- W empik go
Nędzarze życia - ebook
Nędzarze życia - ebook
"Królem go uczyniła przyroda, a on bogów na podobieństwo swoje uczynił. Pomnik stworzenia zrobiła z niego przyroda, a on dla stworzenia stał się grobem: pochłonął je i w ciągu długich pokoleń swego rodu jest jakby cmentarzem istot, których śmiercią się zapłodnił. Do ziemi lgnie on mniej niż inne istoty, w ciągłych wędrówkach coraz nową znajduje sobie siedzibę, z lądu na ląd się przenosząc. Za to ku niebu dumne i piękne swe czoło wznosi, ażeby stopą mógł snadniej deptać swych współmieszkańców" – już pierwsze zdania książki Adolfa Dygasińskiego sprawiają wrażenie osobliwego manifestu ekokrytyki, może nawet nietuzinkowej krytyki antropocenu. Powstały jednak na długo przed powstaniem obu wspomnianych pojęć. Zbiór "Nędzarze życia" (pierwotnego, bardzo wymownego tytułu książki, "W niewoli u człowieka", nie dopuściła carska cenzura) ukazał się po raz pierwszy – i jedyny jak dotąd – w roku 1898, trudno się więc dziwić, że sporo w nim jeszcze welfarystycznej nieadekwatności, górnolotności, rażących niekonsekwencji (niejednoznaczny stosunek do jedzenia zwierząt, bezwarunkowa aprobata wiwisekcji), nierzadko też w końcu bierze w nim górę typowo dziewiętnastowieczny antropocentryzm. Opisane w książce przemocowe zachowania człowieka wobec psów, koni, świń czy krów, odmalowane w niej realia szlachtuzów i ogrodów zoologicznych i dziś jednak mogą się wydać wstrząsające. Na pewno pozostają na długo w pamięci. Prowadzą zresztą do konkluzji nad wyraz ponurej: "Natura znika nam sprzed oczu, nie umiemy jej czuć, a za nieprzyjaciela uważamy każdego, kto mówi prawdę, malując realne stosunki życia; bo wiemy, że jest źle, a mimo to wierzymy, żeśmy dobrzy".
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-955763-6-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Królem go uczyniła przyroda, a on bogów na podobieństwo swoje uczynił. Pomnik stworzenia zrobiła z niego przyroda, a on dla stworzenia stał się grobem: pochłonął je i w ciągu długich pokoleń swego rodu jest jakby cmentarzem istot, których śmiercią się zapłodnił. Do ziemi lgnie on mniej niż inne istoty, w ciągłych wędrówkach coraz nową znajduje sobie siedzibę, z lądu na ląd się przenosząc. Za to ku niebu dumne i piękne swe czoło wznosi, ażeby stopą mógł snadniej deptać swych współmieszkańców. On jeden w całej przyrodzie umie panować, posuwając butę i dumę aż do pogardy samego siebie. Żadne skarby nie są tak cenne jak jego życie, które się wytworzyło z przetrawienia wszystkiego, co w przyrodzie jest najkosztowniejsze; w to życie wsiąknęły najcelniejsze siły i materiały bytu. A gdy się przesycił przyrodą, wytworzył sztukę, którą, jako dzieło swoje, nazwał wyższą od samej przyrody. Sam stworzony potężnym twórcą się staje, tworząc nowe rzeczy na ruinach starego bytu.
Całą ziemię podzielił on na części rozgraniczone i dał im nazwy od swego własnego gatunku. Potomstwo swoje naucza z pokolenia w pokolenie trudnej sztuki panowania nad przyrodą i nie ma żadnego innego pragnienia jak żądzę podboju wszystkich jej potęg.
Wspaniałym jest ten monarcha świata, człowiek, któremu przyroda-niewolnica służyć musi! Siły jej zaprzągł, aby go obwoziły z miejsca na miejsce i pracowały ku jego korzyści. Gdy mu potrzeba, on ją pali jej własnym ogniem, pruje i kraje – jej własnym żelazem – lub w ciemnościach przyświecać sobie każe.
Matka bezsilną się okazała wobec własnego najmłodszego dziecięcia i w uczuciu macierzyństwa swego pozwoliła mu zagarnąć całe dziedzictwo. Z toni wód, z łona ziemi pełną garścią czerpie on skarby, a ziemię i wody na swe prowincje zamienia. Wdarł się w tajemnicę genezy rzeczy, wielkie dzieło stworzenia uznał za rządy sił ślepych, a działalności swojej przyznał świadomość.
Ani skwary słońca, ani straszne mrozy nie powstrzymały jego kroków, kiedy we wszystkich kierunkach przemierzał powierzchnię ziemi. On i w lotnej atmosferze znalazł dla siebie oparcie.
Z ideałem bóstwa w duszy zdąża on do tego, ażeby się stać tak doskonałym jak sama przyroda. Są wszelkie powody mniemać, że jeśli choć w części tę doskonałość osiągnie, wtedy zwróci się do swej matki z całą miłością, a ona mu, jako dobremu królowi, powierzy tym bardziej berło panowania.
Różnym jest bowiem zakon pracowitej walki od zakonu szczęśliwych wywczasów w triumfie. Na wojnie złość i podstęp uchodzą, ponieważ podbojowi dają siłę; pierwszą nazywa się wtedy męstwem, drugiemu się nazwę rozumu przysądza. Ale w pogodnych dniach triumfu gwiazda prawdy oświeca wszystko, dyktując nowe prawa rozumowi i męstwu. Dziki okrzyk: „biada zwyciężonym!” zamienia się wtedy na pieśń o „spokoju tych, którzy mają dobrą wolę”.
Oto drogą chytrości i okrucieństwa zdąża ku prawdzie król zwierząt, a nieraz nienawiść dla własnego gatunku zdobywa w tym pochodzie! Lecz ilekroć okruch prawdy posiadł, oblicze mu piękniało, wzrok pogodą jaśniał – znikały z tego oblicza zmarszczki srogości i z oczu połysk okrucieństwa. Bo prawda piękniej niż słońce przyświeca, a jest równie jak słońce dobroczynna; ale nie tak łatwo jak ono – widzialna.
Jednakże ten, kto cierpienia sprawia, sam ich doznaje, a przeto fałsz oraz okrucieństwo stanowią piekło ludzkiego bólu na ziemi. Przez całe wieki człowiek do szczęścia dąży, a w cierpieniu się krwawi. I ileż to razy król stworzenia do krzyża bywał przybity – spokojny, cichy, od strasznych bólów wykrzywiony…! Dla prawdy ponosił tyle cierpień, ile ich sam zadać był w stanie. Żarzy się wielkie i piękne słońce na niebie; ono językiem bóstwa przemawia do nas, ono wspiera sprawę rodzenia się cierpiących królów świata, a wraz z tym płodzi i ziarnka prawdy. Gdy zaszło, to jego zachód posiał nowe cierpienia, a z nimi nowe prawdy kiełkować poczęły.
W męczarniach spiekoty, w katuszach mrozów rodzi się i dojrzewa prawdę uznający człowiek. Bóle jego są tak straszne, że im czymś ulżyć potrzeba, potrzeba ratunku przeciwko ich potędze. Ale gdzież w świecie może być ocalenie? Ono jest w tym samym, który cierpi; człowiek sam siebie zbawić musi. Zrozpaczony, zbolały, na kolana pada, wielbi ogniste siły, błaga je we łzach, ażeby zań stoczyły walkę z demonami chłodu. Tymczasem zimno i ciemności górę biorą, a on im także buduje ołtarze, boską cześć składa, świętymi hymny je wielbi: „O, miłosierdzie miejcie nade mną!”.
Straszni, nielitościwi są bogowie. Karzą i karzą, jęczącemu ukazując bardzo odległą nadzieję szczęścia. Dla szczęścia owego on pracuje, a jeśli to szczęście go zawiedzie, zawód przynosi mu gorzką prawdę, lecz… prawdę. Wszakże się dla niej żyje…?! W zgryzocie, w rozczarowaniu rozpoczyna się pracę nową, ciężką, wymagającą wysiłku. W tej pracy człowiek milion jednych cierpień utopił, a nowy milion innych, dotkliwszych jeszcze bólów, stworzył.
On w pierwociu swoim nie był takim. W nieczułości pędził żywot; całej przyrody był cząstką i niemowlęcym jej dziecięciem. Kamienia ciężar, lotność wodnej pary, wzrost rośliny, ślimaka czucie – oto pierwsza epoka jego życia. Dokuczliwe żary dzienne i przykre zimno nocy z łatwością przenosił. Obojętną mu była jasność czy pochmurność nieba, nie dbał o pogody i pluchy. Dźwięki wszechświata szalały dokoła nieczułego, a powodzie barw ślizgały się po nim bez odbicia. Przez wąskie tylko wrota wstępowały weń uczucia szczęścia i boleści. Mnożył się i głód tylko uśmierzał. Błogich uczuć nadziei on nie znał, doczesnością żył samą, z jedną trwogą przy swoim łonie. Wśród takiego życia małe tylko potrzeby go dręczyły, a umrzeć bez żalu mógł co chwila. Z małą miłością się przetwarzał i łatwo zaspokajał swoje małe głody. Szczęśliwe to były lat miliony…!
Z wolna dopiero, wśród sytnych dżdżów i rosy, przy blasku słońca, na ciepłej piersi ziemi, owiewany powietrzem, wyrastać począł z niemowlęctwa. Oby nigdy nie zapomniał tej chwili, kiedy się człowiek zbudził w zwierzęciu, kiedy po raz pierwszy uczuł, że mu źle było na świecie! Cierpienia budziły go przez długie wieki dziejów i zawsze podnosiły, ilekroć upadł.
Wokoło niego żyły miliony wrogów. Jak uchem sięgnął, słyszał ich straszne ryki, zgrzyt, syk – więc przerażony krył się w ciemnej jaskini. Wtedy był niewolnikiem zwierząt, wyższych od niego swoim majestatem zgrozy, strachu, a całe zbawienie i oręż jego walki stanowiła ucieczka.
Nieprzejrzana mgła zasłania tę chwilę, w której miłosierna przyroda, z litości nad jego nędzą, podała mu do ręki kamień i nauczyła go sztuki rozniecania ognia. Teraz postępował on szybko naprzód, zamieniając niejedną wrogą dotąd siłę na własny użytek. Kamienną maczugą począł rozbijać czaszki potworów, ogniem odstraszał je od siebie; kosztował słodkich, choć rzadkich, uczuć zwycięstwa, pijąc krew i zjadając ciała wrogów. Już wtedy miewał takie chwile, w których nieraz ku słońcu, ku gwiazdom nieba oczy swe zwracał.
Niejednokrotnie w ciężkich trudach przyszło mu jednak ścigać zwierzę, którego zdobycz uchroniłaby go od głodowej śmierci. Bo z zasadzki tylko mógł posiąść wiatronogą istotę. Taka pogoń bywała zwykle bezskuteczna. Częstokroć uznojony padał na ziemię w pustyni, katusze głodu rwały mu trzewa, a brak sił niebawem wydawał go na łup innych głodnych stworzeń. W tych to zapasach o życie spotkał on szczęśliwszego od siebie towarzysza, przed którym zdobycz już nie uchodziła, bo był wytrwalszy i, chociaż ściganej przez siebie ofiary nie widział, węch mu oznajmiał, gdzie ona przebywa. Śladami owego to niezmordowanego łowcy szedł dziki człowiek, tropiąc go zimą na miękkich puchach śniegu, latem po trawie skropionej wczesnym rankiem przez obfitą rosę. I zwykle znajdował nareszcie psa wraz z upolowaną przez niego zdobyczą.
Człowiek i pies nieustannie spotykali się na jednych drogach, na wielkich traktach mięsodajnej zwierzyny. W tych wojennych wyprawach, wśród ciężkich trudów, z wolna poczęli przywykać do siebie. Człowiek maczugą swoją odpędzał psa od łupu, zabierał mu jego własność i spożywał najlepsze kąski zdobyczy; pies czekał cierpliwie, aż mu ten potentat rzuci ze stołu swego ochłap lub nasycony odejdzie i zgłodniałemu pozwoli resztki z kości ogryzać. Ustalił się związek: człowiek zyskał przyjaciela, pies znalazł pana, porzucił swobodne życie, poddany szedł do ludzkiego ogniska, aby tutaj dać z siebie przykład, jak wierne być może zwierzę. Już nie bywały teraz bezsenne noce tak częste jak ongi, bo czujny i pracowity strażnik roztaczał swą opiekę.
Obaj wesoło wybiegali teraz na łowy; głód mniej był groźnym dla ludzkiej rodziny. Tłuste kąski z dnia na dzień przy sutym piekły się ogniu, a dzielny pomocnik szczęśliwy był, jeśli za liczne usługi takie zyskał uśmiech, jeśli pan przychylnie dłonią go głaskał lub nawet stopy swe lizać mu pozwalał. Już wtedy nieraz surową karę odbierał, choć winy swej uznać nie był w stanie. I nie oburzał się nigdy na niesprawiedliwość, na niewdzięczność.
Zdarzało im się częstokroć pojmać w wyprawach myśliwskich młode zwierzę, którego odbiegła matka, łowami strwożona. Dziką istotę zaopatrywano w paszę, przyzwyczajano do widoku ludzkiej postaci, a pies i człowiek czuwali nad jej całością. Przybywały inne podobne zwierzęta i z wolna powstawały oswojone stada rogatych czworonogów. Z ciężkiej niedoli wydobył się człowiek; nędza już mu nie groziła teraz. Dość było otoczyć się psem, owcą i wołem, aby z nędzarza wyjść na możnego.
Dziki łowca, żyjący z mordu, zamienił teraz okrwawioną maczugę na kij pasterski. Straszne jego okrzyki rzadko już brzmiały po kniejach, a za to poczynały się rozlegać spokojne hymny i pierwsze słowa mądrości.
Lecz znacznie więcej sił było potrzeba, aby ich kosztem stary niewolnik królem został, królem w całym blasku majestatu, potężnym wśród wszystkich potęg. Na jego wielkość, piękność, rozum złożyć się musiały wszystkie państwa przyrody: każde z nich sutą dań mu przyniosło.
Po kwietnych smugach, bujnych dziewiczych błoniach, po rozkosznych równinach przepasanych strumieniami hasały stada rżących rumaków; dokoła nich roiły się zastępy krwi chciwych łupieżców.
Człowiek widział nieraz, jak tysiączna gromada wiatronogich, porwana trwogą, z rozgłośnym tętentem, na wiatr puściwszy grzywy, goniła poprzez stepy, daleko za sobą zostawiając mordem ziejących nieprzyjaciół… On widział to i myślał wówczas: „O, jeśli dosiądę grzbietu konia, wtedy pędem jego przebiegnę ziemię, rozniosę po niej swe panowanie, sztandar podboju będzie powiewał wszędzie, gdzie dotrę!”.
Szlachetny rumak zgiął kolana, pochylił dumny kark swój i przyjął na grzbiet jeźdźca, który nagle na wspaniałego wyrósł olbrzyma. To nie są dwie istoty: człowiek i koń – to jeden olbrzym, który „wściekłymi burzami pogardza”, a w tym olbrzymie nie człowiek najwięcej znaczy.