- W empik go
Nędznicy. Les Misérables - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
8 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Nędznicy. Les Misérables - ebook
„Nędznicy” – pięcioczęściowa powieść Wiktora Hugo, napisana w czasie, gdy Hugo przebywał na wygnaniu na wyspie Guernsey, opublikowana została w roku 1862. W tym samym roku ukazało się pierwsze wydanie polskie. Utwór w planach Wiktora Hugo miał być panoramicznym obrazem całego społeczeństwa francuskiego XIX wieku oraz wykładnią poglądów autora na kwestie sprawiedliwego porządku społecznego, walki z nędzą i wykluczeniem. Na kartach „Nędzników”, poprzez główne wątki fabularne oraz liczne dygresje o charakterze filozoficznym i historycznym, Hugo prezentuje swój program polityczny i społeczny, oparty na wartościach chrześcijańskich, wierze w możliwość pozytywnej przemiany każdego człowieka oraz w ciągły, obejmujący wszystkie dziedziny życia postęp. Praca nad utworem trwała blisko dwadzieścia lat, jego szczegółowa koncepcja ulegała w tym okresie wielokrotnym zmianom i rozszerzeniom. Powieść Nędznicy łączy elementy powieści realistycznej z silnymi elementami romantycznymi i fragmentami o charakterze eseistycznym. Albert Thibaudet widział w niej syntezę gatunków: powieści przygodowej, obyczajowej, kryminału oraz umoralniającej „powieści o bohaterach”. (za Wikipedią). Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-130-4 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nędznicy
TOM I
KSIĘGA PIERWSZA. SPRAWIEDLIWY.
I. Pan Myriel.
W roku 1815 pan Karol Franciszek Benvenuto Myriel zajmował stolicę biskupią w Digne. Był to starzec siedemdziesięcioletni, piastujący tę godność od roku 1806.
Chociaż szczegół ten nie dotyczy w żadnym względzie treści samej naszego opowiadania, może jednak nie będzie zbytecznem, choćby dla zachowania dokładności we wszystkiem, spisać tu pogłoski i zdania, jakie o nim krążyły w chwili, gdy przybył do swej djecezji. Fałsz czy prawda, plotka o człowieku, to, co o nim mówią, często w jego życiu, zwłaszcza w losie, ma tyle wagi, co jego własne czyny. Pan Myriel należał do arystokracji prawniczej, jako syn radcy parlamentu w Aix. Mówiono, że ojciec, przeznaczając go na swego następcę, ożenił go zawczasu, w osiemnastu czy dwudziestu leciech, wedle zwyczaju dość upowszechnionego w rodzinach swego stanu. Mówiono, że Karol Myriel, postępowaniem swojem, odnośnie do tego małżeństwa, wywołał sporo gadaniny o sobie. Był przystojny, chociaż wielkiego wzrostu, lubiący wytworność, powabny, dowcipny: przez pierwsze lata życia był oddany cały światu i jego powabom. Nadeszła rewolucja, wybuchły niespodziane wypadki: rodziny członków parlamentu wydziesiętkowane, rozpędzone, ścigane, rozsypały się po świecie. Pan Karol Myriel w pierwszych dniach rewolucji emigrował do Włoch. Tu żona mu umarła na piersiową chorobę, która oddawna ją trapiła, dzieci nie mieli wcale. Jakie później były losy pana Myriel? Czy rozsypująca się w gruzy dawna społeczność francuzka, tragiczne widowiska 93 roku, okropniejsze może dla emigrantów, którzy na nie patrzyli zdaleka przez powiększające szkła strachu – zasiały w nim myśl zaparcia się świata i osamotnienia? Czy wśród rozrywek i serdecznych węzłów, całe jego zajmujących życie, uderzył weń jeden z tych ciosów tajemniczych a okrutnych, co, trafiając w serce, obalają nieraz człowieka, którego nie wzruszyły klęski publiczne, utrata znaczenia i majątku? Nikt powiedzieć nie mógł; wiedziano tylko, że z Włoch powrócił już księdzem.
W roku 1804 pan Myriel był proboszczem w Brignolles. W latach już podeszłych żył zupełnie odosobniony.
W czasach koronacji jakiś interes probostwa, zapomniano już jaki, zmusił go udać się do Paryża. Między innemi osobami znaczącemi, poszedł w interesie parafjan swoich do kardynała Fech’a. Pewnego razu, gdy Cesarz odwiedzał wuja, zacny proboszcz, oczekujący w przedpokoju, w padł w oczy N. Panu. Napoleon, na którego starzec patrzył z pewną ciekawością, odwrócił się i rzekł żywo:
– Cóż to za poczciwiec tak mi się przygląda?
– N. Panie – rzekł pan Myriel – W. C. Mość na poczciwca, a ja patrzę na wielkiego człowieka. Obu nam może wyjść to na pożytek.
Cesarz tegoż wieczora spytał kardynała o nazwisko proboszcza, a wkrótce potem p. Myriel wielce się zdziwił dowiadując, że go mianowano biskupem Digne.
Ile było prawdy w pogłoskach o pierwszej części życia jego, nikt dobrze oznaczyć nie umiał. Nie wiele osób znało przed rewolucją rodzinę Myrielów.
P. Myriel uległ losowi wszystkich nowych przybyszów w małych miasteczkach, w których wiele jest gęb otwartych, a mało głów myślących. Uległ mu, chociaż był biskupem i że nim był właśnie. Ale gawędy, w których imię jego się spotykało, były zresztą gawędami tylko, plotkami, pogłoską, słowy, mniej niż słowy, paplaniem raczej, wedle energicznego wyrażenia ludowego.
Jakkolwiekbądź, po dziewięciu latach rezydencji na biskupstwie w D. wszystkie te bałamuctwa, przedmioty rozmów, które zajmowały w pierwszej chwili małą mieścinę i drobnych ludzi, zupełnie zostały zapomniane. Nikt nie śmiał ich powtarzać, nikt nie śmiał nawet przypominać ich sobie.
Pan Myriel przybył do D., wioząc z sobą starą pannę Baptystę, siostrę o dziesięć lat od niego młodszą.
Cały ich dwór składał się ze starej służącej, w wieku panny Baptysty, zwanej panią Maglorą, która zajmowała wprzód miejsce proboszczowskiej sługi, a te raz otrzymała dwoisty tytuł: garderobianej panny i klucznicy księdza biskupa.
Panna Baptysta była osobą słuszną, bladą, chudą, łagodną: wcielała w sobie ideał tego, co zowią zwykle szanowną, zdaje się bowiem, że do tytułu „czcigodnej” mają mieć prawo tylko kobiety matki. Nigdy nie była piękną; życie jej całe snuło, się pasmem uczynków miłosiernych i oblekło ją w końcu rodzajem bieli i światłości; na starość więc zdobiło ją to, co można nazwać „pięknością dobroci”. Szczupła w młodości, stawała się coraz przezroczystszą z czasem, a z poza tej przejrzystości przeglądał anioł. Była raczej duszą niż dziewicą. P ostać jej zdawała się cieniem; zaledwie tyle miała ciała, ile go potrzeba, aby płeć jej uwydatnić; w odrobinie duszy iskierka światłości; wielkie oczy zawsze spuszczone: pretekst dla duszy do pozostawania na ziemi.
Pani Maglora była małą staruszką, białą, dość otyłą, zażywną, zakłopotaną, wiecznie zadyszaną, najprzód z powodu nieustannego zajęcia, a trochę z przyczyny astmy, na którą cierpiała.
Wprowadzono p. Myriel za jego przybyciem do pałacu biskupiego ze wszelkiemi honorami, jakie przepisywały dekrety cesarskie, stawiające biskupów w stopniu tuż po feldmarszałkach. Mer i prezydent pierwsi pośpieszyli go odwiedzić; on ze swej strony także odwiedził jenerała i prefekta.
Po instalacji miasto oczekiwało, co pocznie biskup, aby go sądzić z dzieł jego.II. Pan Myriel zostaje monsignorem Benvenuto.
Około pałacu biskupiego był szpital. Pałac biskupi był to piękny i rozległy gmach, zbudowany na początku zeszłego stulecia przez monsignora Henryka Puget, doktora teologji fakultetu paryzkiego, opata w Simore i biskupa w D. 1712 r. Pałac ten był prawdziwie pańskiem mieszkaniem. Wszystko było świetne, wspaniałe, pokoje biskupie, salony, izby gościnne, wielka sala do przyjęcia z galerjami na arkadach, według dawnej mody florenckiej, ogrody zasadzone przepysznemi drzewami. W sali jadalnej, długiej i rozległej galerji na dole, z drzwiami na ogrody, monsignor Henryk Puget wyprawił ceremonjalną ucztę 29 lipca 1714 r. dla monsignorów Karola Brûlart de Genlis, arcybiskupa księcia d’Embrun, Antoniego Mesgrigny kapucyna, biskupa Grasse, Filipa Vendônie, wielkiego przeora Francji, opata z St. Honoré de Lerins, Franciszka de Berton de Grillon, biskupa barona Vence, Cezara Sabrau de Forcalquier, biskupa pana w Glandeve i Jana Soanen, kapłana Oratorji, kaznodziei królewskiego, biskupa pana w Senez; portrety tych siedmiu szanownych osób ozdabiały salę, a pamiętna data 23 lipca 1714 r. wyrytą była złotem i literami na białej tablicy marmurowej.
Szpital był domem wązkim i nizkim, o jednem piętrze, z małym ogródkiem.
We trzy dni po przyjeździe biskup zwiedził szpital. Po skończonej wizycie kazał prosić nadzorcę, aby raczył przyjść do niego.
– Panie dyrektorze szpitala, – zapytał – ilu w tej chwili macie chorych?
– Dwudziestu sześciu, Eminencjo.
– Tylu właśnie naliczyłem – zauważył biskup.
– Łóżka – dodał nadzorca – stoją bardzo blizko jedne przy drugich.
– To właśnie mnie uderzyło.
– Sale są właściwie izbami, i bardzo trudno odświeża się w nich powietrze.
– Tak właśnie i mnie się zdaje.
– A przytem, gdy cieplejszy promyk słońca zaświeci, ogród jest zamały dla rekonwalescentów.
– To właśnie sobie mówiłem.
– Z chorób epidemicznych mieliśmy w tym roku tyfus, a przed dwoma laty petocie; zdarza się po stu chorych i nie wiedzieć, co z niemi robić.
– Ta właśnie myśl mi przyszła.
– Cóż robić Eminencjo: trzeba się poddać losowi.
Rozmowa toczyła się w wielkiej sali jadalnej, owej wspaniałej galerji na dole.
Biskup milczał przez chwilę, potem nagle obrócił się do nadzorcy szpitala:
– A jak pan sądzisz, – rzekł – ile pomieściłoby się łóżek choćby tylko w tej sali?
– W sali jadalnej waszej Eminencji! – zawołał osłupiały nadzorca.
Biskup rzucił oczyma po sali i zdawał się mierzyć i rachować.
– Pomieściłoby się najmniej dwadzieścia łóżek! – rzekł zcicha, jakby do siebie mówił i, podnosząc głos, dodał:
– Wiesz co, panie dyrektorze: widocznie zaszła pomyłka. Macie dwadzieścia sześć osób w pięciu czy sześciu izdebkach. Nas tu jest troje, a mamy miejsca na sześćdziesiąt; widoczna pomyłka, powiadam panu; zabierz to mieszkanie, a ja zajmę wasze. Oddaj mi pan mój dom, to właściwie jest wasze mieszkanie.
Nazajutrz dwudziestu sześciu biednych chorych przeniosło się do biskupiego pałacu, a biskup zamieszkał w szpitalu.
P. Myriel nie miał majątku; rodzina jego wszystko straciła podczas rewolucji. Siostra miała dożywocia pięćset franków rocznie, co wystarczało na jej osobiste wydatki. P. Myriel brał ze skarbu, jako biskup, piętnaście tysięcy franków rocznej pensji. Tegoż dnia, w którym zajął mieszkanie w szpitalu, p. Myriel oznaczył raz na zawsze, w jaki sposób używaną być ma ta suma. Przepisujemy tu jego własnoręczną notę.
Nota urządzająca wydatki mojego domu:
Na szkółkę duchowną
tysiąc pięcet fr.
Dla Kongregacji misji
sto fr.
Dla Misjonarzy w Montdider
sto fr.
Dla Seminarium misji zagranicznych
w Paryżu
dwieście fr.
Dla Kongregacji St. Ducha
sto pięćdziesiąt fr.
Dla Zakładów religijnych w Ziemi Św.
sto fr.
Dla Towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
trzysta fr.
Dla Towarzystwa takiegoż miłosierdzia
w Arles
pięćdziesiąt fr.
Na ulepszenia więzień
czterysta fr.
Dla ulgi i wyswobodzenia więźniów
pięćset fr.
Dla wyswobodzenia ojców rodzin uwięzionych
za długi
tysiąc fr.
Na dodatek do pensji biednych bakałarzy
diecezjalnych
dwa tysiące fr.
Na spichrze zapasowe w górnych Alpach
sto fr.
Dla stowarzyszenia dam w D. w Mouosqne i
Sisteron, nauczających bezpłatnie
ubogie dziewczęta
tysiąc pięćset fr.
Dla biednych
sześć tysięcy fr.
Na moje wydatki osobiste
tysiąc fr.
Razem
piętnaście tysięcy fr.
Przez cały czas zajmowania stolicy biskupiej w D., p. Myriel w niczem nie zmienił tego rozporządzenia. Nazywał je, jak widzimy, urządzeniem wydatków swojego domu.
Urządzenie to przyjęła z bezwarunkową uległością panna Baptysta. Dla tej świętej dziewicy, monsignor w D. był zarazem jej bratem i jej biskupem, jej przyjacielem z praw a natury i zwierzchnikiem według kościoła. Kochała go i czciła z całą prostotą. Gdy mówił, schylała głowę, gdy co czynił, przystawała bezwzględnie, Tylko służąca, pani Maglora, szemrała nieco. Ksiądz biskup zostawił sobie tylko tysiąc franków, co wraz z pensją panny Baptysty wynosiło razem tysiąc pięćset franków rocznie. Z tych tysiąca pięciuset franków utrzymywały się dwie stare kobiety i jeden starzec.
A gdy który proboszcz przyjechał do D., ksiądz biskup mógł go jeszcze ugościć, dzięki oszczędności pani Maglory i rozumnemu zarządowi panny Baptysty.
Pewnego dnia – po trzechmiesięcznym pobycie w D. – rzekł biskup:
– Z tem wszystkiem czuję nieco niedostatek!
– Spodziewam się! – zawołała pani Maglora – Wasza Eminencja nie upominał się nawet w departamencie o pensję na koszta utrzymania powozu w mieście i na objazdy po dyecezji.
– Doprawdy, masz słuszność, pani Magloro – rzekł biskup.
I niebawem wysłał żądanie.
Wkrótce potem rada główna, wziąwszy pod rozwagę to żądanie, zagłosowała dla biskupa roczną sumę trzy tysiące franków pod taką rubryką: Dodatek dla Księdza Biskupa na koszta powozu, poczty i objazdów pasterskich.
Narobiło to hałasu między mieszczaństwem okolicznem, a pewien senator cesarstwa, były członek Rady Pięciuset, za sprzyjanie 18-mu Brumaire uposażony intratnem senatorstwem w mieście D., napisał z tego powodu do ministra wyznań p. Bigot de Préameneu liścik poufny a gniewny, z którego przytaczamy następujący autentyczny wyjątek: – „Koszta na powóz? na co powóz w mieście, nie mającem czterech tysięcy mieszkańców? Koszta objazdów? a najprzód po co te objazdy? dalej, jak można jeździć pocztą w kraju górzystym? Niema dróg. Jeżdżą tylko konno. Nawet most z Durance do Chateau-Arnoux ledwie unieść może wozy, zaprzężone wołami. Ci księża wszyscy są tacy: chciwi i skąpi. Ten np. z początku udawał „dobrego pasterza”; a teraz zrobił się jak inni. Zachciało mu się powozów i poczty, zachciało mu się przepychu jak dawnym biskupom. Ach, te klechy! Panie hrabio, dopóty nie będzie dobrze, aż cesarz nie uwolni nas od nich. Precz z Papieżem! (Wówczas wikłały się sprawy z Rzymem). Co do mnie, jestem za samym Cezarem i t. d. i t. d.”.
Za to pani Malgora wielce się uradowała. – „No – rzekła do panny Babtysty – jego Eminencya zaczął od innych, słusznie, żeby skończył na sobie. Urządził wszystkie swoje uczynki miłosierne. Teraz trzy tysiące franków dla nas. Przecie!”
Tegoż wieczora biskup napisał i oddał swej siostrze następującą notę:
Koszta powozu i objazdów.
Na rosół i mięso dla chorych szpitala.
tysiąc pięcet fr.
Dla towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
w Aix
dwieście pięćdziesiąt fr.
Dla towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
w Draguignan
dwieście pięćdziesiąt fr.
Dla podrzutków
pięćset fr.
Dla sierot
pięćset fr.
Razem
trzy tysiące fr.
Taki był budżet pana Myriel.
Co do dochodów kościelnych, indultów, dyspens, chrztów, kazań, błogosławieństw kościołów i kaplic, ślubów i t. p. biskup tem skwapliwiej brał d ary od bogatych, że wszystko oddawał biednym.
Wkrótce obficie zaczęły wpływać ofiary pieniężne. Wszyscy, i ci co mieli, i ci co nie mieli, stukali do drzwi p. Myriel, jedni złożyć datek, drudzy wziąć wsparcie. Nie upłynęło roku, a biskup stał się skarbnikiem wszystkich dobrodziejstw i kasjerem wszystkich nieszczęśliwych. Znaczne sumy przechodziły przez jego ręce, nic jednak nie skłoniło go do zmiany sposobu życia i dodania nieco zbytku do potrzeb koniecznych.
Owszem, ponieważ zawsze więcej jest nędzy na dole niż braterstwa w górze, wszystko się rozchodziło wprzód prawie, nim otrzymane zostało; była to jakby woda wylana na suchą ziemię; chociaż ciągle brał pieniądze, nigdy ich nie miał. Wówczas odejmował sobie.
Jest we zwyczaju, że biskupi podpisują chrzestnem imieniem swe listy pasterskie: biedni mieszkańcy kraju, wiedzeni instynktem serdecznym, wybrali z imion biskupa to, którego zrozumieli znaczenie i nie inaczej go nazywali, jak monsignorem Benvenuto. Pójdziemy za ich przykładem i przy sposobności tak samo go nazywać będziemy. Zresztą imię to i jemu się podobało. – Lubię to imię, mawiał: Benvenuto wynagradza za monsignora.
Nie myślimy utrzymywać, że portret przez nas skreślony jest prawdopodobnym; zapewniamy tylko, że jest podobny do oryginału.III. Dobremu biskupowi ciężkie biskupstwo.
Chociaż ksiądz Biskup zamienił powóz na jałmużny, niemniej jednak odbywał objazdy. Uciążliwa ta djecezja w D. Mało równin, wiele gór, dróg prawie żadnych; trzydzieści dwa probostwa, czterdzieści jeden wikarjatów i dwieście ośmdziesiąt pięć filij i kaplic. Zwiedzić to wszystko – niełatwa sprawa. Ksiądz biskup sobie poradził. Szedł piechotą, jeśli probostwo było w sąsiedztwie, jechał na wózku, gdy było na równinie, na grzbiecie muła – jeśli w górach. Dwie stare kobiety towarzyszyły mu. Gdy droga zbyt je nużyła, szedł sam.
Pewnego dnia wjechał na osiołku do Senez, dawnego miasta biskupiego. W kieszeni nie miał ani grosza i nie mógł sobie pozwolić wygodniejszej jazdy. Mer miasta przyjął go u drzwi biskupstwa, zgorszony wielce, że siedział na ośle. Kilku mieszczan śmiało mu się w oczy. – Panie merze – rzekł biskup – i panowie mieszczanie, widzę co was gorszy; wydaje się wam wielką pychą w biednym księdzu, że siedzi na bydlątku, na którem jeździł sam Jezus Chrystus. Uspokójcie się; nie z próżności, ale z koniecznej potrzeby to czynię.
Zwiedzając djecezję, był pobłażliwy i łagodny, więcej rozmawiał niż prawił kazania. Rozumowań i przykładów nie szukał daleko. Mieszkańcom jednego kraju stawiał za wzór kraj sąsiedni. W kantonach, gdzie byli nieużyci dla ubogich, mawiał: – Spójrzcie na ludzi w Briançon. Pozwolili ubogim, wdowom i sierotom kosić swe łąki trzy dni wcześniej niż inni. Bezpłatnie naprawiają im walące się domostwa. Bóg też błogosławi temu krajowi. Przez całe sto lat nie było tam ani jednego zabójcy.
Tam, gdzie byli chciwi zysków i zbiorów, mawiał: – Patrzcie na mieszkańców Embrun. Jeżeli ojciec rodziny, w czasie żniwa, ma synów na służbie w armji, a córki na służbie w mieście, a przytem jest chory, proboszcz na kazaniu poleca go pamięci parafjan; i zaraz w niedzielę po mszy wszyscy mieszkańcy wioski, mężowie, kobiety, dzieci biegną na pole biedaka, żną jego zboże i znoszą ziarno i słomę do jego stodoły.
Do rodzin, kłócących się o pieniądze i spadki, mawiał: – Patrzcie na górali Devolny, kraju tak dzikiego, że przez pięćdziesiąt lat nie usłyszysz tam ani razu słowika. A jednak, kiedy ojciec umiera w rodzinie, chłopcy rozchodzą się po świecie szukać zarobku, a dziewczętom zostawiają mienie, żeby mogły znaleźć mężów.
W kantonach, gdzie lubią pieniać się i tracić pieniądze na stemple, mawiał: – Przypatrzcie się poczciwym wieśniakom doliny Queyras. Jest ich tam ze trzy tysiące. Miły Boże! a to jakby mała rzeczpospolita. Nie znają ani sędziego, ani woźnego. Mer załatwia wszystko. Rozdziela podatki według sumienia, bezpłatnie rozstrzyga spory, bez honorarjum dzieli ojcowizny, wydaje wyroki bez kosztów – i każdy go słucha. bo to człowiek sprawiedliwy między ludźmi prostymi.
W wioskach, gdzie nie było nauczyciela, przy taczał także przykład mieszkańców Queyras: – Czy wiecie jak sobie radzą? mówił. Ponieważ kraik o dwunastu lub piętnastu dymach, nie ma z czego stałe utrzymać profesora, mają nauczycieli zapłaconych dla całej doliny; ci przebiegają wioski: tu zabawią tydzień, tam dwa tygodnie, i uczą. Nauczyciele tacy chodzą na jarmarki, i tam ich widziałem. Poznacie ich po piórach gęsich, zatkniętych za taśmą kapelusza. Ci, co uczą czytać, mają jedno pióro; którzy uczą czytać i rachować, mają dwa pióra; którzy uczą czytać, rachować i łaciny, mają trzy pióra. Ostatni są wielce uczeni. Ale też co za wstyd być nieukiem! Czyńcież jak mieszkańcy Queyras.
Tak mówił poważnie, po ojcowsku, w braku przykładów zmyślał przypowieści, które w kilku słowach a wielu obrazach zmierzały prosto do celu: taką to wymową sam Chrystus Pan przekonywał i pociągał.IV. Czyny zgodne ze słowami.
W rozmowie był przystępny i wesoły. Stosował się do pojęcia starych kobiet, które przy nim żyły; a gdy się śmiał, był to śmiech szczery i serdeczny.
Pani Maglora zwykle nazywała go Waszą wysokością. Pewnego razu, powstawszy z krzesła, szedł do bibljoteki szukać książki. Książka leżała na jednej z wyższych półek. Biskup, nizkiego wzrostu, nie mógł do niej dostać. – Pani Maglora – rzekł – podaj mi krzesło z łaski swojej. Moja wysokość nie sięga do tej deski.
Jedna z dalekich jego krewnych, hrabina Lô. lubiła w obecności jego wyliczać to, co nazywała nadziejami swoich trzech synów. Miała wielu blizkich krewnych podeszłego wieku, których spadkobiercami byli jej synowie. Najmłodszy miał odziedziczyć po babce sto okrągłych tysięcy franków rocznego dochodu; drugi po stryju otrzymywał tytuł księcia: najstarszy miał być parem po swym dziadzie. Biskup zwykle w milczeniu słuchał tych niewinnych przechwałek macierzyńskich. Ale jednego razu zdawał się bardziej zamyślonym niż zwykle, podczas gdy pani Lô rozpowiadała mu szeroko o tych sukcesjach i swoich nadziejach. Spostrzegłszy jego roztargnienie, zapytała zniecierpliwiona: – Ależ, mój kuzynie, o czem tak myślisz? – Myślę, odpowiedział biskup – o pewnej osobliwej rzeczy, którą, jeśli się nie mylę, znajdziesz w Świętym Augustynie: „Nadzieje swoje pokładajcie w tym, po którym nikt nie jest spadkobiercą”.
Innym razem, gdy był zaproszony na pogrzeb jednego szlachcica, patrząc na wystawę, prócz godności nieboszczyka, wszelkich tytułów feudalnych i szlacheckich jego krewniaków, zawołał: – Ależ to potężny tłomok kładą na grzbiet śmierci! Każą jej wesoło dźwigać taki ciężar tytułów. Doprawdy, trzeba mieć wiele dowcipu, aby tak zużytkować grób dla próżności!
Lubił przy sposobności łagodnie żartować, ale żart jego prawie zawsze ukrywał myśl poważną. W czasie postu, pewien młody wikary przyjechał do D. i miewał kazania w katedrze. Był dość wymowny. Zwykle kazał o uczynkach miłosiernych. Upominał bogatych, aby pomagali biednym, jeśli chcą uniknąć piekła, które wystawiał okropnie, i dostać się do nieba, którego rozkosze ponętnie malował. Między słuchaczami był pewien kupiec bogaty, nieco lichwiarz, nazwiskiem Geborand, który zarobił kilka milionów na wyrabianiu grubych sukien, samodziałów i sukman wieśniaczych. Przez całe życie swoje p. Geborand nie dał jałmużny żadnemu biedakowi. Ale po owem kazaniu zauważono, że co niedziela dawał trzy grosze starym żebraczkom, siedzącym u drzwi katedralnego kościoła. Było ich sześć do podziału. Razu jednego biskup zobaczył, jak p. Geborand dawał jałmużnę i rzekł do siostry z uśmiechem: – Patzraj. p. Geborand kupuje sobie trochę nieba za trzy grosze.
Gdy chodziło o uczynki miłosierne, nie zrażała go żadna odmowa. Przemawiał wówczas słowy, które niejednego wprawiały w głęboką zadumę. Razu pewnego kwestował na biednych w salonie bogatego mieszczanina: był tam wówczas margrabia Champtercier, stary, bogaty, skąpy, zarazem ultra-rojalista i ultra-wolterjanin. Takie sprzeczności zdarzały się. Biskup uderzył go po ramieniu i rzekł: – Panie margrabio, musisz mi dać cokolwiek.
Margrabia odwrócił się i sucho odpowiedział: – Nie, Eminencjo, mam swoich biednych. – Daj mi ich: – rzekł biskup.
Innego dnia miał takie kazanie w kosciele katedralnym:
„Kochani bracia moi i przyjaciele, jest we Francji miljon trzykroć sto dwadzieścia tysięcy domów włościańskich, które mają tylko po trzy otwory; jest miljon ośmset siedmnaście tysięcy takich, które mają po dwa otwory, to jest okno jedno i drzwi, i wreszcie trzysta czterdzieści sześć tysięcy chałup, w których jest tylko jeden otwór, to jest drzwi. A to z powodu pewnej okoliczności, którą nazywają podatkiem od drzwi i okien. Osadźcie w takich chatach biedne rodziny, stare kobiety i drobne dziatki, – ileż to będzie gorączek i chorób! Niestety! Bóg daje ludziom powietrze, prawo je sprzedaje. Nie oskarżam prawa, ale i błogosławię Bogu. W Isère, w Var, w Alpach górnych i dolnych, wieśniacy nie mają nawet taczek: nawóz przenoszą na własnych plecach, nie mają świec, palą, łuczywa i postronki, umoczone w żywicy. Toż samo jest w całym Delfinacie górzystym. Pieką chleb na pół roku na ogniu z wysuszonego gnoju krowiego. W zimie rąbią siekierą ten chleb i przez dwadzieścia cztery godzin moczą w wodzie, aby jeść mogli. Bracia, miejcie litość! patrzcie, jak cierpią dokoła was!”
Prowensalczyk rodem, łatwo przyswoił sobie wszystkie narzecza południowe. Często w trącał do swych mów wyrażenia, używane w dolnym Langwedoku, to w górnym Delfinacie, to u stóp gór alpejskich. Podobało się to ludowi i nie mało ułatwiło mu przystęp do prostych umysłów. W górach, czy w chacie, zawsze był jakw swoim domu. Umiał najwznioślejsze rzeczy wyrażać najpospolitszem narzeczem. Znając wszystkie języki, przenikał do dusz wszystkich.
Zresztą jednaki był dla bogaczów i ubogich, dla ludzi światowych i prostaczków.
Nie potępiał niczego pośpiesznie, bez uwzględnienia okoliczności. Mawiał: trzeba zobaczyć, którędy błąd się wcisnął.
Sam będąc, jak z uśmiechem tytułował się, exgrzesznikiem, zbyteczną surowością dla drugich się nie odznaczał, i, choć marszczyli się srodze świętoszki, głośno wyznawał zasady, które dadzą się streścić w tych słowach:
„Człowiek ma na sobie ciało, które jest zarazem jego ciężarem i pokusą. Ciągnie je, ale mu i ustępuje.
„Musi nad niem czuwać, powściągać je, trzymać na wodzy, i nie być mu posłusznym, chyba w ostateczności. Może i w posłuszeństwie tem być błąd, ale taki grzech jest powszedni. Jest to upadek, ale upadek na kolana, dokonać się mogący modlitwą.
„Być świętym, rzecz wyjątkowa; być sprawiedliwym. prawidło: Błądźcie, upadajcie, grzeszcie, lecz bądźcie sprawiedliwymi.
„Jaknajmniej grzechu, to prawo człowieka. Żadnego zgoła grzechu, to marzenie anioła. Cokolwiek jest ziemskiego, podlega grzechowi. Grzech jest ciążeniem ku ziemi”.
Zdarzało się, że wszyscy na coś krzyczeli głośno i oburzali się prędko: – Oh! oh! – mawiał wtedy z uśmiechem – widać że to nielada grzech, którego się wszyscy dopuszczają. Patrzajcie, jak przestraszone obłudy zawczasu protestują, żeby się zasłonić od podejrzeń!
Był pobłażający dla kobiet i ubogich, na których cięży brzemię społeczeństwa ludzkiego. Mówił: – Błędy kobiet, dzieci, sług, słabych, biednych, prostaczków i cienmych, są błędami mężów, ojców, panów, możnych bogaczów i uczonych.
Mówił jeszcze: – Nauczajcie ciemnych, jak możecie najwięcej; społeczeństwo grzeszy, że nie daje nauki bezpłatnie: odpowiedzialne jest za ciemność, którą szerzy. Dusza ta pełna jest cieniu, grzech łatwo się w niej rodzi. Winnym nie ten, kto grzeszy, lecz kto ciemność roztacza.
Jak widzimy, miał on dziwny i sobie właściwy sposób sądzenia o rzeczach. Mam podejrzenie, że go brał z Ewangelji.
Pewnego dnia opowiadano w salonie o procesie kryminalnym, który wkrótce miał być sądzonym. Jakiś nędzny człowiek, z miłości dla kobiety i dziecięcia, które miał z niej, przygnieciony niedostatkiem, wziął się do fałszowania monety. W owym czasie karano śmiercią za fałszowanie pieniędzy. Kobietę uwięziono, gdy wydawała pierwszą sztukę, sfabrykowaną przez tego człowieka. Trzymano ją w areszcie, lecz nie miano przeciw niej dowodów. Ona jedna mogła obwinić kochanka i zgubić go wyznaniem. Zaprzeczała. Nalegano. Uporczywie przeczyła. Prokurator królewski wpadł wówczas na pomysł. Udał, jakoby dowiedział się o niewierności kochanka, i zręcznie a uczenie podstawiając kawałki różnych listów, wmówił w nieszczęśliwą, że miała rywalkę i że ten człowiek ją zwodził. Wówczas, zazdrością przywiedziona do rozpaczy, oskarżyła swego kochanka, wyznała wszystko i dowiodła. Człowiek był zgubiony. Wkrótce sądzony być miał w Aix w raz ze swą wspólniczką. Opowiadano ten wypadek i każdy podziwiał przebiegłość urzędnika sądowego. Z pomocą obudzonej zazdrości i zemsty wydobył sprawiedliwość, zniewolił do wypowiedzenia prawdy w gniewie. Biskup słuchał w milczeniu. Gdy skończono, zapytał:
– Gdzie będą sądzić tego człowieka i tę kobietę?
– W sądzie kryminalnym.
– A gdzie będą sądzić pana prokuratora królewskiego?
Zdarzył się w D. tragiczny wypadek. Pewien człowiek skazany został na śmierć za zabójstwo. Był to ani dość ukształcony, ani zupełnie ciemny biedak, który zajmował się kuglarstwem na jarmarkach i pisaniem próśb dla włościan. Proces żywo zajmował miasto. W wilją tracenia skazanego zachorował kapelan więzienia. Szukano księdza, któryby dysponował na śmierć, i dał pociechę religijną, delikwentowi w ostatnich chwilach. Udano się do proboszcza. Ten, jak się zdaje, odmówił, powiadając: – To się mnie nie tyczy. Nie moja rzecz zajmować się tym skoczkiem i jego wyprawą na tamten świat; i ja także jestem chory, a zresztą nie moje miejsce na rusztowaniu. Powtórzono tę odpowiedź biskupowi, który rzekł: – Ksiądz proboszcz ma słuszność. To nie jego miejsce, lecz moje.
I natychmiast udał się do więzienia, zszedł do lochu kuglarza, zawołał go po imieniu, wziął go pod rękę i rozmawiał z nim. Cały dzień przy nim przepędził, zapominając o pokarmie i śnie, modląc się do Boga za duszę skazanego, i prosząc biedaka, aby się modlił za niego. Przypomniał mu największe prawdy, które są najprostsze. Był ojcem, bratem, przyjacielem, – biskupem, aby błogosławić tylko. Nauczał go, pocieszał, umacniał. Człowiek ten byłby umarł z rozpaczy. Śmierć była dla niego jakby przepaścią. Stojąc drżący nad złowrogim brzegiem, cofał się ze zgrozą. Nie był dość ciemnym, aby był zupełnie obojętnym. Wyrok śmierci, jak uderzenie piorunu, w strząsnął głęboko i przerwał tu i owdzie do koła niego zagrodę, dzielącą nas od tajemnicy wszechrzeczy, którą zowiemy życiem. Nieustannie spoglądał przez wyłomy fatalne nazewnątrz tego świata, i widział tylko ciemności. Biskup ukazał mu światło.
Nazajutrz, gdy przyszli po nieszczęśliwego, zastali przy nim biskupa. Pośpieszył za nim; i zdumione tłumy patrzyły, jak w fioletowej sukni, z krzyżem biskupim na szyi, szedł tuż obok nędznika, skrępowanego postronkami.
Wsiadł z nim na wóz, wstąpił z nim na rusztowanie. Delikwent, znękany i ponury wczoraj, jaśniał pogodą. Czuł, że jego dusza pogodziła się z Bogiem i miał nadzieję. Biskup ucałował go i w chwili, gdy miecz miał spaść na jego głowę, rzekł doń: – „Kogo człowiek zabija, tego Bóg wskrzesza; kogo bracia wyganiają, ten znajduje ojca. Módl się, wierz, wejdź do życia! Ojciec tam”. Gdy zstępował z rusztowania, miał coś takiego w spojrzeniu, że lud mimowolnie usuwał się. Tak były blade jego lica, tak cudownie pogodne czoło. Powróciwszy do skromnego domku, który żartobliwie nazywał swym pałacem, rzekł do siostry: Celebrowałem pontyfkalnie.
Najwznioślejsze rzeczy są często najmniej zrozumiałe dla półmędrków, znaleźli się też w mieście ludzie, którzy nazwali ten postępek biskupa przesadą, afektacją. Zresztą mówiono tak tylko w salonach. Lud, który nie umie być złośliwym, gdy chodzi o święte czyny, był rozczulony i podziwiał.
Co do biskupa, widok gilotyny był dla niego strasznym ciosem, i długo nie mógł się po nim uspokoić.
W istocie rusztowanie, gdy staje gotowe przyjąć ofiarę, ma coś uderzającego. Można z pewną obojętnością mówić o karze śmierci, oświadczać się za nią lub przeciw niej, dopóki się nie widzi własnemi oczyma gilotyny: ale jeśli ją spotkasz, wstrząsa cię gwałtownie i musisz się zdecydować, oświadczyć za lub przeciw. Jedni ją podziwiają, jak de Maistre; inni przeklinają Beccaria. Gilotyna jest uświęceniem prawa; nazywa się pomstą; nie jest neutralną, i nie pozwala ci być neutralnym. Na jej widok przenika cię dreszcz tajemniczy. Wszystkie kwestje społeczne stawiają około tego fatalnego noża znaki zapytania. Rusztowanie nie jest ciesielką, rusztowanie nie jest machiną, rusztowanie nie jest bezwładnem wiązaniem z drzewa, żelaza i postronków. Jest to, zda się, istota żyjąca, obdarzona złowrogą inicjatywą; zda się, że ta ciesielka widzi, że ta machina słyszy, że to wiązanie rozumie, że to drzewo, to żelazo i te postronki pragną. W okropnem marzeniu, w które w trąca duszę widok rusztowania, zda ci się, że potwór ten dobrowolnie, chętnie wykonywa swą robotę. Rusztowanie jest wspólnikiem kata; pożera; je ciało, pije krew. Potwora tego spłodzili sędzia i cieśla: jest to widmo, żyjące strasznem życiem, karmiące się tysiącem śmierci.
To też wrażenie było straszne i głębokie; nazajutrz po traceniu i w kilka dni później, biskup wydawał się znękany, zgnębiony. Pogoda, prawie gwałtowna w żałobnej chwili znikła; widmo sprawiedliwości społecznej trapiło go nieustanie. On, co zwykle od wszystkich czynności wracał z promieniejącem zadowoleniem, tym razem zdawał się szynie sobie wyrzuty. Chwilami mówił do siebie samego, i szeptał półgłosem ponure monologi. Siostra jego podsłuchała z nich jeden i zanotowała: – Nie sądziłem, żeby to było tak potworne. Wada to zaglębizć się w prawie boskiem tak, dalece, że się nie dostrzega już prawa ludzkiego. Śmierć należy tylko do Boga. Jakim prawem ludzie dotykają tej rzeczy nieznanej?
Z czasem wrażenia te osłabły, a może i zatarły się. Wszelako zauważono, że biskup odtąd starannie unikał placu, na którym odbywało się tracenie.
Każdej chwili można było wezwać p. Myriel do łoża chorych i umierających. Wiedział, że to jest jedną z najważniejszych prac jego i największych obowiązków. Wdowy i sieroty nie potrzebowały go prosić, sam do nich przychodził. Umiał usiąść i milczeć długie godziny przy mężu, który utracił ukochaną żonę, przy matce, która straciła dziecię. Jak umiał milczeć, tak wiedział stosowną porę do przemówienia. O przedziwny pocieszycielu! Nie starał się zatrzeć boleści zapomnieniem, ale ją uzacnić, udostojnić nadzieją! Mówił: – „Zważ dobrze, jak się zwracasz do umarłych. Nie myśl o tem, co butwieje i niknie. Patrz w górę. Ujrzysz tam w głębi nieba żyjące światło ukochanego nieboszczyka”. Starał się uspokoić człowieka zrozpaczonego, ukazując mu palcem człowieka, z poddaniem znoszącego ogrom boleści: starał się złagodzić boleść patrzącą w grób, ukazując boleść patrzącą na gwiazdę.V. Monsignor Benvenuto za długo nosi swoje sutanny.
W życiu prywatnem p. Myriel przebijała się ta sama myśl, co i w życiu publicznem. Kto miał sposobność przypatrzeć mu się zbliska, podziwiał i wielbił dobrowolne ubóstwo, w którem żył ksiądz biskup D.
Jak wszyscy starcy i wielu myślicieli, sypiał mało. Krótki ten sen był głęboki. Rano rozmyślał z godzinę, następnie odprawiał mszę w katedralnym kościele lub domu. Po mszy jadł śniadanie, składające się z chleba żytniego i mleka od własnych krów. Później pracował.
Biskup ma wiele zajęcia; codziennie przyjmować musi sekretarza djecezji, zwykle kanonika i prawie codziennie wikarjuszy jeneralnych. Kontroluje zgromadzenia, daje przywileje, przegląda całą księgarnię duchowną, parafjalną, katechizmy djecezjalne, książki do nabożeństwa i t. p.; pisze listy pasterskie, upoważnia do kazań i słuchania spowiedzi, godzi proboszczów z merami, prowadzi korespondencję kościelną, korespondencję admistracyjną, to z rządem, to ze Stolicą Apostolską: tysiące spraw.
Czas pozostały od tych tysiąca spraw, od brewiarza i obrządków kościelnych, poświęcał najprzód ubogim, chorym i zasmuconym; czas, który mu zostawili ubodzy, zasmuceni i chorzy, oddawał pracy. To kopał w ogrodzie, to czytał i pisał. Dwa te rodzaje pracy nazywał jednym wyrazem: mówił, iż bawi się ogrodem. „Umysł jest ogrodem” – dodawał.
Około południa, gdy czas był piękny, wychodził na przechadzkę w pole, lub do miasta, często zachodząc do lepianek. Zwykle szedł sam, zamyślony, ze spuszczonem i oczyma, wsparty na długiej lasce, odziany ciepłym paledranem watowanym fioletowego koloru, w fioletowych pończochach, grubych trzewikach i w płaskim kapeluszu trójgraniastym z trzema sutemi kutasami. Radość była wielka wszędy, gdzie się ukazał. Rzekłbyś, że jego przejście miało w sobie coś rozgrzewającego i oświecającego. Dzieci i chorzy wychodzili przed progi domów do biskupa jak do słońca. Błogosławił i jemu błogosławiono. Wskazywano jego dom, gdy ktokolwiek potrzebował czego.
Tu i owdzie zatrzymał się, mówił do chłopców i dzieweczek, uśmiechał się do matek. Nawiedzał biednych, dopóki miał pieniądze, gdy mu ich zbrakło, odwiedzał bogatych.
Ponieważ nosił sutanny przez czas bardzo długi, a nie chciał, żeby to było widoczne, wychodząc na miasto zwykle kładł na wierzch fioletowy paledran. Podczas lata było mu trochę niewygodnie.
Powróciwszy, jadł obiad. Obiad podobny był do śniadania.
Wieczorem o wpół do dziewiątej wieczerzał z siostrą, pani Maglora usługiwała do stołu. Nic skromniejszego nad ten posiłek. Jeżeli jednak biskup miał na kolacji którego z proboszczów, pani Maglora nie omieszkała postawić na stole Jego Eminencji wyborną rybę jeziora, lub delikatną zwierzynę gór. Kiedy proboszcz był dobrym pozorem do wybornej wieczerzy, biskup pozwalał na wszystko. Wyjąwszy jednak takie nadzwyczajne wypadki, na kolację dawano zwykle same jarzyny na wodzie, lub zupę na oliwie. Mówiono też na mieście: – Kiedy biskup nie je po proboszczowsku, jada jak trapista.
Po wieczerzy rozmawiał z pół godziny z panną Baptystą i panią Maglorą; później wracał do pokoju swojego i zasiadał do pisania, to na ćwiartkach, to na marginesie jakiego voluminu. Był wszechstronnie ukształconym i trochę uczonym. Pozostawił pięć czy sześć rękopismów dość ciekawych; między innemi rozprawę nad wierszem Genezy: Na początku duch Boży unosił się nad wodami. Porównywa z tym wierszem trzy teksty: wiersz arabski mówiący: Wiatry Boże wiały; – wersję Józefa Flawjusza: Wiatr z góry rzucał się na ziemię i nakoniec parafrazę chaldejską Onkelos: Wiatr pochodzący od Boga wiał na powicierzchnię wód.
W innej rozprawie rozbiera dzieła teologiczne Huga, biskupa Ptolemaidy, pradziada autora tej książki, i utrzymuje, że temu biskupowi należy przypisać różne dziełka, ogłoszone w zeszłym wieku pod pseudonymem Barlezcourta.
Niekiedy, czytając jaką książkę, wpadał nagle w głęboką zadumę i ocknąwszy się, pisał kilka wierszy na kartach. Wiersze te często nie miały żadnego związku z treścią książki. Mamy przed sobą notę, którą napisał na marginesie książki in quarto pod tytułem: Korespondencja lorda Germain z jenerałami Clinton, Cornwalis i admirałami stacji amerykańskiej. Wersal u Poinsot księgarza i Paryż u Pissot księgarza, ulica Augustjańska.
Oto jest ta nota:
„O ty, który jesteś!
„Ekklezjastes nazywa Cię Wszechmocą, księgi Machabeuszów nazywają Cię Stwórcą, list do Efezów nazywa Cię Wolnością. Baruch nazywa Cię Nieskończonością, Psalmy nazywają Cię Mądrością i Prawdą, Jan nazywa Światłością, Księgi Królów Panem, Księga Wyjścia Opatrznością, Księga Kapłańska Świętością, Esdrasz Sprawiedliwością, stworzenie nazywa Cię Bogiem. człowiek nazywa Cię Ojcem, ale Salomon nazywa Cię Miłosierdziem, i to jest najpiękniejsze ze wszystkich nazwisk Twoich”.
Około dziewiątej wieczór dwie kobiety odchodziły do swoich pokojów na pierwszem piętrze i zostawiały go samego na dole.
Tu wypada nam dać dokładne wyobrażenie o mieszkaniu księdza biskupa D.Les Misérables
Tome I–FANTINE
Livre premier–Un juste
Chapitre I. Monsieur Myriel
En 1815, M. Charles-François-Bienvenu Myriel était évêque de Digne. C’était un vieillard d’environ soixante-quinze ans; il occupait le siège de Digne depuis 1806.
Quoique ce détail ne touche en aucune manière au fond même de ce que nous avons à raconter, il n’est peut-être pas inutile, ne fût-ce que pour être exact en tout, d’indiquer ici les bruits et les propos qui avaient couru sur son compte au moment où il était arrivé dans le diocèse. Vrai ou faux, ce qu’on dit des hommes tient souvent autant de place dans leur vie et surtout dans leur destinée que ce qu’ils font. M. Myriel était fils d’un conseiller au parlement d’Aix; noblesse de robe. On contait de lui que son père, le réservant pour hériter de sa charge, l’avait marié de fort bonne heure, à dix-huit ou vingt ans, suivant un usage assez répandu dans les familles parlementaires. Charles Myriel, nonobstant ce mariage, avait, disait-on, beaucoup fait parler de lui. Il était bien fait de sa personne, quoique d’assez petite taille, élégant, gracieux, spirituel; toute la première partie de sa vie avait été donnée au monde et aux galanteries. La révolution survint, les événements se précipitèrent, les familles parlementaires décimées, chassées, traquées, se dispersèrent. M. Charles Myriel, dès les premiers jours de la révolution, émigra en Italie. Sa femme y mourut d’une maladie de poitrine dont elle était atteinte depuis longtemps. Ils n’avaient point d’enfants. Que se passa-t-il ensuite dans la destinée de M. Myriel? L’écroulement de l’ancienne société française, la chute de sa propre famille, les tragiques spectacles de 93, plus effrayants encore peut-être pour les émigrés qui les voyaient de loin avec le grossissement de l’épouvante, firent-ils germer en lui des idées de renoncement et de solitude? Fut-il, au milieu d’une de ces distractions et de ces affections qui occupaient sa vie, subitement atteint d’un de ces coups mystérieux et terribles qui viennent quelquefois renverser, en le frappant au cœur, l’homme que les catastrophes publiques n’ébranleraient pas en le frappant dans son existence et dans sa fortune? Nul n’aurait pu le dire; tout ce qu’on savait, c’est que, lorsqu’il revint d’Italie, il était prêtre.
En 1804, M. Myriel était curé de Brignolles. Il était déjà vieux, et vivait dans une retraite profonde.
Vers l’époque du couronnement, une petite affaire de sa cure, on ne sait plus trop quoi, l’amena à Paris. Entre autres personnes puissantes, il alla solliciter pour ses paroissiens M. le cardinal Fesch. Un jour que l’empereur était venu faire visite à son oncle, le digne curé, qui attendait dans l’antichambre, se trouva sur le passage de sa majesté. Napoléon, se voyant regardé avec une certaine curiosité par ce vieillard, se retourna, et dit brusquement:
–Quel est ce bonhomme qui me regarde?
–Sire, dit M. Myriel, vous regardez un bonhomme, et moi je regarde un grand homme. Chacun de nous peut profiter.
L’empereur, le soir même, demanda au cardinal le nom de ce curé, et quelque temps après M. Myriel fut tout surpris d’apprendre qu’il était nommé évêque de Digne.
Qu’y avait-il de vrai, du reste, dans les récits qu’on faisait sur la première partie de la vie de M. Myriel? Personne ne le savait. Peu de familles avaient connu la famille Myriel avant la révolution.
M. Myriel devait subir le sort de tout nouveau venu dans une petite ville où il y a beaucoup de bouches qui parlent et fort peu de têtes qui pensent. Il devait le subir, quoiqu’il fût évêque et parce qu’il était évêque. Mais, après tout, les propos auxquels on mêlait son nom n’étaient peut-être que des propos; du bruit, des mots, des paroles; moins que des paroles, des palabres, comme dit l’énergique langue du midi.
Quoi qu’il en fût, après neuf ans d’épiscopat et de résidence à Digne, tous ces racontages, sujets de conversation qui occupent dans le premier moment les petites villes et les petites gens, étaient tombés dans un oubli profond. Personne n’eût osé en parler, personne n’eût même osé s’en souvenir.
M. Myriel était arrivé à Digne accompagné d’une vieille fille, mademoiselle Baptistine, qui était sa sœur et qui avait dix ans de moins que lui.
Ils avaient pour tout domestique une servante du même âge que mademoiselle Baptistine, et appelée madame Magloire, laquelle, après avoir été la servante de M. le Curé, prenait maintenant le double titre de femme de chambre de mademoiselle et femme de charge de monseigneur.
Mademoiselle Baptistine était une personne longue, pâle, mince, douce; elle réalisait l’idéal de ce qu’exprime le mot «respectable»; car il semble qu’il soit nécessaire qu’une femme soit mère pour être vénérable. Elle n’avait jamais été jolie; toute sa vie, qui n’avait été qu’une suite de saintes œuvres, avait fini par mettre sur elle une sorte de blancheur et de clarté; et, en vieillissant, elle avait gagné ce qu’on pourrait appeler la beauté de la bonté. Ce qui avait été de la maigreur dans sa jeunesse était devenu, dans sa maturité, de la transparence; et cette diaphanéité laissait voir l’ange. C’était une âme plus encore que ce n’était une vierge. Sa personne semblait faite d’ombre; à peine assez de corps pour qu’il y eût là un sexe; un peu de matière contenant une lueur; de grands yeux toujours baissés; un prétexte pour qu’une âme reste sur la terre.
Madame Magloire était une petite vieille, blanche, grasse, replète, affairée, toujours haletante, à cause de son activité d’abord, ensuite à cause d’un asthme.
À son arrivée, on installa M. Myriel en son palais épiscopal avec les honneurs voulus par les décrets impériaux qui classent l’évêque immédiatement après le maréchal de camp. Le maire et le président lui firent la première visite, et lui de son côté fit la première visite au général et au préfet.
L’installation terminée, la ville attendit son évêque à l’œuvre.Chapitre III. À bon évêque dur évêché
M. l’évêque, pour avoir converti son carrosse en aumônes, n’en faisait pas moins ses tournées. C’est un diocèse fatigant que celui de Digne. Il a fort peu de plaines, beaucoup de montagnes, presque pas de routes, on l’a vu tout à l’heure; trente-deux cures, quarante et un vicariats et deux cent quatre-vingt-cinq succursales. Visiter tout cela, c’est une affaire. M. l’évêque en venait à bout. Il allait à pied quand c’était dans le voisinage, en carriole dans la plaine, en cacolet dans la montagne. Les deux vieilles femmes l’accompagnaient. Quand le trajet était trop pénible pour elles, il allait seul.
Un jour, il arriva à Senez, qui est une ancienne ville épiscopale, monté sur un âne. Sa bourse, fort à sec dans ce moment, ne lui avait pas permis d’autre équipage. Le maire de la ville vint le recevoir à la porte de l’évêché et le regardait descendre de son âne avec des yeux scandalisés. Quelques bourgeois riaient autour de lui.
–Monsieur le maire, dit l’évêque, et messieurs les bourgeois, je vois ce qui vous scandalise; vous trouvez que c’est bien de l’orgueil à un pauvre prêtre de monter une monture qui a été celle de Jésus-Christ. Je l’ai fait par nécessité, je vous assure, non par vanité.
Dans ses tournées, il était indulgent et doux, et prêchait moins qu’il ne causait. Il ne mettait aucune vertu sur un plateau inaccessible. Il n’allait jamais chercher bien loin ses raisonnements et ses modèles. Aux habitants d’un pays il citait l’exemple du pays voisin. Dans les cantons où l’on était dur pour les nécessiteux, il disait:
–Voyez les gens de Briançon. Ils ont donné aux indigents, aux veuves et aux orphelins le droit de faire faucher leurs prairies trois jours avant tous les autres. Ils leur rebâtissent gratuitement leurs maisons quand elles sont en ruines. Aussi est-ce un pays béni de Dieu. Durant tout un siècle de cent ans, il n’y a pas eu un meurtrier.
Dans les villages âpres au gain et à la moisson, il disait:
–Voyez ceux d’Embrun. Si un père de famille, au temps de la récolte, a ses fils au service à l’armée et ses filles en service à la ville, et qu’il soit malade et empêché, le curé le recommande au prône; et le dimanche, après la messe, tous les gens du village, hommes, femmes, enfants, vont dans le champ du pauvre homme lui faire sa moisson, et lui rapportent paille et grain dans son grenier.
Aux familles divisées par des questions d’argent et d’héritage, il disait:
–Voyez les montagnards de Devoluy, pays si sauvage qu’on n’y entend pas le rossignol une fois en cinquante ans. Eh bien, quand le père meurt dans une famille, les garçons s’en vont chercher fortune, et laissent le bien aux filles, afin qu’elles puissent trouver des maris.
Aux cantons qui ont le goût des procès et où les fermiers se ruinent en papier timbré, il disait:
–Voyez ces bons paysans de la vallée de Queyras. Ils sont là trois mille âmes. Mon Dieu! c’est comme une petite république. On n’y connaît ni le juge, ni l’huissier. Le maire fait tout. Il répartit l’impôt, taxe chacun en conscience, juge les querelles gratis, partage les patrimoines sans honoraires, rend des sentences sans frais; et on lui obéit, parce que c’est un homme juste parmi des hommes simples.
Aux villages où il ne trouvait pas de maître d’école, il citait encore ceux de Queyras:
–Savez-vous comment ils font? disait-il. Comme un petit pays de douze ou quinze feux ne peut pas toujours nourrir un magister, ils ont des maîtres d’école payés par toute la vallée qui parcourent les villages, passant huit jours dans celui-ci, dix dans celui-là, et enseignant. Ces magisters vont aux foires, où je les ai vus. On les reconnaît à des plumes à écrire qu’ils portent dans la ganse de leur chapeau. Ceux qui n’enseignent qu’à lire ont une plume, ceux qui enseignent la lecture et le calcul ont deux plumes; ceux qui enseignent la lecture, le calcul et le latin ont trois plumes. Ceux-là sont de grands savants. Mais quelle honte d’être ignorants! Faites comme les gens de Queyras.
Il parlait ainsi, gravement et paternellement, à défaut d’exemples inventant des paraboles, allant droit au but, avec peu de phrases et beaucoup d’images, ce qui était l’éloquence même de Jésus-Christ, convaincu et persuadant.
TOM I
KSIĘGA PIERWSZA. SPRAWIEDLIWY.
I. Pan Myriel.
W roku 1815 pan Karol Franciszek Benvenuto Myriel zajmował stolicę biskupią w Digne. Był to starzec siedemdziesięcioletni, piastujący tę godność od roku 1806.
Chociaż szczegół ten nie dotyczy w żadnym względzie treści samej naszego opowiadania, może jednak nie będzie zbytecznem, choćby dla zachowania dokładności we wszystkiem, spisać tu pogłoski i zdania, jakie o nim krążyły w chwili, gdy przybył do swej djecezji. Fałsz czy prawda, plotka o człowieku, to, co o nim mówią, często w jego życiu, zwłaszcza w losie, ma tyle wagi, co jego własne czyny. Pan Myriel należał do arystokracji prawniczej, jako syn radcy parlamentu w Aix. Mówiono, że ojciec, przeznaczając go na swego następcę, ożenił go zawczasu, w osiemnastu czy dwudziestu leciech, wedle zwyczaju dość upowszechnionego w rodzinach swego stanu. Mówiono, że Karol Myriel, postępowaniem swojem, odnośnie do tego małżeństwa, wywołał sporo gadaniny o sobie. Był przystojny, chociaż wielkiego wzrostu, lubiący wytworność, powabny, dowcipny: przez pierwsze lata życia był oddany cały światu i jego powabom. Nadeszła rewolucja, wybuchły niespodziane wypadki: rodziny członków parlamentu wydziesiętkowane, rozpędzone, ścigane, rozsypały się po świecie. Pan Karol Myriel w pierwszych dniach rewolucji emigrował do Włoch. Tu żona mu umarła na piersiową chorobę, która oddawna ją trapiła, dzieci nie mieli wcale. Jakie później były losy pana Myriel? Czy rozsypująca się w gruzy dawna społeczność francuzka, tragiczne widowiska 93 roku, okropniejsze może dla emigrantów, którzy na nie patrzyli zdaleka przez powiększające szkła strachu – zasiały w nim myśl zaparcia się świata i osamotnienia? Czy wśród rozrywek i serdecznych węzłów, całe jego zajmujących życie, uderzył weń jeden z tych ciosów tajemniczych a okrutnych, co, trafiając w serce, obalają nieraz człowieka, którego nie wzruszyły klęski publiczne, utrata znaczenia i majątku? Nikt powiedzieć nie mógł; wiedziano tylko, że z Włoch powrócił już księdzem.
W roku 1804 pan Myriel był proboszczem w Brignolles. W latach już podeszłych żył zupełnie odosobniony.
W czasach koronacji jakiś interes probostwa, zapomniano już jaki, zmusił go udać się do Paryża. Między innemi osobami znaczącemi, poszedł w interesie parafjan swoich do kardynała Fech’a. Pewnego razu, gdy Cesarz odwiedzał wuja, zacny proboszcz, oczekujący w przedpokoju, w padł w oczy N. Panu. Napoleon, na którego starzec patrzył z pewną ciekawością, odwrócił się i rzekł żywo:
– Cóż to za poczciwiec tak mi się przygląda?
– N. Panie – rzekł pan Myriel – W. C. Mość na poczciwca, a ja patrzę na wielkiego człowieka. Obu nam może wyjść to na pożytek.
Cesarz tegoż wieczora spytał kardynała o nazwisko proboszcza, a wkrótce potem p. Myriel wielce się zdziwił dowiadując, że go mianowano biskupem Digne.
Ile było prawdy w pogłoskach o pierwszej części życia jego, nikt dobrze oznaczyć nie umiał. Nie wiele osób znało przed rewolucją rodzinę Myrielów.
P. Myriel uległ losowi wszystkich nowych przybyszów w małych miasteczkach, w których wiele jest gęb otwartych, a mało głów myślących. Uległ mu, chociaż był biskupem i że nim był właśnie. Ale gawędy, w których imię jego się spotykało, były zresztą gawędami tylko, plotkami, pogłoską, słowy, mniej niż słowy, paplaniem raczej, wedle energicznego wyrażenia ludowego.
Jakkolwiekbądź, po dziewięciu latach rezydencji na biskupstwie w D. wszystkie te bałamuctwa, przedmioty rozmów, które zajmowały w pierwszej chwili małą mieścinę i drobnych ludzi, zupełnie zostały zapomniane. Nikt nie śmiał ich powtarzać, nikt nie śmiał nawet przypominać ich sobie.
Pan Myriel przybył do D., wioząc z sobą starą pannę Baptystę, siostrę o dziesięć lat od niego młodszą.
Cały ich dwór składał się ze starej służącej, w wieku panny Baptysty, zwanej panią Maglorą, która zajmowała wprzód miejsce proboszczowskiej sługi, a te raz otrzymała dwoisty tytuł: garderobianej panny i klucznicy księdza biskupa.
Panna Baptysta była osobą słuszną, bladą, chudą, łagodną: wcielała w sobie ideał tego, co zowią zwykle szanowną, zdaje się bowiem, że do tytułu „czcigodnej” mają mieć prawo tylko kobiety matki. Nigdy nie była piękną; życie jej całe snuło, się pasmem uczynków miłosiernych i oblekło ją w końcu rodzajem bieli i światłości; na starość więc zdobiło ją to, co można nazwać „pięknością dobroci”. Szczupła w młodości, stawała się coraz przezroczystszą z czasem, a z poza tej przejrzystości przeglądał anioł. Była raczej duszą niż dziewicą. P ostać jej zdawała się cieniem; zaledwie tyle miała ciała, ile go potrzeba, aby płeć jej uwydatnić; w odrobinie duszy iskierka światłości; wielkie oczy zawsze spuszczone: pretekst dla duszy do pozostawania na ziemi.
Pani Maglora była małą staruszką, białą, dość otyłą, zażywną, zakłopotaną, wiecznie zadyszaną, najprzód z powodu nieustannego zajęcia, a trochę z przyczyny astmy, na którą cierpiała.
Wprowadzono p. Myriel za jego przybyciem do pałacu biskupiego ze wszelkiemi honorami, jakie przepisywały dekrety cesarskie, stawiające biskupów w stopniu tuż po feldmarszałkach. Mer i prezydent pierwsi pośpieszyli go odwiedzić; on ze swej strony także odwiedził jenerała i prefekta.
Po instalacji miasto oczekiwało, co pocznie biskup, aby go sądzić z dzieł jego.II. Pan Myriel zostaje monsignorem Benvenuto.
Około pałacu biskupiego był szpital. Pałac biskupi był to piękny i rozległy gmach, zbudowany na początku zeszłego stulecia przez monsignora Henryka Puget, doktora teologji fakultetu paryzkiego, opata w Simore i biskupa w D. 1712 r. Pałac ten był prawdziwie pańskiem mieszkaniem. Wszystko było świetne, wspaniałe, pokoje biskupie, salony, izby gościnne, wielka sala do przyjęcia z galerjami na arkadach, według dawnej mody florenckiej, ogrody zasadzone przepysznemi drzewami. W sali jadalnej, długiej i rozległej galerji na dole, z drzwiami na ogrody, monsignor Henryk Puget wyprawił ceremonjalną ucztę 29 lipca 1714 r. dla monsignorów Karola Brûlart de Genlis, arcybiskupa księcia d’Embrun, Antoniego Mesgrigny kapucyna, biskupa Grasse, Filipa Vendônie, wielkiego przeora Francji, opata z St. Honoré de Lerins, Franciszka de Berton de Grillon, biskupa barona Vence, Cezara Sabrau de Forcalquier, biskupa pana w Glandeve i Jana Soanen, kapłana Oratorji, kaznodziei królewskiego, biskupa pana w Senez; portrety tych siedmiu szanownych osób ozdabiały salę, a pamiętna data 23 lipca 1714 r. wyrytą była złotem i literami na białej tablicy marmurowej.
Szpital był domem wązkim i nizkim, o jednem piętrze, z małym ogródkiem.
We trzy dni po przyjeździe biskup zwiedził szpital. Po skończonej wizycie kazał prosić nadzorcę, aby raczył przyjść do niego.
– Panie dyrektorze szpitala, – zapytał – ilu w tej chwili macie chorych?
– Dwudziestu sześciu, Eminencjo.
– Tylu właśnie naliczyłem – zauważył biskup.
– Łóżka – dodał nadzorca – stoją bardzo blizko jedne przy drugich.
– To właśnie mnie uderzyło.
– Sale są właściwie izbami, i bardzo trudno odświeża się w nich powietrze.
– Tak właśnie i mnie się zdaje.
– A przytem, gdy cieplejszy promyk słońca zaświeci, ogród jest zamały dla rekonwalescentów.
– To właśnie sobie mówiłem.
– Z chorób epidemicznych mieliśmy w tym roku tyfus, a przed dwoma laty petocie; zdarza się po stu chorych i nie wiedzieć, co z niemi robić.
– Ta właśnie myśl mi przyszła.
– Cóż robić Eminencjo: trzeba się poddać losowi.
Rozmowa toczyła się w wielkiej sali jadalnej, owej wspaniałej galerji na dole.
Biskup milczał przez chwilę, potem nagle obrócił się do nadzorcy szpitala:
– A jak pan sądzisz, – rzekł – ile pomieściłoby się łóżek choćby tylko w tej sali?
– W sali jadalnej waszej Eminencji! – zawołał osłupiały nadzorca.
Biskup rzucił oczyma po sali i zdawał się mierzyć i rachować.
– Pomieściłoby się najmniej dwadzieścia łóżek! – rzekł zcicha, jakby do siebie mówił i, podnosząc głos, dodał:
– Wiesz co, panie dyrektorze: widocznie zaszła pomyłka. Macie dwadzieścia sześć osób w pięciu czy sześciu izdebkach. Nas tu jest troje, a mamy miejsca na sześćdziesiąt; widoczna pomyłka, powiadam panu; zabierz to mieszkanie, a ja zajmę wasze. Oddaj mi pan mój dom, to właściwie jest wasze mieszkanie.
Nazajutrz dwudziestu sześciu biednych chorych przeniosło się do biskupiego pałacu, a biskup zamieszkał w szpitalu.
P. Myriel nie miał majątku; rodzina jego wszystko straciła podczas rewolucji. Siostra miała dożywocia pięćset franków rocznie, co wystarczało na jej osobiste wydatki. P. Myriel brał ze skarbu, jako biskup, piętnaście tysięcy franków rocznej pensji. Tegoż dnia, w którym zajął mieszkanie w szpitalu, p. Myriel oznaczył raz na zawsze, w jaki sposób używaną być ma ta suma. Przepisujemy tu jego własnoręczną notę.
Nota urządzająca wydatki mojego domu:
Na szkółkę duchowną
tysiąc pięcet fr.
Dla Kongregacji misji
sto fr.
Dla Misjonarzy w Montdider
sto fr.
Dla Seminarium misji zagranicznych
w Paryżu
dwieście fr.
Dla Kongregacji St. Ducha
sto pięćdziesiąt fr.
Dla Zakładów religijnych w Ziemi Św.
sto fr.
Dla Towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
trzysta fr.
Dla Towarzystwa takiegoż miłosierdzia
w Arles
pięćdziesiąt fr.
Na ulepszenia więzień
czterysta fr.
Dla ulgi i wyswobodzenia więźniów
pięćset fr.
Dla wyswobodzenia ojców rodzin uwięzionych
za długi
tysiąc fr.
Na dodatek do pensji biednych bakałarzy
diecezjalnych
dwa tysiące fr.
Na spichrze zapasowe w górnych Alpach
sto fr.
Dla stowarzyszenia dam w D. w Mouosqne i
Sisteron, nauczających bezpłatnie
ubogie dziewczęta
tysiąc pięćset fr.
Dla biednych
sześć tysięcy fr.
Na moje wydatki osobiste
tysiąc fr.
Razem
piętnaście tysięcy fr.
Przez cały czas zajmowania stolicy biskupiej w D., p. Myriel w niczem nie zmienił tego rozporządzenia. Nazywał je, jak widzimy, urządzeniem wydatków swojego domu.
Urządzenie to przyjęła z bezwarunkową uległością panna Baptysta. Dla tej świętej dziewicy, monsignor w D. był zarazem jej bratem i jej biskupem, jej przyjacielem z praw a natury i zwierzchnikiem według kościoła. Kochała go i czciła z całą prostotą. Gdy mówił, schylała głowę, gdy co czynił, przystawała bezwzględnie, Tylko służąca, pani Maglora, szemrała nieco. Ksiądz biskup zostawił sobie tylko tysiąc franków, co wraz z pensją panny Baptysty wynosiło razem tysiąc pięćset franków rocznie. Z tych tysiąca pięciuset franków utrzymywały się dwie stare kobiety i jeden starzec.
A gdy który proboszcz przyjechał do D., ksiądz biskup mógł go jeszcze ugościć, dzięki oszczędności pani Maglory i rozumnemu zarządowi panny Baptysty.
Pewnego dnia – po trzechmiesięcznym pobycie w D. – rzekł biskup:
– Z tem wszystkiem czuję nieco niedostatek!
– Spodziewam się! – zawołała pani Maglora – Wasza Eminencja nie upominał się nawet w departamencie o pensję na koszta utrzymania powozu w mieście i na objazdy po dyecezji.
– Doprawdy, masz słuszność, pani Magloro – rzekł biskup.
I niebawem wysłał żądanie.
Wkrótce potem rada główna, wziąwszy pod rozwagę to żądanie, zagłosowała dla biskupa roczną sumę trzy tysiące franków pod taką rubryką: Dodatek dla Księdza Biskupa na koszta powozu, poczty i objazdów pasterskich.
Narobiło to hałasu między mieszczaństwem okolicznem, a pewien senator cesarstwa, były członek Rady Pięciuset, za sprzyjanie 18-mu Brumaire uposażony intratnem senatorstwem w mieście D., napisał z tego powodu do ministra wyznań p. Bigot de Préameneu liścik poufny a gniewny, z którego przytaczamy następujący autentyczny wyjątek: – „Koszta na powóz? na co powóz w mieście, nie mającem czterech tysięcy mieszkańców? Koszta objazdów? a najprzód po co te objazdy? dalej, jak można jeździć pocztą w kraju górzystym? Niema dróg. Jeżdżą tylko konno. Nawet most z Durance do Chateau-Arnoux ledwie unieść może wozy, zaprzężone wołami. Ci księża wszyscy są tacy: chciwi i skąpi. Ten np. z początku udawał „dobrego pasterza”; a teraz zrobił się jak inni. Zachciało mu się powozów i poczty, zachciało mu się przepychu jak dawnym biskupom. Ach, te klechy! Panie hrabio, dopóty nie będzie dobrze, aż cesarz nie uwolni nas od nich. Precz z Papieżem! (Wówczas wikłały się sprawy z Rzymem). Co do mnie, jestem za samym Cezarem i t. d. i t. d.”.
Za to pani Malgora wielce się uradowała. – „No – rzekła do panny Babtysty – jego Eminencya zaczął od innych, słusznie, żeby skończył na sobie. Urządził wszystkie swoje uczynki miłosierne. Teraz trzy tysiące franków dla nas. Przecie!”
Tegoż wieczora biskup napisał i oddał swej siostrze następującą notę:
Koszta powozu i objazdów.
Na rosół i mięso dla chorych szpitala.
tysiąc pięcet fr.
Dla towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
w Aix
dwieście pięćdziesiąt fr.
Dla towarzystwa miłosierdzia macierzyńskiego
w Draguignan
dwieście pięćdziesiąt fr.
Dla podrzutków
pięćset fr.
Dla sierot
pięćset fr.
Razem
trzy tysiące fr.
Taki był budżet pana Myriel.
Co do dochodów kościelnych, indultów, dyspens, chrztów, kazań, błogosławieństw kościołów i kaplic, ślubów i t. p. biskup tem skwapliwiej brał d ary od bogatych, że wszystko oddawał biednym.
Wkrótce obficie zaczęły wpływać ofiary pieniężne. Wszyscy, i ci co mieli, i ci co nie mieli, stukali do drzwi p. Myriel, jedni złożyć datek, drudzy wziąć wsparcie. Nie upłynęło roku, a biskup stał się skarbnikiem wszystkich dobrodziejstw i kasjerem wszystkich nieszczęśliwych. Znaczne sumy przechodziły przez jego ręce, nic jednak nie skłoniło go do zmiany sposobu życia i dodania nieco zbytku do potrzeb koniecznych.
Owszem, ponieważ zawsze więcej jest nędzy na dole niż braterstwa w górze, wszystko się rozchodziło wprzód prawie, nim otrzymane zostało; była to jakby woda wylana na suchą ziemię; chociaż ciągle brał pieniądze, nigdy ich nie miał. Wówczas odejmował sobie.
Jest we zwyczaju, że biskupi podpisują chrzestnem imieniem swe listy pasterskie: biedni mieszkańcy kraju, wiedzeni instynktem serdecznym, wybrali z imion biskupa to, którego zrozumieli znaczenie i nie inaczej go nazywali, jak monsignorem Benvenuto. Pójdziemy za ich przykładem i przy sposobności tak samo go nazywać będziemy. Zresztą imię to i jemu się podobało. – Lubię to imię, mawiał: Benvenuto wynagradza za monsignora.
Nie myślimy utrzymywać, że portret przez nas skreślony jest prawdopodobnym; zapewniamy tylko, że jest podobny do oryginału.III. Dobremu biskupowi ciężkie biskupstwo.
Chociaż ksiądz Biskup zamienił powóz na jałmużny, niemniej jednak odbywał objazdy. Uciążliwa ta djecezja w D. Mało równin, wiele gór, dróg prawie żadnych; trzydzieści dwa probostwa, czterdzieści jeden wikarjatów i dwieście ośmdziesiąt pięć filij i kaplic. Zwiedzić to wszystko – niełatwa sprawa. Ksiądz biskup sobie poradził. Szedł piechotą, jeśli probostwo było w sąsiedztwie, jechał na wózku, gdy było na równinie, na grzbiecie muła – jeśli w górach. Dwie stare kobiety towarzyszyły mu. Gdy droga zbyt je nużyła, szedł sam.
Pewnego dnia wjechał na osiołku do Senez, dawnego miasta biskupiego. W kieszeni nie miał ani grosza i nie mógł sobie pozwolić wygodniejszej jazdy. Mer miasta przyjął go u drzwi biskupstwa, zgorszony wielce, że siedział na ośle. Kilku mieszczan śmiało mu się w oczy. – Panie merze – rzekł biskup – i panowie mieszczanie, widzę co was gorszy; wydaje się wam wielką pychą w biednym księdzu, że siedzi na bydlątku, na którem jeździł sam Jezus Chrystus. Uspokójcie się; nie z próżności, ale z koniecznej potrzeby to czynię.
Zwiedzając djecezję, był pobłażliwy i łagodny, więcej rozmawiał niż prawił kazania. Rozumowań i przykładów nie szukał daleko. Mieszkańcom jednego kraju stawiał za wzór kraj sąsiedni. W kantonach, gdzie byli nieużyci dla ubogich, mawiał: – Spójrzcie na ludzi w Briançon. Pozwolili ubogim, wdowom i sierotom kosić swe łąki trzy dni wcześniej niż inni. Bezpłatnie naprawiają im walące się domostwa. Bóg też błogosławi temu krajowi. Przez całe sto lat nie było tam ani jednego zabójcy.
Tam, gdzie byli chciwi zysków i zbiorów, mawiał: – Patrzcie na mieszkańców Embrun. Jeżeli ojciec rodziny, w czasie żniwa, ma synów na służbie w armji, a córki na służbie w mieście, a przytem jest chory, proboszcz na kazaniu poleca go pamięci parafjan; i zaraz w niedzielę po mszy wszyscy mieszkańcy wioski, mężowie, kobiety, dzieci biegną na pole biedaka, żną jego zboże i znoszą ziarno i słomę do jego stodoły.
Do rodzin, kłócących się o pieniądze i spadki, mawiał: – Patrzcie na górali Devolny, kraju tak dzikiego, że przez pięćdziesiąt lat nie usłyszysz tam ani razu słowika. A jednak, kiedy ojciec umiera w rodzinie, chłopcy rozchodzą się po świecie szukać zarobku, a dziewczętom zostawiają mienie, żeby mogły znaleźć mężów.
W kantonach, gdzie lubią pieniać się i tracić pieniądze na stemple, mawiał: – Przypatrzcie się poczciwym wieśniakom doliny Queyras. Jest ich tam ze trzy tysiące. Miły Boże! a to jakby mała rzeczpospolita. Nie znają ani sędziego, ani woźnego. Mer załatwia wszystko. Rozdziela podatki według sumienia, bezpłatnie rozstrzyga spory, bez honorarjum dzieli ojcowizny, wydaje wyroki bez kosztów – i każdy go słucha. bo to człowiek sprawiedliwy między ludźmi prostymi.
W wioskach, gdzie nie było nauczyciela, przy taczał także przykład mieszkańców Queyras: – Czy wiecie jak sobie radzą? mówił. Ponieważ kraik o dwunastu lub piętnastu dymach, nie ma z czego stałe utrzymać profesora, mają nauczycieli zapłaconych dla całej doliny; ci przebiegają wioski: tu zabawią tydzień, tam dwa tygodnie, i uczą. Nauczyciele tacy chodzą na jarmarki, i tam ich widziałem. Poznacie ich po piórach gęsich, zatkniętych za taśmą kapelusza. Ci, co uczą czytać, mają jedno pióro; którzy uczą czytać i rachować, mają dwa pióra; którzy uczą czytać, rachować i łaciny, mają trzy pióra. Ostatni są wielce uczeni. Ale też co za wstyd być nieukiem! Czyńcież jak mieszkańcy Queyras.
Tak mówił poważnie, po ojcowsku, w braku przykładów zmyślał przypowieści, które w kilku słowach a wielu obrazach zmierzały prosto do celu: taką to wymową sam Chrystus Pan przekonywał i pociągał.IV. Czyny zgodne ze słowami.
W rozmowie był przystępny i wesoły. Stosował się do pojęcia starych kobiet, które przy nim żyły; a gdy się śmiał, był to śmiech szczery i serdeczny.
Pani Maglora zwykle nazywała go Waszą wysokością. Pewnego razu, powstawszy z krzesła, szedł do bibljoteki szukać książki. Książka leżała na jednej z wyższych półek. Biskup, nizkiego wzrostu, nie mógł do niej dostać. – Pani Maglora – rzekł – podaj mi krzesło z łaski swojej. Moja wysokość nie sięga do tej deski.
Jedna z dalekich jego krewnych, hrabina Lô. lubiła w obecności jego wyliczać to, co nazywała nadziejami swoich trzech synów. Miała wielu blizkich krewnych podeszłego wieku, których spadkobiercami byli jej synowie. Najmłodszy miał odziedziczyć po babce sto okrągłych tysięcy franków rocznego dochodu; drugi po stryju otrzymywał tytuł księcia: najstarszy miał być parem po swym dziadzie. Biskup zwykle w milczeniu słuchał tych niewinnych przechwałek macierzyńskich. Ale jednego razu zdawał się bardziej zamyślonym niż zwykle, podczas gdy pani Lô rozpowiadała mu szeroko o tych sukcesjach i swoich nadziejach. Spostrzegłszy jego roztargnienie, zapytała zniecierpliwiona: – Ależ, mój kuzynie, o czem tak myślisz? – Myślę, odpowiedział biskup – o pewnej osobliwej rzeczy, którą, jeśli się nie mylę, znajdziesz w Świętym Augustynie: „Nadzieje swoje pokładajcie w tym, po którym nikt nie jest spadkobiercą”.
Innym razem, gdy był zaproszony na pogrzeb jednego szlachcica, patrząc na wystawę, prócz godności nieboszczyka, wszelkich tytułów feudalnych i szlacheckich jego krewniaków, zawołał: – Ależ to potężny tłomok kładą na grzbiet śmierci! Każą jej wesoło dźwigać taki ciężar tytułów. Doprawdy, trzeba mieć wiele dowcipu, aby tak zużytkować grób dla próżności!
Lubił przy sposobności łagodnie żartować, ale żart jego prawie zawsze ukrywał myśl poważną. W czasie postu, pewien młody wikary przyjechał do D. i miewał kazania w katedrze. Był dość wymowny. Zwykle kazał o uczynkach miłosiernych. Upominał bogatych, aby pomagali biednym, jeśli chcą uniknąć piekła, które wystawiał okropnie, i dostać się do nieba, którego rozkosze ponętnie malował. Między słuchaczami był pewien kupiec bogaty, nieco lichwiarz, nazwiskiem Geborand, który zarobił kilka milionów na wyrabianiu grubych sukien, samodziałów i sukman wieśniaczych. Przez całe życie swoje p. Geborand nie dał jałmużny żadnemu biedakowi. Ale po owem kazaniu zauważono, że co niedziela dawał trzy grosze starym żebraczkom, siedzącym u drzwi katedralnego kościoła. Było ich sześć do podziału. Razu jednego biskup zobaczył, jak p. Geborand dawał jałmużnę i rzekł do siostry z uśmiechem: – Patzraj. p. Geborand kupuje sobie trochę nieba za trzy grosze.
Gdy chodziło o uczynki miłosierne, nie zrażała go żadna odmowa. Przemawiał wówczas słowy, które niejednego wprawiały w głęboką zadumę. Razu pewnego kwestował na biednych w salonie bogatego mieszczanina: był tam wówczas margrabia Champtercier, stary, bogaty, skąpy, zarazem ultra-rojalista i ultra-wolterjanin. Takie sprzeczności zdarzały się. Biskup uderzył go po ramieniu i rzekł: – Panie margrabio, musisz mi dać cokolwiek.
Margrabia odwrócił się i sucho odpowiedział: – Nie, Eminencjo, mam swoich biednych. – Daj mi ich: – rzekł biskup.
Innego dnia miał takie kazanie w kosciele katedralnym:
„Kochani bracia moi i przyjaciele, jest we Francji miljon trzykroć sto dwadzieścia tysięcy domów włościańskich, które mają tylko po trzy otwory; jest miljon ośmset siedmnaście tysięcy takich, które mają po dwa otwory, to jest okno jedno i drzwi, i wreszcie trzysta czterdzieści sześć tysięcy chałup, w których jest tylko jeden otwór, to jest drzwi. A to z powodu pewnej okoliczności, którą nazywają podatkiem od drzwi i okien. Osadźcie w takich chatach biedne rodziny, stare kobiety i drobne dziatki, – ileż to będzie gorączek i chorób! Niestety! Bóg daje ludziom powietrze, prawo je sprzedaje. Nie oskarżam prawa, ale i błogosławię Bogu. W Isère, w Var, w Alpach górnych i dolnych, wieśniacy nie mają nawet taczek: nawóz przenoszą na własnych plecach, nie mają świec, palą, łuczywa i postronki, umoczone w żywicy. Toż samo jest w całym Delfinacie górzystym. Pieką chleb na pół roku na ogniu z wysuszonego gnoju krowiego. W zimie rąbią siekierą ten chleb i przez dwadzieścia cztery godzin moczą w wodzie, aby jeść mogli. Bracia, miejcie litość! patrzcie, jak cierpią dokoła was!”
Prowensalczyk rodem, łatwo przyswoił sobie wszystkie narzecza południowe. Często w trącał do swych mów wyrażenia, używane w dolnym Langwedoku, to w górnym Delfinacie, to u stóp gór alpejskich. Podobało się to ludowi i nie mało ułatwiło mu przystęp do prostych umysłów. W górach, czy w chacie, zawsze był jakw swoim domu. Umiał najwznioślejsze rzeczy wyrażać najpospolitszem narzeczem. Znając wszystkie języki, przenikał do dusz wszystkich.
Zresztą jednaki był dla bogaczów i ubogich, dla ludzi światowych i prostaczków.
Nie potępiał niczego pośpiesznie, bez uwzględnienia okoliczności. Mawiał: trzeba zobaczyć, którędy błąd się wcisnął.
Sam będąc, jak z uśmiechem tytułował się, exgrzesznikiem, zbyteczną surowością dla drugich się nie odznaczał, i, choć marszczyli się srodze świętoszki, głośno wyznawał zasady, które dadzą się streścić w tych słowach:
„Człowiek ma na sobie ciało, które jest zarazem jego ciężarem i pokusą. Ciągnie je, ale mu i ustępuje.
„Musi nad niem czuwać, powściągać je, trzymać na wodzy, i nie być mu posłusznym, chyba w ostateczności. Może i w posłuszeństwie tem być błąd, ale taki grzech jest powszedni. Jest to upadek, ale upadek na kolana, dokonać się mogący modlitwą.
„Być świętym, rzecz wyjątkowa; być sprawiedliwym. prawidło: Błądźcie, upadajcie, grzeszcie, lecz bądźcie sprawiedliwymi.
„Jaknajmniej grzechu, to prawo człowieka. Żadnego zgoła grzechu, to marzenie anioła. Cokolwiek jest ziemskiego, podlega grzechowi. Grzech jest ciążeniem ku ziemi”.
Zdarzało się, że wszyscy na coś krzyczeli głośno i oburzali się prędko: – Oh! oh! – mawiał wtedy z uśmiechem – widać że to nielada grzech, którego się wszyscy dopuszczają. Patrzajcie, jak przestraszone obłudy zawczasu protestują, żeby się zasłonić od podejrzeń!
Był pobłażający dla kobiet i ubogich, na których cięży brzemię społeczeństwa ludzkiego. Mówił: – Błędy kobiet, dzieci, sług, słabych, biednych, prostaczków i cienmych, są błędami mężów, ojców, panów, możnych bogaczów i uczonych.
Mówił jeszcze: – Nauczajcie ciemnych, jak możecie najwięcej; społeczeństwo grzeszy, że nie daje nauki bezpłatnie: odpowiedzialne jest za ciemność, którą szerzy. Dusza ta pełna jest cieniu, grzech łatwo się w niej rodzi. Winnym nie ten, kto grzeszy, lecz kto ciemność roztacza.
Jak widzimy, miał on dziwny i sobie właściwy sposób sądzenia o rzeczach. Mam podejrzenie, że go brał z Ewangelji.
Pewnego dnia opowiadano w salonie o procesie kryminalnym, który wkrótce miał być sądzonym. Jakiś nędzny człowiek, z miłości dla kobiety i dziecięcia, które miał z niej, przygnieciony niedostatkiem, wziął się do fałszowania monety. W owym czasie karano śmiercią za fałszowanie pieniędzy. Kobietę uwięziono, gdy wydawała pierwszą sztukę, sfabrykowaną przez tego człowieka. Trzymano ją w areszcie, lecz nie miano przeciw niej dowodów. Ona jedna mogła obwinić kochanka i zgubić go wyznaniem. Zaprzeczała. Nalegano. Uporczywie przeczyła. Prokurator królewski wpadł wówczas na pomysł. Udał, jakoby dowiedział się o niewierności kochanka, i zręcznie a uczenie podstawiając kawałki różnych listów, wmówił w nieszczęśliwą, że miała rywalkę i że ten człowiek ją zwodził. Wówczas, zazdrością przywiedziona do rozpaczy, oskarżyła swego kochanka, wyznała wszystko i dowiodła. Człowiek był zgubiony. Wkrótce sądzony być miał w Aix w raz ze swą wspólniczką. Opowiadano ten wypadek i każdy podziwiał przebiegłość urzędnika sądowego. Z pomocą obudzonej zazdrości i zemsty wydobył sprawiedliwość, zniewolił do wypowiedzenia prawdy w gniewie. Biskup słuchał w milczeniu. Gdy skończono, zapytał:
– Gdzie będą sądzić tego człowieka i tę kobietę?
– W sądzie kryminalnym.
– A gdzie będą sądzić pana prokuratora królewskiego?
Zdarzył się w D. tragiczny wypadek. Pewien człowiek skazany został na śmierć za zabójstwo. Był to ani dość ukształcony, ani zupełnie ciemny biedak, który zajmował się kuglarstwem na jarmarkach i pisaniem próśb dla włościan. Proces żywo zajmował miasto. W wilją tracenia skazanego zachorował kapelan więzienia. Szukano księdza, któryby dysponował na śmierć, i dał pociechę religijną, delikwentowi w ostatnich chwilach. Udano się do proboszcza. Ten, jak się zdaje, odmówił, powiadając: – To się mnie nie tyczy. Nie moja rzecz zajmować się tym skoczkiem i jego wyprawą na tamten świat; i ja także jestem chory, a zresztą nie moje miejsce na rusztowaniu. Powtórzono tę odpowiedź biskupowi, który rzekł: – Ksiądz proboszcz ma słuszność. To nie jego miejsce, lecz moje.
I natychmiast udał się do więzienia, zszedł do lochu kuglarza, zawołał go po imieniu, wziął go pod rękę i rozmawiał z nim. Cały dzień przy nim przepędził, zapominając o pokarmie i śnie, modląc się do Boga za duszę skazanego, i prosząc biedaka, aby się modlił za niego. Przypomniał mu największe prawdy, które są najprostsze. Był ojcem, bratem, przyjacielem, – biskupem, aby błogosławić tylko. Nauczał go, pocieszał, umacniał. Człowiek ten byłby umarł z rozpaczy. Śmierć była dla niego jakby przepaścią. Stojąc drżący nad złowrogim brzegiem, cofał się ze zgrozą. Nie był dość ciemnym, aby był zupełnie obojętnym. Wyrok śmierci, jak uderzenie piorunu, w strząsnął głęboko i przerwał tu i owdzie do koła niego zagrodę, dzielącą nas od tajemnicy wszechrzeczy, którą zowiemy życiem. Nieustannie spoglądał przez wyłomy fatalne nazewnątrz tego świata, i widział tylko ciemności. Biskup ukazał mu światło.
Nazajutrz, gdy przyszli po nieszczęśliwego, zastali przy nim biskupa. Pośpieszył za nim; i zdumione tłumy patrzyły, jak w fioletowej sukni, z krzyżem biskupim na szyi, szedł tuż obok nędznika, skrępowanego postronkami.
Wsiadł z nim na wóz, wstąpił z nim na rusztowanie. Delikwent, znękany i ponury wczoraj, jaśniał pogodą. Czuł, że jego dusza pogodziła się z Bogiem i miał nadzieję. Biskup ucałował go i w chwili, gdy miecz miał spaść na jego głowę, rzekł doń: – „Kogo człowiek zabija, tego Bóg wskrzesza; kogo bracia wyganiają, ten znajduje ojca. Módl się, wierz, wejdź do życia! Ojciec tam”. Gdy zstępował z rusztowania, miał coś takiego w spojrzeniu, że lud mimowolnie usuwał się. Tak były blade jego lica, tak cudownie pogodne czoło. Powróciwszy do skromnego domku, który żartobliwie nazywał swym pałacem, rzekł do siostry: Celebrowałem pontyfkalnie.
Najwznioślejsze rzeczy są często najmniej zrozumiałe dla półmędrków, znaleźli się też w mieście ludzie, którzy nazwali ten postępek biskupa przesadą, afektacją. Zresztą mówiono tak tylko w salonach. Lud, który nie umie być złośliwym, gdy chodzi o święte czyny, był rozczulony i podziwiał.
Co do biskupa, widok gilotyny był dla niego strasznym ciosem, i długo nie mógł się po nim uspokoić.
W istocie rusztowanie, gdy staje gotowe przyjąć ofiarę, ma coś uderzającego. Można z pewną obojętnością mówić o karze śmierci, oświadczać się za nią lub przeciw niej, dopóki się nie widzi własnemi oczyma gilotyny: ale jeśli ją spotkasz, wstrząsa cię gwałtownie i musisz się zdecydować, oświadczyć za lub przeciw. Jedni ją podziwiają, jak de Maistre; inni przeklinają Beccaria. Gilotyna jest uświęceniem prawa; nazywa się pomstą; nie jest neutralną, i nie pozwala ci być neutralnym. Na jej widok przenika cię dreszcz tajemniczy. Wszystkie kwestje społeczne stawiają około tego fatalnego noża znaki zapytania. Rusztowanie nie jest ciesielką, rusztowanie nie jest machiną, rusztowanie nie jest bezwładnem wiązaniem z drzewa, żelaza i postronków. Jest to, zda się, istota żyjąca, obdarzona złowrogą inicjatywą; zda się, że ta ciesielka widzi, że ta machina słyszy, że to wiązanie rozumie, że to drzewo, to żelazo i te postronki pragną. W okropnem marzeniu, w które w trąca duszę widok rusztowania, zda ci się, że potwór ten dobrowolnie, chętnie wykonywa swą robotę. Rusztowanie jest wspólnikiem kata; pożera; je ciało, pije krew. Potwora tego spłodzili sędzia i cieśla: jest to widmo, żyjące strasznem życiem, karmiące się tysiącem śmierci.
To też wrażenie było straszne i głębokie; nazajutrz po traceniu i w kilka dni później, biskup wydawał się znękany, zgnębiony. Pogoda, prawie gwałtowna w żałobnej chwili znikła; widmo sprawiedliwości społecznej trapiło go nieustanie. On, co zwykle od wszystkich czynności wracał z promieniejącem zadowoleniem, tym razem zdawał się szynie sobie wyrzuty. Chwilami mówił do siebie samego, i szeptał półgłosem ponure monologi. Siostra jego podsłuchała z nich jeden i zanotowała: – Nie sądziłem, żeby to było tak potworne. Wada to zaglębizć się w prawie boskiem tak, dalece, że się nie dostrzega już prawa ludzkiego. Śmierć należy tylko do Boga. Jakim prawem ludzie dotykają tej rzeczy nieznanej?
Z czasem wrażenia te osłabły, a może i zatarły się. Wszelako zauważono, że biskup odtąd starannie unikał placu, na którym odbywało się tracenie.
Każdej chwili można było wezwać p. Myriel do łoża chorych i umierających. Wiedział, że to jest jedną z najważniejszych prac jego i największych obowiązków. Wdowy i sieroty nie potrzebowały go prosić, sam do nich przychodził. Umiał usiąść i milczeć długie godziny przy mężu, który utracił ukochaną żonę, przy matce, która straciła dziecię. Jak umiał milczeć, tak wiedział stosowną porę do przemówienia. O przedziwny pocieszycielu! Nie starał się zatrzeć boleści zapomnieniem, ale ją uzacnić, udostojnić nadzieją! Mówił: – „Zważ dobrze, jak się zwracasz do umarłych. Nie myśl o tem, co butwieje i niknie. Patrz w górę. Ujrzysz tam w głębi nieba żyjące światło ukochanego nieboszczyka”. Starał się uspokoić człowieka zrozpaczonego, ukazując mu palcem człowieka, z poddaniem znoszącego ogrom boleści: starał się złagodzić boleść patrzącą w grób, ukazując boleść patrzącą na gwiazdę.V. Monsignor Benvenuto za długo nosi swoje sutanny.
W życiu prywatnem p. Myriel przebijała się ta sama myśl, co i w życiu publicznem. Kto miał sposobność przypatrzeć mu się zbliska, podziwiał i wielbił dobrowolne ubóstwo, w którem żył ksiądz biskup D.
Jak wszyscy starcy i wielu myślicieli, sypiał mało. Krótki ten sen był głęboki. Rano rozmyślał z godzinę, następnie odprawiał mszę w katedralnym kościele lub domu. Po mszy jadł śniadanie, składające się z chleba żytniego i mleka od własnych krów. Później pracował.
Biskup ma wiele zajęcia; codziennie przyjmować musi sekretarza djecezji, zwykle kanonika i prawie codziennie wikarjuszy jeneralnych. Kontroluje zgromadzenia, daje przywileje, przegląda całą księgarnię duchowną, parafjalną, katechizmy djecezjalne, książki do nabożeństwa i t. p.; pisze listy pasterskie, upoważnia do kazań i słuchania spowiedzi, godzi proboszczów z merami, prowadzi korespondencję kościelną, korespondencję admistracyjną, to z rządem, to ze Stolicą Apostolską: tysiące spraw.
Czas pozostały od tych tysiąca spraw, od brewiarza i obrządków kościelnych, poświęcał najprzód ubogim, chorym i zasmuconym; czas, który mu zostawili ubodzy, zasmuceni i chorzy, oddawał pracy. To kopał w ogrodzie, to czytał i pisał. Dwa te rodzaje pracy nazywał jednym wyrazem: mówił, iż bawi się ogrodem. „Umysł jest ogrodem” – dodawał.
Około południa, gdy czas był piękny, wychodził na przechadzkę w pole, lub do miasta, często zachodząc do lepianek. Zwykle szedł sam, zamyślony, ze spuszczonem i oczyma, wsparty na długiej lasce, odziany ciepłym paledranem watowanym fioletowego koloru, w fioletowych pończochach, grubych trzewikach i w płaskim kapeluszu trójgraniastym z trzema sutemi kutasami. Radość była wielka wszędy, gdzie się ukazał. Rzekłbyś, że jego przejście miało w sobie coś rozgrzewającego i oświecającego. Dzieci i chorzy wychodzili przed progi domów do biskupa jak do słońca. Błogosławił i jemu błogosławiono. Wskazywano jego dom, gdy ktokolwiek potrzebował czego.
Tu i owdzie zatrzymał się, mówił do chłopców i dzieweczek, uśmiechał się do matek. Nawiedzał biednych, dopóki miał pieniądze, gdy mu ich zbrakło, odwiedzał bogatych.
Ponieważ nosił sutanny przez czas bardzo długi, a nie chciał, żeby to było widoczne, wychodząc na miasto zwykle kładł na wierzch fioletowy paledran. Podczas lata było mu trochę niewygodnie.
Powróciwszy, jadł obiad. Obiad podobny był do śniadania.
Wieczorem o wpół do dziewiątej wieczerzał z siostrą, pani Maglora usługiwała do stołu. Nic skromniejszego nad ten posiłek. Jeżeli jednak biskup miał na kolacji którego z proboszczów, pani Maglora nie omieszkała postawić na stole Jego Eminencji wyborną rybę jeziora, lub delikatną zwierzynę gór. Kiedy proboszcz był dobrym pozorem do wybornej wieczerzy, biskup pozwalał na wszystko. Wyjąwszy jednak takie nadzwyczajne wypadki, na kolację dawano zwykle same jarzyny na wodzie, lub zupę na oliwie. Mówiono też na mieście: – Kiedy biskup nie je po proboszczowsku, jada jak trapista.
Po wieczerzy rozmawiał z pół godziny z panną Baptystą i panią Maglorą; później wracał do pokoju swojego i zasiadał do pisania, to na ćwiartkach, to na marginesie jakiego voluminu. Był wszechstronnie ukształconym i trochę uczonym. Pozostawił pięć czy sześć rękopismów dość ciekawych; między innemi rozprawę nad wierszem Genezy: Na początku duch Boży unosił się nad wodami. Porównywa z tym wierszem trzy teksty: wiersz arabski mówiący: Wiatry Boże wiały; – wersję Józefa Flawjusza: Wiatr z góry rzucał się na ziemię i nakoniec parafrazę chaldejską Onkelos: Wiatr pochodzący od Boga wiał na powicierzchnię wód.
W innej rozprawie rozbiera dzieła teologiczne Huga, biskupa Ptolemaidy, pradziada autora tej książki, i utrzymuje, że temu biskupowi należy przypisać różne dziełka, ogłoszone w zeszłym wieku pod pseudonymem Barlezcourta.
Niekiedy, czytając jaką książkę, wpadał nagle w głęboką zadumę i ocknąwszy się, pisał kilka wierszy na kartach. Wiersze te często nie miały żadnego związku z treścią książki. Mamy przed sobą notę, którą napisał na marginesie książki in quarto pod tytułem: Korespondencja lorda Germain z jenerałami Clinton, Cornwalis i admirałami stacji amerykańskiej. Wersal u Poinsot księgarza i Paryż u Pissot księgarza, ulica Augustjańska.
Oto jest ta nota:
„O ty, który jesteś!
„Ekklezjastes nazywa Cię Wszechmocą, księgi Machabeuszów nazywają Cię Stwórcą, list do Efezów nazywa Cię Wolnością. Baruch nazywa Cię Nieskończonością, Psalmy nazywają Cię Mądrością i Prawdą, Jan nazywa Światłością, Księgi Królów Panem, Księga Wyjścia Opatrznością, Księga Kapłańska Świętością, Esdrasz Sprawiedliwością, stworzenie nazywa Cię Bogiem. człowiek nazywa Cię Ojcem, ale Salomon nazywa Cię Miłosierdziem, i to jest najpiękniejsze ze wszystkich nazwisk Twoich”.
Około dziewiątej wieczór dwie kobiety odchodziły do swoich pokojów na pierwszem piętrze i zostawiały go samego na dole.
Tu wypada nam dać dokładne wyobrażenie o mieszkaniu księdza biskupa D.Les Misérables
Tome I–FANTINE
Livre premier–Un juste
Chapitre I. Monsieur Myriel
En 1815, M. Charles-François-Bienvenu Myriel était évêque de Digne. C’était un vieillard d’environ soixante-quinze ans; il occupait le siège de Digne depuis 1806.
Quoique ce détail ne touche en aucune manière au fond même de ce que nous avons à raconter, il n’est peut-être pas inutile, ne fût-ce que pour être exact en tout, d’indiquer ici les bruits et les propos qui avaient couru sur son compte au moment où il était arrivé dans le diocèse. Vrai ou faux, ce qu’on dit des hommes tient souvent autant de place dans leur vie et surtout dans leur destinée que ce qu’ils font. M. Myriel était fils d’un conseiller au parlement d’Aix; noblesse de robe. On contait de lui que son père, le réservant pour hériter de sa charge, l’avait marié de fort bonne heure, à dix-huit ou vingt ans, suivant un usage assez répandu dans les familles parlementaires. Charles Myriel, nonobstant ce mariage, avait, disait-on, beaucoup fait parler de lui. Il était bien fait de sa personne, quoique d’assez petite taille, élégant, gracieux, spirituel; toute la première partie de sa vie avait été donnée au monde et aux galanteries. La révolution survint, les événements se précipitèrent, les familles parlementaires décimées, chassées, traquées, se dispersèrent. M. Charles Myriel, dès les premiers jours de la révolution, émigra en Italie. Sa femme y mourut d’une maladie de poitrine dont elle était atteinte depuis longtemps. Ils n’avaient point d’enfants. Que se passa-t-il ensuite dans la destinée de M. Myriel? L’écroulement de l’ancienne société française, la chute de sa propre famille, les tragiques spectacles de 93, plus effrayants encore peut-être pour les émigrés qui les voyaient de loin avec le grossissement de l’épouvante, firent-ils germer en lui des idées de renoncement et de solitude? Fut-il, au milieu d’une de ces distractions et de ces affections qui occupaient sa vie, subitement atteint d’un de ces coups mystérieux et terribles qui viennent quelquefois renverser, en le frappant au cœur, l’homme que les catastrophes publiques n’ébranleraient pas en le frappant dans son existence et dans sa fortune? Nul n’aurait pu le dire; tout ce qu’on savait, c’est que, lorsqu’il revint d’Italie, il était prêtre.
En 1804, M. Myriel était curé de Brignolles. Il était déjà vieux, et vivait dans une retraite profonde.
Vers l’époque du couronnement, une petite affaire de sa cure, on ne sait plus trop quoi, l’amena à Paris. Entre autres personnes puissantes, il alla solliciter pour ses paroissiens M. le cardinal Fesch. Un jour que l’empereur était venu faire visite à son oncle, le digne curé, qui attendait dans l’antichambre, se trouva sur le passage de sa majesté. Napoléon, se voyant regardé avec une certaine curiosité par ce vieillard, se retourna, et dit brusquement:
–Quel est ce bonhomme qui me regarde?
–Sire, dit M. Myriel, vous regardez un bonhomme, et moi je regarde un grand homme. Chacun de nous peut profiter.
L’empereur, le soir même, demanda au cardinal le nom de ce curé, et quelque temps après M. Myriel fut tout surpris d’apprendre qu’il était nommé évêque de Digne.
Qu’y avait-il de vrai, du reste, dans les récits qu’on faisait sur la première partie de la vie de M. Myriel? Personne ne le savait. Peu de familles avaient connu la famille Myriel avant la révolution.
M. Myriel devait subir le sort de tout nouveau venu dans une petite ville où il y a beaucoup de bouches qui parlent et fort peu de têtes qui pensent. Il devait le subir, quoiqu’il fût évêque et parce qu’il était évêque. Mais, après tout, les propos auxquels on mêlait son nom n’étaient peut-être que des propos; du bruit, des mots, des paroles; moins que des paroles, des palabres, comme dit l’énergique langue du midi.
Quoi qu’il en fût, après neuf ans d’épiscopat et de résidence à Digne, tous ces racontages, sujets de conversation qui occupent dans le premier moment les petites villes et les petites gens, étaient tombés dans un oubli profond. Personne n’eût osé en parler, personne n’eût même osé s’en souvenir.
M. Myriel était arrivé à Digne accompagné d’une vieille fille, mademoiselle Baptistine, qui était sa sœur et qui avait dix ans de moins que lui.
Ils avaient pour tout domestique une servante du même âge que mademoiselle Baptistine, et appelée madame Magloire, laquelle, après avoir été la servante de M. le Curé, prenait maintenant le double titre de femme de chambre de mademoiselle et femme de charge de monseigneur.
Mademoiselle Baptistine était une personne longue, pâle, mince, douce; elle réalisait l’idéal de ce qu’exprime le mot «respectable»; car il semble qu’il soit nécessaire qu’une femme soit mère pour être vénérable. Elle n’avait jamais été jolie; toute sa vie, qui n’avait été qu’une suite de saintes œuvres, avait fini par mettre sur elle une sorte de blancheur et de clarté; et, en vieillissant, elle avait gagné ce qu’on pourrait appeler la beauté de la bonté. Ce qui avait été de la maigreur dans sa jeunesse était devenu, dans sa maturité, de la transparence; et cette diaphanéité laissait voir l’ange. C’était une âme plus encore que ce n’était une vierge. Sa personne semblait faite d’ombre; à peine assez de corps pour qu’il y eût là un sexe; un peu de matière contenant une lueur; de grands yeux toujours baissés; un prétexte pour qu’une âme reste sur la terre.
Madame Magloire était une petite vieille, blanche, grasse, replète, affairée, toujours haletante, à cause de son activité d’abord, ensuite à cause d’un asthme.
À son arrivée, on installa M. Myriel en son palais épiscopal avec les honneurs voulus par les décrets impériaux qui classent l’évêque immédiatement après le maréchal de camp. Le maire et le président lui firent la première visite, et lui de son côté fit la première visite au général et au préfet.
L’installation terminée, la ville attendit son évêque à l’œuvre.Chapitre III. À bon évêque dur évêché
M. l’évêque, pour avoir converti son carrosse en aumônes, n’en faisait pas moins ses tournées. C’est un diocèse fatigant que celui de Digne. Il a fort peu de plaines, beaucoup de montagnes, presque pas de routes, on l’a vu tout à l’heure; trente-deux cures, quarante et un vicariats et deux cent quatre-vingt-cinq succursales. Visiter tout cela, c’est une affaire. M. l’évêque en venait à bout. Il allait à pied quand c’était dans le voisinage, en carriole dans la plaine, en cacolet dans la montagne. Les deux vieilles femmes l’accompagnaient. Quand le trajet était trop pénible pour elles, il allait seul.
Un jour, il arriva à Senez, qui est une ancienne ville épiscopale, monté sur un âne. Sa bourse, fort à sec dans ce moment, ne lui avait pas permis d’autre équipage. Le maire de la ville vint le recevoir à la porte de l’évêché et le regardait descendre de son âne avec des yeux scandalisés. Quelques bourgeois riaient autour de lui.
–Monsieur le maire, dit l’évêque, et messieurs les bourgeois, je vois ce qui vous scandalise; vous trouvez que c’est bien de l’orgueil à un pauvre prêtre de monter une monture qui a été celle de Jésus-Christ. Je l’ai fait par nécessité, je vous assure, non par vanité.
Dans ses tournées, il était indulgent et doux, et prêchait moins qu’il ne causait. Il ne mettait aucune vertu sur un plateau inaccessible. Il n’allait jamais chercher bien loin ses raisonnements et ses modèles. Aux habitants d’un pays il citait l’exemple du pays voisin. Dans les cantons où l’on était dur pour les nécessiteux, il disait:
–Voyez les gens de Briançon. Ils ont donné aux indigents, aux veuves et aux orphelins le droit de faire faucher leurs prairies trois jours avant tous les autres. Ils leur rebâtissent gratuitement leurs maisons quand elles sont en ruines. Aussi est-ce un pays béni de Dieu. Durant tout un siècle de cent ans, il n’y a pas eu un meurtrier.
Dans les villages âpres au gain et à la moisson, il disait:
–Voyez ceux d’Embrun. Si un père de famille, au temps de la récolte, a ses fils au service à l’armée et ses filles en service à la ville, et qu’il soit malade et empêché, le curé le recommande au prône; et le dimanche, après la messe, tous les gens du village, hommes, femmes, enfants, vont dans le champ du pauvre homme lui faire sa moisson, et lui rapportent paille et grain dans son grenier.
Aux familles divisées par des questions d’argent et d’héritage, il disait:
–Voyez les montagnards de Devoluy, pays si sauvage qu’on n’y entend pas le rossignol une fois en cinquante ans. Eh bien, quand le père meurt dans une famille, les garçons s’en vont chercher fortune, et laissent le bien aux filles, afin qu’elles puissent trouver des maris.
Aux cantons qui ont le goût des procès et où les fermiers se ruinent en papier timbré, il disait:
–Voyez ces bons paysans de la vallée de Queyras. Ils sont là trois mille âmes. Mon Dieu! c’est comme une petite république. On n’y connaît ni le juge, ni l’huissier. Le maire fait tout. Il répartit l’impôt, taxe chacun en conscience, juge les querelles gratis, partage les patrimoines sans honoraires, rend des sentences sans frais; et on lui obéit, parce que c’est un homme juste parmi des hommes simples.
Aux villages où il ne trouvait pas de maître d’école, il citait encore ceux de Queyras:
–Savez-vous comment ils font? disait-il. Comme un petit pays de douze ou quinze feux ne peut pas toujours nourrir un magister, ils ont des maîtres d’école payés par toute la vallée qui parcourent les villages, passant huit jours dans celui-ci, dix dans celui-là, et enseignant. Ces magisters vont aux foires, où je les ai vus. On les reconnaît à des plumes à écrire qu’ils portent dans la ganse de leur chapeau. Ceux qui n’enseignent qu’à lire ont une plume, ceux qui enseignent la lecture et le calcul ont deux plumes; ceux qui enseignent la lecture, le calcul et le latin ont trois plumes. Ceux-là sont de grands savants. Mais quelle honte d’être ignorants! Faites comme les gens de Queyras.
Il parlait ainsi, gravement et paternellement, à défaut d’exemples inventant des paraboles, allant droit au but, avec peu de phrases et beaucoup d’images, ce qui était l’éloquence même de Jésus-Christ, convaincu et persuadant.
więcej..