Nekrosytuacje. Perełki z życia grabarza - ebook
Nekrosytuacje. Perełki z życia grabarza - ebook
A może tak rzucić wszystko i zostać grabarzem? Obcując na co dzień ze śmiercią, oswoić ją i uodpornić się na jej powagę, kosząc przy tym niezły hajs? Tak trzeba żyć!
Podczas czytania tej książki przypominamy sobie najlepsze momenty z kultowego serialu Sześć stóp pod ziemią. Lektura NEKROSYTUACJI wywołuje lekki dreszczyk, ożywczy śmiech i szczyptę kontemplacji. Wszystko w idealnych proporcjach, jak starannie skomponowane menu na stypie.
To literacki fenomen – sprzedano cały nakład i zrobiono cztery dodruki w ciągu pięciu tygodni. [...] Bailly opowiada o codziennej pracy w frmie pogrzebowej, nie używając białych rękawiczek.
„Le Figaro”
Historie, które wywołują śmiech lub łzy wzruszenia, opowiedziane z życzliwością.
„Le Parisien”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5973-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sukces Nekrosytuacji był zaskoczeniem, bardzo miłym, ale jednak zaskoczeniem. Ponieważ ta książka jest naprawdę ponura.
Powiedzcie sami: może czytaliście książki historyczne ukazujące bogactwo cywilizacji i złożoność procesów, które doprowadziły nas do aktualnej sytuacji, przewodniki turystyczne prezentujące bezkres świata i wiele cudownych miejsc. Może lubicie romanse, których bohaterom przytrafiają się spotkania cudowne, choć całkiem nierealne, miłość, która wypełnia ich dom ślicznymi dziećmi, a w razie zerwania pozostawia piękne wspomnienia; albo powieści kryminalne, w których ponury policjant dopada sprawcę zbrodni i odzyskuje wiarę w życie; a może macie jeszcze inne upodobania.
Na przykład do lektury Nekrosytuaji, książki, która wyjaśnia, co zrobią z waszym ciałem, kiedy życie odgwiżdże koniec meczu i nie będziecie już mogli czytać innych książek. Ani robić tego co zwykle: pracować, odpoczywać, kochać, śmiać się czy płakać...
Nekrosytuacje mogły zresztą nigdy się nie ukazać. Stéphane Chabenat, wydawca i dyrektor Éditions d’Opportun, zadzwonił pewnego dnia do Érica Fauveau, szefa Funéraire Info, aby zapytać go o literaturę funeralną. Temat interesował Stéphane’a, który snuł plany wydania tego typu książki. Tuż przed zakończeniem rozmowy Stéphane powiedział coś w tym rodzaju: „Gdyby spotkał pan kiedyś kogoś, kto ma pomysł na książkę...”, a Éric, który czekał tylko na okazję, by o mnie wspomnieć, podchwycił: „Zabawne, że pan o tym mówi, bo mam właśnie w swoim zespole...”.
Tak, książka jest jak życie: czasami wisi na włosku albo zależy od zwykłego przypadku. Stéphane’owi dziękuję więc, że zadał pytanie, a Éricowi za to, że na nie odpowiedział.
Często słyszałem: „Musiałeś być bardzo zadowolony, kiedy wszyscy zaczęli mówić o twojej książce”. Otóż nie, a to z prostego powodu, że przez wiele tygodni trwałem w swoistym osłupieniu. Ludzie zaczynają poznawać cię na ulicy. Jednak do tego byłem trochę przyzwyczajony, tyle że nie słyszałem już: „Zobacz, to ten pan, który pochował ciocię Lucette”, ale raczej: „Oj, a czy to nie pan napisał tę książkę o pogrzebach?”. Po raz pierwszy – uwierzcie mi, bo nie wymyśliłbym tego – rozpoznano mnie jako pisarza na cmentarzu.
Choć obawiałem się nieco reakcji kolegów, to szybko się przekonałem, że niesłusznie: wielu z nich nie tylko rozpoznało się w moich opowiastkach, ale też, jak sądzę, ucieszyło się, że pozytywny wydźwięk książki wzbudził większą przychylność dla naszego zawodu. Im również, a właściwie – przede wszystkim im – winien jestem podziękowania. Szczególnie tym, którzy dzielili się ze mną historiami ze swej pracy.
Być może nie dla wszystkich było to przyjemne, dlatego pragnę ich przeprosić. Przepraszam, szczerze przepraszam, Zazie, Pascala Obispo, Pierre’a Jaconellego i Johnny’ego Hallydaya, ponieważ ich piosenka, mimowolna bohaterka jednej z anegdot, zwróciła uwagę niemal wszystkich, z którymi rozmawiałem o tej książce. Ale Allumer le feu jest i będzie doskonałą piosenką, także dla żywych.
I jeszcze to najważniejsze: zanim wydawca wpadnie w szał i przypomni mi, że wstęp nie może być dłuższy od książki, pragnę podziękować. Podziękować wszystkim, którzy wzięli moją książkę do rąk i poświęcili czas, żeby ją przeczytać. Można komentować, pytać, twierdzić – bez względu na wszystko jestem głęboko przekonany, że każdy, kto zaczyna przelewać słowa na papier, robi to w nadziei, że ktoś je przeczyta. A wy spełniliście to marzenie, choć nie śmiałem na to liczyć.
Dlatego też, Czytelniczki i Czytelnicy, gorąco wam dziękuję.
Guillaume BaillyPrzedmowa
Często pytają mnie, czego się spodziewać, wybierając ten zawód. Choć nie jest to anegdota w dosłownym słowa znaczeniu, to wszystkie przedstawione elementy wywodzą się ze sfery autentycznych doświadczeń, z wyjątkiem morderstw, będących zmyśleniem...
Stało się! Trzymając w ręku certyfikat asystenta pogrzebowego, czujesz się, jakbyś odnalazł Świętego Graala, otworzył Sezam, jakby ziściło się marzenie każdego świeżo upieczonego absolwenta na rynku pracy: umowa na czas nieokreślony w zakładzie pogrzebowym. Jest piątkowy wieczór. Wyczerpany pierwszym tygodniem pracy idziesz do przyjaciół, żeby się trochę rozerwać...
Pierwsza rada: jeżeli chcesz uniknąć problemów, milcz! Bo kiedy tylko ujawnisz swój zawód, opadnie cię gromada pijawek mających wyłącznie jeden cel: bawić się dobrze... twoim kosztem.
Ale pękasz. Po dwóch whisky, przy aperitifie, twój system obronny padł, a zawód, który sobie wymyśliłeś, astrofizyk, okazał się fatalnym wyborem podczas rozmowy z sąsiadem, magistrem matematyki, który uparł się, by dyskutować z tobą o teorii kwantowej w odniesieniu do wariacji orbitalnych księżyców Jowisza w cyklu rocznym. Przyznajesz więc, że kłamałeś, jesteś grabarzem. Błąd: teraz rozmówcy myślą, że nie odpowiada ci ta praca albo że robisz rzeczy zbyt straszne, by o nich mówić.
Przygotuj się psychicznie: zawsze znajdzie się ktoś, a na ogół jest to kobieta, kto dosłownie wrzaśnie: „Grabarz? Serio? Jak w Sześciu stopach pod ziemią? Jaki ten Peter Krause jest przystojny!”. I już wiadomo, jak spędzisz kolejną godzinę – będziesz cierpliwie słuchał streszczenia wszystkich ulubionych odcinków serialu, długiej listy najdziwaczniejszych stereotypów i wypaczonych wizji zawodu, a co pewien czas będziesz musiał tłumaczyć, że nie, tego się nie robi, albo to robi się zupełnie inaczej. Jeżeli nie widziałeś Sześciu stóp pod ziemią albo – co gorsza – jeżeli nie lubisz tego serialu, to poczujesz się jak przed trybunałem inkwizycji. Grabarz, który nie lubi Sześciu stóp pod ziemią, musi liczyć się z tym, że fanka serialu zacznie podważać jego kompetencje zawodowe, nie zastanawiając się nad tym, że to tylko niezbyt dobrze udokumentowany serialik.
W przerwie na papierosa na zewnątrz (bo pani domu nie toleruje palenia) uwolnisz się od fanki Sześciu stóp pod ziemią. Potem zastanowisz się, co zrobić z jej ciałem.
Nie myśl jednak, że to już koniec problemów. Na pewno znajdzie się jeszcze ktoś. O, już się znalazł: „Pewnie mógłbyś długo opowiadać o tym, co się tam dzieje?”. Tak, jasne, bez końca, a przecież pracujesz dopiero od tygodnia. Gdy zastanawiałeś się nad tym, pani domu podała soczystą pieczeń, a jej małżonek półmisek placuszków ziemniaczanych własnej roboty. Kiedy serwowali te pyszności, ktoś zapytał: „Jak przebiega balsamowanie?”. Zacząłeś opowiadać. Najpierw rzuciłeś z uśmiechem, że żeby zabalsamować zwłoki, trzeba by mieć wehikuł czasu, co nie do końca jest prawdą, ale wino było dobre i masz ochotę żartować. Potem zagłębiasz się w szczegóły, rozprawiasz o tanatopraksji. Krojąc mięso, naprawdę pyszne, idealnie upieczone, rozpływające się w ustach, wyjaśniasz, jak tanatopraktor wprowadza przez tętnicę płyn; zbierając kawałkiem chleba sos z talerza, wykonujesz kilka gestów, naśladując użycie trokaru; potem, kończąc ziemniaki, może odrobinę niedosolone, rozprawiasz o wyższości zaszycia ust nad ich zaklejeniem. Kiedy twój talerz jest już pusty, dyskretnie zerkasz na półmisek z pieczenią w nadziei na dokładkę. Ze zdumieniem stwierdzasz, że nie tylko jest jej jeszcze dużo, ale w dodatku pozostali goście nawet nie tknęli swoich porcji. Ludzie nie potrafią już docenić dobrego jedzenia, pewnie przez te wszystkie fast foody...
Przy deserze, zesłany na koniec stołu, rozmawiasz z jedynym współbiesiadnikiem, który chce się jeszcze do ciebie odezwać, studentem psychologii. Właśnie wrócił z klasztoru, gdzie starał się znaleźć spokój. Nie zapamiętałeś nawet, jak ma na imię.
Musisz wysłuchać jego wykładu na temat żałoby, a przy okazji precyzyjnych wskazówek, jak powinieneś wykonywać swój fach. Przy kawie student psychologii wypytuje cię o zjawiska nadprzyrodzone, z którymi musisz stykać się niemal na co dzień. A kiedy odpowiadasz, że nie, nic z tych rzeczy, jest tak, jakbyś mu wyznał, że żyłeś po bożemu z jego babką. „Nic? Właściwie mnie to nie dziwi, wyczułem, że jesteś zamknięty na wszystko, co należy do sfery paranormalnej. Kto nie chce zobaczyć, nie widzi. Jakiś ty ograniczony!”
Kolejna przerwa na papierosa w ogrodzie wydaje się najlepszym wyjściem.
W końcu żegnasz się z gospodarzami, w duchu przeświadczony, że raczej nie zaproszą cię w najbliższym czasie. Szkoda, jedzenie było wyborne, ale ta banda nudziarzy! Następnym razem musisz wymyślić sobie prostszy zawód. Ale jaki? Nawet kasjer w supermarkecie nie przejdzie tak łatwo, są tacy, którzy piszą o tym bestsellery. O właśnie: księgarz, to powinno być dobre. Biorąc pod uwagę, jak ludzie podchodzą dziś do książek, powinieneś zapewnić sobie święty spokój. A może zachować się bardziej agresywnie, oświadczyć, że po godzinach nigdy nie mówisz o pracy, chyba że ktoś ci za to zapłaci. Musisz jeszcze tylko pozbyć się ciał fanki Sześciu stóp pod ziemią i raeliańskiego psychologa: cień grabarza ciągnie się za człowiekiem przez okrągły tydzień i dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Czy wiecie, że...
Grabarz (fr. Croque-mort)
W kulturze ludowej, jak zapewne słyszeliście, funkcjonuje przekonanie, że słowo croque-mort wzięło się z tego, że niegdyś ludzie zajmujący się grzebaniem zmarłych, aby sprawdzić, czy „klient” na pewno jest martwy, mocno gryźli go w paluch u nogi. Brak reakcji świadczył o zgonie.
W rzeczywistości pochodzenie tego terminu jest inne. Otóż w XIII wieku w Europie szalała epidemia dżumy. Zwłoki zmarłych wyrzucano na ulicę. Władze miast werbowały więc żebraków (albo więźniów, sprawa jest niejasna), by w zamian za kilka monet albo ułaskawienie zbierali ciała i odwozili je do zbiorowych mogił.
W tej pracy, by chronić się przed zarażeniem, używano długich kijów zakończonych rzeźnickimi hakami (crochet). Upływ czasu i ewolucja syntaktyczna zrobiły swoje...Wygodnie ułożona
Dyrektor zakładu pogrzebowego od razu zwrócił uwagę na tę kobietę: wśród krewnych zmarłej, której ciało właśnie przywieziono, wyróżniała się donośnym głosem i niezmiennie krytycznymi uwagami. Kawa podana w zakładzie była niedobra, syn nieboszczki, a brat tej pani, przyszedł w dżinsach, a więc niestosownie ubrany, salon był niewłaściwie oznaczony, zbyt ciemny – słowem, wszystko było nie tak, więc obrywało się wszystkim.
Kiedy grabarz zobaczył, że córka zmarłej zbliża się do niego, wiedział, że mu się dostanie.
– Mama leży za nisko – warknęła.
Jej matka spoczywała na chłodzonym stole z głową ułożoną na poduszce. Grabarz pokazał to córce. Życzy sobie, żeby nieco ją unieść? Dobrze. Poprosił rodzinę o opuszczenie salonu, uniósł głowę zmarłej, podsunął drugą poduszkę, a następnie zaprosił najbliższych.
– Wciąż za nisko – wyjęczała malkontentka.
Grabarz znów wyprosił rodzinę, dodał podgłówek, zaprosił krewnych.
– Jeszcze za nisko.
Rodzina znowu wyszła. Zdesperowany grabarz podłożył pod poduszki pustą butelkę po formalinie, zaprosił rodzinę...
– No, ale teraz jest stanowczo za wysoko!
Grabarz był niezwykle cierpliwym człowiekiem. Uśmiechnął się do kobiety.
– Oczywiście. Wydaje mi się, że teraz już dokładnie wiem, czego sobie pani życzy.
– Naprawdę? – spytała.
– Naprawdę. Proszę dać mi chwilkę, zaraz się tym zajmę.
Rodzina wyszła, wróciła i:
– No, nareszcie! – triumfowała uciążliwa kobieta.
– Czy teraz jest pani zadowolona? Zechce pani spojrzeć. Widzi pani... o tu?
– Tak, widzę, ma pod głową poduszkę. I co?
– To, szanowna pani, że ułożyłem ją dokładnie tak, jak na początku. Widzi pani? Zrozumiałem, o co pani chodzi.
I już do końca ceremonii córka zmarłej milczała.Pieszczota
Tę historię opowiedział mi przedsiębiorca pogrzebowy, którego spotkałem na Funexo w Lyonie w roku 2014. Dziękuję mu za to.
Po kilku latach służby w policji mężczyzna postanowił spróbować sił na rynku pogrzebowym, z którym był związany rodzinnie. Po uzyskaniu dyplomów kupił więc firmę na południu Francji.
Szybko zauważył, że w tym regionie ludzie mają skłonność do dotykania innych. Ściskając mu rękę, mężczyźni kładli tę drugą na jego ramieniu, kobiety całowały przy powitaniu, jakby znały go od dwudziestu lat, choć nigdy wcześniej ich nie widział, a cały ten światek wciąż chwytał dłonie czy ramiona, które znalazły się w zasięgu ręki. Było to Łaskotkowo, a grabarz, który polubił miejscowych tak samo jak łagodny klimat, dostosował się do zwyczajów.
Pewnego dnia do jego zakładu przyszła rodzina w sprawie pochówku dziadka. Szybko wszystko ustalono, nadszedł dzień pogrzebu. Grabarz był w salonie, towarzyszył rodzinie w ceremonii złożenia do trumny. Jego pracownicy zajmowali się zmarłym. Chwila była podniosła.
Niespodziewanie wnuk nieboszczyka delikatnie poklepał grabarza po ramieniu. Ten dyskretnie pochylił się ku niemu, by go wysłuchać. Ale wnuk milczał. Zaintrygowany grabarz wyprostował się i drobnym gestem kazał kontynuować pracownikom, którzy zauważyli gest wnuka i przerwali pracę.
Wnuk znów poklepał go po ramieniu. Grabarz ponownie się przechylił, ale usłyszał tylko ciszę. Wyprostował się więc, polecił pracownikom kontynuować, tym razem rzucając im karcące spojrzenie. Bo też uśmiechali się pod nosem, jakby uznali to, co się dzieje, za dobry żart.
Wnuk nie ustępował, po raz trzeci poklepał grabarza po ramieniu, a ten, rozzłoszczony, zastanawiał się, o co tu chodzi, gdy nagle doznał olśnienia: „Do diaska, przecież to oczywiste! Chce, żebym go przytulił”. Odwrócił się więc do wnuka i wziął go w ramiona. Po chwili odniósł wrażenie, że być może popełnił błąd. Jego intuicję szybko potwierdził sam zainteresowany, protestując głośno:
– Nie o to mi chodziło!
Grabarz poprowadził kondukt z pałającymi policzkami. Zmieszany, musiał znosić ironiczne spojrzenia swoich pracowników. Ale to nie był koniec katorgi: wnuk należał do ochotniczej straży pożarnej i bardzo często, gdy dochodziło do różnego rodzaju nagłych zgonów, zdarzało im się spotykać. Zawsze wtedy, zażenowani, poprzestawali na krótkim „Dzień dobry”, nie zamieniając ani słowa więcej.
Tak kończy się ta historia. Może zastanawiacie się, co zrozumiałe, czego mógł chcieć ten wnuk. Ja również zapytałem o to grabarza, a on odpowiedział: „Po tym wszystkim byłem tak zawstydzony, że nie śmiałem go o to zapytać”.Dumna Bretania
Kościół wypełnił się po brzegi.
Znałem większość tych ludzi. Nie osobiście, ale z widzenia, z nazwiska, wiedziałem, jaką cieszą się reputacją, czytałem ich publikacje na stronach internetowych. Wiedziałem więc, kim są, a co ważniejsze – co robią, po co wstają rano.
Ich wiara, ich sprawa, ich walka.
Ten, którego chowaliśmy, był jednym z najważniejszych w grupie. Lider, erudyta, przywódca. Wzorzec, a dla niektórych idol. Jeden z tych, którzy nigdy nie zwątpili, nie opuścili rąk, nigdy nie złożyli broni, pisali o teorii, którą przeżywali w praktyce, bez względu na cenę.
A my, my byliśmy tam, by nosić na ołtarz niezliczone kwiaty, by wszystko przygotować i zadbać, żeby ceremonia była doskonała.
Wraz z mistrzem ceremonii ustawiliśmy właśnie katafalk, na którym miała stanąć trumna. Sprawdziliśmy rozmieszczenie kwiatów, ustaliliśmy z rodziną, które położyć na trumnie, a które wokół niej. Pozostało nam już tylko przejść przez nawę i wrócić, niosąc zmarłego.
Dyskretnie powiodłem oczyma po twarzach zgromadzonych. Ludzie rozmawiali między sobą, ale wiedziałem, że cisza będzie zapadała stopniowo, za naszymi plecami, i zacznie się oczekiwanie na wniesienie trumny.
I właśnie wtedy doszło do incydentu. Tak niewiele trzeba, żeby zburzyć nastrój. Wystarczy jedno zdanie.
Mistrz ceremonii z pewnością także chciał się upewnić, czy wszystko gra. Tego rodzaju ceremonie są bardzo ważne dla zakładu pogrzebowego, wpływają na jego wizerunek. Nasz kolega niedawno przyjechał z Paryża, gdzie trochę już pracował. Pogrzeby w Notre-Dame, ceremonie żydowskie, buddyjskie, a także pochówki wyznawców dziesięciu innych religii, niekiedy wręcz zadziwiające, a wszystko w najlepszych dzielnicach stolicy. Człowiek przywykł więc do najwyższych sfer i do różnorodności, ale ta klientela z odległej Bretanii była dla niego nowością. Postanowił więc – zastanawialiśmy się potem, skąd nagle przyszło mu to do głowy – zastosować w całym kościele metodę Coué. Przypuszczam, że zrobił to zarówno dla siebie, jak i po to, by złagodzić cierpienie najbliższych zmarłego. Głośno i wyraźnie oznajmił swym donośnym głosem, przystając pośrodku nawy:
– Urządzimy piękną ceremonię, jak w Paryżu.
Nagle zamilkł. Poczułem, że serce na moment przestało mi bić. Krew odpłynęła mi z policzków. Nie powiedział tego? – pomyślałem. Owszem, powiedział. A może tylko ja to usłyszałem; oczywiście, łudziłem się głupią nadzieją, bo jego głos brzmiał jak dzwon, a wypowiadając to zdanie, chciał, by go usłyszano.
Tylko on nie zrozumiał, co się stało. Szedł dalej, nie zauważając tysięcy par oczu tyluż ultranacjonalistów bretońskich, oczu, z których wyzierała nieokiełznana nienawiść.Rozmowa kwalifikacyjna
To była spontaniczna decyzja, wsparta płomiennym listem motywacyjnym. Hervé, szef zakładu, postanowił spotkać się z kandydatem. Prawdę mówiąc, dodatkowy pracownik nie byłby zbędnym luksusem, a ten chłopak chyba miał silną motywację.
Jednak coś tu intrygowało Hervégo: z bardzo nielicznymi wyjątkami do zakładu pogrzebowego trafia się przypadkiem. Nikt zdrowy na umyśle nie budzi się pewnego dnia z postanowieniem: zostanę grabarzem.
Ale Hervé chciał koniecznie rozwikłać tę zagadkę.
Pierwsza część rozmowy przebiegła dobrze. Droga zawodowa kandydata, który prezentował się świetnie, a także jego doświadczenia wskazywały, że poradziłby sobie z organizacją konduktu pogrzebowego. Nie miał natomiast bladego pojęcia o tanatopraksji. To jeszcze nie stanowiło przeszkody, nasuwało się jednak pytanie, skąd w tej sytuacji tak silna motywacja.
Hervé postanowił otwarcie powiedzieć o tym kandydatowi, ten zaś odparł, że dzięki motywacji będzie w stanie uczyć się szybko i dobrze. Trafna odpowiedź! Hervé naciskał:
– Ale czy przebywanie ze zmarłymi, wykonywanie ich toalety, naprawdę nie jest dla pana problemem?
– Nie, skądże – odparł kandydat. – Czyli myjecie tu zmarłych?
– Tak, oczywiście.
– I gdzie to się robi? – spytał kandydat.
– To zależy. Na ogół w laboratorium.
– W zamkniętym pomieszczeniu?
– Oczywiście.
– I wtedy zostaję sam na sam ze zmarłym?
– Tak, przeważnie tak, pracownik zostaje sam ze zwłokami – odparł Hervé.
W głowie zadźwięczał mu dzwoneczek alarmowy.
– A zwłoki są nagie? Zupełnie?
– Tak...
– A czy jest coś, jakaś mała tabliczka, na której jest napisane, że w środku jest zmarły i nie chcę, by mi przeszkadzano? Można zamknąć drzwi na klucz?
Wydawało się, że na twarzy kandydata dokonała się subtelna zmiana, że dotąd pogodna, przybrała wyraz łagodnej odrazy. Alarm w głowie Hervégo dzwonił coraz głośniej, on jednak już go nie słuchał, porażony okropnymi wizjami, które przesuwały mu się przed oczyma.
– Dobrze, dziękuję, że zechciał pan przyjść. Napiszemy do pana.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------