Nic nie zdarza się przypadkiem - ebook
Nic nie zdarza się przypadkiem - ebook
Ryszard Kapuściński uważał go za wielkiego reportera, którego twórczość można czytać jak poezję.
Podróżowanie było dla Tiziano Terzaniego formą istnienia. Kiedy dowiaduje się, że jest ciężko chory, instynkt podpowiada mu, by wyruszyć w podróż. Ale ta podróż różni się od innych. Jest najtrudniejsza, bo każdy krok może być wyborem między rozumem a szaleństwem, między nauką a magią.
Z długiego pobytu w Nowym Jorku, a potem w "alternatywnym" ośrodku w Kalifornii rodzi się niepokojący portret Ameryki. Włóczęga po Indiach, w tym trzy miesiące spędzone w jednym z aśramów, pozwala Terzaniemu dostrzec duchowość tego kraju. Autor poznaje medycynę tybetańską i chińską, jogę i energoterapię. Przypadkowe spotkanie ze starym mędrcem w Himalajach - choć zapewne nic nie zdarza się przypadkiem - wyznacza koniec wędrówki. Pośród ciszy wspaniałej przyrody Terzani dochodzi do wniosku, że najważniejsza jest harmonia ze światem i samym sobą: trzeba umieć patrzeć na niebo i być chmurą, trzeba "słyszeć melodię".
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-856-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga bez skrótów
WYJAZD
Droga bez skrótów
Wiadomo, zdarza się to wielu ludziom, ale nigdy się nie myśli, że może się to przytrafić właśnie nam. Taka też była zawsze moja postawa. Tak więc gdy mnie to dotknęło, byłem jak wszyscy nieprzygotowany. W pierwszej chwili zdawało mi się, iż rzeczywiście dotyczy to kogoś innego.
– Panie Terzani, ma pan raka – powiedział lekarz, ale miałem wrażenie, że nie zwracał się do mnie. Prawdę mówiąc – spostrzegłem to od razu z niejakim zdumieniem – nie rozpaczałem ani się nie przejąłem, jakby w gruncie rzeczy ta sprawa mnie nie dotyczyła.
Być może ta początkowa obojętność była tylko instynktowną formą obrony, sposobem zachowania powściągliwego dystansu, ale pomogła. Umiejętność spojrzenia na siebie z zewnątrz jest zawsze pożyteczna. I można się tego nauczyć.
Spędziłem w szpitalu jeszcze jedną samotną noc. Rozmyślałem. Wyobrażałem sobie tych wszystkich, którzy przede mną, w tych samych pokojach, dostali podobne wiadomości, i towarzystwo to w jakiś sposób dodało mi otuchy. Byłem w Bolonii. Dotarłem tam po pokonaniu kolejnych etapów, z których każdy sam w sobie wydawał się bez znaczenia. Złożyły się one jednak, jak wiele rzeczy w życiu, w pewną logiczną całość: uporczywa biegunka, która zaczęła się w Kalkucie, różne badania w Instytucie Chorób Tropikalnych w Paryżu, inne badania mające wykryć przyczynę niewytłumaczalnej anemii. Aż wreszcie pewien przezorny włoski lekarz, nie zadowalając się najbardziej oczywistymi wyjaśnieniami, postanowił – za pomocą dziwnego przyrządu, gumowego wężyka ze świecącym oczkiem – zajrzeć do najbardziej ukrytych zakamarków mojego ciała i, w oparciu o wieloletnie doświadczenie, natychmiast rozpoznał to, co stanowiło dla niego chleb powszedni.
Byłem mu wdzięczny za fachowość i szczerość. Dzięki temu mogłem ze spokojem, a teraz także naprawdę rozsądnie, dokonać obrachunków, ustalić priorytety i podjąć konieczne decyzje. Zbliżały się moje pięćdziesiąte dziewiąte urodziny i nadszedł czas, żeby spojrzeć za siebie, jak to się robi na szczycie góry, kiedy z satysfakcją oceniamy trasę naszej wspinaczki. Jakie było moje życie do tej pory? Wspaniałe! Jedna przygoda za drugą, wielka miłość, nic, czego trzeba by żałować, i nic ważnego, co pozostałoby jeszcze do zrobienia. Gdybym jako chłopak postawił sobie za cel to, do czego dąży tak wielu, czyli „posadzić drzewo, spłodzić syna i napisać wiersz”, to mniej więcej go osiągnąłem. I to niemal mimochodem, bez wysiłku, a jeszcze po drodze nieźle się przy tym bawiąc.
W ciszy, zakłócanej tylko szumem kół samochodów przejeżdżających po mokrym asfalcie i odgłosem kroków sióstr sunących po linoleum korytarza, stanął mi przed oczami obraz, który od tamtej pory mi towarzyszy. Wydawało mi się, że całe moje życie przebiegło jakby na karuzeli: od samego początku przypadł mi w udziale biały koń; to na nim się obracałem i bujałem do woli, i nikt nigdy – wtedy po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę – nawet nie przyszedł zapytać, czy mam bilet. A tak naprawdę go nie miałem. Całe życie jeździłem na gapę! Teraz jednak przechodził kontroler, płaciłem należność i – jeśli wszystko poszłoby dobrze – może udałoby mi się zrobić… jeszcze jeden obrót na karuzeli.
Następny dzień zaczął się jak każdy inny. Nic wokół mnie się nie zmieniło i nic nie odzwierciedlało wielkiej burzy myśli w mojej głowie. W Porretta Terme, gdzie miałem przesiadkę na pociąg do Pracchi, a stamtąd do Orsigni, przypomniałem sobie nawet, żeby odebrać z pralni bieliznę, którą zostawiłem tam kilka dni wcześniej. Kiedy dotarłem do domu, zaproponowałem czekającej tam na mnie Angeli spacer do lasu. Po prawie czterdziestu latach wspólnego życia zarówno rozmowa, jak i milczenie były dla nas proste. Obiecałem jej, że będę się starał z tego wyjść, i był to – jak sądzę – jedyny moment, kiedy się wzruszyłem.
Chodziło o to, żeby jak najszybciej zdecydować, co robić. Pierwszym instynktownym odruchem była reakcja zranionego zwierzęcia: schronić się w jamie. Nagle mi się wydało,
że mam mało sił i że powinienem je maksymalnie zebrać w sobie. Postanowiłem nic nikomu nie mówić – poza dziećmi i tymi przyjaciółmi, którzy uznaliby za niezrozumiałe moje nagłe zniknięcie. Chciałem wyostrzyć swój umysł, żeby nikt i nic mnie nie rozpraszało.
Przede wszystkim musiałem postanowić, gdzie, a szczególnie – jak się leczyć. Chemioterapia, radioterapia, chirurgia, ze wszystkimi swoimi szkodliwymi – jak się mówi – konsekwencjami, przestały być jedyną możliwością. Dzisiaj, kiedy wszystko podawane jest w wątpliwość, kiedy patrzy się podejrzliwie na to, co oficjalne, kiedy wszelkie autorytety straciły prestiż, a każdy czuje się uprawniony, bez żadnych zahamowań, oceniać wszystko i wszystkich, wręcz coraz modniejsze staje się krytykowanie medycyny klasycznej i wychwalanie metod „alternatywnych”.
Już same nazwy wydają się bardziej pociągające: ajurweda, energoterapia, akupunktura, joga, homeopatia, chińskie zioła, reiki i – czemu nie – uzdrawiacze, czy to filipińscy, czy inni. Są zawsze jakieś pogłoski, jest jakaś osoba, o której ktoś opowiada, jakaś historia, która wydaje się wprost idealna, by w nią uwierzyć i by dawała nadzieję na pomyślny efekt jednej z tych coraz liczniejszych „kuracji”. Nawet przez chwilę nie brałem ich na poważnie.
A przecież wiele z tych praktyk pochodzi z Azji, gdzie spędziłem trzydzieści lat; niektóre mają swoje korzenie w Indiach, gdzie mam dom! Sam w przeszłości nie miałem
żadnych zahamowań, żeby się do nich uciekać: w Chinach oddałem mojego syna Folca, wówczas jedenastoletniego, w ręce uzdrowiciela stosującego akupunkturę, który wyleczył go z astmy, a zaledwie rok przed podjęciem decyzji we własnej sprawie zaprowadziłem mojego francuskiego przyjaciela Leopolda do osobistego lekarza dalajlamy, do Instytutu Medyczno-Astrologicznego (tak, to właśnie takie zestawienie) w Dharamsali, żeby zmierzył jego siedemnaście pulsów i przepisał mu na zapalenie wątroby – bardzo skuteczne, jak się zdaje – czarne pigułki, przypominające owcze bobki. Poza tym sam mówiłem i pisałem, że człowiek Zachodu, wkraczając na autostradę nauki, zbyt łatwo zapomniał o ścieżkach swej dawnej mądrości i teraz, podbijając ze swoim modelem nowoczesności Azję, ryzykuje, że również tam doprowadzi do zniknięcia ogromnej części wiedzy związanej z miejscowymi tradycjami!
Nie zmieniłem poglądów, ale kiedy chodziło o moje przeżycie, nie zawahałem się nawet przez chwilę; musiałem zawierzyć temu, co było mi bliższe: nauce, zachodniemu rozumowi. Nie była to tylko kwestia czasu, a w tych przypadkach nie ma go zbyt wiele do stracenia, biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie tak zwane metody alternatywne, jeśli już działają, to długoterminowo. Chodziło o to, że w gruncie rzeczy im nie ufałem. A mieć zaufanie do leczenia i do osoby, która je zaleca, jest w procesie zdrowienia czynnikiem niezwykle ważnym, wręcz podstawowym.
Szczęście w życiu pomaga, a ja go miałem zazwyczaj wręcz w nadmiarze. Również tym razem fortuna mi sprzyjała, a przynajmniej tak to czułem, co w sumie na jedno wychodzi. Wśród moich kolegów dziennikarzy, weteranów z Azji, był korespondent „New York Timesa”, dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera. Łączyła nas przyjaźń zrodzona ze wspólnych doświadczeń: obydwaj zostaliśmy aresztowani i wydaleni z Chin; obydwaj, wbrew wszelkiej logice robienia kariery, po pobycie na dużo „ważniejszych” placówkach jako miejsce pracy wybraliśmy Indie. Teraz pojawiła się jeszcze jedna zbieżność losów: kilka lat wcześniej mój przyjaciel cierpiał na takie samo schorzenie i przeżył. Odwiedziłem go więc w Delhi i poprosiłem o radę.
Ci, którzy wyprowadzili go na prostą – nazywał ich _fixers_ – byli jego zdaniem najlepsi na rynku. Zaufałem mu. Kilka rozmów telefonicznych, jeden faks i po kilku dniach byłem w Nowym Jorku, w Memorial Sloan-Kettering Cancer Center, albo raczej w MSKCC, jak się zaleca wpisywać tę nazwę na czekach, aby swój pobyt w tej instytucji zachować w dyskrecji również wobec własnego banku. W każdym razie ośrodek ten zajmował osiemnaste miejsce na liście instytutów stosujących najnowszą, eksperymentalną metodę leczenia, a zatem był w czubie prawdopodobnie najbardziej zaawansowanych badań w dziedzinie nowoczesnej, zachodniej medycyny.
Po ukazaniu się książki _Un indovino mi disse_ (Powiedział mi jasnowidz)¹ pytano, mnie, o czym będzie następna. Odpowiadałem, że książki są jak dzieci i że trzeba być przynajmniej brzemiennym, aby myśleć o wydaniu ich na świat. Mówiłem też, że jeśli nadarzyłaby się taka okazja, to po wielu latach spędzonych na Dalekim Wschodzie chętnie odbyłbym wielką podróż po najdalszych rubieżach Zachodu, żeby na nowo odkryć Stany Zjednoczone. Pod pretekstem, że wyjechałem do Ameryki, aby spróbować się „zapłodnić”, zdołałem odwrócić od siebie uwagę.
W rubryce ogłoszeń „New York Timesa” znalazłem informację o kawalerce do wynajęcia przy Central Parku, poszedłem ją obejrzeć i natychmiast wziąłem. Tych niewiele metrów kwadratowych szarej wykładziny, ożywionej czym prędzej kilkoma indonezyjskimi tkaninami i małym chińskim Buddą z brązu, postawionym na parapecie dużego, niskiego okna, stało się na kilka miesięcy moją kryjówką.
Poza Angelą i ludźmi z MSKCC nikt nie wiedział, gdzie jestem. Telefon milczał, nikt nie dzwonił do drzwi; jedyną otwartą drogą komunikowania się ze światem pozostała poczta elektroniczna ze swoimi listami w butelce, wyrzucanymi od czasu do czasu na cybernetyczną plażę mojego komputera, która mogła znajdować się wszędzie. Według mnie jest to w tej chwili najbardziej dyskretny, najmniej natrętny, najlepszy sposób kontaktowania się, jeśli używa się go wtedy, kiedy naprawdę ma się coś do powiedzenia, jeśli nie popada się w niechlujstwo językowe wywołane pośpiechem i jeśli się drukuje, żeby móc potem jeszcze raz przeczytać wszystkie dobre rzeczy, które do nas przychodzą.
Sytuacja była doskonała, taka, o jakiej od dawna marzyłem: całe dnie miałem wolne, żadnych zajęć, żadnych obowiązków i niesamowite uczucie swobodnego biegu myśli, bez żadnych przerw, bez nieustannego wrażenia – które kiedyś było wręcz obsesją – że muszę coś zrobić. Po tak długim okresie zgiełku cieszyłem się w końcu wielką ciszą. Przez wiele lat, zajęty wojnami, rewolucjami, powodziami, trzęsieniami ziemi, wielkimi przemianami w Azji, stałem się namiętnym obserwatorem zagrożonych, unicestwionych lub – częściej – zmarnowanych wielu cudzych istnień. Teraz przyglądałem się po prostu temu, które dotyczyło mnie najbardziej: własnemu.
A było co obserwować. Po kolejnych badaniach i zwyczajowej sekwencji zdań: „Jest jakiś cień, który budzi nasze wątpliwości”, „Potrzebne będzie jeszcze jedno badanie”,
„Proszę przyjść w przyszłym tygodniu”, „Przykro mi, ale mam dla pana złą nowinę…”, odkryto, że chodzi nie o jedno, ale o trzy schorzenia o różnych cechach, z których każde należało poddać innemu rodzajowi terapii. Tak więc, nie wątpiąc ani przez chwilę w ich skuteczność, a wręcz dodając jeszcze za każdym razem moje psychologiczne przekonanie, że wszystko jest właściwe i najlepsze z tego, czego mogę spróbować, poddałem się doświadczeniu chemioterapii, chirurgii i radioterapii.
Nigdy wcześniej w takim stopniu nie czułem, że zbudowany jestem z materii; nigdy nie musiałam z tak bliska obserwować własnego ciała, a przede wszystkim nauczyć się zachować nad nim kontrolę, pozostać jego panem, nie pozwolić zdominować się przez jego żądania, bóle, kołatania i ataki torsji.
Zdałem sobie sprawę, że dopóki pracowałem dla tygodnika, mój rytm biologiczny i stan ducha uzależnione były od terminu – i związanego z tym często niepokoju – napisania kolejnego artykułu: wielka radość sobót i niedziel, kiedy świat mógł się walić, ale gazeta była już gotowa i nie miałem nic do dodania; poniedziałkowa obojętność, kiedy planowano następny numer; napięcie we wtorki i w środy, kiedy musiałem myśleć nad nowym tematem i zaczynałem robić notatki; post i koncentracja w czwartki, dzień składania artykułu; w piątki czujna ulga na wypadek konieczności wprowadzenia poprawek; i potem wszystko od nowa, tydzień po tygodniu, z wojennego frontu, ze stolicy, w której miał miejsce zamach stanu, z podróży przez kolejny kraj w poszukiwaniu jego duszy albo zagubionego wątku jakiejś historii. Teraz wszystkie dni tygodnia były jednakowe, bez wzlotów i upadków; po prostu, cudownie płaskie. I nikt niczego ode mnie nie chciał.
Tak jak każda pora roku rodzi swoje owoce, tak samo mój etap dziennikarski wydał swoje. Coraz częściej zdarzały mi się sytuacje, w jakich już się kiedyś znalazłem, problemy, z jakimi już wcześniej miałem do czynienia. A co gorsza, pisząc, słyszałem echo historii i słów zapisanych już przed dwudziestoma laty. Poza tym fakty, za którymi podążałem kiedyś z pasją psa myśliwskiego, już mnie tak nie zajmowały. Z biegiem lat zaczynałem rozumieć, że nie stanowią one nigdy całej prawdy i że poza nimi kryje się coś jeszcze – jakiś inny poziom rzeczywistości – coś, czego nie potrafiłem uchwycić, wiedziałem jednak, iż nie leży to w obszarze zainteresowań dziennikarstwa, szczególnie współczesnego. Gdybym kontynuował karierę w tym zawodzie, co najwyżej mógłbym spróbować pozostać taki, jaki już byłem. Rak stworzył dobrą okazję, żeby się nie powtarzać.
Ale nie tylko to. Stopniowo zauważałem, że rak stał się też rodzajem tarczy, za którą mogłem się schronić, obroną przeciwko temu wszystkiemu, co wcześniej mnie atakowało, czymś na kształt bastionu, w którym mogłem się ukryć przed banałem codzienności, obowiązkami życia towarzyskiego, koniecznością prowadzenia rozmów. Dał mi prawo, żebym nie czuł się już do niczego zobowiązany i nie miał żadnego poczucia winy. Wreszcie byłem wolny. Całkowicie. Może się to wydać dziwne – i czasami sam też tak to odbierałem – ale byłem szczęśliwy.
„Czy to możliwe, że trzeba zapaść na raka, by się cieszyć życiem?” – napisał mój stary angielski przyjaciel. Dowiedział się, że zniknąłem, więc przysłał mi maila z pytaniem o nowiny. Odpowiedziałem, że ta „nowina” jest moją sensacją dziennikarską i że przeżywam jeśli nie najpiękniejszy, to na pewno najbardziej interesujący okres w życiu. Podróżowanie było dla mnie zawsze sposobem życia i teraz potraktowałem chorobę jako kolejną podróż: niedobrowolną, nieprzewidzianą, bez map, do której w żaden sposób się nie przygotowałem, ale która ze wszystkich dotychczasowych wymagała największego zaangażowania i dostarczała najbardziej intensywnych przeżyć. Wszystko, co się wydarzało, dotyczyło mnie bezpośrednio. Napisałem mu, aby się cieszył, że nie ma raka, ale gdyby chciał przeprowadzić ciekawe doświadczenie, niech przez jeden dzień sobie wyobrazi, że jest inaczej, i zastanowi się nad tym, jak nie tylko życie, ale wszystkie osoby i rzeczy wokół nas jawią wówczas w zupełnie innym świetle. Być może tym właściwym.
W dawnych Chinach wiele osób trzymało w domu trumnę, żeby pamiętać o nieuchronności śmierci; niektórzy kładli się do niej, kiedy musieli podjąć jakąś ważną decyzję, zyskując w ten sposób jakby lepszą perspektywę wobec przemijalności wszystkiego. Dlaczego nie udawać przez chwilę, że jest się chorym, że nasze dni są policzone – jak przecież jest w istocie – aby zdać sobie sprawę, jak bardzo są one cenne?
Hindusi przypominają sobie o tym, przytaczając historię człowieka, który goniony przez tygrysa, stacza się w przepaść. Spadając, biedaczysko chwyta jakiś krzak, ale i ten zaczyna się osuwać. Nie ma ratunku: nad nim paszcza tygrysa, w dole otchłań. W tej samej jednak chwili, dokładnie tam, na wyciągnięcie ręki, między kamieniami urwiska, mężczyzna dostrzega piękną, czerwoną i świeżą poziomkę. Zrywa ją i… nigdy żadna poziomka nie wydała mu się tak słodka jak ta ostatnia.
Gdyby to mnie miała przypaść rola tego biedaka, poziomka owych dni, tygodni i miesięcy spokojnej samotności w Nowym Jorku była bardzo słodka. To nie znaczy, że pogodziłem się ze skokiem w przepaść; przeciwnie, szukałem wszelkich sposobów, aby sobie pomóc. Tylko jak? Czyż mogłem, siłą umysłu albo w jakikolwiek inny sposób, spowodować, by krzew, którego się uchwyciłem, wytrzymał pod naporem? A jeśli to ja sam ustawiłem moje ciało w tak niewygodnej pozycji, co mogłem zrobić, żeby je stamtąd zabrać? Lekarze, którym między jednym a drugim badaniem zadawałem to pytanie, nie znajdowali na nie odpowiedzi. Niektórzy z nich wiedzieli, że należałoby go poszukać, jednak nikt tego nie robił.
Podobnie jak dziennikarze, również lekarze brali pod uwagę wyłącznie fakty, a nie owo nieuchwytne „coś”, co mogło się za nimi ukrywać, i postrzegali tak, jak się im jawiły. Ja byłem ciałem – chorym ciałem, które należało wyleczyć. Miałem też jednak coś ważnego do powiedzenia: przecież jestem także umysłem, może również duszą, a już na pewno zbiorem nagromadzonych historii, doświadczeń, uczuć, myśli i emocji, które z moją chorobą miały prawdopodobnie wiele wspólnego! Nikt nie zdawał się chcieć – czy też móc – wziąć tego pod uwagę. Nawet podczas terapii. Leczano _raka_, chorobę dobrze opisaną w podręcznikach, ze swoimi statystykami występowania i procentami uzdrowienia przypadków, która może dotknąć każdego. Ale nie _mnie_!
Naukowe i racjonalne podejście do choroby powodowało, że mój problem zdrowotny można było przyrównać do zepsutego samochodu, który zupełnie obojętny wobec perspektywy czy to złomowania, czy naprawy, powierzony zostaje mechanikowi, a nie do strapienia osoby, która świadomie, siłą całej swojej woli, zamierza zostać przywrócona do sprawności.
Ode mnie jako osoby znakomici lekarze naprawiacze wymagali niewiele albo zgoła nic. Wystarczyło, żeby moje ciało stawiało się na spotkania, które oni mu wyznaczali, aby poddać je różnym „zabiegom”.
Czy przynajmniej wiadomo, co powoduje, że komórka w ciele zaczyna wariować? Co każe jej porzucić funkcję życiową i przeobrazić się w zagrożenie dla życia?
Poszedłem zapytać o to młodziutkiego szefa pionu badawczego MSKCC, o którym przeczytałem, że nie dość, iż znał odpowiedź na moje pytania, to jeszcze znajdował się u progu ważnego odkrycia: klucza do kodu, który niczym przełącznik powoduje, że zdrowa komórka staje się chorą i na odwrót.
– Jesteśmy na dobrej drodze, ale osiągnięcie celu wydaje się operacją bardziej skomplikowaną niż wysłanie człowieka na Księżyc – wyjaśnił mi.
To, co zdołałem pojąć, było fascynujące. Czystym zbiegiem okoliczności ów młody człowiek specjalizował się w moim typie schorzenia. Im dłużej go słuchałem, tym wyraźniej jednak zdawałem sobie sprawę, że eksploracja tajemniczego świata życia oddalała szefa pionu badawczego MSKCC nie tylko ode mnie jako integralnej osoby, ale też ode mnie jako ciała.
Drążąc i analizując najdrobniejsze szczegóły, dotarł do wnętrza jednego z milionów kodów zawartych w DNA jednej z miliardów komórek ciała. Ale gdzie w tym wszystkim byłem _ja_? Chyba miałem jakiś udział w tym, że ten mój przełącznik źle zadziałał?
– Nie. Nie było w tym żadnego pańskiego udziału. Wszystko zostało już zawarte w pańskim kodzie i wkrótce będziemy w stanie na nowo zaprogramować tę część, która u pana szwankuje – odparł.
Wniosek był pocieszający, choć odchodząc, pomyślałem, że on i jego koledzy łudzili się: gdyby już znaleźli klucz do tych drzwi, wnet spostrzegliby, że za nimi znajdują się kolejne drzwi, a jeszcze dalej następne i jeszcze jedne – każde z własnym kluczem. Bo w gruncie rzeczy tym, do czego starali się dotrzeć moi drodzy uczeni, był klucz wszystkich kluczy, kombinacja kombinacji: „kod Boga”. Jak zatem mogli się spodziewać, że go odkryją?
Nigdy nie straciłem zaufania do lekarzy, którym powierzyłem swoje zdrowie. Wręcz przeciwnie. Ale im lepiej ich poznawałem, tym wyraźniej czułem, że są niczym skrzypce, którym brakuje struny. Sami wpadli w pułapkę mechanicyzmu w postrzeganiu problemu, a zatem także sposobu jego rozwiązywania. Niektórzy dostrzegali moją niepewność i niektóre moje uwagi ich bawiły. Na przykład: Dlaczego nie przyjrzeć się na nowo stosowanemu słownictwu? Mogłoby to być pożyteczne – mówiłem. Język, którym obudowana jest ta choroba, to język wojny i ja sam początkowo też go używałem. Rak jest „wrogiem”, którego należy „pokonać”; terapia to „broń”, a każda faza leczenia to „bitwa”.
„Choroba” postrzegana jest zawsze jako coś obcego, co wdziera się do naszego wnętrza, żeby narobić tam kłopotów, powinna być zatem zniszczona, wyeliminowana, usunięta. Już po kilku tygodniach obcowania z rakiem wizja ta przestała mi się podobać, przestała mi odpowiadać.
Ze względu na konieczność współistnienia czułem, że ten wewnętrzny gość stał się częścią mnie samego, tak jak ręce, nogi i głowa, na której w wyniku chemioterapii nie miałem już nawet jednego włosa. Bardziej niż rzucić się na tego raka w jego różnych wcieleniach, wolałem z nim porozmawiać, zaprzyjaźnić się; głównie dlatego, że zrozumiałem, iż tak czy owak on już tam zostanie, być może w uśpieniu, żeby towarzyszyć mi przez całą resztę drogi.
– Kiedy rano wstajecie, uśmiechnijcie się do waszego serca, do waszego żołądka, do waszych płuc, do waszej wątroby. Tak naprawdę wiele od nich zależy – usłyszałem od Thich Nhat Hanha, słynnego wietnamskiego mnicha buddyjskiego, który przyjechał kiedyś do Delhi, aby mówić o medytacji. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bardzo ta rada mi się przyda. A teraz każdy dzień zaczynałem od uśmiechu do gościa, którego miałem w środku.
Im dłużej pozostawałem po stronie nauki i rozsądku, tym silniej rozbudzała się we mnie ciekawość wobec magii i szaleństwa metod „alternatywnych”, które na samym początku odrzuciłem. Na pewno nie dlatego, że uznałem, iż pomyliłem drogę (podpowiedziałbym wszystkim, żeby wzięli ją pod uwagę jako pierwszą), ale ponieważ czułem, że choć prawdopodobnie jest najlepsza, ma swoje ograniczenia. Gdzie indziej, podążając innymi szlakami, mógłbym znaleźć coś innego: zapewne nie „alternatywnego”, ale być może uzupełniającego.
Tak więc kiedy tylko lekarze naprawiacze z Nowego Jorku powiedzieli mi, że zakończyli swoje „reperacje” i że przez kolejne trzy miesiące nie chcą mnie widzieć – trzy miesiące! zdawały mi się wiecznością – podążyłem w nowym kierunku.
Po tych wszystkich ciosach, jakie zadałem mojemu ciału, musiałem pozwolić mu trochę odetchnąć – oczyścić je ze wszystkich trucizn, jakie mu zaaplikowałem w ramach kuracji, a przede wszystkim przygotować mój umysł, przywykły już do samotności, na ponowny kontakt ze światem. Najbardziej oczywistym sposobem urzeczywistnienia tego celu wydało mi się podróżowanie. Ruszyłem więc w drogę z zamiarem przyjrzenia się wszystkim innym odmianom medycyny, kuracji i cudów, które ewentualnie mógłbym wykorzystać.
Postanowiłem najpierw wrócić do Indii, gdzie życie jest zawsze bardziej naturalne, gdzie społeczeństwo pozostaje wciąż niezwykle zróżnicowane, gdzie czas się wydłuża, gdzie stare egzystuje obok nowego, gdzie życie i umieranie wydają się bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie pierwotnym doświadczeniem.
Nie było mnie w Delhi prawie rok. Kiedy wszedłem do sklepu starego jubilera z Sundar Nagaru, którego zastałem przy nawlekaniu na naszyjnik niezwykle pachnących kwiatów jaśminu, aby udekorować nim obraz Kryszny, ten zapytał, co się ze mną działo.
– Krążyłem po szpitalach. Mam raka – powiedziałem sam z siebie, jak nie uczyniłbym wobec nikogo innego.
– Musiał to być najbardziej boski okres w pańskim życiu – odparł całkowicie naturalnie.
Istotnie tak było. Ale skąd on mógł o tym wiedzieć?
– Nie zna pan historii muzułmanina, który wyrzucony z meczetu, stacza się po schodach?
– Nie, nie znam.
– Na każdym stopniu, w który uderzał, czuł ból; cierpiał i myślał o Bogu. A kiedy w końcu znalazł się na samym dole, żałował, że nie ma więcej schodków. Wyobrażam sobie, że z panem było tak samo.
Czy istniał lepszy sposób, aby odkupić proste trzymadło do banknotów, jakie zgubiłem w Nowym Jorku? I czy mogłem dostać lepszy wiatyk na podróż, którą podjąłem w poszukiwaniu czegoś, czego istoty sam dokładnie nie znałem?
Przemieszczając się z miejsca na miejsce, z przerwami co trzy miesiące na wizyty kontrolne w Nowym Jorku, byłem w nieustannym ruchu, cały czas śledząc jakiś wątek, zaspokajając ciekawość lub próbując sprawdzić jakąś zasłyszaną opowieść.
Tak więc spędziłem tydzień na samym krańcu Indii, w starym i prymitywnym ośrodku ajurwedyjskim, kierowanym przez młodego lekarza, który zna na pamięć wszystkie święte pisma tradycyjnej medycyny, jako że nauczył się ich od dziadka, a temu z kolei przekazał je jego ojciec, i tak dalej. Miejsce było przepiękne, pośród pól ryżowych, obok bardzo starej, dzisiaj zrujnowanej świątyni. Według legendy została ona wzniesiona przez Ramę, kiedy przejeżdżał tamtędy w drodze do Lanki, aby z pomocą małp odzyskać porwaną żonę.
Również w Indiach zrobiłem kurs reiki, z którego uzyskałem dyplom. Natomiast w Tajlandii pościłem przez siedem dni w ośrodku specjalizującym się w bardzo dziś modnej metodzie leczenia: oczyszczaniu jelita grubego.
Na północy Filipin, w przeddzień otwarcia ośrodka, byłem pierwszym pacjentem Piramidy Azji, zbudowanej jako Światowe Centrum Zdrowia przez najsłynniejszego uzdrowiciela, który poprzedniego wieczora mnie „operował”.
Wiele dni spędziłem w małej wiosce w środkowych Indiach u „lekarza-maga”, który przygotowywał dla mnie z wiązek ziół i gałęzi specjalne, cuchnące, zielone mikstury. Dużo czasu przebywałem też w najsłynniejszym tradycyjnym szpitalu w Kerali, gdzie – jak wszyscy pozostali pacjenci – nie mogłem zmrużyć oka, bo na dziedzińcu ryczał słoń i rozbrzmiewały bardzo dziwne trąby orkiestry, która przybyła tam z trupą aktorską, żeby od zmroku do świtu celebrować uroczystości ku czci opiekuńczego bóstwa ajurwedy.
Za młodym, byłym chirurgiem włoskim dotarłem aż do Bostonu, gdzie prowadził kurs dotyczący „lekarstw morskich”. Odkąd został homeopatą, w starej, wyremontowanej zagrodzie, zagubionej pośród nizinnych terenów Emilii, próbuje potwierdzić naukową wiarygodność swojej praktyki, w której – jak sam przyznaje – zawiera się element magii. A ja odczułem jej pozytywne rezultaty na własnej skórze!
Wybrałem się do Hongkongu na spotkanie ze starym Chińczykiem, miliarderem i filantropem, który, chcąc przed śmiercią pozostawić w darze ludzkości lek na raka, zainwestował część swojego majątku w badania, a teraz w produkcję ekstraktu z grzyba, od zawsze uznawanego przez tradycję chińską za „cudotwórczy”.
W Chiang Mai, na północy Tajlandii, odnalazłem starego przyjaciela Dana Reida, znawcę taoizmu i qigong, i każdego ranka, aby „zgromadzić energię kosmiczną”, wykonywałem pod jego kierunkiem stare chińskie ćwiczenia, o których Dan właśnie skończył pisać swoją nową książkę. W odizolowanym i wietrznym kompleksie starych budynków, zawieszonym nad skalistym wybrzeżem Kalifornii, z widokiem na ocean, który wypełnia duszę poczuciem bezmiaru, uczestniczyłem w seminarium mającym na celu wsparcie chorych na raka. Było nas dziewięcioro i o każdej z tych osób mam wzruszające i zabawne wspomnienia. Zaraz po tym przyłączyłem się do wielkiego mistrza jogi i do pewnego muzyka – obydwaj byli Hindusami – którzy zorganizowali bardzo specjalny kurs. Jego zasadnicza idea polegała na tym, że po przyjęciu różnych pozycji jogi oraz „otwarciu kanałów” muzyka miała zostać przefiltrowana do tkanek i komórek ciała, stymulując ich funkcje życiowe. Na pewno zrobiła mi dobrze… jeśli tam dotarła! W każdym razie należała do tych, które trafiają bezpośrednio do serca.
W Indiach próbowałem się też zobaczyć z Sai Babą, jednym ze świętych, któremu przypisuje się bardzo wiele cudów, ale kiedy dotarłem do aśramu guru, akurat go nie zastałem, uznałem więc to za znak, że nasze spotkanie nie było konieczne.
Po drodze odwiedzałem święte miejsca buddyzmu. Wiele dni spędziłem w Benares, gdzie Hindusi jadą umrzeć, żeby uniknąć konieczności ponownych narodzin.
Ale jak to zawsze bywa, szukając jednej rzeczy, znajdujesz inną. I tak do bogatej już kolekcji lekarzy, specjalistów i uzdrowicieli dołączali stopniowo różni święci żebracy, stary jezuita – psycholog i hipnotyzer, mnich od dzieciństwa zakochany w pewnym posągu oraz inne dziwne i piękne postaci.
Wszędzie, czasami wypróbowując również niektóre z „lekarstw”, które mi proponowano, zbierałem przypadki „cudownych” uzdrowień, wyleczeń za sprawą jakiejś mikstury albo innej dziwnej metody, ale także wiele historii ludzi, którzy po odrzuceniu normalnych terapii, oferowanych przez klasyczną medycynę zachodnią, poddali się jakiejś alternatywnej kuracji i umarli.
Jeśli myślałem, że aby wyleczyć się z choroby spowodowanej – moim zdaniem – stylem życia, jakie prowadziłem wcześniej, powinienem zerwać z przeszłością i rozpocząć wszystko całkiem od nowa, to byłem na dobrej drodze: stykałem się z zupełnie innymi ludźmi, mierzyłem się z innymi problemami, miałem inne myśli. Sam się stałem, nie tylko fizycznie, inny. W tym momencie nie pozostawało mi nic innego, jak zrobić następny krok, przekroczyć kolejny próg: również ten już wyłącznie indyjski.
Tak więc postanowiłem spędzić trzy miesiące w aśramie, studiując trochę sanskryt i rozmyślając nad jedynym, wielkim pytaniem, jakie człowiek zawsze sobie stawiał i które stanowi samo serce wedanty, końcowej części _Wed_, sedno filozoficzne świętych pism Indii: Kim jestem? Ponieważ odpowiedzią na pewno nie było: „Jestem dziennikarzem takiej to a takiej gazety, autorem jakiejś książki czy też chorym na taką to a taką chorobę”, spróbowałem, również formalnie, przestać być tym, kim byłem wcześniej, nie nazywać się dłużej tak jak dotychczas, nie mieć żadnej przeszłości i stać się po prostu „Anamem”, Bezimiennym. To imię wydało mi się najwłaściwsze, aby zakończyć życie strawione w całości na próbach wyrobienia sobie renomy!
To dziwny eksperyment: przestać być tym, do kogo przywykliśmy, nie móc odwołać się do tego, kim byliśmy, czego dokonaliśmy, do miejsca, gdzie się urodziliśmy, albo do osób, które znamy, aby dokonać identyfikacji, samookreślenia i ustanowić nowe stosunki, nawet najbardziej podstawowe, z osobami, które spotykamy na naszej drodze. Jest to ćwiczenie, którego warto spróbować, choćby na wakacjach!
I tak, krok po kroku, powoli, za każdym razem śmiejąc się z samego siebie i uśmiechając do tego, co mi się przytrafiało, przeszedłem od leczenia mnie jako ciała chorego na raka w jednym z najlepszych szpitali świata do leczenia mnie jako ciała plus tego wszystkiego, co – jak mi się zdawało – za tym się kryło, w spartańskich warunkach aśramu, studiowania klasyków hinduizmu, śpiewania hymnów wedyjskich i jedzenia rękami z metalowej miski. Nie stosowałem żadnej z diet, które tak starannie dobrano mi w Nowym Jorku, ale spożywałem to, co akurat było, przeważnie gotowaną ciecierzycę.
– A więc rozmawiałeś z Bogiem? – zapytał mnie stary przyjaciel, kiedy odwiedziłem go, przejeżdżając przez Paryż.
– Żeby z nim porozmawiać, musiałbym go spotkać – odparłem… aby uniknąć odpowiedzi. Prawdopodobnie również on myślał, że ze względu na pobyt w Indiach w jakiś sposób się zagubiłem. Nic z tych rzeczy. Nie stałem się ani hinduistą, ani buddystą, nie jestem wyznawcą żadnego guru ani nie powróciłem do mojej rodzimej religii, choć na nowo odkryłem przyjemność przesiadywania w ciszy w pięknym kościele, wypełnionym dawną wiarą, jak na przykład we florenckim San Miniato al Monte.
Należę do tych, którzy bez specjalnych uprzedzeń, bez strachu przed nowym czy śmiesznym, poszukują. Może więc, poszukując, znalazłem doskonałe remedium na mojego raka? Na pewno nie, ale teraz przynajmniej jestem pewny, że takie lekarstwo nie istnieje, ponieważ donikąd nie ma drogi na skróty: ani do zdrowia, ani do szczęścia, ani do mądrości. Żadna z tych rzeczy nie może być natychmiastowa. Każdy musi ich szukać na swój sposób, przejść własną drogę, gdyż to samo miejsce może znaczyć coś innego, zależnie od tego, kto tam przybywa. To, co może być dla jednego lekarstwem, dla drugiego niczym albo wręcz trucizną – szczególnie, jeśli porzuca się na swój sposób sprawdzone pole nauki i zapuszcza na gęsto już zaludnione tereny „metod” alternatywnych, pełne kombinatorów, szarlatanów i sprzedawców wszelkich komunałów.
Czy po tak długiej podróży wróciłem do punktu wyjścia? Do wyłącznej wiary w naukę i rozum? Do poglądu, że zachodni sposób mierzenia się z problemami jest najlepszy? Nic z tych rzeczy. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że niczego nie należy wykluczać z góry i że zawsze można znaleźć kogoś albo coś cennego w najbardziej nieprzewidzianych miejscach i okolicznościach. Cuda? Oczywiście, że istnieją, ale uważam, iż każdy powinien być sprawcą swojego własnego cudu. Przede wszystkim jestem przeświadczony, że nasza znajomość świata i nas samych pozostaje wciąż mocno ograniczona i że za pozorami, za faktami, ukrywa się prawda, która nam umyka, ponieważ jest nieuchwytna dla sieci naszych zmysłów, dla kryteriów naszej wiedzy i naszego tak zwanego rozumu.
Bez wątpienia Zachód dokonał wielkiego postępu w dziedzinie poznawania ludzkiego ciała, choć wciąż wprawia mnie w zakłopotanie fakt, że u źródeł naszej medycyny jest anatomia, nauka opierająca się na sekcji zwłok, i zastanawiam się, jak można zrozumieć tajemnicę życia, wychodząc od badania zmarłych. Jednak Zachód nie zrobił żadnego kroku naprzód, a wręcz być może się cofnął, jeśli chodzi o znajomość tego wszystkiego, co niewidzialne, niewymierne, nieuchwytne, a co się kryje w ciele i poza nim, co je podtrzymuje i łączy ze wszystkimi innymi formami życia, czyniąc je częścią przyrody. Psychoanaliza i psychologia wciąż się poruszają tylko po powierzchni tego niewidzialnego, jakby czuły się zawstydzone w obliczu wielkiej tajemnicy, której żadna nauka, właśnie ze względu na swój charakter, nigdy nie będzie mogła stawić czoła.
Dlatego właśnie badania medyczne nie mają innego wyboru – muszą się zajmować coraz bardziej szczegółowymi zagadnieniami. Czy jednak jakieś inne studia, niekoniecznie naukowe, nie powinny pójść w odwrotnym kierunku: od szczegółu do spraw ogólnych?
Być może dlatego, że podświadomie chciałem ujrzeć mój problem również w innym wymiarze – nie tylko jako oszalałą komórkę – i znaleźć inne wyjaśnienie niż zepsuty przełącznik w kodzie mojego DNA, trafiłem do położonego w Himalajach małego domu z kamienia i błota. I tam, z sercem lżejszym niż kiedykolwiek, bez pragnień, bez dążeń, przepełniony wielkim spokojem, ujrzałem pierwszy wschód słońca nowego tysiąclecia, jakby to był początek Stworzenia, podczas gdy niektóre z najwyższych szczytów świata wyłaniały się z kosmicznej ciemności, rozpalając się różowym światłem, jakby miały przywrócić nadzieję na wieczność w narodzinach i umieraniu. Nigdy wcześniej nie czułem tak bliskiej obecności bogów.
Przez wiele tygodni – raz w promieniach wiosennego słońca, kiedy indziej wśród wysokiego na metr śniegu, w otoczeniu dębów i rododendronów przypominających nieruchome, lodowe olbrzymy – byłem gościem ponadosiemdziesięcioletniego, bardzo wykształconego Hindusa. W swoim życiu nie robił on nic innego poza rozmyślaniem nad sensem egzystencji, a spotkawszy w przeszłości wszystkich wielkich mistrzów swoich czasów, mieszka teraz sam, przekonany, że jedynym, prawdziwym Mistrzem jest ten, którego każdy z nas ma w sobie. Nocami, kiedy cisza zdaje się aż huczeć w uszach, wstaje, zapala świecę i siedzi przed nią przez parę godzin. Po co?
– Żeby spróbować być sobą – odparł. – Żeby usłyszeć melodię.
Czasami, po popołudniowym spacerze po lesie śladami lamparta, który którejś nocy pożarł mu psa obronnego, wchodził do mnie po drewnianych schodach, a ja na małej maszynce gazowej podgrzewałem wodę z pobliskiego źródła, żeby przygotować dwie filiżanki chińskiej herbaty, którą zawsze ze sobą wożę.
– Wszystkie moce, te widzialne i niewidzialne, te namacalne i nienamacalne, męskie i żeńskie, negatywne i pozytywne, wszystkie moce świata zjednoczyły się, abyśmy mogli obaj teraz siedzieć przy tym ogniu i pić herbatę – mawiał, wybuchając śmiechem, który sam w sobie był radością. A potem, cytując Plotyna i Boecjusza, upaniszady, jakiś wers z _Bhagawadgity_, z Williama Blake’a albo jakiegoś mistyka sufi, snuł bardzo osobiste teorie na temat sztuki i muzyki albo spowiadał się ze swojego „grzechu pierworodnego”: tego, że zawsze uważał „być” za coś o wiele ważniejszego niż „robić”.
– A melodia? – zapytałem któregoś dnia.
– To niełatwe. Trzeba się przygotować i czasami ją słychać: jest to melodia życia wewnętrznego, które podtrzymuje wszystkie inne, gdzie wszystko ma swoje miejsce i wszystko jest złączone: dobro i zło, zdrowie i choroba – życie wewnętrzne, w którym nie ma ani narodzin, ani śmierci.
Wraz z upływem dni, kontemplując w samotności majestat gór, wciąż tam pozostających, nieruchomych, symbolizujących największą stałość, a przecież także nieustannie się zmieniających i nietrwałych, jak wszystko na tym świecie, czując gdzieś w tle obecność tej pięknej, starej duszy napotkanej przypadkiem, poczułem, że moja długa i kręta podróż, zapoczątkowana w szpitalu w Bolonii, dobiegła końca.
Postanowiłem to wszystko opowiedzieć, przede wszystkim dlatego, że wiem, jak bardzo krzepiące jest doświadczenie osoby, która pokonała już kawałek drogi, dla kogoś, kto ma ją dopiero przed sobą. A także ze względu na to, że jeśli dobrze się zastanowić, po pewnym czasie ta podróż w poszukiwaniu lekarstwa na mojego raka przekształciła się w poszukiwanie leku na chorobę nas wszystkich: nieuchronność śmierci.
Ale czy to naprawdę „choroba”? Czy to coś, czego należy się obawiać, „zło”, od którego trzeba trzymać się z daleka? Chyba nie.
– Pomyśl, jak zatłoczony byłby świat, gdybyśmy byli nieśmiertelni i musieli wciąż po nim krążyć, a wraz z nami wszyscy nasi poprzednicy na przestrzeni wszystkich wieków! – powiedział kiedyś mój stary kompan podczas wspólnego spaceru po lesie. – Chodzi o to, by zrozumieć, że życie i śmierć to dwa aspekty tej samej rzeczy.
Dojście do tego wniosku to być może jedyny prawdziwy cel podróży, którą wszyscy podejmujemy, przychodząc na świat. Sam o niej niewiele wiem, poza tym, że – jestem teraz o tym przekonany – prowadzi ona od zewnątrz do wnętrza i od tego, co małe, coraz bardziej ku temu, co wielkie.
Kolejne stronice są opowieścią o moich niepewnych krokach na tej drodze.