Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Neverending Confusion - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Neverending Confusion - ebook

To trzeci i ostatni tom sagi: Parallel Timeline. Historia pogromców i wampirów toczy się dalej, akcja płynie wartko i nie zwalnia. Dzieje się we Francji i Hiszpanii, ale nie tylko tam. Powieść ma wiele wątków, a losy bohaterów przeplatają się wzajemnie. Przeżywają wzloty i upadki, chwile szczęścia i dramaty. A wszystko to w równoległym świecie na linii czasu, która jest tuż obok. Co też czyni spore zamieszanie. Walka Dobra ze Złem trwa. Jak to się skończy?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-825-1
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora

To już trzecia, a zarazem ostatnia część sagi o lu­dziach, pogrom­cach, wampirach i innych isto­tach, które nazwa­łam wysokoenergetycznymi. W książce poznacie nowe klany wampirów i innych istot, ich rangi i funk­cje, które pełnią w owych struk­turach. Dowiecie się trochę o ich życiu, obyczajach i uczuciowych rozter­kach. Podobnie jak ludzie bo­rykają się z wieloma problemami i nieobce są im życiowe zawi­rowania i inne turbulen­cje.

Tym razem akcja powieści przenosi się do Europy, kilku miast i miasteczek Francji i Hiszpanii, ale powraca też na chwilę na Antypody. Ta część podobnie jak poprzednie obfituje w wiele przygód i niespodziewanych zwrotów akcji. Książka jest wielowymiarowa i zawiera wiele wątków, które się ze sobą przeplatają. Właściwie nie ma w niej przypadkowych posta­ci, bo są one ze sobą w jakiś sposób powiązane.

Bohaterowie powieści zmieniają się w miarę upływu lat i dziesięcioleci, a walka Dobra ze Złem jak trwała tak na­dal trwa. Nie tylko ludzie mają swoje wady i słabości, doświadczają i uczą się na własnych błędach albo nie uczą.

Zamieszania jest co niemiara, bo te krainy pogrążone są w chaosie. Alternatywna rzeczywistość i ta realna, w której żyjemy, odbijają się w so­bie jak w lu­strze, ponieważ znajdują się na bliźniaczej linii czasu, tuż obok siebie.

Tylko, czy wszystkich ludzi na świecie wypełnia ta sama energia? A może całkiem inna? Skąd wiemy, czy na pewno nimi są? Czy świat, który znamy, to jedynie kropla w wielkim oceanie innych światów?

Skąd bierze się to całe zamieszanie i kto za to odpowiada? Gdzie leży granica pomiędzy możliwe a niemożliwe? A może to tylko iluzja? Może świat wygląda zupełnie inaczej, niż myślimy? Mam nadzieję, że po lekturze mojej książki znajdziecie odpowiedzi na te pytania, a przynajmniej spojrzycie na życie z nieco innej perspektywy.Prolog

Głęboka noc spowijała cały Paryż aksamitnym, mlecznym woalem, lecz mia­sto wcale nie spało. Ogrom świateł i gwar panował tu większy niż za dnia. Restauracje i małe kawiarenki w centrum znów pękały w szwach. Dostęp do nowych źródeł energii sprawił, że wszyst­ko stało się wygodniej­sze i prostsze. A po kryzysie sprzed wielu lat już prawie całkiem zapomnia­no. Tylko we wschodniej części miasta na Cmentarzu Père-Lachaise panowała głucha, posępna cisza, a starą nekropolię spo­wijała gęsta, szara mgła. Nikt z żywych nie śmiał się tu zapusz­czać w środku nocy.

Wśród okolicznych mieszkańców krążyły mrożące w żyłach opowieści o ży­wych trupach krążą­cych tu po zmroku. Wielu śmiałków, którzy odważyli się przyjść na cmentarz, przepadało bez wie­ści, choć przedtem przechwala­li się, że z łatwością obalą krążące o tym miejscu mity. Przyjmo­wali nawet zakłady, że tak się sta­nie. Żaden z nich jednak nigdy nie stawił się po odbiór nagrody. Nikt też o nich więcej nie słyszał. Legendy o nocnych zjawach, upiorach i ludziach przypominających zombi oraz wam­pirach prze­trwały, choć w obecnych czasach nikt już w nie nie wierzył, to dziwne, niewytłumaczal­ne zjawiska miały tu wciąż miejsce i żyły własnym życiem.

Cmentarz był dobrze pilnowany i zadbany. Jednak ci, którzy go doglądali, troszczyli się o niego, zawsze robili to za dnia. Zbyt dobrze znali stare opowieści i udzielał im się swoisty klimat tego miejsca, więc woleli nie kusić losu. Natomiast grabarze i inni pracow­nicy na­jemni robi­li to, co do nich należało, nie dając wiary żadnym pogłoskom.

Mgła unosząca się nad ne­kropolią gęstniała co­raz bardziej, spływając na pomniki, krypty i gro­bowce. Bezdomny, który po kilku bu­telkach taniego wina za nic miał strach i zwykł nocować w po­bliżu jednej z kryp, nagle ujrzał prze­suwające się w oparach mgły zjawy. Początkowo myślał, że to jeden z dronów, które w nocy krążyły bezszelestnie nad ne­kropolią, za­glądając w trudno dostępne miejsca, a z którymi spotkania wolał uniknąć, by nie narazić się tutej­szej policji, jednak to nie było to. Nagle zjawy zaczę­ły przybierać kształty dziw­nych, karykatural­nych postaci.

Przecierał oczy ze zdumienia, ale zjawy nie znikały. Zdawały się su­nąć ku niemu i ota­czać go ze wszystkich stron. Przerażony zerwał się, uciekając w popłochu. Zaburzona alkoholem koordynacja sprawiła, że poty­kał się o własne nogi, wpadając na płyty na­grobne. Kiedy tylko uniósł głowę, uj­rzał nad sobą ciemną po­stać o długich, szponiastych łapskach, wystających z ust kłach, po­dobnych jak u zwierzęcia. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy potwór zaci­snął ciężką łapę na jego gardle. Po czym wbił w niego ostre pazury. I zawlókł do wielkiego grobowca.

Duszne, ciężkie po­wietrze i siąpiący deszcz poniosły opary mgły poza ka­mienny płot, zabytko­wą, zdobną bramę niknąc gdzieś w małych ulicz­kach miasta.

Kiedy tylko pokazały się pierwsze promyki wschodzącego słońca na Cmentarz Père-Lachaise po­wrócił spokój. To zabytkowe miejsce, często odwiedzane przez turystów było nazna­czone modli­twą, kontemplacją i licznymi wspomnieniami tych, co odeszli na drugą stronę. Oni to poznali ta­jemnicę życia i śmierci. Dama z kosą zabiera bogatych i biednych. Nikogo nie wyróżnia i na próżno się do niej modlić, błagać o łaskę. Niektórych jednak zabiera przedwcześnie. O wiele za szybko, gdy zło, które potęguje się, żądne jest coraz większej liczby ofiar i ich krwi. Żadna wojna nie zaspo­koi tej żarłoczności, bo zło nigdy nie śpi. Co najwyżej drzemie. A najgorzej, gdy tak bardzo upo­dabnia się do dobra, że nie sposób go od niego odróżnić.Rozdział 1

Dziewczyna nie mogła zmrużyć oka, ale czy można spokojnie spać w takim mieście jak Paryż? To miasto miało swoją długą historię i niebywały czar. Garbaty księżyc przeglądał się w wodzie, wędrując po bezchmurnym niebie. Pisk rybitw unoszących się nad starymi barkami i zgiełk ulicy wypełniały powietrze. Na wyspie na Sekwanie wznosiła się dumnie gotycka Katedra Notre Dame. Nieodłącz­ny symbol Paryża, romantyczny widok po zmierz­chu.

Jest bardziej romantyczne miasto na świecie niż Paryż? Chyba nie ma. Mimo zamieszania i we­wnętrznego niepokoju takim pozostał. Hana była nim zachwycona. To miały być jej wyma­rzone wa­kacje. Czekała na nie od wielu lat. Wreszcie mogła sama wyruszyć w tę podróż do Europy i sta­wić czoła wyzwaniom jakie tu na nią czekały.

Otulona ciepłym światłem ulicznych lamp, szła wolno mostem Pont Neuf, powłócząc wzrokiem wzdłuż spokojnego nurtu rzeki. Napawa­ła się chwilą, pozwalając odpły­nąć myślom w nieokreśloną dal. Czuła pewnego rodzaju podekscy­towania, przywo­łując obec­ność cze­goś nienazwanego, a jed­nocześnie ulotnego i przemijającego jak wszystko.

_Ach jak cudow­nie byłoby znaleźć się tu w czasach świetności miasta, gdy nie znano jeszcze tych wszystkich zdo­byczy cywili­zacji. Cofnąć się w złote lata Francji… —_ snuła, malując w myśli obrazy.

Wtem przelatujący nad jej głową samolot raptownie zburzył to piękne wrażenie, a jej fantazje uto­nęły w odmę­tach rzeki. Czy działała na nią ta wyjątkowo jasna łuna księżyca, czy to, że była tu po raz pierwszy i dała się ponieść atmosferze miasta? Nie wiedziała. Potrafiła jednak w mgnieniu oka porzucić krainę marzeń i powrócić do rzeczywistości. A może tak jej się tylko wydawało?



Tuż przy wejściu do metra na kamiennym murku siedział jakiś młody mężczyzna i z pochyloną nisko głową kreślił coś zapamiętale na papierze. Był wyraźnie tym zaabsorbowany, bo zdawał się jej nie dostrzegać. Pode­szła bliżej, zerkając mu ostrożnie przez ramię…

— Ładna kreska — zagadnęła po angielsku, dając mu znać o swojej cichej obecności. Głupio jej było tylko tak stać i patrzeć. Drgnął, odwracając na nią zdziwione spojrzenie:

— Tak sądzisz?

— Znam się na tym — odparła z uśmiechem. — Kiedyś też trochę rysowałam.

— Być może jestem artystą — uprzedził jej pytanie.

— A jesteś?

— W takim mieście jak Paryż nie można nim nie być.

— No, tak…

— Chodzę na zajęcia Madame Michelle.

— Do Louvre Academy?

Potwierdził skinieniem głowy.

— To wszystko jasne. Jestem Hana — zreflektowała się nagle.

— Miło mi — rzucił niedbale, wracając do szkicowania.

— A ty…?

— Uriel.

— Ciekawe imię, takie…

— Anielskie? — prychnął.

— Właśnie.

Znów się uśmiechnęła, zastanawiając się czemu jest taki poważny.

— Często tak spacerujesz samotnie w nocy? — spytał nagle.

— Jestem już dużą dziewczynką.

— Ale zdradza cię ten sam niepokój. — Zahaczył wzrokiem o jej źrenice. Były okrągłe jak dwa ziarnka gro­chu.

— Raczej ciekawość — odpaliła. Nie wyglądał jej na zbira, choć dobrze wiedziała, że pozory cza­sem mylą. — Lubię poznawać nowych, interesujących ludzi.

— Uważasz, że jestem interesujący, że tu jestem czy dlatego, że rysuję?

— Może jedno i drugie.

Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, czy przypadkiem mu się nie narzuca.

— Nie przeszkadzasz mi — uprzedził jej słowa.

— No ja myślę…

— Chociaż Amerykanki mają łatwość zagajania obcych mężczyzn. Angielki są w tym bardziej po­wściągliwe — myślał głośno. — A Francuzki, te smakują wybornie, chyba jed­nak wolę Hiszpanki. A ty zdaje się, należysz do tych pierwszych?

— Jestem z Sydney.

— No tak, dziewczyna z buszu — stwierdził, kiwając głową.

Jego palce znów zaczęły kreślić coś na papierze.

— Raczej z sąsiedztwa. — Poczerwieniała. Naraz wydał jej się bardzo impertynencki. — A co do nocy, to jeszcze do niej daleko. Nie przeszka­dzaj sobie.

— Jak dla kogo…

Odwróciła się szybko na pięcie. Ani myślała z nim dłużej rozmawiać.

_Co za gbur!…_

— Nie uciekaj! — Ruszył za nią, zbiegając po schodach do stacji metra. — Nie miałem nic złego na myśli. Lubię odważne dziewczyny.

— Odniosłam inne wrażenie.

— Czasem mówię co mi ślina na język przyniesie. Wybacz.

— I pewnie jesteś snobem jak większość Francuzów.

— Mon Dieu! — Zatrzymał się, widząc jak też przystaje. — A kto powiedział, że nim jestem?

— Żyjesz tu, więc chyba ci to odpowiada. Wybacz taki stereotyp.

— Przecież wcale się nie znamy — żachnął się. — Mógłbym cię przerazić, ale nie chcę.

— Przerazić? I tym próbujesz mi zaimponować?

— Myślałem, że już to zrobiłem. — Lustrował ją uważnie wzrokiem.

— To cię rozczaruję, bo tym razem obejdziesz się smakiem. — Zauważyła delikatny uśmiech błą­kający się w kącikach jego ust.

Wyglądał dość intrygująco w tym sztucznym świetle, niczym postać żywcem wyjęta z japońskiej man­gi. Zwracał na siebie uwagę wysokim wzrostem i ładną, proporcjonalną sylwetką. Krótkie czar­ne włosy i opra­wa oczu przyciągały niejeden wzrok. Nagle wokół nich zrobiło się zupełnie pu­sto, jak­by ci wszyscy ludzie, śpie­szący do metra nagle się gdzieś wy­nieśli.

— Już się pożywiłem, ale ciebie chyba trzeba by nakarmić. Masz taką wąską talię, że jakby cię złapać, to byś się złamała na pół.

— I to ma być śmieszne? Wprawdzie nie jadłam jeszcze kolacji, ale znajdę sobie lepszego kompa­na — wymsknęło jej się. — Nie trudź się.

Przyglądała mu się z ukosa…

_Jest niezły, tylko dlaczego taki zadufany w sobie? I ten jego chłodny, niepokojący wzrok, mienią­cy się iskierkami ognia…_

Przyciągał ją i odpychał jednocześnie. Powinna była odejść, ale nie mogła, jakby coś ją przy nim trzymało. Nie rozumiała co się z nią dzieje. Dziwnie się z tym czuła.

— Może jednak zmienisz zdanie i dasz się zaprosić na jakąś małą przekąskę? — zapytał ostrożnie. Wahała się, co nie uszło jego uwadze. To był dla niego dobry znak. Tylko na to czekał. Przypu­ścił łagodny atak. — W ra­mach przeprosin, oczywiście.

— Ach tak…

Kręciła głową, jakby na przekór. Już nie wiedziała, co ma o nim myśleć. Było w nim coś takiego, co nie dawało jej spokoju.

— Kolacji nie śmiałbym ci proponować. Ty wybierasz, ma cerise. — Uwodził ją wzrokiem. — Wy­raź tylko życzenie, jestem do twoich usług.

— Moja wisienko?? A może… Zimny deser dla ochłody? — Patrzyła z rozbawieniem, jak się zama­szyście kłania. — Je­steś nie­możliwy. Ostateczne… Może być kawa i ciastko.

— Świetnie. Poczekaj chwilę, wrócę tylko po notes.

Nie zdążyła odpowiedzieć i już go nie było. Pomknął jak strzała w stronę schodów.

— Bonsoir, Paris. — rzuciła, stając przy automacie z kawą.

Czas mijał leniwie, a może jej się tylko tak wydawało?

_Gdzie on się podział?…_

Kręciła się niespokojnie, zerkając na zegarek w telefonie. Minęło prawie siedem minut, a jego jeszcze nie było. Po chwili wyraźnie zniecierpliwiona wyszła na zewnątrz. Notatnik leżał na kamiennym murku tam, gdzie go spotkała, ale mężczyzny tam nie było. Przepadł jak kamień w wodę. Wzięła do ręki cienki zeszyt, przerzuca­jąc kilka stron. Szkice, które ujrzała, były naprawdę dobre, w tym ten ostatni — starej kamiennicy, na tle nadgryzio­nego lekko księżyca, otoczonego gęstymi chmurami, który tak przykuł jej uwagę.

Rozglądając się jeszcze przez chwilę, ruszyła ulicą wzdłuż rzeki.

_A może miał jakiś ważny po­wód, by tak szybko odejść? Bez notatnika?? Bez słowa wyjaśnienia? Najwyraźniej musiało się coś przytrafić, skoro się tak bardzo śpieszył. Może się czegoś lub kogoś przestraszył? Hmm… Nie wy­glądał na takiego, którego łatwo jest nastraszyć…_

To tajemnicze, nagłe zniknięcie nie dawało jej spo­koju. Musi czym prędzej to wyjaśnić.

_Może Madame Michelle mi pomoże. Przecież Uriel bywa u niej na zajęciach… _— myślała.

Zrobiło się dość późno i nie miała już ochoty na dalszą wędrówkę po mieście. Dość już zobaczy­ła przez cały dzień, czuła znużenie. Postanowiła więc wrócić do hotelu. Od stacji metra dzieliło ją kilka kroków. Poruszanie się podziemną kolejką należało do dość wygodnych i tanich. Nie czekała też długo na podwózkę. Po kil­ku minutach znalazła się na Montmartre.

Siedząc na sofie, jeszcze raz zajrzała do note­su Uriela.

_Te szkice są doskonałe… Pejzaże, martwa natura… Przystojniak i do tego ma chłopak talent!…_



iPhone wibrował natrętnie, wydając z siebie skoczne dźwięki…

„Jak się masz Skarbie?”.

„Mamo… Stało się coś?”.

„Ależ nie. Wszystko w porządku. A co u ciebie?”.

„Paryż jest cudowny tak jak na zdjęciach”.

„Wiesz, miałam wczoraj taki dziwny sen. Nie powinniśmy cię tam samej pusz­czać”.

„Przestań. Poradzę sobie. Umiem przecież to, co ty”.

„Wiem, ale uważaj tam na siebie”.

„Nic mi nie będzie. Wrócę cała i zdrowa”.

„Mimo to bądź ostrożna. Załatw, co trzeba i wracaj jak najprędzej”.

„Dobrze. Bądź spokojna”.

„Będziemy spokojni z Lexem jak wrócisz”.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

„Muszę już kończyć. Ktoś idzie… Nim się obejrzycie, będę z powrotem”.

„Pa, Kochanie”…

Podeszła do drzwi zaraz je otwierając.

— O co chodzi? — spytała zdziwiona. Na korytarzu stał jakiś chłopak.

— Przyniosłem śniadanie — powiedział po angielsku.

— Nie zamawiałam żadnego śniadania.

— Przepraszam mademoiselle, ale nasz hotel ma w zwyczaju przynosić śniadanie do pokoju. No, chyba że ktoś sobie tego wyraźnie nie życzy.

Pyzaty chłopak trzymał w ręku tacę z rogalikami i kawą. I nieśmiało się uśmiechał.

— Ależ skąd. To bardzo miłe. Połóż tam…

— Alain — pośpieszył z wyjaśnieniami.

— Dziękuję Alain.

Chłopak wydał się jej sympatyczny. Przypominał jej trochę Jima. Tyle że był od niego dużo młodszy. Sięgnęła po kilka euro, dając mu napiwek.

— Tylko na drugi raz poproszę herbatę zamiast kawy, najlepiej owocową.

— Wedle życzenia madamosielle.

— Mam na imię Hana.

— Byłaś może w Ogrodach Trocadero? — spytał nagle.

— Jeszcze nie. Przyleciałam niedawno. Tyle jest tu do zwiedzania…

— To idź koniecznie. Ładny stamtąd widok na wieżę Eiffla.

Na twarzy dziewczyny pojawił się uroczy uśmiech.

— To też doskonałe miejsce na piknik. Polecam sklepik tuż za rogiem monsieur Gilles’a.

— Dziękuję bardzo Alain. Jesteś bardzo miły.

— Drobnostka. Cała przyjemność po mojej stronie.Rozdział 2

Od razu po śniadaniu Hana udała się na stację metra. Odwiedziła już w błyskawicznym tempie Luwr i Pałac Królewski po­przedniego dnia, więc nie miała większych kłopotów z szybkim dotar­ciem na miejsce. Obiecała sobie, że jeszcze tu wró­ci, bo zwiedzania było co niemiara.

Akademia mieściła się tuż obok. Kształcili się tu głównie historycy sztuki, ale też przyszli arche­olodzy i muzeolodzy. Miały też powstać inne kierunki studiów związane z szeroko pojętą sztuką.

— Madame Michelle?

— Oui. — Patrzyła na nią pytająco.

— Jestem Hana Donovan — mówiła po angielsku. — Mój znajomy zostawił mi swój notes ze szki­cami i chciałabym mu go od­dać, a nie wiem, gdzie go mogę znaleźć. Ma na imię Uriel…

— Uriel Besson?

— Chyba tak…

— Pozwól… — Wzięła z jej rąk cienki zeszyt i przerzuciła kilka kartek. — Tak. To jego szkice. Mo­żesz go tu zostawić. Przekażę mu, jak się tylko pojawi.

— Myślałam, że będzie na zajęciach. — Rozglądała się wokół.

Za sztalugami stało kilka osób. Wydawało się, że nic ich nie rozprasza, byli bardzo skupieni na swo­jej pracy.

— Niestety dziś nie przyszedł. Nie przykłada się zbytnio do zajęć, zapomina, że sam talent nie wystarczy. Trzeba go ciągle szlifować.

— Wielka szkoda. Wolałabym jednak mu go sama oddać. Może pani wie, gdzie on mieszka?

— Przykro mi, ale zapytaj w sekretariacie.

— Merci.

Ruszyła w stronę wyjścia, gdy nagle przywołał ją gestem jakiś chłopak.

— Chyba mógłbym ci pomóc.

— Znasz Uriela? — Podeszła bliżej.

— Oczywiście. To mój przyjaciel. Wiem, gdzie go można spotkać.

— Gdzie?

— Powiem ci, jak się ze mną umówisz. — Mrugnąć do niej okiem. — Jestem Hector Morel.

— Może innym razem. Dzięki.

— W sekretariacie i tak nic nie wskórasz, bo podał fałszywy adres.

— Dlaczego miałby to zrobić??

— Powiedzmy, że ma małe kłopoty. Nie tylko ty go szukasz. To jak będzie?

— Hmm…

Uśmiechnął się, czując, że już ma prawie gołąbka w garści.

— Jeśli ci zależy to bądź na placu przy Wieży, piętnaście po szóstej

— Zgoda.

Widać przeczucie jej nie myliło. Urielowi coś zagrażało. Być może naprawdę coś mu się sta­ło. Nie wiedziała, dlaczego tak się nim przejmuje, przecież do­piero co go poznała. Na pewno miał ta­lent i to nie tylko do szkicowania. Był na swój spo­sób sympatyczny, ale też coś ją w nim niepoko­iło, a równocześnie tak bardzo pociągało. I ten tajemniczy błysk w oku, któremu tak trudno było się oprzeć. Nie potrafiła tego racjonal­nie wytłuma­czyć. Jej zdolności nadzmysło­we na niewiele się tu zdały. Emocje zdecydowa­nie wzię­ły górę. Wiedziała tylko, że musi go znów zoba­czyć.



Podążali nieśpiesznie Polem Marsowym. Hector miał niemniej tajemniczą minę jak w pracow­ni. Przez większość drogi milczał, nie reagując na jej pytania. Kładł tylko palec na ustach i się dziwnie uśmiechał, co wywoływało w niej zniecierpliwienie i coraz większą irytację.

— Może w końcu mi powiesz, gdzie on jest? — nie wytrzymała.

— Kto?… A, tak, prawda, szukasz Uriela. — Przewrócił oczami. — Na razie nie może się z tobą zo­baczyć, bo… bo się ukry­wa.

— Jak to?? Przed kim?

— Nie mogę ci powiedzieć.

— Jak to nie możesz? To po co mnie tu ściągnąłeś?

— Chciałem się z tobą spotkać, porozmawiać. Zaprosić cię gdzieś.

— A więc to tak! Przyznaj lepiej, że nic o nim nie wiesz.

— Wiem.

Zatrzymał się, zaglądając jej wyraźnie w oczy.

— Nie chcę, tylko żeby coś ci się stało. No wiesz… On jest trochę dziwny. Taki niedzisiejszy.

— Nie rozumiem, o czym mówisz.

— O tym, że ma dość nieciekawą rodzinę.

— Przecież nie zamierzam jej poznawać ani brać z nim ślubu. Chcę tylko oddać mu notatnik.

Tego już było za wiele. Zdenerwowała się, rzucając mu ostre spojrzenie. Zacisnęła mocno usta.

— Aleś ty bojowa. Możesz oddać go mi. Co za różnica?

— Fakt. Tylko że obiecał mi kawę.

— Kłamczucha. Wiedziałem, że chodzi ci o coś więcej.

— O nic mi nie chodzi. Przestań traktować mnie jak idiotkę i powiedz mi wreszcie, gdzie jest!

— A pójdziesz ze mną do kina?

— Po co?

— Obejrzeć film…

— Jeśli już to wolałabym do jakiejś galerii, ale nie z tobą.

— To może do Muzeum Orsay? Ale przedtem… Tu niedaleko jest ławeczka. Usiądziemy na chwilę i pokażesz mi swój francu­ski. — Patrzył na nią lubieżnie, mierząc od stóp do głów.

— Śnij dalej!

— Jeśli nie znasz francuskiego, to cię chętnie nauczę.

W odpowiedzi wymierzyła mu siarczysty policzek.

— W ten sposób niczego nie osiągniesz. A jesteś taka ładna…

Chciała uderzyć jeszcze raz, ale przytrzymał jej rękę.

— Myślisz, że on jest ode mnie lepszy? Możesz się niemiło rozczarować.

— Nie wiem, jaki jest, ale ty mi się nie podobasz. To Pole Marsowe, a nie Pigalle!

— Pardom. Może i trochę przesadziłem. Co mam zrobić, żebyś była dla mnie miła?

— Zaprowadź mnie do niego — rzuciła krótko.

— Może i mógłbym, ale on nie chce się z tobą widzieć.

— Skąd wiesz?

— Bo Uriel jest…

Niespodziewany podmuch wiatru uderzył w jego twarz, nim zdążył się odwrócić. Miał w ustach pełno pia­sku.

Patrzyła na niego pytająco, czując, że chce jej coś ważnego powiedzieć.

— Muszę już iść. Ty też lepiej wracaj do siebie.

— Ale… Nie baw się dłużej ze mną.

Zdziwiona patrzyła na pobladłą twarz Hectora. Wyglądał, jakby się nagle czegoś przestraszył.

— Przepraszam za ten niewybredny żart. Jakby co to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Na razie.

Raz-dwa okręcił się na pięcie, znikając za drzewami.

_Co za typ. Słowo daję…_



Hector przyśpieszył, nie oglądając się za siebie. Wyraźnie czuł obecność któregoś z nich. Obcy czaił się w pobliżu, depcząc mu po śladach. Obcy, bo tak ich zwykle nazywano. Nie wiadomo kiedy pojawili się w mieście, choć wydawało się, że są tu od zawsze. Znali Paryż jak własną kieszeń. Wszystkie jego zakamarki i tajemnice. Chłopak obawiał się ich, choć utrzymywał z nimi kontakty.

Prowadzili wspólne interesy. Dostarczali sobie dropsy, marihuanę i inne używki. W środowisku, w którym się obracał, nie było trudno o nie. Artyści chętnie wspomagali się różnymi psychoaktyw­nymi substancjami. Dzięki temu też mógł studiować.

Zachmurzyło się i zaczął siąpić deszcz. Słońce chowało się za chmury, to zza nich wychodziło. Do metra miał zaledwie kilkanaście kroków.

— A dokąd ci tak śpieszno?

Jak spod ziemi wyrósł przed nim dość wysoki, chudy brunet o wyraźnie wystających kościach po­liczkowych.

— Marius??

— Musimy porozmawiać. Chodź ze mną.

— Może innym razem. Śpieszę się.

— Teraz — powiedział z naciskiem, wbijając w niego twarde spojrzenie.

— Jeśli chodzi ci o ostatnią dostawę to… jutro będę miał coś lepszego.

— Nie chodzi mi o to.

— A o co??

— Dobrze wiesz.

— Proszę. Nic nie wiem o Urielu — wyrzucił.

— Dość tego. Idziemy!

Łapiąc go za kołnierz, silnie pociągnął za sobą w stronę ciemnej stacji me­tra.Rozdział 3

Siąpił lekki deszcz. Hana ledwo zdążyła na kolejkę. Akurat wjeżdżała na stację me­tra. Po kilku minutach była na Montmartre.

_Co za dzień. Co za komedia pomyłek…_ — wyrzucała sobie w myślach. _Nie dość, że nie znalazłam Urie­la, to spotka­łam chłopa­ka, który wziął mnie za amatorkę szybkiego seksu. Czy oni o niczym in­nym nie myślą? Wszystko im musi się kojarzyć z łóżkiem?!_

Była zła na siebie i rozżalona.

Uriel jej się podobał, intrygował ją. Uwielbiała zagadki i tajemnice. Sama przecież miała własną. Wiedziała, że nie może, o tym nikomu powiedzieć, ale ci zaintereso­wani, których miała na myśli, już pewnie wiedzieli o jej obecności w mieście. Musiała się więc mieć na baczności.

Odpoczywała na sofie, przerzucając bezmyślnie kanały tv, a w międzyczasie przegryzała to, co miała pod ręką i popijała słodką wodę z bąbelka­mi. Obrazy przelaty­wały na ekranie, nie wnosząc do jej percepcji niczego nowego. Głupia tania rozryw­ka dla zabicia czasu. Odłożyła na bok pilota.

Naraz do jej uszu dobiegł jakiś podejrzany szmer za drzwiami. Podniosła się z posłania. Na pod­łodze leżała jakaś koperta, jakby ktoś ją wsunął pod drzwi. Jednak kiedy je tyl­ko otwo­rzyła, na ze­wnątrz ujrzała jedynie pusty korytarz. Anonimowy posłaniec ulotnił się jak kamfo­ra. Za to wiado­mość w kopercie była od Uriela. Mieli się spotkać w Lasku Vincennes w Ogro­dzie Kwia­tów.

_W środku nocy?? Dziwne _— pomyślała. _I to na obrzeżach miasta. Bardzo ryzykowne, ale z dru­giej strony mogłam się tego spodziewać. Nasze pierwsze spotkanie też było o dość późnej, wieczoro­wej porze. A jeśli już go więcej nie spotkam?…_

Po krótkim namyśle zdecydo­wała, że poprosi o pomoc Alaina. On znał lepiej mia­sto. Dobrze się złożyło, bo miał akurat dyżur w recepcji. Od razu się ożywił na jej widok.

— To ty wsunąłeś mi kopertę pod drzwi?

— Nie wiem, o czym mówisz madamosielle.

— Mniejsza o to. Pójdziesz ze mną do Lasku Vincennes?

— Oczywiście. Bardzo chętnie. — Rozpromienił się jeszcze bardziej. — A gdzie konkretnie? Bo to dość rozległy te­ren.

— Do Ogrodu Kwiatów. O drugiej.

— Dobrze. Świetny pomysł. Wezmę coś na piknik. Przynajmniej się trochę opalisz.

— Ale po północy — dokończyła.

— Tak późno? A po co??

— Muszę się tam z kimś spotkać. To bardzo ważne.

— I bardzo głupie. Pardon. Chciałem powiedzieć, że to niebezpieczne.

— Wiem. Dlatego cię o to proszę. Zrobisz to dla mnie?

— No nie wiem. Monsieur Giaour… Nie ma dziś nikogo, kto by mnie zastąpił.

— Skoro tak… W takim razie pójdę tam sama.

— Nie mogę na to pozwolić — zaprotestował. — No, dobrze, pojadę tam z tobą. Ściągnę Karla. Ma u mnie dług.

Spacerowanie w nocy po Lasku Vincennes mogło się dla niej źle skończyć. Paryż był miastem ko­chanków, ale bardzo się zmienił na przestrzeni lat. I nie było tu już tak bezpiecznie, jak dawniej.

— Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć — odparła z szerokim uśmiechem.

— A dostanę coś za to? — Wskazał na swój policzek. — To taki paryski zwyczaj. Żartowałem.

Dziewczyna zrobiła nadąsaną minę, by po chwili cmoknąć go kordialnie w policzek.

— Drugi też.

W odpowiedzi pogroziła mu palcem.



Zajechali na miejsce. Hana poprosiła taksówkarza, by na nich zaczekał. Po czym ruszyli żwawo w głąb parku. Odeszli już spory kawałek…

— Dalej pójdę sama — zdecydowała.

— Ale jak to??

— Tak będzie lepiej.

— Nie zostawię cię samej w tym ciemnym lasku.

— Nic mi się nie stanie. Zaufaj mi.

— Ale… — Kręcił głową, widząc jej kategoryczny gest.

— W każdym razie będę w pobliżu.

_Nie po to tu z nią przyjechałem, by ją narażać. Nie mógłbym spojrzeć sobie pro­sto w twarz, gdy­by coś jej się stało…_

Odprowadził ją pochmurnym spojrzeniem, by po chwili ruszyć jej śladem…

Hana weszła w jedną z rozświetlonych latarniami alejek. Noc była ciepła i piękna, a nad jej gło­wą kiwał się księżyc. Mogła tak chodzić całymi godzinami i patrzeć w gwiazdy. Bez wyraźnego po­wodu. Uwielbiała noc.

Wtem usłyszała jakiś niepokojący szelest dobiegający zza krzaków. Coś czaiło się za drzewami. Zbyt dobrze znała to przejmujące uczucie. Wzdrygnęła się. Chwilę potem wypadł z nich przerażony zając. Uśmiechnęła się sama do siebie. Z całą pewnością nie było tu żadnych groźnych zwierząt. Co inne­go w lesie, ale nie w miejskim parku. Szła dalej wolnym krokiem…

Niespodziewanie coś runęło na nią z góry. Błyskawicznie odskoczyła na bok. Jakiś nienaturalny jazgot i pisk przeszyły powietrze. Nim zorientowała się, co ją napadło, to coś równie nagle znikło. Rap­tem też wszystko ucichło. Rozglądała się wokół, próbując zrozumieć, co się stało. Ale nie zna­lazła żadnego logicznego wyjaśnienia. W tym samym momencie zobaczyła nadbiegającego Alaina.

— Tu jesteś! — zawołał zdyszany.

— Coś się stało?

— Szedłem za tobą — przyznał trzęsącym się głosem. — Naraz z krzaków coś wyskoczyło, mignęło mi zaledwie, ale zauważyłem, jakie miało wielkie zęby. Wyglądało jak duży pies albo wilk.

— Nie wiedziałam, że są tu wilki.

— Skąd. Nie ma.

— A ja widziałam zająca — odparła.

— Zająca?? Nie żartuj.

— Naprawdę. A co nie ma tu zająców?

— Pewnie są. — Podrapał się po głowie. — Dziwne.

— W nocy wszystko wygląda zupełnie inaczej.

— Dlatego lepiej nie kusić losu i nie chodzić po ciemku. Najważniejsze, że nic ci się nie stało.

— Tobie też To nie był dobry pomysł, by tu przychodzić — dodała.

— Mówiłem, ale nie chciałaś słuchać.

— Dzięki Alain, że tu ze mną przyjechałeś.Rozdział 4

W Katedrze panowała głucha cisza. W jednej z ławek modlił się żarliwie jakiś mężczyzna, chyląc głowę z pokorą przed dużym, gotyckim ołtarzem. Spod szerokiego kaptura wystawały mu kosmyki jasnych blond włosów.

— Dobrze, że cię tu zastałem Kapłanie.

— Czego chcesz Jules?

Nie podniósł nawet głowy, udając, że się modli.

Przybysz usiadł obok:

— Już wiem, jak dopaść Uriela — oznajmił.

— Zamieniam się w słuch.

— Marius rozmawiał z kandydatem — zaczął. — Spotkał tę dziewczynę w Akademii. Podobno Uriel wpadł jej w oko.

— Skąd wiesz?

— Bo też go szuka.

— Nie zorientowała się, kim jest? — Kapłan odwrócił na niego zastanawiający wzrok. — Widać nie jest taka dobra, jak mówią.

— Ma za towarzystwo. Nie da się ją tak łatwo zastraszyć, ale… może nam pomóc.

— To bardzo ciekawe… — stwierdził, czytając w myślach swojego mistrza. — Iście szatański plan.

— Uczę się od ciebie Lucien.

— Jak ci się uda, na pewno to docenię. Artaban też. I wkupisz się łaski Damiana.

— Dziękuję Kapłanie.

— Idź już. Czekam na kogoś z tamtej strony. Lepiej, żeby cię tu nie było, jak przyjdzie.

— Rozumiem.

— Mała pogromczyni może nas jeszcze zaskoczyć. Bądź czujny.

Jules skierował swoje kroki w stronę portalu Św. Anny, mijając po drodze kunsztownie wykona­ne rzeźby. Przemknął pomiędzy pasmami rozszczepionego światła, bijącymi z wielkich witraży.



Hector chodził w tę i z powrotem, zerkając nerwowo na zegarek, który znajdował się na stylowej bransoletce i był więcej niż pamiątkowy. Teraz prawie wszyscy nosili smartwacha. On wolał stare gadżety, dzięki nim się wyróżniał. Prawie świtało. Miej­sce, gdzie przyprowadził go Marius napawa­ło go lękiem, ale nie mógł nijak stąd wyjść. Pozostało mu tylko biernie na niego czekać.

Całkiem niespodziewanie wyrósł przed nim jakiś stwór. Jakby wyszedł, z którejś ze ścian, albo wyrósł spod ziemi. Był długi i chudy jak szczapa, i patrzył na niego żarłocznie. Odskoczył na bok, widząc, jak się do niego zbliża. Serce waliło mu jak młotem, ale i tak nie miał gdzie uciec.

— Zostaw go! — usłyszał nagle głos. Obijał się o ściany piwnicy. Był wszędzie.

Potężny cios sprawił, że napastnik wylądował na ścianie i z jękiem opadł na kamienną posadzkę. Oczy chłopaka nie zarejestrowały nikogo, ale oprócz tego paskudnego stwora z pewnością ktoś tu jeszcze był.

— Jak go tkniesz, to mnie popamiętasz. Wynoś się stąd, ale to już!

Z mroku wyłoniła się jakaś postać. Średniej budowy szatyn szedł w jego stronę i nie wiedział, ja­kie ma wo­bec niego zamiary.

— To ty jesteś Hector?

Pobladły ze strachu potwierdził skinieniem głowy.

— Spokojnie. Nic ci nie zrobię.

— Jestem tylko zwykłym chłopakiem. Nie chcę kłopotów.

— Wiem. Nikt z nas ich nie chce. Marius jest twoim przyjacielem — bardziej stwierdził, niż spytał.

— Wcale nie. Ja tylko… — Spojrzenie jego piwnych oczu sprawiło, że umilkł.

— Nie zaprzeczaj. Znam go.

— Prowadzimy interesy. Nic więcej. — Wzdrygnął się, słysząc naraz za sobą głos Mariusa:

— Co tu robisz Jules?

_„Pilnuję tylko twojego przyjaciela. Gdyby nie ja sprzątnąłby ci go sprzed nosa popapraniec”._

_„Rozumiem. Możesz nas zostawić samych?”._

_„Przyszedłem do ciebie. Musimy porozmawiać. Czekam na zewnątrz_”.

Marius po krótkiej telepatycznej wymianie zdań, odprowadził go chłodnym wzrokiem, przeno­sząc go na chłopaka.

— Wypuść mnie stąd, proszę. Nic nie wiem o Urielu. Blefowałem.

— Najpierw musimy sobie coś wyjaśnić.

— Chciałem tylko wyrwać tę panienkę.

— Ugryzł cię?

— Kto?

— Pytam, czy Jules cię spróbował?

— Nie. Wyrzucił tylko tamtego potwora. Potem pojawiłeś się ty. Dlaczego tak na mnie patrzysz?

— Denerwujesz się. Chyba nie mówisz mi całej prawdy.

— Nigdy cię nie okłamałem.

— Naprawdę? — Wzrok Mariusa ślizgał się po jego szyi.

— Jestem wobec ciebie lojalny. Nikomu nie mówię o naszych interesach.

— Wiem, jaki jesteś rozmowny. Jeszcze chwila, a wszystko byś mu po­wiedział.

— Nigdy bym cię nie zdradził.

— Można to sprawdzić tylko w jeden sposób. — Nie spuszczał go z oka. — Znamy się chyba wy­starczająco długo. Jestem z ciebie zadowolony. Byłbym bardziej, gdybyś…

— O nieee…!

Nie zdążył zrobić uniku, gdy z zaskoczenia złapał go silnie za gardło i przytrzymał na miejscu.

— Zostaw mnie! To boli…

— Pomożesz mi znaleźć Uriela — rzucił twardo.

— Wszystko, co chcesz, tylko nie gryź.

— Wszystko? — Ścisnął go kościstymi palcami, patrząc mu głęboko w oczy.

— Przestań.

— Więc wiesz, gdzie on jest?

— Domyślam się.

— To dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś?

— Bo… ona mi nie kazała — wychrypiał.

— Kto?

— Hana.

Marius wybuchnął gromkim śmiechem, wypuszczając go z rąk.

— Pozwól mi odejść. Błagam. — Dyszał ciężko.

— Ale mnie ubawiłeś. Spotkamy się później. Spadaj!

Hector wybiegł z ciemnej piwnicy, wpadając wprost na Julesa. Ten uśmiechnął się wymownie, pozwalając mu przejść. Chłopak pędził przed siebie na oślep. Biegł przez całą drogę, zatrzy­mując się do­piero niedaleko swojej ulicy. Roztrzęsiony dłu­go się nie mógł pozbierać po tym, co się stało.

_Po jaką cholerę w to wchodziłem? Po co mi to było??…_

— Dziękuję za pomoc.

— Chcesz go przemienić? — spytał prosto z mostu Jules.

— Może tak, może nie. Nie twoja sprawa — odpalił.

— Powinienem wiedzieć, co zamierzasz.

— Ty?? A z jakiej racji?

— Ale Gabriel tak.

— Hm. Poinformuję go, jak będzie trzeba. Nie wchodź pomiędzy mnie a mojego Pierwszego.

— Podobno jego nowy uczeń Bertrand jest tak samo zdolny, jak ty, jeśli nie zdolniejszy. — Przyglą­dał mu się uważnie.

— Ale przechodzony, po zmianie mistrza-rezydenta — odparował. — I dogadał się z Ara­kielem za moimi plecami.

— Tak bywa. Jesteś zazdrosny bardziej o niego czy o jego umiejętności?

— Też coś! — oburzył się Marius. — Augustusa i jego klanu już nie ma. Z góry był skazany na po­rażkę. Bertrand zawdzięcza Gabrielowi życie, a kapłan Arakiel jest go po prostu ciekawy.

— A ty nie?

W odpowiedzi skrzywił się, przewracając oczami.

— Cóż… Rozmawiałem z Lucienem o twoim kandydacie — wrócił do tematu Jules. — Chłopak jest bystry i może się nam przydać. Kapłan też tak uważa.

— Nam czy wam? — Marius ściągnął brwi.

— Wszystkim. Może nam pomóc… w złapaniu Uriela. Wiesz, jak wszyscy tu lubią tych iberyj­skich włóczę­gów — dokończył Jules.

Mistrz Gabriela pokiwał głową:

— On nic nie wie.

— Albo nie chce ci powiedzieć.

— Sprawdziłem go.

— Dziwne, bo odniosłem wrażenie, jakbyś go tylko wystraszył.

— Mam swoje sposoby.

— Cóż. Byłoby dobrze, gdybyś przekonał go, by doprowadził do spotkania Uriela z tą dziewczy­ną. Hana zdaje się, ma na imię — dodał.

— Myślisz, że Uriel potrzebuje naszej pomocy, by się z nią spotkać? — zdziwił się Marius.

— Oczywiście, że nie. Ale chcemy przy tym być. Prawda? Taka okazja szybko się nie po­wtórzy. Cały czas się nam wymyka, a pogromczyni nam w tym pomoże.

— I go zabije, jak tylko się dowie, co przed nią ukrywa. Na tyle głupia chyba nie jest? — Ściągnął mocno brwi.

— Nie sądzę. Sam przecież mówiłeś, że wpadł jej w oko. A jeśli i ona jemu to gołąbeczki są nasze.

— Ona ma potężnych przyjaciół — przypomniał mu Marius.

— Na każdego znajdzie się sposób. Pamiętaj, że jest tylko człowiekiem.

— A co z sojuszem? Chcesz go zerwać z powodu Uriela?

— Sojusz z Klanem Rodina i tak wisi na włosku. Nigdy nie było nam po drodze z Hiszpanami.

— Myślę, że poradzimy sobie bez niej — uciął Marius.

— Ale ona tu jest. Po coś przyjechała i może nam szkodzić. Nikt nie wie, co zamierza.

— Więc niech ją pilnują, dopóki stąd nie wyjedzie. Niepotrzebne nam takie kłopoty.

— Kapłan Lucien miał obawy w stosunku do ciebie. Teraz widzę, że słuszne.

Jules świdrował go wzrokiem.

— Też nam nie do końca po drodze. Jednak cenię wasz klan i nie zamierzam występować przeciw­ko niemu. Sylena też wam sprzyja… i Ar­den.

— Podobno. — Wzruszył lekceważąco ramionami. — Wiedz jednak, że Lucien tego chce. I ja też. Co do Klanu Saint Germain, to dobrze wiesz, że się nam z nimi nie układa, zresztą i tak nie zabie­gamy o ich względy. Wchodzenie im w paradę jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.

— Za to Ismena wam sprzyja, a ona ma mocną pozycję.

— Ismena trzyma się Tuluzy. Każdy z nas zna swoje miejsce, a przynajmniej powinien.

Mistrz Luciena patrzył na Mariusa wyczekująco.

Umilkli na chwilę…

— W porządku. Pomogę ci — zdecydował naraz Marius. — W końcu jestem ci coś winien.

Jules skinął głową z zadowoleniem. Był rad, że ich dobra znajomość i układy nie uległy zmianie.

Marius i Jules należeli do dwóch antagonistycznych klanów. Pierwszy z nich do klanu ciemności, któremu przewodził arcykapłan Febus, a drugi do klanu cienia, którego najwyższym ar­cykapłanem był Damian. Mimo tego ich klany jakoś się dogadywały, zawierając sojusz o nieagresji. Jednak nie wszyscy się do tego stosowali i w każdej chwili mógł wybuchnąć między nimi kolejny kon­flikt.

Marius był mistrzem arcykapłana Gabriela, który podlegał samemu Febusowi. Arakiel natomiast zajmował stanowisko kapłana i był jednocześnie podwładnym Gabriela. Bertrand i Sylena też nale­żeli do tego klanu. Ich strefa wpływów obejmowała Bordeaux i pobliskie ziemie. Jules nato­miast podlegał kapłanowi Lucienowi, którego zwierzchnikiem był arcykapłan Artaban. On z kolei był pierwszym po Damianie. Zasiedlali obszar Lyonu i okoliczne miasteczka.

Jednak wampirzych klanów we Francji było znacznie więcej. I każdy z nich pragnął władzy. Naj­bardziej liczono się z klanem ciemności Saint Germain, który miał szerokie wpły­wy na całym ob­szarze Pary­ża i daleko poza nim. Stamtąd też zarządzał resztą wampirzej społeczności, choć nie wszyscy się na to godzili.

Często wy­buchały mię­dzy klanowe kon­flikty. Bez pardonu walczono o ziemię i o walutę, którą była krew. Zimnokrwi­ści nie musieli się martwić o pieniądze, zawsze znalazł się jakiś bogacz, któ­rego zabija­li, by potem przejąć jego majątek. Grabili i zadawali gwałt bez najmniejszych skrupu­łów. Tak było wszędzie na świe­cie, nie tylko we Francji.

Klany cienia, choć czuły się u siebie nie­mal wszędzie, dając sobie swego czasu przypiąć łatkę re­zydentów, to miały też i własne ziemie, których nie po­zwoliły sobie nikomu odebrać. Tam też wio­dły prym i trzymały władzę, spychając tym samym klany ciemności na drugi plan, w inne obszary, gdzie mieli mniej do powiedzenia. Jednym z takich klanów był Klan Ismeny, któ­ry zajmował Tulu­zę i Langwedocję. Miał on ugrun­towaną pozycję, mimo że od jakiegoś czasu trzymał się na uboczu. Zapracował sobie na nią okru­cieństwem i własną krwią.

Natomiast naj­mroczniejszym z klanów Deepshadow siał przerażenie zarówno między kla­nami ciem­ności, jak i wśród swoich pobratymców. Czarni kapłani mieli swoich reprezentantów na ca­łym niemal świe­cie. Przedstawiciel Klanu Odwróconej Gwiazdy — Samael był okrutny, Miał jednak po­tężną konkurencję na Bliskim Wschodzie w postaci Octopulosa.

Jed­nak solą w oku klanów francuskich były klany z Półwyspu Iberyjskiego, które często naprzy­krzały się, wchodziły im w paradę. Psuły im interesy i siały niezgodę. Walczyli ze sobą szcze­gólnie za­jadle, do ostatniego kła, ostat­niej kropli krwi. Bezwzględni, zimni do szpiku kości, jak to wampi­ry. Także te zimne, krwiożercze istoty cieszyły się bardzo złą, potworną sławą.

Żaden człowiek nie mógł im dorównać, chyba że przeszedł na ich stronę. Stał się jednym z nich. Wtedy nie było już odwrotu.Rozdział 6

Ostry dźwięk dzwonka wyrwał Hectora ze snu. Z początku nie wiedział, czy to dzwoni telefon, czy ktoś do drzwi. Po nocnej przygodzie spał jak zabity do samego połu­dnia.

— Kto mówi?! — rzucił machinalnie do słuchawki.

— Xavier. Chyba cię nie obudziłem?

— Mów szybko, o co chodzi.

— Nie było cię dziś na zajęciach. Musiałeś gdzieś ostro zabalować.

— Żebyś wiedział. Czego chcesz?!

— Potrzebuję czegoś. No wiesz… To nie na telefon. Mogę wpaść? Jestem niedaleko.

— No dobra. Chodź.

Podniósł się ciężko z tapczanu, przegarniając włosy i sięgnął po karton, w którym ukrył towar. Było tego całkiem sporo. Nie zdążył dobrze wstać, gdy wtem usłyszał głośne pukanie do drzwi.

_Szybki jesteś. Nie ma to, jak być na głodzie…_

— Już idę!

Podszedł do solidnych drzwi, odsuwając ciężką, metalową zasuwę, która chroniła go przed wła­maniem i nieproszonymi gośćmi. Był środek dnia. Nie miał się więc czego obawiać. Obcy o tej po­rze odpoczywają. Tłumaczył sobie. Mimo tego spojrzał przez wizjer. Był cały przymglony, jakby go ktoś czymś upaćkał i niewiele mógł zobaczyć. Niezadowolenie klienci często zostawiali mu takie niespodzianki. Zarzygana wycieraczka, czy umazana klamka nie należały do rzadko­ści.

Otworzył wolno drzwi, zdejmując łańcuch, ale zamiast Xaviera zobaczył jakiegoś obcego faceta w ciemnych okularach i skórzanej kurtce, takiej jaką noszą zwykle motocykliści. Chciał je szybko zamknąć, ale tamten przytrzy­mał drzwi nogą i siłą wtargnął do środka, przewracając go na podłogę.

Po czym ogłuszył sil­nym cio­sem.

Kiedy się ocknął, zobaczył przed sobą twarz napastnika. Ten nie miał już na sobie okularów, a w po­koju panował półmrok. Obcy zasłonił okna roletami, by do środka nie wpadały promienie słońca. Od razu się zreflektował z kim ma do czynienia.

— Żadnych gwałtownych ruchów, a nic ci się nie stanie — rzucił ostrzegawczo.

— Kim jesteś? I czego chcesz? — wymamrotał.

— Ciemnym wędrowcem. Szukam Uriela.

— Nie mam pojęcia, gdzie on jest. — Pokręcił głową. — Dajcie mi w końcu spokój.

— Spokojnie. Nie jestem taki jak tamci. Chcę mu pomóc — wyjaśnił.

— Ale ja naprawdę nic nie wiem. Przysięgam.

Nagle usłyszeli dzwonek do drzwi. Zaraz potem rozległo się pukanie.

— Hector otwórz to ja.

— Kto to?

— Kolega. Ma do mnie interes.

— Jeśli się odezwiesz, będę go musiał zabić. A za wszystko odpowiesz ty, bo ja zniknę.

Skinął głową, że rozumie.

Odczekali, aż Xavier odejdzie. Trochę to trwało, ale w końcu odpuścił.

— Porozmawiajmy poważnie… Nazywam się Cordian Ferreira. Uriel jest moim uczniem. Nie po­winno go tu być. Jego miejsce jest w Barcelonie — dodał ciemny blondyn o gorejącym wejrzeniu.

— Nic mi o sobie nie mówił, ale wspominał, że stamtąd pochodzi.

Hector przełknął nerwowo ślinę.

— Nic?! Ślad prowadzi do ciebie. Ty wiesz! Nie rozumiem, dlaczego zaufał właśnie tobie.

— Mamy zajęcie w Akademii. Rozmawialiśmy tylko… trochę. Domyśliłem się, kim jest, a on nie zaprzeczył — tłumaczył.

— Czyim jesteś kandydatem?! — rzucił, obchodząc go ze wszystkich stron, jakby coś sprawdzał.

— Kim?? Nie rozumiem.

— Mów. Komu służysz?!

— Nikomu.

— Mam cię ugryźć, żeby się tego dowiedzieć, czy sam mi powiesz?

— Ja tylko… handluję z nimi. Nie wiem, o co ci chodzi.

— Czym? Własną krwią?!

— Psychodelikami.

— Więc nie chcesz być jednym z nas? — Przyglądał mu się uważnie, widząc, jak blednie. — Cieka­we… Jeden z nich coś ci obiecał i przychodzi do ciebie częściej niż inni. Nosisz na sobie jego znak.

— Nawet mnie nie dotknął — wyrzucił.

— Akurat. Marius będzie się tobą żywił, dopóki nie umrzesz albo cię przemieni. To jedynie kwe­stia czasu. Każdy z nas tak robi.

— Powiedział tylko, że będzie mnie chronił przed innymi.

— Jak widać, nie dotrzymał słowa.

Zaległo dłuższe milczenie. Hector bił się z myślami…

_Co robić? Jak się mam ratować?…_

Mógł grać na zwłokę, odsłonić rolety, by wpuścić do pokoju trochę światła. Wiedział jednak, że to go tylko rozwścieczy. Aż w końcu dopad­nie go i zabije. Wolał nie ryzykować.

— Powiedz mi wszystko, co wiesz, a daruję ci życie.

— O Urielu?

— O nim i o wampirze, który się koło ciebie kręci.

— Ja nic nie wiem…

Hektor cały się spocił, bijąc się z myślami:

_A jeśli mu powiem, a on i tak mnie zabije?…_

— Nie kłam, bo drugiej szansy już nie będzie — zagroził Cordian, patrząc na niego spode łba.

— Dobra… — Chłopak wziął głęboki oddech, wyrzucając: — Marius chce dopaść Uriela. Szuka go też pewna dziewczyna… Mam doprowadzić do ich spo­tkania. On mi kazał.

— Jaka dziewczyna??

— Ma na imię Hana — przypomniał sobie nagle.

— Znasz jego kryjówkę?

— Wiem, gdzie mógłby być, ale nie jestem pewien… — wyraźnie się wahał.

— Gdzie?! Mów!

— Na Placu Pigalle u Severiny — wyrzucił, przyparty do muru.

— Kłamiesz.

— Zawsze mówił, że najciemniej pod latarnią. Severina tam pracuje.

— Jeśli mnie okłamałeś, już jesteś martwy. Tak samo, jeśli komukolwiek o tym piśniesz słowo.

— Nie powiem nikomu. Przysięgam.

Hektor usiłował opanować drżenie. Bał się, że nie wyjdzie z tego żywy. Że jak nie on, to Marius z pewnością go wykrwawi.

— Jeśli Marius cię ugryzie. I tak będzie o wszystkim wiedział — stwierdził, zawieszając na nim za­ognione spojrzenie.

— Nie powiem mu. Nic mu nie powiem…

Dygotał coraz bardziej, starając się na niego nie patrzeć.

— Lepiej będzie, jak zapomnisz o naszej rozmowie i że kiedykolwiek tu byłem.

Cordian wyciągnął w jego stronę dłoń i przejechał mu nią szybkim ruchem przed oczami, mam­rocząc coś pod nosem. Sprawił, że chłopak osunął się na podłogę bez czucia.

Po chwili wyszedł, zostawiając go pogrążonego w głębokim śnie.Rozdział 16

Noc spowijała miasto długą peleryną, na której skrzyło się nieskończone roje gwiazd, konstela­cja za konstelacją. Lucien przysiadł na balkonie swojego domu w dzielni­cy willowej, oparty o metalo­wą barierkę i patrzył przed siebie, jakby na coś lub na kogoś czekał.

Nagle dało się słyszeć głośny huk. Na niebie pojawiły się fantazyjne pióropusze petard, mieniące całą paletą barw i odcieni. Po powrocie do pokoju zastał w nim jednego z ciemnych kapłanów.

— Miło cię widzieć w moich skromnych progach Behemusie.

Nie okazał większego zdziwienia, choć ta nagła wizyta nie była mu chyba w smak.

— Nie mogłem dłużej czekać.

— Czego się napijesz? Mam wysokiej jakości krew.

— Dziękuję. Nie jestem głodny.

— Czemu zawdzięczam twoją wizytę?

Nagle usłyszeli szelest dobiegający z drugiego pokoju.

— Chyba nie przeszkadzam?

— To tylko Cleo. Jedna z łowczyń. Nowy nabytek — odparł z uśmiechem. — Wiele potrafi.

— Łowczyni czy cordia, zawsze to dodatkowe oczy i uszy. Nie jest tu potrzebna.

Ta zbudziła się z drzemki, zaglądając ukradkiem do salonu. Dał jej znak, by im nie przeszkadza­ła. Odeszła płynnym, zmysłowym krokiem w stronę łazienki.

Dalej porozumiewali się za pomocą myśli. Behemus wolał być ostrożny.

_„Umawialiśmy się inaczej. Myślałem, że na więcej cię stać”._

_„Niedługo będę go miał, Kapłanie”._

_„Chcesz go mieć dla siebie, a nie dla naszej wspólnej sprawy”._

Czarny kapłan przyglądał mu się wnikliwie.

_„Cenię ją wyżej niż pragnienie krwi. Póki, co przyda się nam obu”._

_„Wywołasz wojnę z Rodinem, a o to chodzi oświeconym. Wycisną was potem jak cytrynę. Zabiorą wam energię. Transfer musi być tajny. Najlepiej bę­dzie, jak przekażesz go mi”._

_„Jak tylko spotka się z Haną i połączy ich jedna energia, wart będzie dużo więcej. Za jednym ra­zem możemy pozbyć się ich obojga. I zapisać się w Księdze Czasu”._

_„Chyba nie wierzysz w tę przepowiednię o dziecku Nowego Eonu? To mit. Brednia wymyślona przez buddich. Ta dziewczyna nim nie jest” _— prychnął, uderzając w dziki, niepohamowany śmiech.

_„Ale też nie taka sobie zwyczajna z niej pogromczyni”._

Lucien był śmiertelnie poważny.

_„Wspomagają ją to wszystko. Chiron chce nas wszystkich trzymać w garści. Myśli, że staniemy się potulni jak baranki, podlegli jego woli. Robią z nami, co im się żywnie podoba”._

_„A Klan Dawida?!” _— Nie wytrzymał.

_„Wszystkich nas wprowadzili w błąd. Nigdy nas nie unice­stwią. Nie są w stanie tego zrobić. Po­trzebni im je­steśmy tak jak nam ludzie. Druqula i ja już daw­no przejrzeliśmy plan buddich”._

_„To bardzo interesujące”…_

_„Damian też o tym wie, ale woli to zatrzymać dla siebie”._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: