Nela i Artur. Koncert intymny Rubinsteinów - ebook
Nela i Artur. Koncert intymny Rubinsteinów - ebook
Artura Rubinsteina (1887–1982), jednego z największych artystów XX wieku, nie trzeba nikomu przedstawiać. Urodzony w Łodzi „król życia” ćwiczył tylko cztery godziny dziennie, by starczyło mu czasu na wszystkie przyjemności, wśród nich legendarne biesiadowanie po koncertach. Ale największą radość dawały mu kobiety, bodaj od zawsze i do sędziwego końca. I choć w osobie o pokolenie młodszej Neli Młynarskiej (1908–2001), córki wielkiego dyrygenta, znalazł partnerkę idealną, nie umiał i nie starał się być wierny. Jej wyrozumiałość, opiekuńczość i misternie stworzona strategia obchodzenia się z nieprzewidywalnym geniuszem miały jednak swoją cenę…
Pełna pasji i nieoczekiwanych zwrotów jak muzyka ich ulubionego Chopina, opowieść o niezwykłym, trwającym blisko pół wieku związku, z Warszawą, Wenecją, Paryżem, Nowym Jorkiem i Kalifornią w tle, jest też historią zeszłowiecznych zawieruch i opatrzoną mnóstwem anegdot kroniką wykwintnego życia towarzyskiego z udziałem niemal samych sław, od Einsteina po Grace Kelly.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2070-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszędzie, ale nie tam
Tylko nie oczekuj od niej litości. Wenecja nie może ci jej dać. Zbyt udręczona swoim pięknem, lepiej niż z życiem radzi sobie z umieraniem. Gdyby Nela Rubinstein, jadąc tu, posłuchała tego głosu, może lżej zniosłaby podróż?
Pora roku jej sprzyja. Gorący i wilgotny sirocco dopiero wzbija pyły gdzieś nad Saharą, a zimny wiatr północy jeszcze tu nie dotarł, wciąż błąka się po twarzach triesteńczyków. Jesień 1983 roku jest zbyt wczesna, by wody podnoszącego się morza wdarły się na plac Świętego Marka. Nela ma za sobą siedemdziesiąt pięć lat. Realistom to wystarcza, by wiedzieć, że istnieją na Ziemi miejsca, które bardziej przynależą do naszej pamięci niż swojej szerokości geograficznej, i jeśli były dla nas choć raz prześcieradłami miłosnych uniesień, są stracone dla nowych brzmień. Po co więc tu przyjechała? Do tego samotnie?
Ta elegancka kobieta, przez prawie pięć dekad małżeństwa niestrudzona podpora wirtuoza fortepianu, sławnego na całym świecie Artura Rubinsteina, po jego śmierci wyznała w prasie, że będzie robić to, na co zawsze miała ochotę. Nie zjawiła się jednak w Wenecji, by delektować się jej pięknem. Przepełniona uczuciami, które były między nimi, i rozgoryczona sposobem, w jaki odeszły, chce przywołać wspomnienia pierwszych wspólnych lat. Spojrzeć na nie oczami wytrąconymi z miłości. Jeszcze nie wie, że temu miastu łatwiej wydobyć na powierzchnię cienie straty niż minioną czułość. Nela zda sobie z tego sprawę przy dworcu Santa Lucia, patrząc na Ponte degli Scalzi, most łączący centrum z dzielnicą Cannaregio. Przyjezdni krążą tu między peronami i blichtrem witryn, poszukiwacze hebrajskich korzeni snują się wśród szczątków getta. A inni? Trudno powiedzieć, czy w ogóle mieli powód, by iść w tę stronę, czy zwyczajnie zbłądzili.
Łuk mostu pręży się na styku wody i nieba, jakby zazdrościł takim starcom jak Ponte di Rialto, że trwają tu piąty wiek. Scalzi jak na Wenecję jest dość młody, za młody, by cokolwiek pamiętać. W 1932 roku, gdy przyjechali tu z Arturem po raz pierwszy, zaraz po ślubie, dla tego mostu, tak jak dla ich małżeństwa, dopiero wznoszono rusztowania. Nela w osuwającym się słońcu zarzuca na ramię kaszmirowy płaszcz. W pantoflach na niewysokim koturnie podchodzi w stronę wody. Spod jej kapelusza wystają starannie uczesane kosmyki, pod farbą skrywające siwiznę. Pierwszy podmuch wiatru narusza ich ład. Załzawia oczy. Stojące u brzegu vaporetto rozmazuje się.
To, na co patrzysz, i to, czego nie widzisz
Z powidoków wyłania się statek. Tamten, na który wsiedli w lipcowy dzień, pół wieku temu, w Calais. Już za kilka dni, po sześciu latach od chwili, gdy szaleńczo zakochała się w Arturze, wreszcie miała go poślubić. Uwrażliwiona na wonie i smaki, przypomina sobie, jak smród ryb w porcie wdzierał się w nozdrza. Na otwartym deku – jakiż tam był wiatr! – pojawiali się czasem podróżni, wyszła i ona, wyszli razem, objęci, by zaczerpnąć powietrza. Przykrył ją płaszczem, chyba też kaszmirowym, miała kapelusz w kolorze jasnego brązu, bez niego czułaby się nieubrana. Artur, tak rozrzutny w aktach adoracji, zaoferował, by wpięła sobie w rondo, ot tak, dla szyku, jego szpilkę. Wykończona diamentem, miała kształt głowy konia. Gdy wpatrywali się w zarys portu w Dover, nagły powiew zerwał jej kapelusz z jego szpilką, dał go morzu na własność. Smutek, który ją dopadł, on po latach nazwie rozpaczą. Był już pianistą międzynarodowej sławy i w odróżnieniu od niej – nieznanej w świecie córki polskiego dyrygenta – lubił wielkie słowa i rzucające się w oczy gesty. We wspomnieniach napisze, jaki był wtedy zadowolony, że nie umie pływać. Gdyby nie ten defekt, rzuciłby się przecież w toń jak rycerz, by odebrać falom stratę i wzbudzić podziw.
Podróż z Dover do Londynu minęła niepostrzeżenie. Ona słuchała opowieści o życiu europejskiej elity, której już za chwilę miała stać się częścią, on wpatrywał się w jej zachwyt. Czyżby był świadomy, że siła mężczyzny jest w oczach patrzącej na niego kobiety?
Na dworcu Victoria wsiedli do taksówki. Słońce powoli zamierało. Nela, jeszcze przed chwilą przejęta fryzurą, którą naruszył wiatr, zapomniała o swoim wyglądzie, chłonęła. Światła wielkiego miasta. Na afiszach akurat wisiał film pod tym tytułem. Gdy świat zwariował na punkcie dźwięku, Chaplin na przekór wszystkiemu odniósł sukces niemą opowieścią o miłości niewidomej kwiaciarki i eleganckiego włóczęgi. Nela zapragnęła to zobaczyć i wszystko inne, co migotało przed oczami. Porwała ją dynamika West Endu. Szalony ruch cząstek elementarnych wprawiał w drganie całą rzeczywistość. Mieszał błyski neonów z prędkością automobilu. Dawał miasto w nadmiarze, wyrywające się swoim trajektoriom. Miasto, któremu możesz powiedzieć: tak albo nie, ale nie możesz się z nim minąć. Miasto, które chce być widziane jako największe imperium w historii ludzkości. Odległe od lamentu Europy rozpisującej się o światowym kryzysie, który trawił już brytyjski handel, ale przecież nie Londyn. Zachodnie arterie pulsowały hukiem nowych fabryk. Wschodnie przedmieścia od kilku miesięcy znały warkot nowych linii produkujących auta, otwartych przez Forda. Filadelfia, a nawet Nowy Jork, który Nela widziała, gdy mieszkała przez dwa lata w Ameryce, wypłowiały w pamięci wobec rozmachu tego miasta oglądanego u boku przyszłego męża.
Artur lubił tempo Londynu, jego wielowątkowość, ale teraz miał entuzjazm Neli, nim rozkoszował się bardziej. Ona przez szybę taksówki podziwiała elegancję ulicy. Wdzięk dżentelmenów w luźnych spodniach, wełnianych swetrach w szetlandzkie wzory, ich miękkie marynarki, którym ton nadał Frederick Scholte, krawiec króla Edwarda VIII. Ekscytował ją zwłaszcza sprężysty krok flapperek, modnych dziewczyn, których styl wyrastał z boomu lat dwudziestych, z głodu powojennej przyjemności. Krótkie fryzurki przycięte na boba lub sięgające ramion fale utrwalone brylantyną. Sukienki z obniżoną talią. Odkryte ramiona. Ciemnoczerwone usta, drwiące z wiktoriańskiej powściągliwości. Buty na obcasach, gotowe, by tańczyć w nich wieczorem charlestona, miały kontrastowe odcienie. Ileż w tym było beztroski podkradzionej zza oceanu, ile z ducha wyzwolonej Zeldy Fitzgerald, już wtedy znanej jako ekscentryczna żona autora Wielkiego Gatsby’ego, który wyszydził nowojorską prosperity lat dwudziestych. Opisał prohibicję, skutki hedonizmu i upadek moralny. Naśladowczynie Zeldy jeszcze nie wiedziały, że u tej nienasyconej życiem kobiety kilka miesięcy wcześniej stwierdzono schizofrenię i zamknięto ją w zakładzie psychiatrycznym. Podobnie Nela, zachłyśnięta energią Londynu, nie miała pojęcia, że ta moda i entuzjastyczny stan ducha mają się ku schyłkowi. W północnej części miasta – eleganckiej dzielnicy Hampstead zamieszkiwanej przez elitę artystyczną i intelektualną – tam, gdzie po 1917 roku zjeżdżali wygnańcy rosyjskiej rewolucji, teraz częściej niż modnisiów widuje się szukających schronienia uciekinierów z zainfekowanych nazizmem Niemiec. Nela nie miała szansy zaniepokoić się tym, o czym szeptano u noblisty Georga Bernarda Shawa. Słuchała tego Virginia Woolf, którą z taką uwagą za parę lat będzie czytać: „Cóż, jest tak źle, że nie może być gorzej. Nigdy jeszcze nie było gorzej. Możemy w każdej chwili przekroczyć granicę – ale ponieważ nigdy jeszcze nie było tak źle, to nikt naprawdę nie wie, jak będzie”^().
Wysiedli z taksówki w samym sercu ekskluzywnej dzielnicy środkowego Londynu, która rozpościerała się między Park Lane a Oxford Street. Artur z wyprzedzeniem zarezerwował dla niej jeden z czterystu pokoi w hotelu May Fair, anonsując, że otwierał go osobiście ledwie pięć lat temu król Jerzy V, który – by zyskać w oczach Brytyjczyków podczas pierwszej wojny światowej – zmienił niemiecko brzmiące nazwisko Coburg na Windsor. Luksus olśniłby ją nawet bez przywoływania króla. W holu powstrzymywała się, by nie łypać oczami po oślepiających blaskiem żyrandolach. Rubinstein, dumny i spokojny o komfort narzeczonej, ucałował ją na pożegnanie, a zaraz potem z ulicy Berkeley skręcił w Piccadilly, by znaleźć się w Georgian House przy Bury Street, w mieszkaniu, które nieraz już wynajmował.
Jak spędzili swój pierwszy wieczór w Londynie? W pamięci Neli ten i kolejne zlepiły się w cukrową watę. Arturowi ostały się jako chwile samczego triumfu. Od rana do zmierzchu gdzieś bywali, ujęci angielską grzecznością. On przedstawiał ją przyjaciołom, oni winszowali mu wyboru, doceniali klasę wybranki. Nosiła się z wrodzonym szykiem i niezaprzeczalnym urokiem. Cokolwiek by włożyła, mimo że była tak młodziutka, prezentowała się jak wytworna lwica.
Artur z pewnością miał jeszcze w pamięci swoje wczesne występy w Londynie u schyłku pierwszej dekady dwudziestego wieku, kiedy akompaniował na prywatnych spotkaniach śpiewaczkom operowym, grając Taniec siedmiu zasłon. Choć wolałby może wspominać rok 1919, kiedy przybył do tego miasta już ze służącym w liberii, owiany sławą swoich międzynarodowych sukcesów. Od tego czasu regularnie koncertował tu i nagrywał. Na jego recitale przychodziły tłumy.
Londyn, łaskawszy dla kandydatów do mariażu niż Paryż, gdzie aby dostać ślub, trzeba było wykazać się minimum miesięcznym rezydowaniem, żądał od nich jedynie czternastu dni pobytu. Zaraz po przyjeździe żona markiza Cholmondeleya, księżna Sybil, córka sir Edwarda Alberta Sassoona – bogatego Żyda z Indii i baronessy Aline de Rothschild, zaprosiła ich na obiad. Zadeklarowała, że osobiście urządzi im ślub. Zamierzali się pobrać w środę 27 lipca 1932 roku o trzeciej po południu w Caxton Hall. Nela miała prawie dwadzieścia cztery lata i była rozwódką, a jej narzeczony skończył czterdzieści pięć lat i uchodził za wiecznego kawalera. Nie omieszkał kilkakrotnie zażartować w jej towarzystwie, musiała to słyszeć: „Czy państwo wiecie, że ja byłem chyba najzatwardzialszym kawalerem na świecie?”^(). A zaraz potem dodać, że dziś robią w różnych miejscach zakłady, że on, szelma i flirciarz, ślubu nie weźmie. Byli może złośliwcy, którzy odgrzebali tego dnia te deklaracje składane kiedyś przez niego w wywiadach, że nigdy się nie ożeni, bo „dziewięćdziesiąt pięć procent jego kolegów, którzy się żenią, jest nieszczęśliwych w małżeństwie, a pozostałe pięć procent przestaje być artystami”.
A jednak o dziewiątej rano w swoim estradowym żakiecie i cylindrze zjawił się u Aspreya, gdzie od siedemnastego wieku królowe, księżne oraz damy wolne od przyziemnych trosk nabywały klejnoty, i kupił obrączki. Potem zjadł lunch w restauracji Quaglino’s z Bronisławem Młynarskim, bratem swojej narzeczonej, którego zaprosił do Londynu w roli świadka, wiedząc, że Nela smuci się z powodu nieobecności rodziców, tak była do nich przywiązana, zwłaszcza do ojca. Chciał sprawić jej przyjemność. Przy stole w ostatnich chwilach kawalerstwa podtopił lęk przed jego utratą w mocnej whisky.
Ponurą salę w budynku Caxton Hall kazał przybrać czerwonymi goździkami. Dla niej była ona jedynie niewiele znaczącym anturażem podniosłej chwili, dla niego torem wyścigowym w gonitwie myśli. Czekali tam w charakterze świadków, oprócz Bronka, polski ambasador Konstanty Skirmunt i Ruth Draper – gwiazda Broadwayu, którą do kariery aktorskiej zachęcił przed laty sam Ignacy Paderewski. Była siostrą śpiewaka Paula Drapera, który pozostawał gentlemanem „niezależnie od tego, jak bardzo był pijany”^(). Paul był znajomym Artura, a przede wszystkim mężem inteligentnej i dystyngowanej Muriel, kobiety o dużych ustach i podłużnej twarzy. Artur głosił kiedyś, że jej nie lubi, ale tak się złożyło, że się w niej zakochał i nie zdołał temu oprzeć. Dwadzieścia lat wcześniej w Wenecji usłyszał nawet z jej ust, że Muriel spodziewa się z nim dziecka. Nieźle się wtedy wystraszył. Nie tyle tego, że dowie się o tym szalejąca za nim jego ówczesna kochanka Lili Wertheim. W końcu on już mniej za nią szalał. Chodziło raczej o niezręczności towarzyskie. Zepsułyby mu relacje w Londynie, gdyby wyszedł na jaw jego udział w życiu intymnym zamężnej pani Draper.
Czas był dla niego łaskawy. Muriel powiedziała wtedy, że ojcem chłopca jest jej mąż. Uznali to za dogodną dla wszystkich wersję zdarzeń. Artur jeszcze kilkanaście razy uległ urokom pani Draper. Aż pewnego dnia wpadł na nią w holu hotelu Ritz-Carlton w Nowym Jorku, pocałował ją w rękę i poczuł, że czar na zawsze prysnął. W jakiś czas po zerwaniu z Muriel zaprzyjaźnił się z piękną siostrą jej męża – Ruth. Patrząc w dniu ślubu na jej wydekoltowaną suknię, przypominał sobie gorące wątki ze swojej londyńskiej przeszłości. Był wdzięczny losowi, że życie przywiodło go tu, gdzie jest. Ruth natomiast cieszyła się, że uczestniczy w ceremonii. Spoglądała na Nelę jak na świeży kwiat w przededniu rozkwitu. Chyba naprawdę wierzyła, że Artur się zmienił i pragnie z tą młodziutką Polką założyć rodzinę.
Tymczasem panna młoda od rana spędzała dzień pod opieką Lesley Jowitt. Lesley towarzyszyła jej w przygotowaniach do ślubu i była troskliwsza niż matka. Przed trzynastu laty, podczas jednej z londyńskich tras koncertowych Artur zaprzyjaźnił się z jej mężem, wpływowym adwokatem, a później lordem kanclerzem w rządzie laburzystów. Pan Jowitt częściej jednak – tak twierdził Artur – śledził polityczne nowinki niż patrzył na żonę. Do tego regularnie wyjeżdżał w tajemniczych sprawach do Paryża. Może dlatego nigdy nie interweniował, gdy Rubinstein zapraszał śliczną Lesley na kolacje, bynajmniej niekończące się na deserze. Nela w przedślubnej euforii doceniała serdeczność pani Jowitt. Ktoś się o nią troszczył w tym obcym mieście i to było miłe. Nie miała pojęcia, że księżna również należała do kobiet, które kochały Artura i bywały przez niego kochane. Podobnie jak obecna na ślubie lady Ravensdale. Trzydziestosześcioletnią Irene, najstarszą córkę lorda Curzona, byłego wicekróla Indii, Artur poznał, gdy dostał od swojego znajomego, belgijskiego skrzypka Eugène’a Ysaÿe’a, propozycję zagrania kameralnego koncertu w wiejskiej posiadłości jej ojca. Lordowi Curzonowi mroźne spojrzenie i wiecznie zaciśnięte usta nadawały antypatyczny wygląd. Irene szczęśliwie odziedziczyła po ojcu tylko potężną posturę, urodę zawdzięczała przedwcześnie zmarłej matce. Ledwo zdążyła otworzyć drzwi, a emanacja jej osiemnastoletniego wdzięku już przemówiła do pianisty. Nazajutrz przy wspólnym wielkim śniadaniu wydawała mu się jeszcze bardziej pociągająca. Łupacze, śledzie, najróżniejsze wędliny, cynadry. Zaskakująca jak na wczesną porę obfitość półmisków, ich smak – wszystko to zbladło w zderzeniu z rozpromienioną twarzą Irene. Weekendowy pobyt zakończył się niewinnie, ale niedługo potem zostali kochankami. Do 1932 roku ich związek zdążył się jednak na tyle rozluźnić, że obecność lady Ravensdale na ślubie Artura miała prawo być jedynie dyskretnym manifestem serdeczności.
Neli tego dnia wszystko leciało z rąk. Z emocji nie zdążyła pójść do fryzjera. W ostatniej chwili podgrzała sobie fale na włosach żelazkiem. Pojawiła się w długiej sukni i kapeluszu, z bukietem białych tuberoz w dłoniach. Artur wybrał je dla niej z powodu kusicielskiego aromatu. Może wydawało mu się, że dla wiktorian symbolizują niebezpieczną przyjemność. Nie przyszło mu jednak do głowy, że tym, którzy jak Nela czytali Ludzi bezdomnych, tuberozy przywodzą na myśl bezużyteczne piękno. Świat lekkoducha, który zaspakajając własne potrzeby, zapomina o innych. Ale kiedy mówi się komuś „tak”, nie słyszy się mowy kwiatów.
Z urzędu pojechali do salonu Lesley. Przyjmowali gratulacje od przyjaciół. Pili szampana. Artur, jak na niego, pił dużo. Rozbawiony zagrał wszystkie marsze weselne, jakie znał i jakich nie znał, ale był gotów zaimprowizować. Nela wpatrywała się w jego dłonie. Wspaniałe, szerokie, o wielkim zasięgu. Palce z mocnymi koniuszkami. Małe niemal doganiały długością palce środkowe. Dłonie idealne dla pianisty, choć na oko dwa razy cięższe od dłoni Chopina. Grał tak żarliwie. Pełnią barw. Z entuzjazmem. Siłą męskości, a jednocześnie z wielkim romantyzmem. Umykał manierom. Na twarzy miał tyle emocji, ale przecież w tej grze była czystość i prostota. Hołd dla każdej przeżytej sekundy. Był nadzwyczajny... i był już jej. Wreszcie, na zawsze, jej.
Kabriolet z szoferem z domu Lesley zawiózł ich do Kensington Palace Gardens. W salonach i ogrodowych alejkach lady Cholmondeley czekał na nich tłum. Można być, tak jak Nela, córką najsłynniejszego dyrygenta w międzywojennej Polsce – Emila Młynarskiego, można z nim bywać od dziecka na salonach Warszawy, ale to nie powstrzyma zawrotu głowy, gdy zastępy ambasadorów z żonami, przedstawiciele brytyjskiego rządu, wybitni malarze, muzycy i aktorzy, liczni reprezentanci londyńskiego high life’u wznoszą toasty za pomyślność twoją i twojego ukochanego, na waszym własnym ślubie. Nela wciąż jeszcze nie dowierzała, że oto stała się częścią tego świata i żoną człowieka, który ten świat – już wtedy to wiedziała – ma u swoich stóp. Ale nawet on, zaprawiony lew salonowy, przyszły król sal koncertowych, czuł się odurzony tym splendorem. Oczy płonęły mu przy każdym unoszonym kieliszku.
Ilość przekroczyła jego możliwości. Był niedużym, drobnokościstym mężczyzną. Lubił alkohol, ale nie miał zwyczaju go nadużywać. Gdy zasiedli do późnego obiadu, który tuż po bankiecie u lady Cholmondeley wydał dla bliskich w restauracji Quaglino’s, wyglądał na przygaszonego. Nela zobaczyła go w takim stanie po raz pierwszy. Myślała, że to skutek spożycia wysokoprocentowych płynów. Gdy zniknął zaraz po pierwszym daniu, nie nadawała temu wielkiego znaczenia. Zabawiała gości, sądząc, że wyszedł otrzeźwić się na powietrzu. Dla niej zaczął się właśnie nowy, wspaniały świat. Porwana przez napęd miłości ani nie zechce brać do siebie tego, co słyszała o reputacji męża, ani myśleć o potencjalnej utracie własnej tożsamości w rozpasanym świecie jak z powieści Huxleya.
Pierwsze wspólne śniadanie nie wpisało się najlepiej w kronikę miłosnych chwil. Nowożeńcy obudzili się co prawda razem, w mieszkaniu Artura przy Bury Street, bo wrócił na własne wesele przed północą, ale sen niewiele pomógł. Wyglądał marnie. Szampan zmieszany z winem rozsadzał mu głowę. Żona przejęta nową rolą starała się złagodzić jego przygnębienie. Relacjonowała wczorajsze rozmowy z gośćmi. Parzyła herbatki. Poprawę nastroju przyniosły dopiero gazety. Zdjęcia z ich ślubu pojawiły się na pierwszych stronach bulwarówek. Artur przeglądał je bardziej z entuzjazmem niż zdziwieniem. „Najszczęśliwszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, jest Artur Rubinstein”^(), zażartował. Pierwszy, lecz nie ostatni raz. Cenił chwile, kiedy życie dostarczało mu dowodów na prawdziwość tej teorii. Najwyraźniej była to jedna z nich. Po śniadaniu ekscytowali się otwieraniem prezentów. Od Lesley dostał złoty łańcuszek do zegarka. Na Nelę czekała broszka z szafirami i brylantami. Pasowała do pierścionka, który oprawił u Cartiera i podarował jej na moment przed ślubem.
Skąd Nela miałaby wiedzieć, że poślubiony dzień wcześniej ukochany w nocy nie wdychał wcale świeżego powietrza, lecz słodką woń perfum Irene Curzon? Podczas gdy pani Rubinstein pilnowała, by goście cieszyli się smakiem kolejnych potraw, pan Rubinstein pocieszał swoją byłą dziewczynę w hotelowej pościeli. Irene popadła w rozpacz. Jakby w akcie przysięgi małżeńskiej byłego kochanka zatrzasnęła się przed nią furtka, o której istnieniu nagle sobie przypomniała. Artur źle znosił kobiece łzy, wymknął się więc ze swojego ślubnego obiadu. Kochali się kilka godzin. Być może kierowała nim nie tyle chęć osłodzenia byłej kochance straty, co potrzeba udowodnienia sobie, że wziąć ślub to jeszcze nie znaczy zakleszczyć się na zawsze w pułapce małżeństwa.