- W empik go
Negatyw - ebook
Negatyw - ebook
Czy jedna decyzja może mieć wpływ na życie przyszłych pokoleń? Czy należy żyć przeszłością? Czy zawsze trzeba walczyć o marzenia? ,,Negatyw” ukazuje złożoność ludzkich losów. Powieść napisana przez szesnastoletnią dziewczynę po stracie mamy, ukazała się drukiem dopiero piętnaście lat później. Pytania, które przed Czytelnikami stawia,,Negatyw”, pozostają nadal aktualne…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-779-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sigrid Undset, „Krystyna córka Lavransa”,
tom III: „Krzyż”
„Negatyw” napisałam w 2007 roku. Miałam wówczas szesnaście lat.
Pierwszą (i długi czas — jedyną) czytelniczką „Negatywu” była Zofia Czuryłło, moja polonistka z liceum im. Tadeusza Kościuszki w Pruszkowie.
Profesor Czuryłło zmarła w 2009 roku.
Drukiem „Negatywu” chcę oddać jej hołd.
Marta PiaskowskaRozdział pierwszy
Docent Jedwabińska westchnęła.
Odsunęła swoje krzesło najciszej jak potrafiła, usiadła i wsunęła się równie cicho. Poprawiła chustkę na głowie, spojrzała w okno, na padający gęsto śnieg. Nie lubiła zimy. Zamyśliła się. Coraz częściej zdarzało jej się wyłączać, uciekać myślami gdzieś daleko. Kiedyś miała doskonałą koncentrację i to, co ludzie nazywają podzielnością uwagi, a co charakteryzuje tylko niewielki odsetek ludności.
Teraz było jej coraz trudniej zebrać myśli, wypowiadać się jasno i klarownie. Łańcuchy przyczynowo-skutkowe w jej głowie zaczynały rdzewieć, w niektórych miejscach pękać. Najgorsze było to, że nie tylko ona to zauważała, że widzieli to wszyscy dokoła. Wstyd. I tak głupio prosić o pomoc… Nigdy nie zwykła o nic prosić. Sama radziła sobie doskonale. A teraz? Teraz staje się coraz mniej samodzielna. To przykre, bardzo przykre i trudne do zrozumienia dla kogoś aż tak upartego, jak ona.
Nagle drzwi sali otworzyły się gwałtownie. W progu stanął rudawy, zarośnięty mężczyzna. Kiwnął głową.
— Przepraszam. Znaczy, dzień dobry. Tego… powiedziano mi, że w tej sali ma wykład docent Majchrzak. Zmiana sali, przepraszam? Wie coś pani profesor?
— Wiem — kiwnęła głową Ligia. — Nie profesor, tylko docent. Docent Majchrzak. Nazywam się Ligia Jedwabińska — Majchrzak.
— Kobieta? To jest… oj…
— Nie szkodzi — powiedziała Ligia surowo. — Proszę zająć miejsce.
Ale młody mężczyzna nie posłuchał. Kiwnął głową ostatni raz i wyszedł, trzaskając drzwiami, aż się Ligia skuliła.
Po sali przebiegł wyraźny pomruk, młodzi lekarze wpatrywali się w panią docent z niepokojem. Sama docent Jedwabińska również wyglądała na zaniepokojoną i tak w istocie było. Tylko nieliczni wiedzieli, że ich mistrzyni i nauczycielka zmaga się z ciężką chorobą. Pani docent westchnęła drugi raz i spokojnym, monotonnym głosem poprowadziła wykład. Jej zajęcia zazwyczaj miały formę dialogu: w ciekawy sposób przedstawiała zagadnienie, a uczniowie słuchali z uwagą, by potem zasypać ją gradem pytań. Odpowiadała na każde, wdawała się w ciekawe rozmowy ze swoimi słuchaczami. Często było tak, że nie tylko uczniowie wynosili z tych rozmów coś nowego, ale także ona: głowy młodych lekarzy były świeże i pełne ideałów. To dobrze, dobrze. Tyle przecież mówią w telewizji, że młodzież jest zepsuta. Tutaj, na tej sali, siedziało kilkadziesiąt żywych antytez. Dobrze, dobrze.
Dzisiaj miało być inaczej niż zawsze — zmieściła się w półgodzinie, podała ciekawe pozycje książkowe, które, związane z tematem wykładu, mogły zainteresować lekarzy; następnie, blado uśmiechnięta, podziękowała za uwagę i cicho opuściła salę. Pamiętała ostatnią rozmowę z jednym ze swoich uczniów: zagaił, że widział ją niedawno, na jakiejś konferencji. Przekonywał, że z pewnością rozmawiali ze sobą; sugerował, że pytał wtedy o jej przeszłość: wszak studia skończyła w głębokim komunizmie. Pytał, jak to możliwe, że potrafi teraz spojrzeć ludziom w oczy. Wtedy popełniła kardynalny błąd: wyśmiała go, powiedziała jakieś niemiłe słowa, których nie pamięta. Mogła z nim rozmawiać inaczej. Mogła powiedzieć, że Polska zawsze była pierwsza, że Polska to także ludzie, także pacjenci. To smutne, że zrobiła inaczej. Bardziej niż tego młodego chłopaka — zawiodła siebie. Coraz ciężej było jej wybaczać sobie nawet małe błędy.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, młodzi lekarze zaczerwienieni ze zdziwienia, zaczęli żywo plotkować o tym, co mogło spowodować zachowanie docent Ligii i smutek w jej głosie.
Tymczasem Ligia przystanęła na korytarzu, oparła się czołem o ścianę — ulga! Fakt, była już niemłoda, ale chyba jeszcze na tyle sprawna, żeby móc zajmować się młodymi lekarzami!
Ma niewiele ponad czterdzieści lat, mogłaby jeszcze zachwycać kwitnącą kobiecością, jednak choroba sprawiła, że czuła się coraz starsza i coraz bardziej niedołężna. W życiu zawodowym osiągnęła już wszystko, co było do osiągnięcia. Życie prywatne też układało jej się pomyślnie: dzieci uczyły się pilnie, córka już teraz myślała o tym, że chciałaby studiować historię sztuki, zaś syn — łobuziak miał problemy tylko z matematyką. A jednak czegoś brakowało. Tyle przeżyła lat, tyle zebrała doświadczeń, a nadal nie wiedziała, gdzie jest błąd. To jak w skomplikowanym równaniu: wystarczy, że popełnisz jeden, wydawałoby się, że nieistotny błąd, a skomplikuje się całe rozwiązanie, natomiast wynik przedstawia się zupełnie inaczej, niż w początkowym zamyśle. Wtedy mówi się, że równanie zostało rozwiązane błędnie. Nauczyciel stawia jedynkę.
W życiu nie ma jedynek. To dobrze. Ale nie ma też sierpniowych poprawek. Każdy błąd sporo kosztuje, często nie można go naprawić — nawet egzaminem komisyjnym.
Najłatwiej przegrać z samym sobą, to prawda.
Zdążyła otworzyć oszklone drzwi szpitalnego molochu, zanim mroźne powietrze uderzyło ją w twarz. Okryła się szczelnie długim, grubym szalikiem z wełny barwionej na fioletowo, poprawiła na głowie jasnozieloną chustę spod której wystawały cienkie, miedziane włosy. Chusta osuwała się z wypukłego czoła, więc Ligia musiała często ją poprawiać.
Ha, zimno! Pani Zima odwiedziła Warszawę na dwa tygodnie przed planowanym terminem wizyty i od pierwszego dnia pobytu rzuca mrozem w zdziwione twarze warszawiaków. Widać, że warszawiacy nie byli gotowi na tę wizytę. Za wcześnie.
Ligia nie lubiła zimy. Mróz był dla niej synonimem śmierci. Od dziecka. Odkąd sięgała pamięcią.
Stanęła przed parkingiem i obejrzała się nieśmiało. Mąż przyjechał po nią swoją drogą, srebrną terenówką. „Tak” — westchnęła — „dom z ogrodem to nie wszystko. Nie szczęście. Szczęście jest tam, gdzie rodzina. Nawet w socjalnej kawalerce”.
Drugi mąż Ligii, Jerzy Majchrzak, prezentował się wspaniale na tle samochodu. Wysoki, szczupły, ubrany w markową kurtkę i fikuśną czapkę podkreślającą zimną stal jego oczu. Wyglądał tak, jakby był młodszy od żony o lat dziesięć, a nie zaledwie trzy. Im bardziej ona była zmęczona i chora, tym bardziej wydawało się ludziom, że Majchrzak młodnieje i kwitnie. Kontrast pogłębiał się z każdym dniem, był bezlitosny dla tej wciąż przecież młodej lekarki.
— Gniewasz się jeszcze? — Spytał, wyciągając dłoń. Z pewnością było mu niezręcznie. Zawsze było mu niezręcznie po kłótniach, szczególnie tych, które wybuchały z jego winy. –Liluś, to zwykłe nieporozumienie… Prosiłem cię, żebyś ograniczyła spotkania z młodzieżą tylko ze względu na twoje zdrowie. Żebyś się nie męczyła, nie przemęczała… — zaczerwienił się i spuścił głowę, czekając na wyrok.
Spojrzała na niego. Tak, był już szpakowaty! Żyli razem niewiele ponad pięć lat, a on już zdążył przez nią osiwieć! Widok pokornego Jurka rozczulił ją, sprawił, że poczuła, jakby ktoś jej serce oblał słodkim miodem i pogłaskał ciepłą dłonią przez zapadłą pierś. Podała mu dłoń i uśmiechnęła się, najczulej i najcieplej jak umiała. — Nie denerwuj się, Jureczku — szepnęła ciepło. Jego wzrok był podobny do spojrzenia wiernego psiaka. — Już dobrze, już wszystko zupełnie dobrze.
Wsiadła do samochodu, zamknęła drzwi, zapięła pasy. Jerzy pytał o spotkanie z młodzieżą, Ligia odpowiadała półsłówkami. Co się wydarzyło, że Jurek aż tak spokorniał? Szukała, ale nie mogła znaleźć odpowiedzi.
Nawet tak skupiony nie przypominał Marcina. Byli zupełnie różni.
Uśmiechnęła się, przytuliła policzek do zimnej szyby i pozwoliła zamknąć swoją lewą dłoń w prawej dłoni męża. Chustka spadła z głowy i oparła się o szalik, którym Ligia owinęła swoją szyję. Nie poprawiła jej. Nie chciało jej się ruszyć ręką.
— Radek — wyobraź sobie! — poprawia matematykę. Może zdąży przed końcem roku.
— Byłoby naprawdę świetnie — ziewnęła. Była zmęczona. Dlaczego Jurek nigdy nie opowiadał o swoich dzieciach? Ukrywał coś, czy naprawdę nic nie wiedział? — Mniej stresów przed poprawką w sierpniu.
— Daj spokój, Liluś, Radek to dobry chłopak. Zaliczy wszystko jeszcze w roku szkolnym.
— Byłoby naprawdę świetnie — powtórzyła. Zapytać, czy nie zapytać? To nie jej sprawa, ale chciałaby wiedzieć. — Słuchaj, Jurek, jak Ewelinka? Co z bliźniakami?
Zaczerwienił się? Nie, chyba nie. Ale w ułamku sekundy rysy jego twarzy wyostrzyły się, mocniej zaznaczając każdą bruzdę, każdą zmarszczkę. Teraz wyglądał na starszego. Ale zaraz odetchnął, spojrzał we wsteczne lusterko i uśmiechnął się.
Przetrawił pytanie, a teraz myśli nad odpowiedzią — czuła to.
Kostek, Agata i Ewelina to dzieci Jurka z pierwszego małżeństwa. Mieszkały w małej, nadmorskiej miejscowości razem z matką i jej narzeczonym. Ewa, była żona Jerzego, była dużo od niego młodsza i bardzo niedoświadczona. Kolejne ciąże przerażały ją, a Jurek nie zrobił nic, żeby pomóc młodziutkiej, pięknej żonie.
— Z lakonicznych listów Ewki wyłania się stan ogólnej szczęśliwości — powiedział powoli, uważając na każde słowo, jednak dzieci Jurka już nie absorbowały myśli żony. Teraz myślała o Ewie. Jaka jest? Czy był z nią szczęśliwy?
Ona była szczęśliwa z Robertem, pierwszym mężem. Każdy jego gest do złudzenia przypominał Marcina, a to było już wystarczającym powodem, aby czuć szczęście.
— Kostek i Agata są w pierwszej klasie — mąż ciągnął opowieść. — Z tego co wiem, radzą sobie świetnie.
— Są śliczne, pamiętam — wtrąciła Ligia — cała trójka wysoka i szczupła. Bujne, ciemne włosy. I tylko oczy po Ewie, te piękne oczy!
Oczy Ewy Majchrzak zawsze przerażały Ligię. Były znakiem rozpoznawczym tej dziewczyny. W wychudłej, bladej twarzy świeciły jak gwiazdy: wielkie, przejrzyste, butne, harde. Pełne takiego smutku, że serce pękało. Wzruszające jak klasyczna muzyka, jak noc na plaży. Zwierciadło duszy, tej przerażająco smutnej, przerażająco silnej dziewczyny. Tylko u niej widziała takie oczy — takie oczy na pół twarzy!
Dojechali na miejsce. Jerzy wysiadł i otworzył drzwi przed Ligią. Pochylił się i troskliwie rozpiął jej pasy.
— Kochałeś Ewę? — zapytała, nie dziękując nawet.
— Była dla mnie za dobra. Rusałka. Nimfa zawsze obleczona w promienie słońca. Matka Ziemia. Tak piękna, że budziło strach.
— Ale czy kochałeś.
— Kiedyś-może-tak — dziwnie drobił słowa. — W każdym razie tak mi się wydawało.
— Szkoda mi jej. Często się za nią modlę.
— No, tak — mruknął Majchrzak bez sensu. Czasem zastanawiało Ligię, jak to możliwe. Jerzy zostawił swoją pierwszą żonę, zostawił dzieci i tutaj, w Warszawie, poznał ją — swoją obecną żonę. Przyszedł jakby na gotowe, zamieszkał w mieszkaniu Roberta, wychowywał jego dzieci. Ze swoich rzeczy ma tylko jedną walizkę z ubraniami. Wszystko, dosłownie wszystko w tym mieszkaniu, od dywanów przez lodówkę po telewizor, jest własnością Roberta. Nawet to łóżko, w którym śpią Majchrzakowie, to przecież łóżko Jedwabińskich. Tylko pościel wymienili. Ale łóżko to samo.
— Pójdę się położyć — Ligia podała dłoń mężowi i skierowała się w stronę domu. — Muszę coś przemyśleć.
— Hej, a ty nadal chcesz pisać książkę?
— Trzeba tylko pozmieniać imiona — zawisła mu na szyi i serdecznie ucałowała w czerwony od mrozu policzek. — Musisz przyznać, że mam o czym pisać.
— No, tak.
Lilka Jedwabińska urodziła się i przez ponad dwadzieścia lat swojego życia mieszkała w podwarszawskim mieście — Pruszkowie. Razem z bratem i rodzicami zajmowali niewielkie mieszkanie w jednym z wielu osiedli umiejscowionych w dzielnicy Żbików. Tutaj, w Pruszkowie, chodziła do szkoły podstawowej i do liceum, szumnie nazwanego bardzo prestiżowym. Tutaj — mimo szykan ze strony swojej wychowawczyni — zdała maturę z wyróżnieniem.
Ciężko było jej dostosować się do panujących warunków. Ciężko było odnaleźć się w klasie donosicieli, obgadujących za plecami tę rudą, brzydką córkę hydraulika i gospodyni domowej. Ligia starała się siedzieć cicho, z nikim za bardzo się nie przyjaźnić, za głośno nie mówić, za dużo nie słyszeć i każdego dnia zamykać swoje serce w obawie, żeby nie dostać, jak to bywa, za przysłowiową niewinność. Próbowała. Nie była przeciwniczką władzy ludowej, zwolenniczką też nie. Prawdę mówiąc władza ludowa była jej obojętna — aż do tego momentu, w którym owa władza ludowa włożyła swoje oślizgłe macki do jej pamiętnika, serca, wspomnień, talerza z parującą zupą mleczną, kubka z mocną herbatą, zeszytu od fizyki, pierwszego stanika.
Ktoś ją kiedyś widział na tajnych spotkaniach chrześcijańskiej młodzieży. Wyparła się. Czerwona z przejęcia, kręciła piegowatą głową. Ojciec, pracujący ciężko, powiedział jej, że wykształcenie teraz — rzecz święta, a czasy są takie, a nie inne. Kilka tygodni nie potrafiła spojrzeć w lustro bez wstrętu. Ojciec prosił. Nie kazał, prosił! To zdarzało się rzadko, a wiadomo, skoro ojciec prosi — tak ma być. Poza tym, chciała dostać się na medycynę.
No, tak. Tu racja. Ale tak długo chodziła za nią jedna z koleżanek, że w końcu wpuściła ją do swojej ławki, na to krzesło, na którym zazwyczaj siedział tylko szary tornister — i, co wiele ważniejsze — do swojego serca. Ładnie mówiła o przyjaźni owa koleżanka, pisała Lilce listy, w których zwierzała się ze swojej przyjacielskiej miłości. A taka ładna była, taka ciepła i delikatna, że Ligia nawet nie myślała o tym, że mogłaby okazać się fałszywa.
A jednak — doniosła. Miała na co. Sąd kapturowy. Dyrektor, wychowawczyni i rodzice. I trzęsąca się w kącie Lilka. Kilkanaście pytań, odpowiedzi ustalone wcześniej.
— Czy towarzysz Macierzak wie, gdzie Ligia spędza wolny czas?
— Tak. W domu.
— A czy towarzysz Macierzak wie, gdzie Ligia chodzi po szkole?
— Tak. Do domu.
— A czy towarzysz Macierzak wie, że Ligia spędza czas w przykościelnej organizacji?
— Panie dyrektorze, my byśmy wiedzieli. Siedzi w domu, przecież cały czas jest z małżonką.
I tak w koło Macieju…
Skończyło się na tym, że nieprzyjemności miała owa koleżanka. Pewnie zazdrościła Lilce dobrych ocen i z tego powodu wymyślała historie, które mogły zburzyć dobry obraz towarzyszki Macierzakówny w oczach dyrekcji szkoły. A takie niesłuszne oskarżenia nie mogą mieć miejsca w Polsce Ludowej, która jest naszym wspólnym dobrem i której wspólnym dobrem jesteśmy my.
Im dłużej wychowawczyni gadała, tym większą Lilka zyskiwała pewność, że pani jest po prostu rozżalona tym, że nic się nie dało udowodnić uczennicy. A materiał był przedni. Ktoś się okazał sprytniejszy… Dowodów brak. Trzeba kombinować. Czy socjalizm, czy kapitalizm, jeśli ty nie podkopiesz pod kimś dołka, to ktoś podkopie pod tobą. Tak mówił ojciec. Początkowo Lilka nie wierzyła, nie chciała wierzyć, ale potem ta cała sytuacja z donosem… zrozumiała. Czasy nie są ciężkie przez ustrój, tylko przez ludzi bez zasad i bez serca.
Maturę Lilka zdała bardzo dobrze. Rodzice nie należeli do partii ani żadnej z przybocznych organizacji, ale istniała duża szansa, że mimo to obywatelka Macierzakówna dostanie się na upragniony wydział lekarski. I tak się stało.Rozdział trzeci
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — Krzyknęła Lilka, wchodząc do lekarskiego. Była ubrana w zieloną spódnicę w kwiatki i zieloną bluzkę koszulową. Tanie rajstopy farbowała na zielono cały wczorajszy wieczór. Wyglądała zabawnie, nieco kiczowato, ale to jej pasowało.
Maciek wystraszył się powitania, a Robert swoim zwyczajem kiwnął głową i powiedział:
— Dzień dobry, Ligio!
— Dzień dobry, Robercie — odkrzyknęła.
O tym chrześcijańskim powitaniu słyszała od kobiety, u której mieszkała. Jej znajomy, pan Tadeusz, będący bezpartyjnym kierownikiem budowy, witał tak swojego partyjnego współpracownika. Różnica polegała na tym, że pan Tadeusz był ze swoim partyjnym pracownikiem zaprzyjaźniony, natomiast Lilka wiedziała, że sporo ryzykuje, mając te słowa na ustach w szpitalu. Nie miałaby śmiałości odezwać się do Zakrzewskiego w ten sposób, wiedziała, że wtedy wyleciałaby z pracy z hukiem.
Robert powiedział jej kiedyś, że w szpitalu są podsłuchy. Śmiała się. Nie, to niemożliwe, by państwo aż tak osaczało obywateli, żeby doprowadzić do ich stopniowej degradacji. Nie, nie.
Maciuś czerwienił się, więc ryknęła swoim mocnym głosem, że odpowiada się „na wieki wieków”.
— Na wieki wieków — pisnął czerwony Maciuś o czerwonych poglądach.
— Amen — zakończył Jedwabiński. — Co słychać, Lileczko?
— Powiedz lepiej, co u Janki — odbiła piłeczkę. Zalewała właśnie kawę sobie, Robertowi i Maćkowi. Jedwabiński zapytał, o jaką Jankę jej chodzi, a wtedy Lilka zalała sobie rękę wrzątkiem i pisnęła z bólu. Szybko doprowadziła się do porządku, wyjęła z torebki kanapki i zaczęła pracowicie odwijać je z szarawego papieru.
— Chodzi mi o Jankę Pawlak — wytłumaczyła spokojnie, chociaż cała się trzęsła. Stała tyłem do kolegów, udawała bardzo zajętą parzeniem kawy i rozpakowywaniem kanapek. Nie chciała, za nic w świecie nie chciała, żeby ujrzeli jej wyraz twarzy. Na pewno wszystko ma wypisane na czole, na pewno. Wiedziała, że z jej twarzy można czytać jak z otwartej książki. Tego w sobie nie lubiła.
— A kto to Janka Pawlak? — włączył się Maciuś. Lilka postawiła przed nim kubek parującego napoju, starając się nie patrzeć na Roberta.
— Posłodziłam dwie, jak lubisz — uśmiechnęła się smutno. — Janka Pawlak to jego dziewczyna.
— Jego?! — śmiał się Infantylny. Lilka postawiła kubek kawy przed Robertem, wzięła swoją kawę i usiadła przy biurku, zakopując się w papierologii. — On ma dziewczynę? Prawdziwą?
— Nie, sztuczną — odpowiedziała Lilka bezbarwnym głosem.
— Załóż kitel — powiedział Robert głosem tak samo bezbarwnym, jak głos Lilki, więc założyła.
— Sztuczną? — dopytywał Maciek.
— Nie, prawdziwą — wyjaśnił Robert. -Czemu płaczesz?
Faktycznie. Czuła, jak mgła zasłania jej widoczność. Po chwili doszła do wniosku, że z ową mgłą pod powiekami może mieć związek narastająca gula w gardle. Nie lubiła w sobie tej gwałtowności, tego, że nie potrafi opanować łez.
— Bo mi ciocia umarła — jęknęła zmienionym głosem.
— Jaka ciocia? — chciał wiedzieć Maciuś.
— Przyjaciółka żony dziadka mojego wujka od strony przybranej córki mojej cioci, czyli ciotecznej siostry mamy mojej najbliższej przyjaciółki, której ojciec jest rodzonym bratem mojego ojca — wypłakała na wydechu.
— To przykre, współczujemy ci — zadrwił Jedwabiński.
— Dzięki — podniosła zapłakaną twarz.
— Będziecie na opłatku? — chciał wiedzieć Maciuś.
— Jakim opłatku?
— Opłatku, śledziku…
— …wódeczce?
— No, wigilia dla personelu.
— Ho! Nie wiedziałam. Chyba personel mnie nie zaprosił — zauważyła Lilka.
— Kiedy to?
— Jutro.
— To będę.
— To bądź.
— A ty — Lilka zwróciła się do Roberta — będziesz z Janką?
— Nie możesz przestać wypominać mi tej dziewczyny? Nie jesteśmy małżeństwem, więc nie traktuj mnie tak, jakbym był twoim mężem! — wybuchnął. Nie jego wina, że ten rudy patyczek zaczynał go denerwować. Cholerna cienka niteczka! Szablozębna wiewióra. Cholerny chudy kręciołek. I tak dość długo był cierpliwy i znosił jej humory z pokorą.
— Nie jesteśmy, o tak — opanowała drżenie w głosie. — Nie wyobrażam sobie, że mogłabym być twoją żoną. Nigdy w życiu. Po moim trupie.
— No i dobrze — burknął. Był w złym humorze.
— I dobrze! — krzyknęła w furii. — O, nigdy! Nie lubię cię!
— I ja nie lubię ciebie. Nie wiem, jak ja z tobą wytrzymuję.
— Pocałuj ją — wtrącił Maciuś — bo jak nie, to ja ją pocałuję.
— A ty nie słyszałeś dowcipu anestezjologicznego? — bąknął Robert.
— Jakiego? — Maciuś dał się wyprowadzić w pole.
— Anestezjologicznego. Jak chłopak pyta dziewczynę, co musiałaby dostać, żeby pozwoliła się pocałować i ona mu odpowiada, że narkozę. — Słodkim głosem wyjaśnił Jedwabiński.
Wobec tego argumentu Maciuś z głośnym cmoknięciem spełnił swoją groźbę, a Lilka zimną dłonią roztarła spękane wargi. „Dom wariatów — pomyślała. — Jak Boga kocham, to jest dom wariatów”.
I jak tęskniła, jak bardzo tęskniła za zwyczajną, ciepłą rozmową z Robertem!
Wigilia w szpitalu była wigilią tylko z nazwy. Dyrekcja życzyła pracownikom pomyślności w nowym roku, opłatek leżał na stole „bo tradycja”, ale nikt nie śmiał wstać i podzielić się nim. Lekarze jedli czerstwe ciasta i opowiadali sobie dowcipy. Wszystkie, oprócz tych politycznych.
Kolęd nie było.
Modlitw nie było. Niczego nie było, tylko te obrzydliwe ciasta, ta tania wódka i ta mocna herbata.
Wobec tej logiki trzyosobowy zespół neurochirurgów wyruszył pod dyżurkę pielęgniarek, aby tam zespołowo narąbać się jarzębiakiem. Jak postanowili, tak uczynili, a w najgorszym stanie była oczywiście Ligia, słynąca ze słabej głowy.
Pojawił się problem, gdzie by tutaj przetrwać najcięższy czas do wytrzeźwienia, chociaż częściowego. W końcu Jedwabiński postanowił zaciągnąć lekarzy do swojego mieszkania. Mieszkał najbliżej szpitala, Maciuś na obrzeżach miasta, a Ligia u starszej pani. Nie wiadomo, jak staruszka zareagowałaby na widok pijanej w sztok współlokatorki.
Wystarczyło przejść przez ulicę — blok Roberta był jednym z wielu budynków mieszkalnych znajdujących się dokładnie naprzeciwko szpitala.
Rozebrali się w przedpokoju, Robert nastawił wodę na herbatę i usiedli w kuchni. Siedzieli w milczeniu, gospodarz zalał wrzątkiem torebki ekspresowej herbaty. Infantylny poczuł się gorzej, więc pomogli mu położyć się na tapczanie w pokoju. Wrócili do kuchni oboje, Lilka i Robert, by wypić herbatę. Jedwabiński postanowił zrobić jakieś kanapki, „szybciej przejdzie” — tak mówił.
— Wiesz, gdzie ja mam twoje kanapki? — zaczęła. Tak, dzisiaj była w podłym nastroju i jedyne, na co miała ochotę, to ostra kłótnia z Jedwabińskim.
— Odpuść, proszę. — Patrzcie go, jaki milutki.
— Wiesz, gdzie ja mam twoje kanapki?!
— Słyszysz, hmm?
— Od kiedy ty jesteś taki troskliwy, czuły i milusi? — spojrzała na niego z ukosa.
— Ligia, proszę cię. Nie jestem w nastroju na żarty.
Dobrze, zobaczymy! Ona ma jeszcze jednego asa w rękawie.
Alkohol płynący w żyłach dodał Lilce odwagi. Kiedy Robert przygotowywał im kanapki, podeszła do niego od tyłu i wtuliła się w jego plecy. Po latach nadal pamiętała, że miał tego dnia na sobie brzydką, granatową bluzę. Najładniej mu było w tej jasnej — nie podkreślała jego bladości, podkreślała delikatność i szlacheckie rysy.
Odwrócił się i pytająco, łagodnie, delikatnie głaskał dłońmi jej policzki. Oddychał nierówno, płytko, a jej kręciło się w głowie. Nie wiedziała, czy było to spowodowane nadmiarem alkoholu, czy obecnością Roberta Jedwabińskiego. Pewnie oba te czynniki, połączone w symbiozie, dały efekt odwrotny od zamierzonego.
Ona pocałowała go pierwsza, tak jak pierwsza pocałowała Marcina. Pamiętała, że Marcin chętnie i łapczywie przyjął tę ofiarę.
Robert — nie. Robert inaczej. Odsunął ją od siebie i wrócił do przygotowywania kanapek. Spokojnym głosem prosił, by wytrzeźwiała. Był taki zwyczajny, codzienny i spokojny, i wcale, wcale z niej nie drwił! Chyba pierwszy raz w życiu.
— Nie chcesz mnie? — Zrozumiała jak to ona, po wariacku, na opak.
— Wytrzeźwiej — mamrotał upojony. — Chcę. Wytrzeźwiej.
Był zarumieniony, a te jasne oczy wydawały się jaśniejsze i jeszcze bardziej błyszczące. Stał tyłem do kuchennego stołu, opierał się plecami o blat i tak mocno ściskał jego brzeg, że aż bielały mu kostki.
— Ja jestem trzeźwa — narzucała się, szarpała, walczyła o niego.
— Nie tak, o Jezu, nie tak! — mamrotał, kiedy próbowała ustami dosięgnąć jego szyi. — Zrozum, Lileczko, bardzo cię szanuję.
— To weź mnie za twoją, chcę być twoja. — Szeptała jak w gorączce. Nie miała pojęcia o miłości, nie czuła miłości, hormony pomieszały jej zmysły. — To się ze mną ożeń, Robert, to ożeń się ze mną.
Uległ jej tego wieczoru i uległ jej niecałe dwa tygodnie później, w Urzędzie Stanu Cywilnego.
Ligia czuła dumę, że będzie miała męża.
O, ludzie, nie jest ostatnią życiową sierotą, nie ucieka od mężczyzn. Ona też może stworzyć związek — i to z nie byle kim!
Robert Jedwabiński — szanowała go i czciła tak bardzo, że na dźwięk jego nazwiska odczuwała przyjemne dreszcze. Czuła satysfakcję, że i ona potrafi. Wymieniła dokumenty, pieczątkę, podpisywała się nazwiskiem męża. Postawiła na swoim, odcięła się od przeszłości. Teraz jest Jedwabińska.
Nie była już prowincjonalną rudą dziewczynką, absolwentką wydziału lekarskiego, Lilką Macierzak. Stała się fachowcem znanym w środowisku, jedną z pierwszych kobiet rzeźniczek — naukowców. Stała się ż o n ą, Ligią Jedwabińską. Neurochirurgiem! Mając dwadzieścia osiem lat zdobyła wszystko, co było do zdobycia.
Dzień ślubu Lilki był ostatnim dniem grudnia. Wzięli tylko cichy ślub cywilny, „na wszelki wypadek”. Z samego ślubu oboje pamiętali niewiele. Ligia nie mogła odgonić od siebie myśli, że popełnia błąd. Pomimo to uśmiechała się promiennie spod jasnego kapelusza, w beżowej garsonce prezentowała się pięknie obok bajecznego męża i miała iście królewską minę. Wiedziała, że złapała Pana Boga za nogi. Bawiła się pysznie. Szopka była krótka, a ślad w papierach trwały.
Przekonała go do ślubu siłą logicznego argumentu — jeżeli chcesz mnie wziąć, a tak bardzo mnie szanujesz, to ożeń się ze mną. Przyparty do muru, oszołomiony nagłym rozkwitem kobiecości Lilki, musiał się zgodzić. Nawet minuty Ligia nie poświęciła na myślenie o tym, że właśnie czyni niewinnej dziewczynie tę samą krzywdę, której ona sama doświadczyła i którą tak ciężko przeżyła.
Robert, będąc z Ligią, też niewiele myślał o Jance. Uwiodła go, zdobyła, pokonała, podeptała jego wierność i niezależność wdzierając się do jego życia zbyt gwałtownie. Zburzyła panujący wcześniej porządek, w zamian ofiarowała swoją opiekę i swoje ciało. Nie potrafiła uzasadnić, dlaczego obróciła w niwecz czyjeś marzenia. Nie wiedziała nic. Rozgrzaną, spoconą skórą i każdą żyłą pulsującą w krwiobiegu czuła, że c h c e go mieć. Chciała go opętać, aby stał się jej własnością.
Właśnie dlatego jej uległ, dlatego, że stała się częścią siły zniszczenia. Osaczyła go i nie pozwoliła wyrwać się spod jej wpływu. Już wcześniej przeznaczyła go na straty, ale wtedy nie zdawała sobie sprawy z powodów, które nią kierowały. Wyłączała je. Wyciszała. Odcinała się od nich, była obok.
Pod wpływem takiego traktowania tracił swoje zdanie, jego opór malał, aż zelżał całkowicie. Nosiło to nazwę opętania człowieka przez człowieka i było rzadko spotykanym zjawiskiem psychologicznym. Lilka nie miała skrupułów. Może dlatego, że była pewna niestałości i zmienności uczuć Roberta. Myliła się, ale to miało do niej dotrzeć później. O wiele za późno.
Zdecydowali się na zarezerwowanie pierwszego wolnego terminu i w ten właśnie sposób, w sylwestrowe, pogodne przedpołudnie stali się mężem i żoną. Ligię zachwycało, że mąż od pierwszego dnia wodził za nią maślanym wzrokiem traktując tak, jakby była co najmniej dziedziczką królewskich dóbr. Uśmiechem, ciepłem, lekkim sposobem życia sprawiła, że czuł się tak dobrze, jak małe dziecko opatulone w kocyk i złożone w czułe ramiona matki. Chciał, by było to pierwsze i jedyne małżeństwo w jego życiu, codziennie dziękując Bogu, że dostał taką miłą i zaradną żonę. Miła i zaradna żona nie wierzyła w ani jedno słowo męża.
Ligia, porywcza i impulsywna, nie była do końca świadoma tego, na co porywa się w swojej gwałtowności. Szybko odkryła, że dla niej — lekarza, naukowca z powołania — małżeństwo bądź jakikolwiek związek — formalny czy nieformalny — stanowi dużą, ciężką kulę u nogi, której nie sposób się pozbyć, a już na pewno nie sposób pozbyć się jej szybko i bezboleśnie.
Swoje niezadowolenie wyładowywała na mężu. Robert złagodniał, zaczął się otwierać przed żoną. Wysubtelniał, chciał, by stali się jednością, zaś Ligia broniła swojej wolności i niezależności. Potrafiła ostrym słowem karać Roberta za najdrobniejsze przewinienie, a gdy wina leżała po jej stronie, odwracała kota ogonem tak, by wychodziło, że wina jest męża. Konflikty wisiały w powietrzu każdego dnia. Robert przytakiwał. Wiedział już, jak bardzo nerwowa jest Lilka.
Robert dzięki żonie wyrobił sobie cierpliwość świętego, jednak każda kłótnia powodowała, że zaczynał się dusić. Lilka z satysfakcją obserwowała, że mąż bierze coraz więcej dodatkowych dyżurów. W końcu Robert nie wytrzymał. Widząc, że ich krótkie małżeństwo jest w stanie rozpadu, zrezygnował z pracy, która przecież stanowiła spełnienie jego marzeń. Nic to! Teraz jedynym jego celem i pragnieniem jest Lilka.
Któregoś dnia wrócił do domu po dyżurze i patrząc na coraz piękniejszą, coraz delikatniejszą żonę postanowił, że nie może dopuścić do rozstania. Wiedział, jak bardzo jest niezależna, jak bardzo łaknie wolności. Usiadł, ściskając szczupłą rękę Ligii w swojej.
Lilka teraz była piękniejsza niż we wczesnej młodości. Przybrała trochę ciała, a rude, wiecznie rozwichrzone włosy już nie przytłaczały jej drobnej sylwetki. Teraz podkreślały jej smukłość, dominowały w jej delikatnej postaci. Obcięła je tak, żeby nie zasłaniały szyi, ramion i połowy pleców.
Była piękną, zdrową kobietą w kwiecie wieku i Robertowi zależało na tym, by mogła jak najdłużej zachować swoją świeżość.
Wiedział już, że ma depresyjną osobowość i że najlepiej czuje się w pracy. W domu mąż, w szpitalu mąż; oszaleć można, nawet jeśli bardzo się kocha tego męża. A Robert jeszcze wtedy łudził się nadzieją, że Lilka darzy go miłością. Była to złudna nadzieja.
— Co jest? — Zapytała, nawet nie próbując się uśmiechnąć.
— Lilka, dostałem fantastyczną propozycję pracy w Instytucie Onkologii — powiedział. Nie dostał propozycji, tylko musiał się o nią starać i to dość długo. Nie należał do partii, ale skorzystał ze znajomości Maćka. Starał się, aby w jego głosie pobrzmiewała radość z nowego stanowiska.
— Dlaczego? — Mocny głos wyrwał go z rozmyślań. Wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju.
— Bóg wie — rzekł, załamując ręce — Bóg tylko wie, jak bardzo jesteś mi bliska… — chciał być szczery, przynajmniej próbować.
— Co z tego? — Pytała, patrząc tępo przed siebie. — Robert, no, co z tego?
— To prawda, że ty tego nie widzisz. Nie narzekam… Nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby narzekać, bo dobrowolnie zdecydowałem się na to. Ale Bóg mi świadkiem, że inaczej wyobrażałem sobie ten związek.
Lilka siedziała w ciszy i słuchała, wielkimi oczami podążając za każdym krokiem męża. „Inaczej wyobrażałem sobie ten związek”, tak powiedział. Może z inną kobietą? Może nie tutaj, nie teraz? Za wcześnie? Za późno?
Robert kontynuował:
— Ja wiem, że ty mi zaraz uciekniesz. Widzę każdego dnia, że ty mi uciekasz. Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego się nie bronisz?
— Nie wiem, co bym na to rzec mogła — spuściła głowę. Przed czym ma się bronić? Przed prawdą? Co ma powiedzieć — że za dużo sobie wyobrażała? Że pozwoliła sobie myśleć o szczęściu? Idiotka. Pilnowała się, żeby nie wybuchnąć. Odwróciła głowę, zaczęła myśleć o pacjentach. Jednym uchem wpuszczała, a drugim wypuszczała słowa męża.
— Miej tyle swobody, ile sobie zażyczysz. Przecież nie zostaniesz sama, lekarze cię lubią, pielęgniarki też, zna cię każdy kąt. Jesteś szanowana. Ja się wyniosę ze szpitala, żebyś ty się nie wyniosła ode mnie, rozumiesz? — tłumaczył, a jej się wydawało, że mówi po chińsku. Nie rozumiała tych słów.
— Rozumiem. Wiem, że to trudna decyzja — mówiła bezbarwnym głosem, ale ciężko było stwierdzić, co naprawdę myśli o planach męża. Była nieobecna myślami. Siedziała, paznokciami skubała wierzch dłoni i patrzyła przed siebie.
— A ty co myślisz?
— Każdy twój pomysł był dotychczas strzałem w dziesiątkę, mój mężu — mówiła bardzo spokojnie. Chciał wyjść z pokoju, ale zatrzymała go, mówiąc:
— Mówisz, że uciekam. Mówisz też, że jestem ci bliska. Nawet nie wiesz, jak sam sobie przeczysz.
— Nie rozumiem — usiadł na krześle naprzeciwko żony.
— Twierdzisz, że mi nie dajesz swobody, a mam jej aż nadto, abyś mógł cokolwiek wiedzieć o mnie. Nawet nie wiesz, z czego jestem zbudowana.
— Jak to? — Pytał bez tchu, patrząc w nieruchome oblicze żony.
— Kiedy byłam zupełnie małą dziewczynką — zaczęła i roześmiała się, bo mąż wtrącił, że to musiało być naprawdę dawno temu. — Kiedy byłam małą dziewczynką, z podziwem i szacunkiem patrzyłam na związek matki i ojca. Wtedy czułam coś w rodzaju satysfakcji, że jest mi dane wzrastać w pełnej rodzinie. Ojciec zarabiał na dom a mama wychowywała nas.
Moi rodzice darzyli się miłością i ja też marzyłam o mężu, który kochałby mnie i którego ja mogłabym pokochać. Takie nieuleczalne mrzonki romantyczki, rozumiesz? Już w szkole… — zakaszlała. — Już w szkole prowadzałam się za rączkę z niejakim Marcinem. Potem prowadzenie się za rączkę ewoluowało w uczucie. Tak intensywne uczucie, że byliśmy razem kilkanaście lat. Rozstaliśmy się, gdy ja kończyłam studia, a on zwrócił swe myśli ku naszej wspólnej znajomej. Według statystyk mężczyźni zdradzają z grubszymi i brzydszymi. Idealnie wpasowałam się w statystyki. A zawsze z nich drwiłam, że to największe kłamstwa.
Wiedziałam, wiedziałam przecież, że w życiu nie można być niczego pewnym, że czasem związki się kończą, a ludzie się rozchodzą. Naturalna kolej rzeczy, prawda? Zdarza się. Nie sądziłam jednak, że i mnie się to zdarzy, że odejdzie ode mnie mężczyzna, którego obdarzyłam uczuciem. Który wielokrotnie zaklinał się na własne życie, że nigdy mnie nie zostawi. Zabawne, prawda? Nawet śmieszne, gdy się tak siedzi jak ty — o, proszę, z boku — i słucha. Brzmi jak bajka o nieszczęśliwej dziewczynce. Prawda? Wiem o tym. Zdaję sobie z tego sprawę, naprawdę.
Wiesz, drogi mężu, drogi Robercie… Jedni mówią, że czas leczy rany, zaś inni — że przyzwyczaja do bólu. Wiedz o tym, mój drogi mężu, że oba te stwierdzenia są jednakowo nieprawdziwe. — Spojrzała na niego i dodała: — Nie, ty jesteś dobrym człowiekiem — a miała przy tym tak zagadkowy wyraz twarzy, że Robert nie był pewny, czy drwi, czy mówi poważnie.
— Staram się dla ciebie być dobry — powiedział w końcu, po minucie zastanowienia.
— Strzeż się! — Przygryzła usta i drżącym głosem rzekła: — strzeż się, abyś nigdy nie zapomniał, j a k dobrym jesteś człowiekiem. — Jej głos był pełen drwiny. Przestała się hamować. — Świat jest pełen dobrych ludzi, o tak. Pełen dobrych ludzi zdolnych do najpodlejszych czynów… tak. A jeżeli jesteśmy z natury skłonni do zła, jak możemy mówić o sobie, że jesteśmy dobrymi ludźmi? Widzisz to, Robert? Ty zaś jesteś naprawdę dobrym człowiekiem. Takim słodkim aniołkiem z kompleksem Mesjasza.
— Nie rozumiem, co masz na myśli — mówił, ale nie starał się zrozumieć, gdyż bardziej interesowało go uporczywe wpatrywanie się we własne domowe kapcie.
— Rozumiesz, rozumiesz — każde słowo było niczym szpilka — bolesne i niepotrzebne. — Tylko nie chcesz przyznać się do tego, że mam rację.
— Według mnie to wygląda tak, że wynajdujesz sobie na siłę problemy. — Patrzcie go, pochylił się w jej stronę, patrzy ze współczuciem. Posłaniec Dobrej Nowiny. Rycerzyk.
— No, tak. Nie przyznasz — bąknęła. Podniosła się z krzesełka i skierowała ku drzwiom.
— A ty nie myślałaś, żeby pojechać do matki? — podszedł do niej i nadal patrzył wzrokiem pełnym ciepła i ufności. — Prócz Marty nie masz tu nikogo.
Zanim wyszła z pokoju, roześmiała się złowrogo i zmierzyła go ostrym spojrzeniem.
— O, mylisz się — powiedziała słodko. — Mam pełno przyjaciół, którzy wiedzą o mnie tyle co ty, czyli nic. A Chrystus kazał nam być braćmi, a nie przyjaciółmi. — Zastanowiła się. — Tak, mężu, masz rację, powinnam pojechać do matki.
Dzień, w którym Lilka Jedwabińska zdecydowała się wybrać do Pruszkowa, był jednym z pierwszych, ciepłych, wczesnowiosennych dni. Warszawa zdawała się nie pamiętać już mrozów ani śniegu.
Wstała z łóżka niechętnie. Budzik dzwonił i dzwonił, wysyłając do uszu Lilki nieprzyjemne dźwięki. Wyciągnęła rękę, żeby obudzić męża i poprosić go o wyłączenie tej diabelskiej maszynki, ale jej dłoń opadła bezwiednie na leżącą obok poduszkę.
Podniosła głowę. Gdzie Robert? Zielony jasiek był wgnieciony, pachniał intensywnie mężowską wodą kolońską. Tyle razy mówiła mu, żeby wyrzucił tę kretyńską poduszkę. Nie po to dostali w prezencie ślubnym niemiecki, satynowy komplet (szczyt luksusu!), żeby na satynowym prześcieradle, obok ślicznej poduszki Lilki, leżał ten wygnieciony, zielony jasiek — w dodatku w jakieś infantylne krasnoludki. Robert nie chciał ulec poczuciu estetyki, które cechowało Lilkę. Sypiał jakoś dziwnie, z jednym ramieniem pod swoim ukochanym jaśkiem, drugim ramieniem oplatając ową poduszkę pod jakimś dziwnym kątem. Jak dziecko śpiące z misiem.
Kolorowe krasnoludki w czerwonych czapeczkach denerwowały Lilkę. Nie dość, że miała wrażenie, iż na nią patrzą, to jeszcze takim złowrogim, potępieńczym wzrokiem. Po co mu ta poduszka?! Zawsze zabierał ją ze sobą, jeśli gdzieś wyjeżdżał. Traktował ją jak cenną pamiątkę.
— Robert! — zawołała Lilka, siadając na łóżku i przeciągając się w swojej szarawej koszuli w kratkę. Zgoda, może nie była piękna, ale za to wygodna i funkcjonalna. — Hej, jesteś w domu?
— Tak — głos męża doleciał do żony razem z aromatycznym zapachem jajecznicy. Więc Robert jest i działa. — Wstałaś, Lilka?
— Jak mogłam nie wstać, skoro mi budzik rzępoli nad uchem od kilku minut?! — wypowiedziała się ostro.
— Gdybym wyłączył, to spałabyś dalej. A przecież wiesz, że miałaś dzisiaj jechać do Pruszkowa — powiedział po prostu, nie zwracając uwagi na jej impertynencki ton. Od razu zrobiło jej się głupio. Zeszła z łóżka i boso przyszła do kuchni, stając za mężem.
— Przepraszam — powiedziała po prostu. — Źle spałam i dlatego…
— Tak — uciął Robert. — Wiem. Usiądź, zaraz będzie gorąca jajecznica. Hej, a kapcie? Maszeruj po kapcie, podłoga jest zimna.
Nie chciała się kłócić, więc wróciła po kapcie i dopiero po powrocie zajęła się jajecznicą. Jedli w milczeniu.
— Szybko wracaj — powiedział Robert na pożegnanie, tuląc żonę do siebie. Ledwie ją przytulił, zaraz puścił, bo było już pomiędzy nimi bardzo źle i Robert nie miał pojęcia, jak na ten czuły gest zareaguje Lilka. Czuł się, jakby robił coś, czego nie powinien był zrobić.
— Jedź, Lilko, i szybko wracaj — powtórzył, a wtedy żona z własnej woli pochyliła się w jego stronę i serdecznie go ucałowała. Była wdzięczna zarówno mężowi jak i Maćkowi, że wzięli jej dyżury, tym samym dając jej dwa wolne dni. Dla Roberta miało to być pożegnanie z tym szpitalem, bowiem już od kwietnia zaczynał pracę w Instytucie.
Pełen wdzięczności za czułość przycisnął ją do siebie jeszcze raz. Kiedy zniknęła na schodach, zamknął drzwi na zasuwę i łańcuch. Nigdy nie wiadomo, kogo licho przyniesie. Nie trzeba ufać zanadto nikomu.
Przeszedł do kuchni, nastawił wodę na kawę i usiadł na taborecie przy stole. Tak! Bóg mu świadkiem. Bóg wie, jak bliska jest mu żona. Skończył studia medyczne, jest wykształconym człowiekiem, a nie ma pojęcia, jak może zatrzymać przy sobie tę kobietę. He, he. Życie jest pełne paradoksów.
Otworzył lodówkę, by wyjąć masło i ser na kanapki, ale zauważył paczuszkę w białym papierze śniadaniowym z doczepioną karteczką. Na kartce napisane było: „kochanemu Mężowi, aby mógł mniej męczyć się z gotowaniem podczas nieobecności swojej żony”. Poznał niechlujne pismo Ligii. Uśmiechnął się. Pierwszy dowód jej sympatii od dawna! Pierwszy od dawna symptom jej ciepłych uczuć. Było między nimi źle, ale nie powinien wątpić w dobre intencje żony.
Naturalnie, mocno przeżył rozmowę na temat byłego chłopaka Lilki. Nie przyznawał się do tego, ale świadomość, że zwraca swoje myśli ku innemu człowiekowi… Tak, to nim wstrząsnęło. Jedyne, co mógł zrobić, to starać się możliwie jak najbardziej odciążyć ją emocjonalnie, by mogła odpocząć. Musi być jej ciężko. Na pewno jest. Biedna, biedna Lilka.
Chciał, by wyjechała do rodziców; wiedział, że chwilowa zmiana otoczenia może przynieść jej ulgę. Powinien pojechać z nią, tak wypadało, ale to nie był jego cel. Jego celem było to, żeby mogła chwilę odpocząć od swojego życia.
Kochała go. Chyba tak. Owszem, piekła go świadomość, że w Pruszkowie może spotkać swojego byłego ukochanego, ale odganiał się od tych myśli jak od uprzykrzonej muchy. „Strzeż się, abyś nigdy nie zapomniał, że jesteś dobry” — mówiła. Zabolały go te słowa, ale nie pokazał tego. O nie, moja słodka Lilko, nie zapomnę!
W pośpiechu wypił kawę i wyszedł do pracy.
Tymczasem Ligia wsiadała do pociągu. Tak dawno już nie jeździła pociągami!
Zaczerwieniła się. Nie wiedziała, czy wypada męczyć rodziców swoją obecnością. Nie zadzwoniła, żeby uprzedzić o swojej wizycie, ponieważ rodzice nie mieli telefonu. W ostatnim liście napisała, że przyjedzie, gdy tylko odtaje po ślubie i zdobyciu specjalizacji. Lilka miała zawsze lekkie pióro, potrafiła najgorsze wiadomości przedstawić w optymistyczny sposób. O Robercie napisała im tyle, że pracują razem i rozumieją się bez słów. Tak też było. Pominęła fakt, że dużo lepiej rozumieli się, będąc na stopie koleżeńskiej.
Przedział był prawie pusty. Gdzieś na końcu siedział łysiejący mężczyzna w średnim wieku i czytał Trybunę Ludu.