- W empik go
Nic nie ginie! - ebook
Nic nie ginie! - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 184 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wybieram się w daleką drogę i na tych kartkach piszę sobie paszport do kraju ludzkiej pamięci.
Oto mój rysopis.
Lat – około pięćdziesięciu, twarz – żółta i zapadnięta, włosy – siwiejące. Stan – wolny, zajęcie – nauczyciel prywatny, przyrodnik.
Gdzie się wybiera?…
Tam – gdzie odchodzą światła wygasłych ognisk, dźwięki prześpiewanej pieśni i spełnione czyny. Idę do Tego, który na widowisko życia przysłał mnie pomimo mej woli i odwołuje wbrew instynktom.
Trzymając nogę na stopniach tajemniczego wozu, oglądam się za siebie jak podróżny po ukochanej okolicy, nim dadzą sygnał odjazdu. Ten punkcik, który tam het! iskrzy się tak, że od blasku oczy zachodzą łzami, to epoka dzieciństwa. Droga, nad którą miejscami świeci słońce, miejscami kłębi się smutek, to – moje życie. Odnogi, co tu i ówdzie wybiegają z głównego gościńca i toną w pomroce, to – ścieżki, którymi mogłem iść na prawo albo na lewo i – nie poszedłem. Tam – miłość krzyżuje się z obowiązkiem; tu – droga do majątku i stanowiska – z przyszłością mego rodzeństwa. Tam sumienie spycha mnie ze ścieżki dobrobytu. Dalej – rozstajne drogi, gdzie należało wybierać między przywiązaniem do siostry i – jej szczęściem; tu znowu miłość, która tak gdzieś znikła, że ledwie znalazłem po niej ranę w sercu.
A te groby – te groby!…
Co zostało?… Poza mną – fakta, którew świecie zakreślają coraz szersze kręgi; we mnie – żal na dziś, a na jutro – rezygnacja.
Marne życie! a przecież tak drogie, że go człowiek wskrzesza i drugi raz przebiega, choć we wspomnieniach.II
Od kilku lat wynajmuję pokój w klasztorze, w którym dogorywa obecnie kilku zakonników i ja z nimi.
Gmach zbudowany jest w czworobok; środek zajmuje kwadratowe podwórze. W lecie zieleni się na nim kilka kęp trawy, jest parę karłowatych drzewek, a parę kamieni, zapewne grobowych, porasta pleśnią i mchem. Wzdłuż jednego boku dziedzińca stoi kościół; trzy inne tworzą się z klasztornych zabudowań, ustawionych w podkowę.
Przez długość tej podkowy ciągną się korytarze. Po jednej, stronie są wielkie okna wychodzące na dziedziniec, po drugiej – wiszą na ścianach obrazy, niby znowu okna wybite do innego świata. Przedstawiają one sceny ze Starego i Nowego Testamentu, Wygnanie pierwszych ludzi z raju, potop, męki Maehabeuszów , a dalej ukrzyżowanie Piotra, widzenie Jana, męczeństwo Wawrzyńca I wiele innych. Obrazy w 'dzień są bohomazami; ze starych płócien… zwieszają się strzępy i opada wyblakła farba. Ale noc nadaje im charakter wzniosły. Przy blasku księżyca albo migotaniu zakopconych lampek sklepienie odlatuje w górę, a korytarze wyciągają się jakby w nieskończoność. Cisza potęguje najmniejszy szmer. Każdemu stąpnięciu odpowiadają tysiączne echa; każdy wyraz powtarzają głosy pod posadzką, nad sklepieniem, w ogromnych salach i we framugach zasnutych pajęczyną. A gdy i to umilknie, słyszysz – cichą rozmowę biblioteki z refektarzem, szepty pustych cel i wzdychanie grobów. Niekiedy jeszcze z kościelnego chóru dolatuje stłumiony śpiew. To – modlą się zakonnicy.
Wtedy na obrazach niknie poszarpane płótno, a farby stają się żyjącymi istotami. Przedmioty odzyskują bryłowatość… ludzie – ruch. W rękach katów błyszczy stal, krew męczenników płynie jak niegdyś i zmartwychwstaje odwieczna walka ducha z przemocą za wolność.
Jak oni dawno zmarli ci bojownicy, a przecie – ich zwycięstwa żyją po dziś dzień w myślach, ustawach i w historii pokoleń. Nawet łzy ich – nie wyschły, i jak źródło opokę, wciąż przebijają ludzkie okrucieństwo.
Klasztor stoi na górze, a mój pokój jest narożny. Jedno okno patrzy na miasto, drugie na rozległe łąki, jeszcze pokryte śniegiem. W kącie izby znajduje się moje łóżko, na środku – stół i parę krzeseł. Szafy i półki są wpuszczone w ściany; mury mają kilką łokci grubości; zakratowane okna wznoszą się nad ziemią na jakie trzy piętra.
Póki mogłem zajmować się lekcjami, byłem tu tylko gościem, ale dziś całe dnie schodzą mi w klasztornej celi. Prócz starego eks-zakrystiana, który rano czyści odzież, a w południe przynosi mi obiad, nie widuję nikogo. Nim się dobrze rozwidni, grzeję sobie mleko na maszynce, potem układam książki, czytam albo rozmyślam. Jestem panem swego czasu i pracy; mam wakacje, do których wzdychałem od wielu lat, i może byłbym zupełnie szczęśliwy, gdyby nie chwilow.e ataki rozdrażnienia.
Wtedy dręczy mnie samotność, przygniatają mury, a widok śniegu napełnia rozpaczą. Przy widu je mi się, że we framudze okna czyha śmierć jak gotujący się do skoku wąż, który mnie zatruje jadem i zdławi zimnym cielskiem. Zrywam się i chcę uciekać tam – gdzie jest lato, a… przynajmniej gdzie są ludzkie twarze. Zdaje mi się, że najmniejszy objaw współczucia ukoiłby strwożoną duszę. Prędko ubieram się, chwytam za klamkę i – przypominam sobie, że nie mam do kogo pójść!… Moi są daleko, a obcych cóż ja obchodzę?…
Dzisiejszej nocy śniło mi się, że… jestem wyrostkiem. Bawiłem się z młodszym rodzeństwem, a gdy jedno z nich rzuciło kapelusz na drzewo, wlazłem po niego bez utrudzenia. Dziwiłem się swojej zręczności i temu, że twarze braci i siostry są niewyraźne, jakby nie znane mi.
Ocknąłem się, alem nie otwierał oczu, aby nie spłoszyć… marzeń. Niechże choć we śnie przypatrzę się tym, których nie zobaczę nigdy.
Jak tu pusto, jakże mi strasznie w tej celi!
Czy wśród takiej ciszy nie upływa wieczność? Czy śmierć nie jest wiekuistym marzeniem o nicości między przedmiotami, w których wygasła myśl, czucie, nawet ruch?…
Nagle usłyszałem stłumiony dźwięk. Na dachu śnieg tajał, a krople jego, padając na blachę pod oknem, wybijały trzy różne tony: smutny, smutniejszy i jeszcze smutniejszy…
Otworzyłem oczy. Nad łąkami weszło słońce i czerwonym światłem zalało sklepienie izby, rysując na nim wizerunek kraty w oknie. Stopniowo czerwoność bladła, krata posuwała się coraz dalej, w końcu zeszła na ścianę, a na dworze – zaświergotały ptaki.
Za oknem krople wciąż uderzają w blachę, dzwoniąc trzema tonami: żal… żal… żal!… jakby płakały nade mną.
Nie – w naturze nie ma rzeczy martwych ani nieczułych. Są tylko różne formy życia, jedne więcej, drugie mniej dostępne dla rozumu i zmysłów. Dopiero na granicy istnienia człowiek spostrzega nowe widnokręgi i cały świat bytów w tym, co uważał za nicość i próżnią…
W takim dziwnym miejscu znalazłem schronienie ja – rozbitek. Jestem odcięty od ludzi, od ich anielskich złudzeń i zwierzęcych popędów. Otacza mnie przeszłość i nieśmiertelna natura. Tu wiatr jest oddechem, kropla wody żyjącą istotą. Z pustek płyną fale wrażeń i myśli, cichość przemawia ogromnym głosem, samotność – uczy. Zaorana cierpieniami dusza okrywa się plonem nowych idei. Na życie, które minęło, i na śmierć, która już do drzwi puka, patrzę z innego punktu niż wszyscy.
Jestże to rozwiązanie zagadki bytu czy ostatnie złudzenie?III
Tydzień temu, wybierając się na ceremonialną wizytę, dobyłem najlepszy surdut, który od roku nie tknięty wypoczywa w szafie. Ale kiedym go przymierzył, opanowała mnie nagła trwoga: surdut – wisiał jak worek!
Przez chwilę myślałem, że go odmienił mój zakrystian. Spojrzałem na nazwisko krawca – ten sam. Kiedyś przy klapie oderwał mi się guzik, który naprędce przyszyłem białą nitką i zaczerniłem atramentem. Po sprawdzeniu okazało się, że nić jest ta sama, tylko atrament wyblaknął.
W końcu – znalazłem w kieszeni zmiętą kartkę, na której przed laty zapisywałem godziny lekcyj i nazwiska uczniów.
Nie ma wątpliwości, to mój surdut; a nie przystaje do figury dlatego, że od roku strasznie schudłem…
Teraz dopiero przyszedł mi na myśl mój kaszel, gorączka i ciągły upadek sił. Widocznie nurtuje mnie ciężka niemoc, na którą wśród zajęć nie zwracałem uwagi.
Ale czy dziś nie będzie już spóźnioną troska o zdrowie?…
Spojrzałem w lusterko i dla pewności wydobyłem swoją fotografią robioną przed dziesięcioma laty. Okropna zmiana. Wówczas wyglądałem jak olbrzym, bah! nazywano mnie pięknym mężczyzną, a dziś – wyglądam jak szkielet…
Nie mogłem się łudzić. Tak gwałtowne zmiany, w połączeniu z okolicznościami, które sobie teraz dopiero przypomniałem, w moim wieku – znaczą śmierć. Oby tylko nie poprzedziło jej długie konanie!…
Osłabiony, upadłem na krzesło. Pomimo właściwego mi stoicyzmu uczułem obawę i chęć ratowania się. Chciałem pisać do siostry, do brata, który jest lekarzem, i prosić o pomoc.
Ale wkrótce ocknął się rozsądek. Moja siostra mieszka w innej części świata z mężem i dziećmi; brat także posiada własną rodzinę i pomimo obszernej praktyki nie zbiera majątku. Godziż się burzyć ich spokój i narażać na koszta, któ-. re ani o jedną godzinę nie opóźnią mego losu?