- W empik go
Neverending Confusion - ebook
Neverending Confusion - ebook
To trzeci i ostatni tom sagi: Parallel Timeline. Historia pogromców i wampirów toczy się dalej, akcja płynie wartko i nie zwalnia. Dzieje się we Francji i Hiszpanii, ale nie tylko tam. Powieść ma wiele wątków, a losy bohaterów przeplatają się wzajemnie. Przeżywają wzloty i upadki, chwile szczęścia i dramaty. A wszystko to w równoległym świecie na linii czasu, która jest tuż obok. Co też czyni spore zamieszanie. Walka Dobra ze Złem trwa. Jak to się skończy?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-825-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To już trzecia, a zarazem ostatnia część sagi o ludziach, pogromcach, wampirach i innych istotach, które nazwałam wysokoenergetycznymi. W książce poznacie nowe klany wampirów i innych istot, ich rangi i funkcje, które pełnią w owych strukturach. Dowiecie się trochę o ich życiu, obyczajach i uczuciowych rozterkach. Podobnie jak ludzie borykają się z wieloma problemami i nieobce są im życiowe zawirowania i inne turbulencje.
Tym razem akcja powieści przenosi się do Europy, kilku miast i miasteczek Francji i Hiszpanii, ale powraca też na chwilę na Antypody. Ta część podobnie jak poprzednie obfituje w wiele przygód i niespodziewanych zwrotów akcji. Książka jest wielowymiarowa i zawiera wiele wątków, które się ze sobą przeplatają. Właściwie nie ma w niej przypadkowych postaci, bo są one ze sobą w jakiś sposób powiązane.
Bohaterowie powieści zmieniają się w miarę upływu lat i dziesięcioleci, a walka Dobra ze Złem jak trwała tak nadal trwa. Nie tylko ludzie mają swoje wady i słabości, doświadczają i uczą się na własnych błędach albo nie uczą.
Zamieszania jest co niemiara, bo te krainy pogrążone są w chaosie. Alternatywna rzeczywistość i ta realna, w której żyjemy, odbijają się w sobie jak w lustrze, ponieważ znajdują się na bliźniaczej linii czasu, tuż obok siebie.
Tylko, czy wszystkich ludzi na świecie wypełnia ta sama energia? A może całkiem inna? Skąd wiemy, czy na pewno nimi są? Czy świat, który znamy, to jedynie kropla w wielkim oceanie innych światów?
Skąd bierze się to całe zamieszanie i kto za to odpowiada? Gdzie leży granica pomiędzy możliwe a niemożliwe? A może to tylko iluzja? Może świat wygląda zupełnie inaczej, niż myślimy? Mam nadzieję, że po lekturze mojej książki znajdziecie odpowiedzi na te pytania, a przynajmniej spojrzycie na życie z nieco innej perspektywy.Prolog
Głęboka noc spowijała cały Paryż aksamitnym, mlecznym woalem, lecz miasto wcale nie spało. Ogrom świateł i gwar panował tu większy niż za dnia. Restauracje i małe kawiarenki w centrum znów pękały w szwach. Dostęp do nowych źródeł energii sprawił, że wszystko stało się wygodniejsze i prostsze. A po kryzysie sprzed wielu lat już prawie całkiem zapomniano. Tylko we wschodniej części miasta na Cmentarzu Père-Lachaise panowała głucha, posępna cisza, a starą nekropolię spowijała gęsta, szara mgła. Nikt z żywych nie śmiał się tu zapuszczać w środku nocy.
Wśród okolicznych mieszkańców krążyły mrożące w żyłach opowieści o żywych trupach krążących tu po zmroku. Wielu śmiałków, którzy odważyli się przyjść na cmentarz, przepadało bez wieści, choć przedtem przechwalali się, że z łatwością obalą krążące o tym miejscu mity. Przyjmowali nawet zakłady, że tak się stanie. Żaden z nich jednak nigdy nie stawił się po odbiór nagrody. Nikt też o nich więcej nie słyszał. Legendy o nocnych zjawach, upiorach i ludziach przypominających zombi oraz wampirach przetrwały, choć w obecnych czasach nikt już w nie nie wierzył, to dziwne, niewytłumaczalne zjawiska miały tu wciąż miejsce i żyły własnym życiem.
Cmentarz był dobrze pilnowany i zadbany. Jednak ci, którzy go doglądali, troszczyli się o niego, zawsze robili to za dnia. Zbyt dobrze znali stare opowieści i udzielał im się swoisty klimat tego miejsca, więc woleli nie kusić losu. Natomiast grabarze i inni pracownicy najemni robili to, co do nich należało, nie dając wiary żadnym pogłoskom.
Mgła unosząca się nad nekropolią gęstniała coraz bardziej, spływając na pomniki, krypty i grobowce. Bezdomny, który po kilku butelkach taniego wina za nic miał strach i zwykł nocować w pobliżu jednej z kryp, nagle ujrzał przesuwające się w oparach mgły zjawy. Początkowo myślał, że to jeden z dronów, które w nocy krążyły bezszelestnie nad nekropolią, zaglądając w trudno dostępne miejsca, a z którymi spotkania wolał uniknąć, by nie narazić się tutejszej policji, jednak to nie było to. Nagle zjawy zaczęły przybierać kształty dziwnych, karykaturalnych postaci.
Przecierał oczy ze zdumienia, ale zjawy nie znikały. Zdawały się sunąć ku niemu i otaczać go ze wszystkich stron. Przerażony zerwał się, uciekając w popłochu. Zaburzona alkoholem koordynacja sprawiła, że potykał się o własne nogi, wpadając na płyty nagrobne. Kiedy tylko uniósł głowę, ujrzał nad sobą ciemną postać o długich, szponiastych łapskach, wystających z ust kłach, podobnych jak u zwierzęcia. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy potwór zacisnął ciężką łapę na jego gardle. Po czym wbił w niego ostre pazury. I zawlókł do wielkiego grobowca.
Duszne, ciężkie powietrze i siąpiący deszcz poniosły opary mgły poza kamienny płot, zabytkową, zdobną bramę niknąc gdzieś w małych uliczkach miasta.
Kiedy tylko pokazały się pierwsze promyki wschodzącego słońca na Cmentarz Père-Lachaise powrócił spokój. To zabytkowe miejsce, często odwiedzane przez turystów było naznaczone modlitwą, kontemplacją i licznymi wspomnieniami tych, co odeszli na drugą stronę. Oni to poznali tajemnicę życia i śmierci. Dama z kosą zabiera bogatych i biednych. Nikogo nie wyróżnia i na próżno się do niej modlić, błagać o łaskę. Niektórych jednak zabiera przedwcześnie. O wiele za szybko, gdy zło, które potęguje się, żądne jest coraz większej liczby ofiar i ich krwi. Żadna wojna nie zaspokoi tej żarłoczności, bo zło nigdy nie śpi. Co najwyżej drzemie. A najgorzej, gdy tak bardzo upodabnia się do dobra, że nie sposób go od niego odróżnić.Rozdział 1
Dziewczyna nie mogła zmrużyć oka, ale czy można spokojnie spać w takim mieście jak Paryż? To miasto miało swoją długą historię i niebywały czar. Garbaty księżyc przeglądał się w wodzie, wędrując po bezchmurnym niebie. Pisk rybitw unoszących się nad starymi barkami i zgiełk ulicy wypełniały powietrze. Na wyspie na Sekwanie wznosiła się dumnie gotycka Katedra Notre Dame. Nieodłączny symbol Paryża, romantyczny widok po zmierzchu.
Jest bardziej romantyczne miasto na świecie niż Paryż? Chyba nie ma. Mimo zamieszania i wewnętrznego niepokoju takim pozostał. Hana była nim zachwycona. To miały być jej wymarzone wakacje. Czekała na nie od wielu lat. Wreszcie mogła sama wyruszyć w tę podróż do Europy i stawić czoła wyzwaniom jakie tu na nią czekały.
Otulona ciepłym światłem ulicznych lamp, szła wolno mostem Pont Neuf, powłócząc wzrokiem wzdłuż spokojnego nurtu rzeki. Napawała się chwilą, pozwalając odpłynąć myślom w nieokreśloną dal. Czuła pewnego rodzaju podekscytowania, przywołując obecność czegoś nienazwanego, a jednocześnie ulotnego i przemijającego jak wszystko.
_Ach jak cudownie byłoby znaleźć się tu w czasach świetności miasta, gdy nie znano jeszcze tych wszystkich zdobyczy cywilizacji. Cofnąć się w złote lata Francji… —_ snuła, malując w myśli obrazy.
Wtem przelatujący nad jej głową samolot raptownie zburzył to piękne wrażenie, a jej fantazje utonęły w odmętach rzeki. Czy działała na nią ta wyjątkowo jasna łuna księżyca, czy to, że była tu po raz pierwszy i dała się ponieść atmosferze miasta? Nie wiedziała. Potrafiła jednak w mgnieniu oka porzucić krainę marzeń i powrócić do rzeczywistości. A może tak jej się tylko wydawało?
…
Tuż przy wejściu do metra na kamiennym murku siedział jakiś młody mężczyzna i z pochyloną nisko głową kreślił coś zapamiętale na papierze. Był wyraźnie tym zaabsorbowany, bo zdawał się jej nie dostrzegać. Podeszła bliżej, zerkając mu ostrożnie przez ramię…
— Ładna kreska — zagadnęła po angielsku, dając mu znać o swojej cichej obecności. Głupio jej było tylko tak stać i patrzeć. Drgnął, odwracając na nią zdziwione spojrzenie:
— Tak sądzisz?
— Znam się na tym — odparła z uśmiechem. — Kiedyś też trochę rysowałam.
— Być może jestem artystą — uprzedził jej pytanie.
— A jesteś?
— W takim mieście jak Paryż nie można nim nie być.
— No, tak…
— Chodzę na zajęcia Madame Michelle.
— Do Louvre Academy?
Potwierdził skinieniem głowy.
— To wszystko jasne. Jestem Hana — zreflektowała się nagle.
— Miło mi — rzucił niedbale, wracając do szkicowania.
— A ty…?
— Uriel.
— Ciekawe imię, takie…
— Anielskie? — prychnął.
— Właśnie.
Znów się uśmiechnęła, zastanawiając się czemu jest taki poważny.
— Często tak spacerujesz samotnie w nocy? — spytał nagle.
— Jestem już dużą dziewczynką.
— Ale zdradza cię ten sam niepokój. — Zahaczył wzrokiem o jej źrenice. Były okrągłe jak dwa ziarnka grochu.
— Raczej ciekawość — odpaliła. Nie wyglądał jej na zbira, choć dobrze wiedziała, że pozory czasem mylą. — Lubię poznawać nowych, interesujących ludzi.
— Uważasz, że jestem interesujący, że tu jestem czy dlatego, że rysuję?
— Może jedno i drugie.
Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, czy przypadkiem mu się nie narzuca.
— Nie przeszkadzasz mi — uprzedził jej słowa.
— No ja myślę…
— Chociaż Amerykanki mają łatwość zagajania obcych mężczyzn. Angielki są w tym bardziej powściągliwe — myślał głośno. — A Francuzki, te smakują wybornie, chyba jednak wolę Hiszpanki. A ty zdaje się, należysz do tych pierwszych?
— Jestem z Sydney.
— No tak, dziewczyna z buszu — stwierdził, kiwając głową.
Jego palce znów zaczęły kreślić coś na papierze.
— Raczej z sąsiedztwa. — Poczerwieniała. Naraz wydał jej się bardzo impertynencki. — A co do nocy, to jeszcze do niej daleko. Nie przeszkadzaj sobie.
— Jak dla kogo…
Odwróciła się szybko na pięcie. Ani myślała z nim dłużej rozmawiać.
_Co za gbur!…_
— Nie uciekaj! — Ruszył za nią, zbiegając po schodach do stacji metra. — Nie miałem nic złego na myśli. Lubię odważne dziewczyny.
— Odniosłam inne wrażenie.
— Czasem mówię co mi ślina na język przyniesie. Wybacz.
— I pewnie jesteś snobem jak większość Francuzów.
— Mon Dieu! — Zatrzymał się, widząc jak też przystaje. — A kto powiedział, że nim jestem?
— Żyjesz tu, więc chyba ci to odpowiada. Wybacz taki stereotyp.
— Przecież wcale się nie znamy — żachnął się. — Mógłbym cię przerazić, ale nie chcę.
— Przerazić? I tym próbujesz mi zaimponować?
— Myślałem, że już to zrobiłem. — Lustrował ją uważnie wzrokiem.
— To cię rozczaruję, bo tym razem obejdziesz się smakiem. — Zauważyła delikatny uśmiech błąkający się w kącikach jego ust.
Wyglądał dość intrygująco w tym sztucznym świetle, niczym postać żywcem wyjęta z japońskiej mangi. Zwracał na siebie uwagę wysokim wzrostem i ładną, proporcjonalną sylwetką. Krótkie czarne włosy i oprawa oczu przyciągały niejeden wzrok. Nagle wokół nich zrobiło się zupełnie pusto, jakby ci wszyscy ludzie, śpieszący do metra nagle się gdzieś wynieśli.
— Już się pożywiłem, ale ciebie chyba trzeba by nakarmić. Masz taką wąską talię, że jakby cię złapać, to byś się złamała na pół.
— I to ma być śmieszne? Wprawdzie nie jadłam jeszcze kolacji, ale znajdę sobie lepszego kompana — wymsknęło jej się. — Nie trudź się.
Przyglądała mu się z ukosa…
_Jest niezły, tylko dlaczego taki zadufany w sobie? I ten jego chłodny, niepokojący wzrok, mieniący się iskierkami ognia…_
Przyciągał ją i odpychał jednocześnie. Powinna była odejść, ale nie mogła, jakby coś ją przy nim trzymało. Nie rozumiała co się z nią dzieje. Dziwnie się z tym czuła.
— Może jednak zmienisz zdanie i dasz się zaprosić na jakąś małą przekąskę? — zapytał ostrożnie. Wahała się, co nie uszło jego uwadze. To był dla niego dobry znak. Tylko na to czekał. Przypuścił łagodny atak. — W ramach przeprosin, oczywiście.
— Ach tak…
Kręciła głową, jakby na przekór. Już nie wiedziała, co ma o nim myśleć. Było w nim coś takiego, co nie dawało jej spokoju.
— Kolacji nie śmiałbym ci proponować. Ty wybierasz, ma cerise. — Uwodził ją wzrokiem. — Wyraź tylko życzenie, jestem do twoich usług.
— Moja wisienko?? A może… Zimny deser dla ochłody? — Patrzyła z rozbawieniem, jak się zamaszyście kłania. — Jesteś niemożliwy. Ostateczne… Może być kawa i ciastko.
— Świetnie. Poczekaj chwilę, wrócę tylko po notes.
Nie zdążyła odpowiedzieć i już go nie było. Pomknął jak strzała w stronę schodów.
— Bonsoir, Paris. — rzuciła, stając przy automacie z kawą.
Czas mijał leniwie, a może jej się tylko tak wydawało?
_Gdzie on się podział?…_
Kręciła się niespokojnie, zerkając na zegarek w telefonie. Minęło prawie siedem minut, a jego jeszcze nie było. Po chwili wyraźnie zniecierpliwiona wyszła na zewnątrz. Notatnik leżał na kamiennym murku tam, gdzie go spotkała, ale mężczyzny tam nie było. Przepadł jak kamień w wodę. Wzięła do ręki cienki zeszyt, przerzucając kilka stron. Szkice, które ujrzała, były naprawdę dobre, w tym ten ostatni — starej kamiennicy, na tle nadgryzionego lekko księżyca, otoczonego gęstymi chmurami, który tak przykuł jej uwagę.
Rozglądając się jeszcze przez chwilę, ruszyła ulicą wzdłuż rzeki.
_A może miał jakiś ważny powód, by tak szybko odejść? Bez notatnika?? Bez słowa wyjaśnienia? Najwyraźniej musiało się coś przytrafić, skoro się tak bardzo śpieszył. Może się czegoś lub kogoś przestraszył? Hmm… Nie wyglądał na takiego, którego łatwo jest nastraszyć…_
To tajemnicze, nagłe zniknięcie nie dawało jej spokoju. Musi czym prędzej to wyjaśnić.
_Może Madame Michelle mi pomoże. Przecież Uriel bywa u niej na zajęciach… _— myślała.
Zrobiło się dość późno i nie miała już ochoty na dalszą wędrówkę po mieście. Dość już zobaczyła przez cały dzień, czuła znużenie. Postanowiła więc wrócić do hotelu. Od stacji metra dzieliło ją kilka kroków. Poruszanie się podziemną kolejką należało do dość wygodnych i tanich. Nie czekała też długo na podwózkę. Po kilku minutach znalazła się na Montmartre.
Siedząc na sofie, jeszcze raz zajrzała do notesu Uriela.
_Te szkice są doskonałe… Pejzaże, martwa natura… Przystojniak i do tego ma chłopak talent!…_
…
iPhone wibrował natrętnie, wydając z siebie skoczne dźwięki…
„Jak się masz Skarbie?”.
„Mamo… Stało się coś?”.
„Ależ nie. Wszystko w porządku. A co u ciebie?”.
„Paryż jest cudowny tak jak na zdjęciach”.
„Wiesz, miałam wczoraj taki dziwny sen. Nie powinniśmy cię tam samej puszczać”.
„Przestań. Poradzę sobie. Umiem przecież to, co ty”.
„Wiem, ale uważaj tam na siebie”.
„Nic mi nie będzie. Wrócę cała i zdrowa”.
„Mimo to bądź ostrożna. Załatw, co trzeba i wracaj jak najprędzej”.
„Dobrze. Bądź spokojna”.
„Będziemy spokojni z Lexem jak wrócisz”.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
„Muszę już kończyć. Ktoś idzie… Nim się obejrzycie, będę z powrotem”.
„Pa, Kochanie”…
Podeszła do drzwi zaraz je otwierając.
— O co chodzi? — spytała zdziwiona. Na korytarzu stał jakiś chłopak.
— Przyniosłem śniadanie — powiedział po angielsku.
— Nie zamawiałam żadnego śniadania.
— Przepraszam mademoiselle, ale nasz hotel ma w zwyczaju przynosić śniadanie do pokoju. No, chyba że ktoś sobie tego wyraźnie nie życzy.
Pyzaty chłopak trzymał w ręku tacę z rogalikami i kawą. I nieśmiało się uśmiechał.
— Ależ skąd. To bardzo miłe. Połóż tam…
— Alain — pośpieszył z wyjaśnieniami.
— Dziękuję Alain.
Chłopak wydał się jej sympatyczny. Przypominał jej trochę Jima. Tyle że był od niego dużo młodszy. Sięgnęła po kilka euro, dając mu napiwek.
— Tylko na drugi raz poproszę herbatę zamiast kawy, najlepiej owocową.
— Wedle życzenia madamosielle.
— Mam na imię Hana.
— Byłaś może w Ogrodach Trocadero? — spytał nagle.
— Jeszcze nie. Przyleciałam niedawno. Tyle jest tu do zwiedzania…
— To idź koniecznie. Ładny stamtąd widok na wieżę Eiffla.
Na twarzy dziewczyny pojawił się uroczy uśmiech.
— To też doskonałe miejsce na piknik. Polecam sklepik tuż za rogiem monsieur Gilles’a.
— Dziękuję bardzo Alain. Jesteś bardzo miły.
— Drobnostka. Cała przyjemność po mojej stronie.Rozdział 2
Od razu po śniadaniu Hana udała się na stację metra. Odwiedziła już w błyskawicznym tempie Luwr i Pałac Królewski poprzedniego dnia, więc nie miała większych kłopotów z szybkim dotarciem na miejsce. Obiecała sobie, że jeszcze tu wróci, bo zwiedzania było co niemiara.
Akademia mieściła się tuż obok. Kształcili się tu głównie historycy sztuki, ale też przyszli archeolodzy i muzeolodzy. Miały też powstać inne kierunki studiów związane z szeroko pojętą sztuką.
— Madame Michelle?
— Oui. — Patrzyła na nią pytająco.
— Jestem Hana Donovan — mówiła po angielsku. — Mój znajomy zostawił mi swój notes ze szkicami i chciałabym mu go oddać, a nie wiem, gdzie go mogę znaleźć. Ma na imię Uriel…
— Uriel Besson?
— Chyba tak…
— Pozwól… — Wzięła z jej rąk cienki zeszyt i przerzuciła kilka kartek. — Tak. To jego szkice. Możesz go tu zostawić. Przekażę mu, jak się tylko pojawi.
— Myślałam, że będzie na zajęciach. — Rozglądała się wokół.
Za sztalugami stało kilka osób. Wydawało się, że nic ich nie rozprasza, byli bardzo skupieni na swojej pracy.
— Niestety dziś nie przyszedł. Nie przykłada się zbytnio do zajęć, zapomina, że sam talent nie wystarczy. Trzeba go ciągle szlifować.
— Wielka szkoda. Wolałabym jednak mu go sama oddać. Może pani wie, gdzie on mieszka?
— Przykro mi, ale zapytaj w sekretariacie.
— Merci.
Ruszyła w stronę wyjścia, gdy nagle przywołał ją gestem jakiś chłopak.
— Chyba mógłbym ci pomóc.
— Znasz Uriela? — Podeszła bliżej.
— Oczywiście. To mój przyjaciel. Wiem, gdzie go można spotkać.
— Gdzie?
— Powiem ci, jak się ze mną umówisz. — Mrugnąć do niej okiem. — Jestem Hector Morel.
— Może innym razem. Dzięki.
— W sekretariacie i tak nic nie wskórasz, bo podał fałszywy adres.
— Dlaczego miałby to zrobić??
— Powiedzmy, że ma małe kłopoty. Nie tylko ty go szukasz. To jak będzie?
— Hmm…
Uśmiechnął się, czując, że już ma prawie gołąbka w garści.
— Jeśli ci zależy to bądź na placu przy Wieży, piętnaście po szóstej
— Zgoda.
Widać przeczucie jej nie myliło. Urielowi coś zagrażało. Być może naprawdę coś mu się stało. Nie wiedziała, dlaczego tak się nim przejmuje, przecież dopiero co go poznała. Na pewno miał talent i to nie tylko do szkicowania. Był na swój sposób sympatyczny, ale też coś ją w nim niepokoiło, a równocześnie tak bardzo pociągało. I ten tajemniczy błysk w oku, któremu tak trudno było się oprzeć. Nie potrafiła tego racjonalnie wytłumaczyć. Jej zdolności nadzmysłowe na niewiele się tu zdały. Emocje zdecydowanie wzięły górę. Wiedziała tylko, że musi go znów zobaczyć.
…
Podążali nieśpiesznie Polem Marsowym. Hector miał niemniej tajemniczą minę jak w pracowni. Przez większość drogi milczał, nie reagując na jej pytania. Kładł tylko palec na ustach i się dziwnie uśmiechał, co wywoływało w niej zniecierpliwienie i coraz większą irytację.
— Może w końcu mi powiesz, gdzie on jest? — nie wytrzymała.
— Kto?… A, tak, prawda, szukasz Uriela. — Przewrócił oczami. — Na razie nie może się z tobą zobaczyć, bo… bo się ukrywa.
— Jak to?? Przed kim?
— Nie mogę ci powiedzieć.
— Jak to nie możesz? To po co mnie tu ściągnąłeś?
— Chciałem się z tobą spotkać, porozmawiać. Zaprosić cię gdzieś.
— A więc to tak! Przyznaj lepiej, że nic o nim nie wiesz.
— Wiem.
Zatrzymał się, zaglądając jej wyraźnie w oczy.
— Nie chcę, tylko żeby coś ci się stało. No wiesz… On jest trochę dziwny. Taki niedzisiejszy.
— Nie rozumiem, o czym mówisz.
— O tym, że ma dość nieciekawą rodzinę.
— Przecież nie zamierzam jej poznawać ani brać z nim ślubu. Chcę tylko oddać mu notatnik.
Tego już było za wiele. Zdenerwowała się, rzucając mu ostre spojrzenie. Zacisnęła mocno usta.
— Aleś ty bojowa. Możesz oddać go mi. Co za różnica?
— Fakt. Tylko że obiecał mi kawę.
— Kłamczucha. Wiedziałem, że chodzi ci o coś więcej.
— O nic mi nie chodzi. Przestań traktować mnie jak idiotkę i powiedz mi wreszcie, gdzie jest!
— A pójdziesz ze mną do kina?
— Po co?
— Obejrzeć film…
— Jeśli już to wolałabym do jakiejś galerii, ale nie z tobą.
— To może do Muzeum Orsay? Ale przedtem… Tu niedaleko jest ławeczka. Usiądziemy na chwilę i pokażesz mi swój francuski. — Patrzył na nią lubieżnie, mierząc od stóp do głów.
— Śnij dalej!
— Jeśli nie znasz francuskiego, to cię chętnie nauczę.
W odpowiedzi wymierzyła mu siarczysty policzek.
— W ten sposób niczego nie osiągniesz. A jesteś taka ładna…
Chciała uderzyć jeszcze raz, ale przytrzymał jej rękę.
— Myślisz, że on jest ode mnie lepszy? Możesz się niemiło rozczarować.
— Nie wiem, jaki jest, ale ty mi się nie podobasz. To Pole Marsowe, a nie Pigalle!
— Pardom. Może i trochę przesadziłem. Co mam zrobić, żebyś była dla mnie miła?
— Zaprowadź mnie do niego — rzuciła krótko.
— Może i mógłbym, ale on nie chce się z tobą widzieć.
— Skąd wiesz?
— Bo Uriel jest…
Niespodziewany podmuch wiatru uderzył w jego twarz, nim zdążył się odwrócić. Miał w ustach pełno piasku.
Patrzyła na niego pytająco, czując, że chce jej coś ważnego powiedzieć.
— Muszę już iść. Ty też lepiej wracaj do siebie.
— Ale… Nie baw się dłużej ze mną.
Zdziwiona patrzyła na pobladłą twarz Hectora. Wyglądał, jakby się nagle czegoś przestraszył.
— Przepraszam za ten niewybredny żart. Jakby co to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Na razie.
Raz-dwa okręcił się na pięcie, znikając za drzewami.
_Co za typ. Słowo daję…_
…
Hector przyśpieszył, nie oglądając się za siebie. Wyraźnie czuł obecność któregoś z nich. Obcy czaił się w pobliżu, depcząc mu po śladach. Obcy, bo tak ich zwykle nazywano. Nie wiadomo kiedy pojawili się w mieście, choć wydawało się, że są tu od zawsze. Znali Paryż jak własną kieszeń. Wszystkie jego zakamarki i tajemnice. Chłopak obawiał się ich, choć utrzymywał z nimi kontakty.
Prowadzili wspólne interesy. Dostarczali sobie dropsy, marihuanę i inne używki. W środowisku, w którym się obracał, nie było trudno o nie. Artyści chętnie wspomagali się różnymi psychoaktywnymi substancjami. Dzięki temu też mógł studiować.
Zachmurzyło się i zaczął siąpić deszcz. Słońce chowało się za chmury, to zza nich wychodziło. Do metra miał zaledwie kilkanaście kroków.
— A dokąd ci tak śpieszno?
Jak spod ziemi wyrósł przed nim dość wysoki, chudy brunet o wyraźnie wystających kościach policzkowych.
— Marius??
— Musimy porozmawiać. Chodź ze mną.
— Może innym razem. Śpieszę się.
— Teraz — powiedział z naciskiem, wbijając w niego twarde spojrzenie.
— Jeśli chodzi ci o ostatnią dostawę to… jutro będę miał coś lepszego.
— Nie chodzi mi o to.
— A o co??
— Dobrze wiesz.
— Proszę. Nic nie wiem o Urielu — wyrzucił.
— Dość tego. Idziemy!
Łapiąc go za kołnierz, silnie pociągnął za sobą w stronę ciemnej stacji metra.Rozdział 3
Siąpił lekki deszcz. Hana ledwo zdążyła na kolejkę. Akurat wjeżdżała na stację metra. Po kilku minutach była na Montmartre.
_Co za dzień. Co za komedia pomyłek…_ — wyrzucała sobie w myślach. _Nie dość, że nie znalazłam Uriela, to spotkałam chłopaka, który wziął mnie za amatorkę szybkiego seksu. Czy oni o niczym innym nie myślą? Wszystko im musi się kojarzyć z łóżkiem?!_
Była zła na siebie i rozżalona.
Uriel jej się podobał, intrygował ją. Uwielbiała zagadki i tajemnice. Sama przecież miała własną. Wiedziała, że nie może, o tym nikomu powiedzieć, ale ci zainteresowani, których miała na myśli, już pewnie wiedzieli o jej obecności w mieście. Musiała się więc mieć na baczności.
Odpoczywała na sofie, przerzucając bezmyślnie kanały tv, a w międzyczasie przegryzała to, co miała pod ręką i popijała słodką wodę z bąbelkami. Obrazy przelatywały na ekranie, nie wnosząc do jej percepcji niczego nowego. Głupia tania rozrywka dla zabicia czasu. Odłożyła na bok pilota.
Naraz do jej uszu dobiegł jakiś podejrzany szmer za drzwiami. Podniosła się z posłania. Na podłodze leżała jakaś koperta, jakby ktoś ją wsunął pod drzwi. Jednak kiedy je tylko otworzyła, na zewnątrz ujrzała jedynie pusty korytarz. Anonimowy posłaniec ulotnił się jak kamfora. Za to wiadomość w kopercie była od Uriela. Mieli się spotkać w Lasku Vincennes w Ogrodzie Kwiatów.
_W środku nocy?? Dziwne _— pomyślała. _I to na obrzeżach miasta. Bardzo ryzykowne, ale z drugiej strony mogłam się tego spodziewać. Nasze pierwsze spotkanie też było o dość późnej, wieczorowej porze. A jeśli już go więcej nie spotkam?…_
Po krótkim namyśle zdecydowała, że poprosi o pomoc Alaina. On znał lepiej miasto. Dobrze się złożyło, bo miał akurat dyżur w recepcji. Od razu się ożywił na jej widok.
— To ty wsunąłeś mi kopertę pod drzwi?
— Nie wiem, o czym mówisz madamosielle.
— Mniejsza o to. Pójdziesz ze mną do Lasku Vincennes?
— Oczywiście. Bardzo chętnie. — Rozpromienił się jeszcze bardziej. — A gdzie konkretnie? Bo to dość rozległy teren.
— Do Ogrodu Kwiatów. O drugiej.
— Dobrze. Świetny pomysł. Wezmę coś na piknik. Przynajmniej się trochę opalisz.
— Ale po północy — dokończyła.
— Tak późno? A po co??
— Muszę się tam z kimś spotkać. To bardzo ważne.
— I bardzo głupie. Pardon. Chciałem powiedzieć, że to niebezpieczne.
— Wiem. Dlatego cię o to proszę. Zrobisz to dla mnie?
— No nie wiem. Monsieur Giaour… Nie ma dziś nikogo, kto by mnie zastąpił.
— Skoro tak… W takim razie pójdę tam sama.
— Nie mogę na to pozwolić — zaprotestował. — No, dobrze, pojadę tam z tobą. Ściągnę Karla. Ma u mnie dług.
Spacerowanie w nocy po Lasku Vincennes mogło się dla niej źle skończyć. Paryż był miastem kochanków, ale bardzo się zmienił na przestrzeni lat. I nie było tu już tak bezpiecznie, jak dawniej.
— Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć — odparła z szerokim uśmiechem.
— A dostanę coś za to? — Wskazał na swój policzek. — To taki paryski zwyczaj. Żartowałem.
Dziewczyna zrobiła nadąsaną minę, by po chwili cmoknąć go kordialnie w policzek.
— Drugi też.
W odpowiedzi pogroziła mu palcem.
…
Zajechali na miejsce. Hana poprosiła taksówkarza, by na nich zaczekał. Po czym ruszyli żwawo w głąb parku. Odeszli już spory kawałek…
— Dalej pójdę sama — zdecydowała.
— Ale jak to??
— Tak będzie lepiej.
— Nie zostawię cię samej w tym ciemnym lasku.
— Nic mi się nie stanie. Zaufaj mi.
— Ale… — Kręcił głową, widząc jej kategoryczny gest.
— W każdym razie będę w pobliżu.
_Nie po to tu z nią przyjechałem, by ją narażać. Nie mógłbym spojrzeć sobie prosto w twarz, gdyby coś jej się stało…_
Odprowadził ją pochmurnym spojrzeniem, by po chwili ruszyć jej śladem…
Hana weszła w jedną z rozświetlonych latarniami alejek. Noc była ciepła i piękna, a nad jej głową kiwał się księżyc. Mogła tak chodzić całymi godzinami i patrzeć w gwiazdy. Bez wyraźnego powodu. Uwielbiała noc.
Wtem usłyszała jakiś niepokojący szelest dobiegający zza krzaków. Coś czaiło się za drzewami. Zbyt dobrze znała to przejmujące uczucie. Wzdrygnęła się. Chwilę potem wypadł z nich przerażony zając. Uśmiechnęła się sama do siebie. Z całą pewnością nie było tu żadnych groźnych zwierząt. Co innego w lesie, ale nie w miejskim parku. Szła dalej wolnym krokiem…
Niespodziewanie coś runęło na nią z góry. Błyskawicznie odskoczyła na bok. Jakiś nienaturalny jazgot i pisk przeszyły powietrze. Nim zorientowała się, co ją napadło, to coś równie nagle znikło. Raptem też wszystko ucichło. Rozglądała się wokół, próbując zrozumieć, co się stało. Ale nie znalazła żadnego logicznego wyjaśnienia. W tym samym momencie zobaczyła nadbiegającego Alaina.
— Tu jesteś! — zawołał zdyszany.
— Coś się stało?
— Szedłem za tobą — przyznał trzęsącym się głosem. — Naraz z krzaków coś wyskoczyło, mignęło mi zaledwie, ale zauważyłem, jakie miało wielkie zęby. Wyglądało jak duży pies albo wilk.
— Nie wiedziałam, że są tu wilki.
— Skąd. Nie ma.
— A ja widziałam zająca — odparła.
— Zająca?? Nie żartuj.
— Naprawdę. A co nie ma tu zająców?
— Pewnie są. — Podrapał się po głowie. — Dziwne.
— W nocy wszystko wygląda zupełnie inaczej.
— Dlatego lepiej nie kusić losu i nie chodzić po ciemku. Najważniejsze, że nic ci się nie stało.
— Tobie też To nie był dobry pomysł, by tu przychodzić — dodała.
— Mówiłem, ale nie chciałaś słuchać.
— Dzięki Alain, że tu ze mną przyjechałeś.Rozdział 4
W Katedrze panowała głucha cisza. W jednej z ławek modlił się żarliwie jakiś mężczyzna, chyląc głowę z pokorą przed dużym, gotyckim ołtarzem. Spod szerokiego kaptura wystawały mu kosmyki jasnych blond włosów.
— Dobrze, że cię tu zastałem Kapłanie.
— Czego chcesz Jules?
Nie podniósł nawet głowy, udając, że się modli.
Przybysz usiadł obok:
— Już wiem, jak dopaść Uriela — oznajmił.
— Zamieniam się w słuch.
— Marius rozmawiał z kandydatem — zaczął. — Spotkał tę dziewczynę w Akademii. Podobno Uriel wpadł jej w oko.
— Skąd wiesz?
— Bo też go szuka.
— Nie zorientowała się, kim jest? — Kapłan odwrócił na niego zastanawiający wzrok. — Widać nie jest taka dobra, jak mówią.
— Ma za towarzystwo. Nie da się ją tak łatwo zastraszyć, ale… może nam pomóc.
— To bardzo ciekawe… — stwierdził, czytając w myślach swojego mistrza. — Iście szatański plan.
— Uczę się od ciebie Lucien.
— Jak ci się uda, na pewno to docenię. Artaban też. I wkupisz się łaski Damiana.
— Dziękuję Kapłanie.
— Idź już. Czekam na kogoś z tamtej strony. Lepiej, żeby cię tu nie było, jak przyjdzie.
— Rozumiem.
— Mała pogromczyni może nas jeszcze zaskoczyć. Bądź czujny.
Jules skierował swoje kroki w stronę portalu Św. Anny, mijając po drodze kunsztownie wykonane rzeźby. Przemknął pomiędzy pasmami rozszczepionego światła, bijącymi z wielkich witraży.
…
Hector chodził w tę i z powrotem, zerkając nerwowo na zegarek, który znajdował się na stylowej bransoletce i był więcej niż pamiątkowy. Teraz prawie wszyscy nosili smartwacha. On wolał stare gadżety, dzięki nim się wyróżniał. Prawie świtało. Miejsce, gdzie przyprowadził go Marius napawało go lękiem, ale nie mógł nijak stąd wyjść. Pozostało mu tylko biernie na niego czekać.
Całkiem niespodziewanie wyrósł przed nim jakiś stwór. Jakby wyszedł, z którejś ze ścian, albo wyrósł spod ziemi. Był długi i chudy jak szczapa, i patrzył na niego żarłocznie. Odskoczył na bok, widząc, jak się do niego zbliża. Serce waliło mu jak młotem, ale i tak nie miał gdzie uciec.
— Zostaw go! — usłyszał nagle głos. Obijał się o ściany piwnicy. Był wszędzie.
Potężny cios sprawił, że napastnik wylądował na ścianie i z jękiem opadł na kamienną posadzkę. Oczy chłopaka nie zarejestrowały nikogo, ale oprócz tego paskudnego stwora z pewnością ktoś tu jeszcze był.
— Jak go tkniesz, to mnie popamiętasz. Wynoś się stąd, ale to już!
Z mroku wyłoniła się jakaś postać. Średniej budowy szatyn szedł w jego stronę i nie wiedział, jakie ma wobec niego zamiary.
— To ty jesteś Hector?
Pobladły ze strachu potwierdził skinieniem głowy.
— Spokojnie. Nic ci nie zrobię.
— Jestem tylko zwykłym chłopakiem. Nie chcę kłopotów.
— Wiem. Nikt z nas ich nie chce. Marius jest twoim przyjacielem — bardziej stwierdził, niż spytał.
— Wcale nie. Ja tylko… — Spojrzenie jego piwnych oczu sprawiło, że umilkł.
— Nie zaprzeczaj. Znam go.
— Prowadzimy interesy. Nic więcej. — Wzdrygnął się, słysząc naraz za sobą głos Mariusa:
— Co tu robisz Jules?
_„Pilnuję tylko twojego przyjaciela. Gdyby nie ja sprzątnąłby ci go sprzed nosa popapraniec”._
_„Rozumiem. Możesz nas zostawić samych?”._
_„Przyszedłem do ciebie. Musimy porozmawiać. Czekam na zewnątrz_”.
Marius po krótkiej telepatycznej wymianie zdań, odprowadził go chłodnym wzrokiem, przenosząc go na chłopaka.
— Wypuść mnie stąd, proszę. Nic nie wiem o Urielu. Blefowałem.
— Najpierw musimy sobie coś wyjaśnić.
— Chciałem tylko wyrwać tę panienkę.
— Ugryzł cię?
— Kto?
— Pytam, czy Jules cię spróbował?
— Nie. Wyrzucił tylko tamtego potwora. Potem pojawiłeś się ty. Dlaczego tak na mnie patrzysz?
— Denerwujesz się. Chyba nie mówisz mi całej prawdy.
— Nigdy cię nie okłamałem.
— Naprawdę? — Wzrok Mariusa ślizgał się po jego szyi.
— Jestem wobec ciebie lojalny. Nikomu nie mówię o naszych interesach.
— Wiem, jaki jesteś rozmowny. Jeszcze chwila, a wszystko byś mu powiedział.
— Nigdy bym cię nie zdradził.
— Można to sprawdzić tylko w jeden sposób. — Nie spuszczał go z oka. — Znamy się chyba wystarczająco długo. Jestem z ciebie zadowolony. Byłbym bardziej, gdybyś…
— O nieee…!
Nie zdążył zrobić uniku, gdy z zaskoczenia złapał go silnie za gardło i przytrzymał na miejscu.
— Zostaw mnie! To boli…
— Pomożesz mi znaleźć Uriela — rzucił twardo.
— Wszystko, co chcesz, tylko nie gryź.
— Wszystko? — Ścisnął go kościstymi palcami, patrząc mu głęboko w oczy.
— Przestań.
— Więc wiesz, gdzie on jest?
— Domyślam się.
— To dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś?
— Bo… ona mi nie kazała — wychrypiał.
— Kto?
— Hana.
Marius wybuchnął gromkim śmiechem, wypuszczając go z rąk.
— Pozwól mi odejść. Błagam. — Dyszał ciężko.
— Ale mnie ubawiłeś. Spotkamy się później. Spadaj!
Hector wybiegł z ciemnej piwnicy, wpadając wprost na Julesa. Ten uśmiechnął się wymownie, pozwalając mu przejść. Chłopak pędził przed siebie na oślep. Biegł przez całą drogę, zatrzymując się dopiero niedaleko swojej ulicy. Roztrzęsiony długo się nie mógł pozbierać po tym, co się stało.
_Po jaką cholerę w to wchodziłem? Po co mi to było??…_
— Dziękuję za pomoc.
— Chcesz go przemienić? — spytał prosto z mostu Jules.
— Może tak, może nie. Nie twoja sprawa — odpalił.
— Powinienem wiedzieć, co zamierzasz.
— Ty?? A z jakiej racji?
— Ale Gabriel tak.
— Hm. Poinformuję go, jak będzie trzeba. Nie wchodź pomiędzy mnie a mojego Pierwszego.
— Podobno jego nowy uczeń Bertrand jest tak samo zdolny, jak ty, jeśli nie zdolniejszy. — Przyglądał mu się uważnie.
— Ale przechodzony, po zmianie mistrza-rezydenta — odparował. — I dogadał się z Arakielem za moimi plecami.
— Tak bywa. Jesteś zazdrosny bardziej o niego czy o jego umiejętności?
— Też coś! — oburzył się Marius. — Augustusa i jego klanu już nie ma. Z góry był skazany na porażkę. Bertrand zawdzięcza Gabrielowi życie, a kapłan Arakiel jest go po prostu ciekawy.
— A ty nie?
W odpowiedzi skrzywił się, przewracając oczami.
— Cóż… Rozmawiałem z Lucienem o twoim kandydacie — wrócił do tematu Jules. — Chłopak jest bystry i może się nam przydać. Kapłan też tak uważa.
— Nam czy wam? — Marius ściągnął brwi.
— Wszystkim. Może nam pomóc… w złapaniu Uriela. Wiesz, jak wszyscy tu lubią tych iberyjskich włóczęgów — dokończył Jules.
Mistrz Gabriela pokiwał głową:
— On nic nie wie.
— Albo nie chce ci powiedzieć.
— Sprawdziłem go.
— Dziwne, bo odniosłem wrażenie, jakbyś go tylko wystraszył.
— Mam swoje sposoby.
— Cóż. Byłoby dobrze, gdybyś przekonał go, by doprowadził do spotkania Uriela z tą dziewczyną. Hana zdaje się, ma na imię — dodał.
— Myślisz, że Uriel potrzebuje naszej pomocy, by się z nią spotkać? — zdziwił się Marius.
— Oczywiście, że nie. Ale chcemy przy tym być. Prawda? Taka okazja szybko się nie powtórzy. Cały czas się nam wymyka, a pogromczyni nam w tym pomoże.
— I go zabije, jak tylko się dowie, co przed nią ukrywa. Na tyle głupia chyba nie jest? — Ściągnął mocno brwi.
— Nie sądzę. Sam przecież mówiłeś, że wpadł jej w oko. A jeśli i ona jemu to gołąbeczki są nasze.
— Ona ma potężnych przyjaciół — przypomniał mu Marius.
— Na każdego znajdzie się sposób. Pamiętaj, że jest tylko człowiekiem.
— A co z sojuszem? Chcesz go zerwać z powodu Uriela?
— Sojusz z Klanem Rodina i tak wisi na włosku. Nigdy nie było nam po drodze z Hiszpanami.
— Myślę, że poradzimy sobie bez niej — uciął Marius.
— Ale ona tu jest. Po coś przyjechała i może nam szkodzić. Nikt nie wie, co zamierza.
— Więc niech ją pilnują, dopóki stąd nie wyjedzie. Niepotrzebne nam takie kłopoty.
— Kapłan Lucien miał obawy w stosunku do ciebie. Teraz widzę, że słuszne.
Jules świdrował go wzrokiem.
— Też nam nie do końca po drodze. Jednak cenię wasz klan i nie zamierzam występować przeciwko niemu. Sylena też wam sprzyja… i Arden.
— Podobno. — Wzruszył lekceważąco ramionami. — Wiedz jednak, że Lucien tego chce. I ja też. Co do Klanu Saint Germain, to dobrze wiesz, że się nam z nimi nie układa, zresztą i tak nie zabiegamy o ich względy. Wchodzenie im w paradę jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.
— Za to Ismena wam sprzyja, a ona ma mocną pozycję.
— Ismena trzyma się Tuluzy. Każdy z nas zna swoje miejsce, a przynajmniej powinien.
Mistrz Luciena patrzył na Mariusa wyczekująco.
Umilkli na chwilę…
— W porządku. Pomogę ci — zdecydował naraz Marius. — W końcu jestem ci coś winien.
Jules skinął głową z zadowoleniem. Był rad, że ich dobra znajomość i układy nie uległy zmianie.
Marius i Jules należeli do dwóch antagonistycznych klanów. Pierwszy z nich do klanu ciemności, któremu przewodził arcykapłan Febus, a drugi do klanu cienia, którego najwyższym arcykapłanem był Damian. Mimo tego ich klany jakoś się dogadywały, zawierając sojusz o nieagresji. Jednak nie wszyscy się do tego stosowali i w każdej chwili mógł wybuchnąć między nimi kolejny konflikt.
Marius był mistrzem arcykapłana Gabriela, który podlegał samemu Febusowi. Arakiel natomiast zajmował stanowisko kapłana i był jednocześnie podwładnym Gabriela. Bertrand i Sylena też należeli do tego klanu. Ich strefa wpływów obejmowała Bordeaux i pobliskie ziemie. Jules natomiast podlegał kapłanowi Lucienowi, którego zwierzchnikiem był arcykapłan Artaban. On z kolei był pierwszym po Damianie. Zasiedlali obszar Lyonu i okoliczne miasteczka.
Jednak wampirzych klanów we Francji było znacznie więcej. I każdy z nich pragnął władzy. Najbardziej liczono się z klanem ciemności Saint Germain, który miał szerokie wpływy na całym obszarze Paryża i daleko poza nim. Stamtąd też zarządzał resztą wampirzej społeczności, choć nie wszyscy się na to godzili.
Często wybuchały między klanowe konflikty. Bez pardonu walczono o ziemię i o walutę, którą była krew. Zimnokrwiści nie musieli się martwić o pieniądze, zawsze znalazł się jakiś bogacz, którego zabijali, by potem przejąć jego majątek. Grabili i zadawali gwałt bez najmniejszych skrupułów. Tak było wszędzie na świecie, nie tylko we Francji.
Klany cienia, choć czuły się u siebie niemal wszędzie, dając sobie swego czasu przypiąć łatkę rezydentów, to miały też i własne ziemie, których nie pozwoliły sobie nikomu odebrać. Tam też wiodły prym i trzymały władzę, spychając tym samym klany ciemności na drugi plan, w inne obszary, gdzie mieli mniej do powiedzenia. Jednym z takich klanów był Klan Ismeny, który zajmował Tuluzę i Langwedocję. Miał on ugruntowaną pozycję, mimo że od jakiegoś czasu trzymał się na uboczu. Zapracował sobie na nią okrucieństwem i własną krwią.
Natomiast najmroczniejszym z klanów Deepshadow siał przerażenie zarówno między klanami ciemności, jak i wśród swoich pobratymców. Czarni kapłani mieli swoich reprezentantów na całym niemal świecie. Przedstawiciel Klanu Odwróconej Gwiazdy — Samael był okrutny, Miał jednak potężną konkurencję na Bliskim Wschodzie w postaci Octopulosa.
Jednak solą w oku klanów francuskich były klany z Półwyspu Iberyjskiego, które często naprzykrzały się, wchodziły im w paradę. Psuły im interesy i siały niezgodę. Walczyli ze sobą szczególnie zajadle, do ostatniego kła, ostatniej kropli krwi. Bezwzględni, zimni do szpiku kości, jak to wampiry. Także te zimne, krwiożercze istoty cieszyły się bardzo złą, potworną sławą.
Żaden człowiek nie mógł im dorównać, chyba że przeszedł na ich stronę. Stał się jednym z nich. Wtedy nie było już odwrotu.Rozdział 6
Ostry dźwięk dzwonka wyrwał Hectora ze snu. Z początku nie wiedział, czy to dzwoni telefon, czy ktoś do drzwi. Po nocnej przygodzie spał jak zabity do samego południa.
— Kto mówi?! — rzucił machinalnie do słuchawki.
— Xavier. Chyba cię nie obudziłem?
— Mów szybko, o co chodzi.
— Nie było cię dziś na zajęciach. Musiałeś gdzieś ostro zabalować.
— Żebyś wiedział. Czego chcesz?!
— Potrzebuję czegoś. No wiesz… To nie na telefon. Mogę wpaść? Jestem niedaleko.
— No dobra. Chodź.
Podniósł się ciężko z tapczanu, przegarniając włosy i sięgnął po karton, w którym ukrył towar. Było tego całkiem sporo. Nie zdążył dobrze wstać, gdy wtem usłyszał głośne pukanie do drzwi.
_Szybki jesteś. Nie ma to, jak być na głodzie…_
— Już idę!
Podszedł do solidnych drzwi, odsuwając ciężką, metalową zasuwę, która chroniła go przed włamaniem i nieproszonymi gośćmi. Był środek dnia. Nie miał się więc czego obawiać. Obcy o tej porze odpoczywają. Tłumaczył sobie. Mimo tego spojrzał przez wizjer. Był cały przymglony, jakby go ktoś czymś upaćkał i niewiele mógł zobaczyć. Niezadowolenie klienci często zostawiali mu takie niespodzianki. Zarzygana wycieraczka, czy umazana klamka nie należały do rzadkości.
Otworzył wolno drzwi, zdejmując łańcuch, ale zamiast Xaviera zobaczył jakiegoś obcego faceta w ciemnych okularach i skórzanej kurtce, takiej jaką noszą zwykle motocykliści. Chciał je szybko zamknąć, ale tamten przytrzymał drzwi nogą i siłą wtargnął do środka, przewracając go na podłogę.
Po czym ogłuszył silnym ciosem.
Kiedy się ocknął, zobaczył przed sobą twarz napastnika. Ten nie miał już na sobie okularów, a w pokoju panował półmrok. Obcy zasłonił okna roletami, by do środka nie wpadały promienie słońca. Od razu się zreflektował z kim ma do czynienia.
— Żadnych gwałtownych ruchów, a nic ci się nie stanie — rzucił ostrzegawczo.
— Kim jesteś? I czego chcesz? — wymamrotał.
— Ciemnym wędrowcem. Szukam Uriela.
— Nie mam pojęcia, gdzie on jest. — Pokręcił głową. — Dajcie mi w końcu spokój.
— Spokojnie. Nie jestem taki jak tamci. Chcę mu pomóc — wyjaśnił.
— Ale ja naprawdę nic nie wiem. Przysięgam.
Nagle usłyszeli dzwonek do drzwi. Zaraz potem rozległo się pukanie.
— Hector otwórz to ja.
— Kto to?
— Kolega. Ma do mnie interes.
— Jeśli się odezwiesz, będę go musiał zabić. A za wszystko odpowiesz ty, bo ja zniknę.
Skinął głową, że rozumie.
Odczekali, aż Xavier odejdzie. Trochę to trwało, ale w końcu odpuścił.
— Porozmawiajmy poważnie… Nazywam się Cordian Ferreira. Uriel jest moim uczniem. Nie powinno go tu być. Jego miejsce jest w Barcelonie — dodał ciemny blondyn o gorejącym wejrzeniu.
— Nic mi o sobie nie mówił, ale wspominał, że stamtąd pochodzi.
Hector przełknął nerwowo ślinę.
— Nic?! Ślad prowadzi do ciebie. Ty wiesz! Nie rozumiem, dlaczego zaufał właśnie tobie.
— Mamy zajęcie w Akademii. Rozmawialiśmy tylko… trochę. Domyśliłem się, kim jest, a on nie zaprzeczył — tłumaczył.
— Czyim jesteś kandydatem?! — rzucił, obchodząc go ze wszystkich stron, jakby coś sprawdzał.
— Kim?? Nie rozumiem.
— Mów. Komu służysz?!
— Nikomu.
— Mam cię ugryźć, żeby się tego dowiedzieć, czy sam mi powiesz?
— Ja tylko… handluję z nimi. Nie wiem, o co ci chodzi.
— Czym? Własną krwią?!
— Psychodelikami.
— Więc nie chcesz być jednym z nas? — Przyglądał mu się uważnie, widząc, jak blednie. — Ciekawe… Jeden z nich coś ci obiecał i przychodzi do ciebie częściej niż inni. Nosisz na sobie jego znak.
— Nawet mnie nie dotknął — wyrzucił.
— Akurat. Marius będzie się tobą żywił, dopóki nie umrzesz albo cię przemieni. To jedynie kwestia czasu. Każdy z nas tak robi.
— Powiedział tylko, że będzie mnie chronił przed innymi.
— Jak widać, nie dotrzymał słowa.
Zaległo dłuższe milczenie. Hector bił się z myślami…
_Co robić? Jak się mam ratować?…_
Mógł grać na zwłokę, odsłonić rolety, by wpuścić do pokoju trochę światła. Wiedział jednak, że to go tylko rozwścieczy. Aż w końcu dopadnie go i zabije. Wolał nie ryzykować.
— Powiedz mi wszystko, co wiesz, a daruję ci życie.
— O Urielu?
— O nim i o wampirze, który się koło ciebie kręci.
— Ja nic nie wiem…
Hektor cały się spocił, bijąc się z myślami:
_A jeśli mu powiem, a on i tak mnie zabije?…_
— Nie kłam, bo drugiej szansy już nie będzie — zagroził Cordian, patrząc na niego spode łba.
— Dobra… — Chłopak wziął głęboki oddech, wyrzucając: — Marius chce dopaść Uriela. Szuka go też pewna dziewczyna… Mam doprowadzić do ich spotkania. On mi kazał.
— Jaka dziewczyna??
— Ma na imię Hana — przypomniał sobie nagle.
— Znasz jego kryjówkę?
— Wiem, gdzie mógłby być, ale nie jestem pewien… — wyraźnie się wahał.
— Gdzie?! Mów!
— Na Placu Pigalle u Severiny — wyrzucił, przyparty do muru.
— Kłamiesz.
— Zawsze mówił, że najciemniej pod latarnią. Severina tam pracuje.
— Jeśli mnie okłamałeś, już jesteś martwy. Tak samo, jeśli komukolwiek o tym piśniesz słowo.
— Nie powiem nikomu. Przysięgam.
Hektor usiłował opanować drżenie. Bał się, że nie wyjdzie z tego żywy. Że jak nie on, to Marius z pewnością go wykrwawi.
— Jeśli Marius cię ugryzie. I tak będzie o wszystkim wiedział — stwierdził, zawieszając na nim zaognione spojrzenie.
— Nie powiem mu. Nic mu nie powiem…
Dygotał coraz bardziej, starając się na niego nie patrzeć.
— Lepiej będzie, jak zapomnisz o naszej rozmowie i że kiedykolwiek tu byłem.
Cordian wyciągnął w jego stronę dłoń i przejechał mu nią szybkim ruchem przed oczami, mamrocząc coś pod nosem. Sprawił, że chłopak osunął się na podłogę bez czucia.
Po chwili wyszedł, zostawiając go pogrążonego w głębokim śnie.Rozdział 16
Noc spowijała miasto długą peleryną, na której skrzyło się nieskończone roje gwiazd, konstelacja za konstelacją. Lucien przysiadł na balkonie swojego domu w dzielnicy willowej, oparty o metalową barierkę i patrzył przed siebie, jakby na coś lub na kogoś czekał.
Nagle dało się słyszeć głośny huk. Na niebie pojawiły się fantazyjne pióropusze petard, mieniące całą paletą barw i odcieni. Po powrocie do pokoju zastał w nim jednego z ciemnych kapłanów.
— Miło cię widzieć w moich skromnych progach Behemusie.
Nie okazał większego zdziwienia, choć ta nagła wizyta nie była mu chyba w smak.
— Nie mogłem dłużej czekać.
— Czego się napijesz? Mam wysokiej jakości krew.
— Dziękuję. Nie jestem głodny.
— Czemu zawdzięczam twoją wizytę?
Nagle usłyszeli szelest dobiegający z drugiego pokoju.
— Chyba nie przeszkadzam?
— To tylko Cleo. Jedna z łowczyń. Nowy nabytek — odparł z uśmiechem. — Wiele potrafi.
— Łowczyni czy cordia, zawsze to dodatkowe oczy i uszy. Nie jest tu potrzebna.
Ta zbudziła się z drzemki, zaglądając ukradkiem do salonu. Dał jej znak, by im nie przeszkadzała. Odeszła płynnym, zmysłowym krokiem w stronę łazienki.
Dalej porozumiewali się za pomocą myśli. Behemus wolał być ostrożny.
_„Umawialiśmy się inaczej. Myślałem, że na więcej cię stać”._
_„Niedługo będę go miał, Kapłanie”._
_„Chcesz go mieć dla siebie, a nie dla naszej wspólnej sprawy”._
Czarny kapłan przyglądał mu się wnikliwie.
_„Cenię ją wyżej niż pragnienie krwi. Póki, co przyda się nam obu”._
_„Wywołasz wojnę z Rodinem, a o to chodzi oświeconym. Wycisną was potem jak cytrynę. Zabiorą wam energię. Transfer musi być tajny. Najlepiej będzie, jak przekażesz go mi”._
_„Jak tylko spotka się z Haną i połączy ich jedna energia, wart będzie dużo więcej. Za jednym razem możemy pozbyć się ich obojga. I zapisać się w Księdze Czasu”._
_„Chyba nie wierzysz w tę przepowiednię o dziecku Nowego Eonu? To mit. Brednia wymyślona przez buddich. Ta dziewczyna nim nie jest” _— prychnął, uderzając w dziki, niepohamowany śmiech.
_„Ale też nie taka sobie zwyczajna z niej pogromczyni”._
Lucien był śmiertelnie poważny.
_„Wspomagają ją to wszystko. Chiron chce nas wszystkich trzymać w garści. Myśli, że staniemy się potulni jak baranki, podlegli jego woli. Robią z nami, co im się żywnie podoba”._
_„A Klan Dawida?!” _— Nie wytrzymał.
_„Wszystkich nas wprowadzili w błąd. Nigdy nas nie unicestwią. Nie są w stanie tego zrobić. Potrzebni im jesteśmy tak jak nam ludzie. Druqula i ja już dawno przejrzeliśmy plan buddich”._
_„To bardzo interesujące”…_
_„Damian też o tym wie, ale woli to zatrzymać dla siebie”._