mogło przetrwać?
– Nie – powiedział i przełknął głośno ślinę. – Nie wierzę w to, dostojna pani. Zbyt wiele lat upłynęło, by pozostał po nim choćby ślad. Jeśli, rzecz jasna, myślimy o tym samym – zastrzegł się.
– Mieli tu swoją akademię – ciągnęła, jakby nie słyszała, co mówił. – Odprawiali mroczne rytuały, składali ofiary ze zwierząt i ludzi, prowadzili w laboratoriach badania tak straszne, że nie została po nich nie tylko pamięć, ale nawet wspomnienie tej pamięci. Przecież tak było, panie Tronheim, prawda?
– Prawda – przyznał. – Lecz byli tylko ludźmi, wasza łaskawość. Złymi, okrutnymi, znającymi potęgę mrocznych sił. Ale tylko ludźmi. I zabito ich. Wszystkich. Nawet oni nie mogli przetrwać wieków. Jasny Klasztor zwyciężył. Raz na zawsze.
– Nic nie jest raz na zawsze – odparła z nutą smutku.
Przeszło mu przez myśl, jaką grozę musieli budzić przed wiekami dawni mieszkańcy tej budowli, skoro nawet Pani mówiła o nich z lękiem. Ta sama Pani, która rządziła Kloudobergen twardą ręką i nie była bynajmniej znana z litościwego charakteru. Pytała go, czy zło przetrwało? Owszem – odpowiedziałby, gdyby był samobójcą – zło przetrwało dzięki ludziom takim jak ty. Dzięki ludziom, którzy każą zrywać ofiarom skórę ze stóp i tańczyć w żarze. W czym jesteś lepsza od adeptów mrocznej sztuki?
Ciekawe, jak długo przeżyłby, zadawszy podobne pytanie? A może jego śmiałość i szczerość spodobałyby się Pani? Nie zamierzał jednak próbować, gdyż i tak balansował na granicy życia i śmierci.
– Skąd więc te sny? Skąd lęk, który wielu ogarnia, kiedy samotnie staną nocą w pustej komnacie? Skąd jęk, lament i płacz murów? Skąd nieznane bluźniercze szepty dobiegające zewsząd i znikąd? Od pewnego czasu coraz silniej, coraz potężniej...
– Wyobraźnia – odparł Tronheim tak cicho, że sam ledwo się usłyszał. – A może pamięć zawarta w ścianach – dodał już głośniej i pewniejszym tonem. – Bezbronna, niczym obraz lub rzeźba. Dawne chwile i słowa zatopione w murach jak muchy w bursztynowej żywicy.
– Może – zgodziła się. – A może nie. Zbyt długo czekałam, by wyjaśnić to wszystko. Zbyt długo lekceważyłam ostrzeżenia. Powinnam wcześniej posłać po egzorcystów z Alehandrii, może wręcz po wiedźmy z Jasnego Klasztoru. Tak jak mówiłeś. A teraz zostałeś mi ty. Szalbierz, fałszywy egzorcysta i sprzedawca talizmanów. Zabawne, prawda?
– Pozwolę sobie – znowu ślina napłynęła mu do ust – wyrazić odmienne zdanie, pani. Żałuję, że kiedykolwiek ośmieliłem się zakłócić spokój mieszkańców Kloudobergen.
Powiedział szczerze, co myślał, i wiedział, że ona nie może się poczuć urażona. Musiała zdawać sobie sprawę z faktu, że jej towarzystwo jest ostatnim, czego życzyłby sobie spokojny człowiek, pragnący w pokorze zarobić na miskę strawy.
– Tak – odparła po chwili. – Sądzę, że naprawdę żałujesz. Wierzysz w przeznaczenie, panie Tronheim?
– Nie – odrzekł. – Wierzę w splot okoliczności, ale nie w przeznaczenie. Nie w bogów, czy Boga, którzy kierują ścieżkami naszego życia. Wierzę, że mamy wolną wolę. Ograniczoną, ale wolną w tymże właśnie ograniczeniu.
Roześmiała się smutno. Tronheim podciągnął wyżej kołdrę, bo zdawało mu się, że w komnacie robi się coraz zimniej.
– Jesteś filozofem, panie Tronheim – stwierdziła bez ironii. – Być może, gdyby czas i okoliczności były inne, porozmawialibyśmy o filozofii, o życiu, o nieszczęsnych lub szczęsnych przypadkach, kierujących nasze kroki na te, a nie inne drogi...
Zapewne, pomyślał zgryźliwie, właśnie takie było marzenie mojego życia. Rozprawiać o filozofii z najbardziej bezwzględną i najbardziej tajemniczą przestępczynią w Kloudobergen. To równie ekscytujące jak zabawa w chowanego z jadowitym wężem.
– Pomożesz mi, prawda? – zapytała.
– Tak, pani – odrzekł i wyobraźnia ukazała mu widok człowieka tańczącego w męce na żarzących się węglach.
– Nie obawiaj się mnie – powiedziała, jakby czytając w jego myślach. – Nie chcę, by strach paraliżował twoje sądy i działania. By pozbawił cię umiejętności... Które, jak mówisz, i tak nie są zbyt duże. Przyszłam ofiarować ci dar, panie Tronheim.