Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nic nie zdarza się przypadkiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nic nie zdarza się przypadkiem - ebook

Ryszard Kapuściński uważał go za wielkiego reportera, którego twórczość można czytać jak poezję.

Podróżowanie było dla Tiziano Terzaniego formą istnienia. Kiedy dowiaduje się, że jest ciężko chory, instynkt podpowiada mu, by wyruszyć w podróż. Ale ta podróż różni się od innych. Jest najtrudniejsza, bo każdy krok może być wyborem między rozumem a szaleństwem, między nauką a magią.

Z długiego pobytu w Nowym Jorku, a potem w "alternatywnym" ośrodku w Kalifornii rodzi się niepokojący portret Ameryki. Włóczęga po Indiach, w tym trzy miesiące spędzone w jednym z aśramów, pozwala Terzaniemu dostrzec duchowość tego kraju. Autor poznaje medycynę tybetańską i chińską, jogę i energoterapię. Przypadkowe spotkanie ze starym mędrcem w Himalajach - choć zapewne nic nie zdarza się przypadkiem - wyznacza koniec wędrówki. Pośród ciszy wspaniałej przyrody Terzani dochodzi do wniosku, że najważniejsza jest harmonia ze światem i samym sobą: trzeba umieć patrzeć na niebo i być chmurą, trzeba "słyszeć melodię".

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-856-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WYJAZD

Droga bez skrótów

WYJAZD
Droga bez skró­tów

Wia­domo, zda­rza się to wielu ludziom, ale ni­gdy się nie myśli, że może się to przy­tra­fić wła­śnie nam. Taka też była zawsze moja postawa. Tak więc gdy mnie to dotknęło, byłem jak wszy­scy nie­przy­go­to­wany. W pierw­szej chwili zda­wało mi się, iż rze­czy­wi­ście doty­czy to kogoś innego.

– Panie Terzani, ma pan raka – powie­dział lekarz, ale mia­łem wra­że­nie, że nie zwra­cał się do mnie. Prawdę mówiąc – spo­strze­głem to od razu z nie­ja­kim zdu­mie­niem – nie roz­pa­cza­łem ani się nie prze­ją­łem, jakby w grun­cie rze­czy ta sprawa mnie nie doty­czyła.

Być może ta począt­kowa obo­jęt­ność była tylko instynk­towną formą obrony, spo­so­bem zacho­wa­nia powścią­gli­wego dystansu, ale pomo­gła. Umie­jęt­ność spoj­rze­nia na sie­bie z zewnątrz jest zawsze poży­teczna. I można się tego nauczyć.

Spę­dzi­łem w szpi­talu jesz­cze jedną samotną noc. Roz­my­śla­łem. Wyobra­ża­łem sobie tych wszyst­kich, któ­rzy przede mną, w tych samych poko­jach, dostali podobne wia­do­mo­ści, i towa­rzy­stwo to w jakiś spo­sób dodało mi otu­chy. Byłem w Bolo­nii. Dotar­łem tam po poko­na­niu kolej­nych eta­pów, z któ­rych każdy sam w sobie wyda­wał się bez zna­cze­nia. Zło­żyły się one jed­nak, jak wiele rze­czy w życiu, w pewną logiczną całość: upo­rczywa bie­gunka, która zaczęła się w Kal­ku­cie, różne bada­nia w Insty­tu­cie Cho­rób Tro­pi­kal­nych w Paryżu, inne bada­nia mające wykryć przy­czynę nie­wy­tłu­ma­czal­nej ane­mii. Aż wresz­cie pewien prze­zorny wło­ski lekarz, nie zado­wa­la­jąc się naj­bar­dziej oczy­wi­stymi wyja­śnie­niami, posta­no­wił – za pomocą dziw­nego przy­rządu, gumo­wego wężyka ze świe­cą­cym oczkiem – zaj­rzeć do naj­bar­dziej ukry­tych zaka­mar­ków mojego ciała i, w opar­ciu o wie­lo­let­nie doświad­cze­nie, natych­miast roz­po­znał to, co sta­no­wiło dla niego chleb powsze­dni.

Byłem mu wdzięczny za facho­wość i szcze­rość. Dzięki temu mogłem ze spo­ko­jem, a teraz także naprawdę roz­sąd­nie, doko­nać obra­chun­ków, usta­lić prio­ry­tety i pod­jąć konieczne decy­zje. Zbli­żały się moje pięć­dzie­siąte dzie­wiąte uro­dziny i nad­szedł czas, żeby spoj­rzeć za sie­bie, jak to się robi na szczy­cie góry, kiedy z satys­fak­cją oce­niamy trasę naszej wspi­naczki. Jakie było moje życie do tej pory? Wspa­niałe! Jedna przy­goda za drugą, wielka miłość, nic, czego trzeba by żało­wać, i nic waż­nego, co pozo­sta­łoby jesz­cze do zro­bie­nia. Gdy­bym jako chło­pak posta­wił sobie za cel to, do czego dąży tak wielu, czyli „posa­dzić drzewo, spło­dzić syna i napi­sać wiersz”, to mniej wię­cej go osią­gną­łem. I to nie­mal mimo­cho­dem, bez wysiłku, a jesz­cze po dro­dze nie­źle się przy tym bawiąc.

W ciszy, zakłó­ca­nej tylko szu­mem kół samo­cho­dów prze­jeż­dża­ją­cych po mokrym asfal­cie i odgło­sem kro­ków sióstr suną­cych po lino­leum kory­ta­rza, sta­nął mi przed oczami obraz, który od tam­tej pory mi towa­rzy­szy. Wyda­wało mi się, że całe moje życie prze­bie­gło jakby na karu­zeli: od samego początku przy­padł mi w udziale biały koń; to na nim się obra­ca­łem i buja­łem do woli, i nikt ni­gdy – wtedy po raz pierw­szy zda­łem sobie z tego sprawę – nawet nie przy­szedł zapy­tać, czy mam bilet. A tak naprawdę go nie mia­łem. Całe życie jeź­dzi­łem na gapę! Teraz jed­nak prze­cho­dził kon­tro­ler, pła­ci­łem należ­ność i – jeśli wszystko poszłoby dobrze – może uda­łoby mi się zro­bić… jesz­cze jeden obrót na karu­zeli.

Następny dzień zaczął się jak każdy inny. Nic wokół mnie się nie zmie­niło i nic nie odzwier­cie­dlało wiel­kiej burzy myśli w mojej gło­wie. W Por­retta Terme, gdzie mia­łem prze­siadkę na pociąg do Prac­chi, a stam­tąd do Orsi­gni, przy­po­mnia­łem sobie nawet, żeby ode­brać z pralni bie­li­znę, którą zosta­wi­łem tam kilka dni wcze­śniej. Kiedy dotar­łem do domu, zapro­po­no­wa­łem cze­ka­ją­cej tam na mnie Angeli spa­cer do lasu. Po pra­wie czter­dzie­stu latach wspól­nego życia zarówno roz­mowa, jak i mil­cze­nie były dla nas pro­ste. Obie­ca­łem jej, że będę się sta­rał z tego wyjść, i był to – jak sądzę – jedyny moment, kiedy się wzru­szy­łem.

Cho­dziło o to, żeby jak naj­szyb­ciej zde­cy­do­wać, co robić. Pierw­szym instynk­tow­nym odru­chem była reak­cja zra­nio­nego zwie­rzę­cia: schro­nić się w jamie. Nagle mi się wydało,

że mam mało sił i że powi­nie­nem je mak­sy­mal­nie zebrać w sobie. Posta­no­wi­łem nic nikomu nie mówić – poza dziećmi i tymi przy­ja­ciółmi, któ­rzy uzna­liby za nie­zro­zu­miałe moje nagłe znik­nię­cie. Chcia­łem wyostrzyć swój umysł, żeby nikt i nic mnie nie roz­pra­szało.

Przede wszyst­kim musia­łem posta­no­wić, gdzie, a szcze­gól­nie – jak się leczyć. Che­mio­te­ra­pia, radio­te­ra­pia, chi­rur­gia, ze wszyst­kimi swo­imi szko­dli­wymi – jak się mówi – kon­se­kwen­cjami, prze­stały być jedyną moż­li­wo­ścią. Dzi­siaj, kiedy wszystko poda­wane jest w wąt­pli­wość, kiedy patrzy się podejrz­li­wie na to, co ofi­cjalne, kiedy wszel­kie auto­ry­tety stra­ciły pre­stiż, a każdy czuje się upraw­niony, bez żad­nych zaha­mo­wań, oce­niać wszystko i wszyst­kich, wręcz coraz mod­niej­sze staje się kry­ty­ko­wa­nie medy­cyny kla­sycz­nej i wychwa­la­nie metod „alter­na­tyw­nych”.

Już same nazwy wydają się bar­dziej pocią­ga­jące: ajur­weda, ener­go­te­ra­pia, aku­punk­tura, joga, home­opa­tia, chiń­skie zioła, reiki i – czemu nie – uzdra­wia­cze, czy to fili­piń­scy, czy inni. Są zawsze jakieś pogło­ski, jest jakaś osoba, o któ­rej ktoś opo­wiada, jakaś histo­ria, która wydaje się wprost ide­alna, by w nią uwie­rzyć i by dawała nadzieję na pomyślny efekt jed­nej z tych coraz licz­niej­szych „kura­cji”. Nawet przez chwilę nie bra­łem ich na poważ­nie.

A prze­cież wiele z tych prak­tyk pocho­dzi z Azji, gdzie spę­dzi­łem trzy­dzie­ści lat; nie­które mają swoje korze­nie w Indiach, gdzie mam dom! Sam w prze­szło­ści nie mia­łem

żad­nych zaha­mo­wań, żeby się do nich ucie­kać: w Chi­nach odda­łem mojego syna Folca, wów­czas jede­na­sto­let­niego, w ręce uzdro­wi­ciela sto­su­ją­cego aku­punk­turę, który wyle­czył go z astmy, a zale­d­wie rok przed pod­ję­ciem decy­zji we wła­snej spra­wie zapro­wa­dzi­łem mojego fran­cu­skiego przy­ja­ciela Leopolda do oso­bi­stego leka­rza dalaj­lamy, do Insty­tutu Medyczno-Astro­lo­gicz­nego (tak, to wła­śnie takie zesta­wie­nie) w Dha­ram­sali, żeby zmie­rzył jego sie­dem­na­ście pul­sów i prze­pi­sał mu na zapa­le­nie wątroby – bar­dzo sku­teczne, jak się zdaje – czarne pigułki, przy­po­mi­na­jące owcze bobki. Poza tym sam mówi­łem i pisa­łem, że czło­wiek Zachodu, wkra­cza­jąc na auto­stradę nauki, zbyt łatwo zapo­mniał o ścież­kach swej daw­nej mądro­ści i teraz, pod­bi­ja­jąc ze swoim mode­lem nowo­cze­sno­ści Azję, ryzy­kuje, że rów­nież tam dopro­wa­dzi do znik­nię­cia ogrom­nej czę­ści wie­dzy zwią­za­nej z miej­sco­wymi tra­dy­cjami!

Nie zmie­ni­łem poglą­dów, ale kiedy cho­dziło o moje prze­ży­cie, nie zawa­ha­łem się nawet przez chwilę; musia­łem zawie­rzyć temu, co było mi bliż­sze: nauce, zachod­niemu rozu­mowi. Nie była to tylko kwe­stia czasu, a w tych przy­pad­kach nie ma go zbyt wiele do stra­ce­nia, bio­rąc pod uwagę fakt, że wszyst­kie tak zwane metody alter­na­tywne, jeśli już dzia­łają, to dłu­go­ter­mi­nowo. Cho­dziło o to, że w grun­cie rze­czy im nie ufa­łem. A mieć zaufa­nie do lecze­nia i do osoby, która je zaleca, jest w pro­ce­sie zdro­wie­nia czyn­ni­kiem nie­zwy­kle waż­nym, wręcz pod­sta­wo­wym.

Szczę­ście w życiu pomaga, a ja go mia­łem zazwy­czaj wręcz w nad­mia­rze. Rów­nież tym razem for­tuna mi sprzy­jała, a przy­naj­mniej tak to czu­łem, co w sumie na jedno wycho­dzi. Wśród moich kole­gów dzien­ni­ka­rzy, wete­ra­nów z Azji, był kore­spon­dent „New York Timesa”, dwu­krotny lau­reat Nagrody Pulit­zera. Łączyła nas przy­jaźń zro­dzona ze wspól­nych doświad­czeń: oby­dwaj zosta­li­śmy aresz­to­wani i wyda­leni z Chin; oby­dwaj, wbrew wszel­kiej logice robie­nia kariery, po poby­cie na dużo „waż­niej­szych” pla­ców­kach jako miej­sce pracy wybra­li­śmy Indie. Teraz poja­wiła się jesz­cze jedna zbież­ność losów: kilka lat wcze­śniej mój przy­ja­ciel cier­piał na takie samo scho­rze­nie i prze­żył. Odwie­dzi­łem go więc w Delhi i popro­si­łem o radę.

Ci, któ­rzy wypro­wa­dzili go na pro­stą – nazy­wał ich _fixers_ – byli jego zda­niem naj­lepsi na rynku. Zaufa­łem mu. Kilka roz­mów tele­fo­nicz­nych, jeden faks i po kilku dniach byłem w Nowym Jorku, w Memo­rial Sloan-Ket­te­ring Can­cer Cen­ter, albo raczej w MSKCC, jak się zaleca wpi­sy­wać tę nazwę na cze­kach, aby swój pobyt w tej insty­tu­cji zacho­wać w dys­kre­cji rów­nież wobec wła­snego banku. W każ­dym razie ośro­dek ten zaj­mo­wał osiem­na­ste miej­sce na liście insty­tu­tów sto­su­ją­cych naj­now­szą, eks­pe­ry­men­talną metodę lecze­nia, a zatem był w czu­bie praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej zaawan­so­wa­nych badań w dzie­dzi­nie nowo­cze­snej, zachod­niej medy­cyny.

Po uka­za­niu się książki _Un indo­vino mi disse_ (Powie­dział mi jasno­widz)¹ pytano, mnie, o czym będzie następna. Odpo­wia­da­łem, że książki są jak dzieci i że trzeba być przy­naj­mniej brze­mien­nym, aby myśleć o wyda­niu ich na świat. Mówi­łem też, że jeśli nada­rzy­łaby się taka oka­zja, to po wielu latach spę­dzo­nych na Dale­kim Wscho­dzie chęt­nie odbył­bym wielką podróż po naj­dal­szych rubie­żach Zachodu, żeby na nowo odkryć Stany Zjed­no­czone. Pod pre­tek­stem, że wyje­cha­łem do Ame­ryki, aby spró­bo­wać się „zapłod­nić”, zdo­ła­łem odwró­cić od sie­bie uwagę.

W rubryce ogło­szeń „New York Timesa” zna­la­złem infor­ma­cję o kawa­lerce do wyna­ję­cia przy Cen­tral Parku, posze­dłem ją obej­rzeć i natych­miast wzią­łem. Tych nie­wiele metrów kwa­dra­to­wych sza­rej wykła­dziny, oży­wio­nej czym prę­dzej kil­koma indo­ne­zyj­skimi tka­ni­nami i małym chiń­skim Buddą z brązu, posta­wio­nym na para­pe­cie dużego, niskiego okna, stało się na kilka mie­sięcy moją kry­jówką.

Poza Angelą i ludźmi z MSKCC nikt nie wie­dział, gdzie jestem. Tele­fon mil­czał, nikt nie dzwo­nił do drzwi; jedyną otwartą drogą komu­ni­ko­wa­nia się ze świa­tem pozo­stała poczta elek­tro­niczna ze swo­imi listami w butelce, wyrzu­ca­nymi od czasu do czasu na cyber­ne­tyczną plażę mojego kom­pu­tera, która mogła znaj­do­wać się wszę­dzie. Według mnie jest to w tej chwili naj­bar­dziej dys­kretny, naj­mniej natrętny, naj­lep­szy spo­sób kon­tak­to­wa­nia się, jeśli używa się go wtedy, kiedy naprawdę ma się coś do powie­dze­nia, jeśli nie popada się w nie­chluj­stwo języ­kowe wywo­łane pośpie­chem i jeśli się dru­kuje, żeby móc potem jesz­cze raz prze­czy­tać wszyst­kie dobre rze­czy, które do nas przy­cho­dzą.

Sytu­acja była dosko­nała, taka, o jakiej od dawna marzy­łem: całe dnie mia­łem wolne, żad­nych zajęć, żad­nych obo­wiąz­ków i nie­sa­mo­wite uczu­cie swo­bod­nego biegu myśli, bez żad­nych przerw, bez nie­ustan­nego wra­że­nia – które kie­dyś było wręcz obse­sją – że muszę coś zro­bić. Po tak dłu­gim okre­sie zgiełku cie­szy­łem się w końcu wielką ciszą. Przez wiele lat, zajęty woj­nami, rewo­lu­cjami, powo­dziami, trzę­sie­niami ziemi, wiel­kimi prze­mia­nami w Azji, sta­łem się namięt­nym obser­wa­to­rem zagro­żo­nych, uni­ce­stwio­nych lub – czę­ściej – zmar­no­wa­nych wielu cudzych ist­nień. Teraz przy­glą­da­łem się po pro­stu temu, które doty­czyło mnie naj­bar­dziej: wła­snemu.

A było co obser­wo­wać. Po kolej­nych bada­niach i zwy­cza­jo­wej sekwen­cji zdań: „Jest jakiś cień, który budzi nasze wąt­pli­wo­ści”, „Potrzebne będzie jesz­cze jedno bada­nie”,

„Pro­szę przyjść w przy­szłym tygo­dniu”, „Przy­kro mi, ale mam dla pana złą nowinę…”, odkryto, że cho­dzi nie o jedno, ale o trzy scho­rze­nia o róż­nych cechach, z któ­rych każde nale­żało pod­dać innemu rodza­jowi tera­pii. Tak więc, nie wąt­piąc ani przez chwilę w ich sku­tecz­ność, a wręcz doda­jąc jesz­cze za każ­dym razem moje psy­cho­lo­giczne prze­ko­na­nie, że wszystko jest wła­ściwe i naj­lep­sze z tego, czego mogę spró­bo­wać, pod­da­łem się doświad­cze­niu chemiotera­pii, chi­rur­gii i radiotera­pii.

Ni­gdy wcze­śniej w takim stop­niu nie czu­łem, że zbu­do­wany jestem z mate­rii; ni­gdy nie musia­łam z tak bli­ska obser­wo­wać wła­snego ciała, a przede wszyst­kim nauczyć się zacho­wać nad nim kon­trolę, pozo­stać jego panem, nie pozwo­lić zdo­mi­no­wać się przez jego żąda­nia, bóle, koła­ta­nia i ataki tor­sji.

Zda­łem sobie sprawę, że dopóki pra­co­wa­łem dla tygo­dnika, mój rytm bio­lo­giczny i stan ducha uza­leż­nione były od ter­minu – i zwią­za­nego z tym czę­sto nie­po­koju – napi­sa­nia kolej­nego arty­kułu: wielka radość sobót i nie­dziel, kiedy świat mógł się walić, ale gazeta była już gotowa i nie mia­łem nic do doda­nia; ponie­dział­kowa obo­jęt­ność, kiedy pla­no­wano następny numer; napię­cie we wtorki i w środy, kiedy musia­łem myśleć nad nowym tema­tem i zaczy­na­łem robić notatki; post i kon­cen­tra­cja w czwartki, dzień skła­da­nia arty­kułu; w piątki czujna ulga na wypa­dek koniecz­no­ści wpro­wa­dze­nia popra­wek; i potem wszystko od nowa, tydzień po tygo­dniu, z wojen­nego frontu, ze sto­licy, w któ­rej miał miej­sce zamach stanu, z podróży przez kolejny kraj w poszu­ki­wa­niu jego duszy albo zagu­bio­nego wątku jakiejś histo­rii. Teraz wszyst­kie dni tygo­dnia były jed­na­kowe, bez wzlo­tów i upad­ków; po pro­stu, cudow­nie pła­skie. I nikt niczego ode mnie nie chciał.

Tak jak każda pora roku rodzi swoje owoce, tak samo mój etap dzien­ni­kar­ski wydał swoje. Coraz czę­ściej zda­rzały mi się sytu­acje, w jakich już się kie­dyś zna­la­złem, pro­blemy, z jakimi już wcze­śniej mia­łem do czy­nie­nia. A co gor­sza, pisząc, sły­sza­łem echo histo­rii i słów zapi­sa­nych już przed dwu­dzie­stoma laty. Poza tym fakty, za któ­rymi podą­ża­łem kie­dyś z pasją psa myśliw­skiego, już mnie tak nie zaj­mo­wały. Z bie­giem lat zaczy­na­łem rozu­mieć, że nie sta­no­wią one ni­gdy całej prawdy i że poza nimi kryje się coś jesz­cze – jakiś inny poziom rze­czy­wi­sto­ści – coś, czego nie potra­fi­łem uchwy­cić, wie­dzia­łem jed­nak, iż nie leży to w obsza­rze zain­te­re­so­wań dzien­ni­kar­stwa, szcze­gól­nie współ­cze­snego. Gdy­bym kon­ty­nu­ował karierę w tym zawo­dzie, co naj­wy­żej mógł­bym spró­bo­wać pozo­stać taki, jaki już byłem. Rak stwo­rzył dobrą oka­zję, żeby się nie powta­rzać.

Ale nie tylko to. Stop­niowo zauwa­ża­łem, że rak stał się też rodza­jem tar­czy, za którą mogłem się schro­nić, obroną prze­ciwko temu wszyst­kiemu, co wcze­śniej mnie ata­ko­wało, czymś na kształt bastionu, w któ­rym mogłem się ukryć przed bana­łem codzien­no­ści, obo­wiąz­kami życia towa­rzy­skiego, koniecz­no­ścią pro­wa­dze­nia roz­mów. Dał mi prawo, żebym nie czuł się już do niczego zobo­wią­zany i nie miał żad­nego poczu­cia winy. Wresz­cie byłem wolny. Cał­ko­wi­cie. Może się to wydać dziwne – i cza­sami sam też tak to odbie­ra­łem – ale byłem szczę­śliwy.

„Czy to moż­liwe, że trzeba zapaść na raka, by się cie­szyć życiem?” – napi­sał mój stary angiel­ski przy­ja­ciel. Dowie­dział się, że znik­ną­łem, więc przy­słał mi maila z pyta­niem o nowiny. Odpo­wie­dzia­łem, że ta „nowina” jest moją sen­sa­cją dzien­ni­kar­ską i że prze­ży­wam jeśli nie naj­pięk­niej­szy, to na pewno naj­bar­dziej inte­re­su­jący okres w życiu. Podró­żo­wa­nie było dla mnie zawsze spo­so­bem życia i teraz potrak­to­wa­łem cho­robę jako kolejną podróż: nie­do­bro­wolną, nie­prze­wi­dzianą, bez map, do któ­rej w żaden spo­sób się nie przy­go­to­wa­łem, ale która ze wszyst­kich dotych­cza­so­wych wyma­gała naj­więk­szego zaan­ga­żo­wa­nia i dostar­czała naj­bar­dziej inten­syw­nych prze­żyć. Wszystko, co się wyda­rzało, doty­czyło mnie bez­po­śred­nio. Napi­sa­łem mu, aby się cie­szył, że nie ma raka, ale gdyby chciał prze­pro­wa­dzić cie­kawe doświad­cze­nie, niech przez jeden dzień sobie wyobrazi, że jest ina­czej, i zasta­nowi się nad tym, jak nie tylko życie, ale wszyst­kie osoby i rze­czy wokół nas jawią wów­czas w zupeł­nie innym świe­tle. Być może tym wła­ści­wym.

W daw­nych Chi­nach wiele osób trzy­mało w domu trumnę, żeby pamię­tać o nie­uchron­no­ści śmierci; nie­któ­rzy kła­dli się do niej, kiedy musieli pod­jąć jakąś ważną decy­zję, zysku­jąc w ten spo­sób jakby lep­szą per­spek­tywę wobec prze­mi­jal­no­ści wszyst­kiego. Dla­czego nie uda­wać przez chwilę, że jest się cho­rym, że nasze dni są poli­czone – jak prze­cież jest w isto­cie – aby zdać sobie sprawę, jak bar­dzo są one cenne?

Hin­dusi przy­po­mi­nają sobie o tym, przy­ta­cza­jąc histo­rię czło­wieka, który goniony przez tygrysa, sta­cza się w prze­paść. Spa­da­jąc, bie­da­czy­sko chwyta jakiś krzak, ale i ten zaczyna się osu­wać. Nie ma ratunku: nad nim pasz­cza tygrysa, w dole otchłań. W tej samej jed­nak chwili, dokład­nie tam, na wycią­gnię­cie ręki, mię­dzy kamie­niami urwi­ska, męż­czy­zna dostrzega piękną, czer­woną i świeżą poziomkę. Zrywa ją i… ni­gdy żadna poziomka nie wydała mu się tak słodka jak ta ostat­nia.

Gdyby to mnie miała przy­paść rola tego bie­daka, poziomka owych dni, tygo­dni i mie­sięcy spo­koj­nej samot­no­ści w Nowym Jorku była bar­dzo słodka. To nie zna­czy, że pogo­dzi­łem się ze sko­kiem w prze­paść; prze­ciw­nie, szu­ka­łem wszel­kich spo­so­bów, aby sobie pomóc. Tylko jak? Czyż mogłem, siłą umy­słu albo w jaki­kol­wiek inny spo­sób, spo­wo­do­wać, by krzew, któ­rego się uchwy­ci­łem, wytrzy­mał pod napo­rem? A jeśli to ja sam usta­wi­łem moje ciało w tak nie­wy­god­nej pozy­cji, co mogłem zro­bić, żeby je stam­tąd zabrać? Leka­rze, któ­rym mię­dzy jed­nym a dru­gim bada­niem zada­wa­łem to pyta­nie, nie znaj­do­wali na nie odpo­wie­dzi. Nie­któ­rzy z nich wie­dzieli, że nale­ża­łoby go poszu­kać, jed­nak nikt tego nie robił.

Podob­nie jak dzien­ni­ka­rze, rów­nież leka­rze brali pod uwagę wyłącz­nie fakty, a nie owo nie­uchwytne „coś”, co mogło się za nimi ukry­wać, i postrze­gali tak, jak się im jawiły. Ja byłem cia­łem – cho­rym cia­łem, które nale­żało wyle­czyć. Mia­łem też jed­nak coś waż­nego do powie­dze­nia: prze­cież jestem także umy­słem, może rów­nież duszą, a już na pewno zbio­rem nagro­ma­dzo­nych histo­rii, doświad­czeń, uczuć, myśli i emo­cji, które z moją cho­robą miały praw­do­po­dob­nie wiele wspól­nego! Nikt nie zda­wał się chcieć – czy też móc – wziąć tego pod uwagę. Nawet pod­czas tera­pii. Leczano _raka_, cho­robę dobrze opi­saną w pod­ręcz­ni­kach, ze swo­imi sta­ty­sty­kami wystę­po­wa­nia i pro­cen­tami uzdro­wie­nia przy­pad­ków, która może dotknąć każ­dego. Ale nie _mnie_!

Naukowe i racjo­nalne podej­ście do cho­roby powo­do­wało, że mój pro­blem zdro­wotny można było przy­rów­nać do zepsu­tego samo­chodu, który zupeł­nie obo­jętny wobec per­spek­tywy czy to zło­mo­wa­nia, czy naprawy, powie­rzony zostaje mecha­ni­kowi, a nie do stra­pie­nia osoby, która świa­do­mie, siłą całej swo­jej woli, zamie­rza zostać przy­wró­cona do spraw­no­ści.

Ode mnie jako osoby zna­ko­mici leka­rze napra­wia­cze wyma­gali nie­wiele albo zgoła nic. Wystar­czyło, żeby moje ciało sta­wiało się na spo­tka­nia, które oni mu wyzna­czali, aby pod­dać je róż­nym „zabie­gom”.

Czy przy­naj­mniej wia­domo, co powo­duje, że komórka w ciele zaczyna wario­wać? Co każe jej porzu­cić funk­cję życiową i prze­obra­zić się w zagro­że­nie dla życia?

Posze­dłem zapy­tać o to mło­dziut­kiego szefa pionu badaw­czego MSKCC, o któ­rym prze­czy­ta­łem, że nie dość, iż znał odpo­wiedź na moje pyta­nia, to jesz­cze znaj­do­wał się u progu waż­nego odkry­cia: klu­cza do kodu, który niczym prze­łącz­nik powo­duje, że zdrowa komórka staje się chorą i na odwrót.

– Jeste­śmy na dobrej dro­dze, ale osią­gnię­cie celu wydaje się ope­ra­cją bar­dziej skom­pli­ko­waną niż wysła­nie czło­wieka na Księ­życ – wyja­śnił mi.

To, co zdo­ła­łem pojąć, było fascy­nu­jące. Czy­stym zbie­giem oko­licz­no­ści ów młody czło­wiek spe­cja­li­zo­wał się w moim typie scho­rze­nia. Im dłu­żej go słu­cha­łem, tym wyraź­niej jed­nak zda­wa­łem sobie sprawę, że eks­plo­ra­cja tajem­ni­czego świata życia odda­lała szefa pionu badaw­czego MSKCC nie tylko ode mnie jako inte­gral­nej osoby, ale też ode mnie jako ciała.

Drą­żąc i ana­li­zu­jąc naj­drob­niej­sze szcze­góły, dotarł do wnę­trza jed­nego z milio­nów kodów zawar­tych w DNA jed­nej z miliar­dów komó­rek ciała. Ale gdzie w tym wszyst­kim byłem _ja_? Chyba mia­łem jakiś udział w tym, że ten mój prze­łącz­nik źle zadzia­łał?

– Nie. Nie było w tym żad­nego pań­skiego udziału. Wszystko zostało już zawarte w pań­skim kodzie i wkrótce będziemy w sta­nie na nowo zapro­gra­mo­wać tę część, która u pana szwan­kuje – odparł.

Wnio­sek był pocie­sza­jący, choć odcho­dząc, pomy­śla­łem, że on i jego kole­dzy łudzili się: gdyby już zna­leźli klucz do tych drzwi, wnet spo­strze­gliby, że za nimi znaj­dują się kolejne drzwi, a jesz­cze dalej następne i jesz­cze jedne – każde z wła­snym klu­czem. Bo w grun­cie rze­czy tym, do czego sta­rali się dotrzeć moi dro­dzy uczeni, był klucz wszyst­kich klu­czy, kom­bi­na­cja kom­bi­na­cji: „kod Boga”. Jak zatem mogli się spo­dzie­wać, że go odkryją?

Ni­gdy nie stra­ci­łem zaufa­nia do leka­rzy, któ­rym powie­rzy­łem swoje zdro­wie. Wręcz prze­ciw­nie. Ale im lepiej ich pozna­wa­łem, tym wyraź­niej czu­łem, że są niczym skrzypce, któ­rym bra­kuje struny. Sami wpa­dli w pułapkę mecha­ni­cy­zmu w postrze­ga­niu pro­blemu, a zatem także spo­sobu jego roz­wią­zy­wa­nia. Nie­któ­rzy dostrze­gali moją nie­pew­ność i nie­które moje uwagi ich bawiły. Na przy­kład: Dla­czego nie przyj­rzeć się na nowo sto­so­wa­nemu słow­nic­twu? Mogłoby to być poży­teczne – mówi­łem. Język, któ­rym obu­do­wana jest ta cho­roba, to język wojny i ja sam począt­kowo też go uży­wa­łem. Rak jest „wro­giem”, któ­rego należy „poko­nać”; tera­pia to „broń”, a każda faza lecze­nia to „bitwa”.

„Cho­roba” postrze­gana jest zawsze jako coś obcego, co wdziera się do naszego wnę­trza, żeby naro­bić tam kło­po­tów, powinna być zatem znisz­czona, wyeli­mi­no­wana, usu­nięta. Już po kilku tygo­dniach obco­wa­nia z rakiem wizja ta prze­stała mi się podo­bać, prze­stała mi odpo­wia­dać.

Ze względu na koniecz­ność współ­ist­nie­nia czu­łem, że ten wewnętrzny gość stał się czę­ścią mnie samego, tak jak ręce, nogi i głowa, na któ­rej w wyniku che­mio­te­ra­pii nie mia­łem już nawet jed­nego włosa. Bar­dziej niż rzu­cić się na tego raka w jego róż­nych wcie­le­niach, wola­łem z nim poroz­ma­wiać, zaprzy­jaź­nić się; głów­nie dla­tego, że zrozumia­łem, iż tak czy owak on już tam zosta­nie, być może w uśpie­niu, żeby towa­rzy­szyć mi przez całą resztę drogi.

– Kiedy rano wsta­je­cie, uśmiech­nij­cie się do waszego serca, do waszego żołądka, do waszych płuc, do waszej wątroby. Tak naprawdę wiele od nich zależy – usły­sza­łem od Thich Nhat Hanha, słyn­nego wiet­nam­skiego mni­cha bud­dyj­skiego, który przy­je­chał kie­dyś do Delhi, aby mówić o medy­ta­cji. Nie wie­dzia­łem jesz­cze wtedy, jak bar­dzo ta rada mi się przyda. A teraz każdy dzień zaczy­na­łem od uśmie­chu do gościa, któ­rego mia­łem w środku.

Im dłu­żej pozo­sta­wa­łem po stro­nie nauki i roz­sądku, tym sil­niej roz­bu­dzała się we mnie cie­ka­wość wobec magii i sza­leń­stwa metod „alter­na­tyw­nych”, które na samym początku odrzu­ci­łem. Na pewno nie dla­tego, że uzna­łem, iż pomy­li­łem drogę (pod­po­wie­dział­bym wszyst­kim, żeby wzięli ją pod uwagę jako pierw­szą), ale ponie­waż czu­łem, że choć praw­do­po­dob­nie jest naj­lep­sza, ma swoje ogra­ni­cze­nia. Gdzie indziej, podą­ża­jąc innymi szla­kami, mógł­bym zna­leźć coś innego: zapewne nie „alter­na­tyw­nego”, ale być może uzu­peł­nia­ją­cego.

Tak więc kiedy tylko leka­rze napra­wia­cze z Nowego Jorku powie­dzieli mi, że zakoń­czyli swoje „repe­ra­cje” i że przez kolejne trzy mie­siące nie chcą mnie widzieć – trzy mie­siące! zda­wały mi się wiecz­no­ścią – podą­ży­łem w nowym kie­runku.

Po tych wszyst­kich cio­sach, jakie zada­łem mojemu ciału, musia­łem pozwo­lić mu tro­chę ode­tchnąć – oczy­ścić je ze wszyst­kich tru­cizn, jakie mu zaapli­ko­wa­łem w ramach kura­cji, a przede wszyst­kim przy­go­to­wać mój umysł, przy­wy­kły już do samot­no­ści, na ponowny kon­takt ze świa­tem. Naj­bar­dziej oczy­wi­stym spo­so­bem urze­czy­wist­nie­nia tego celu wydało mi się podró­żo­wa­nie. Ruszy­łem więc w drogę z zamia­rem przyj­rze­nia się wszyst­kim innym odmia­nom medy­cyny, kura­cji i cudów, które ewen­tu­al­nie mógł­bym wyko­rzy­stać.

Posta­no­wi­łem naj­pierw wró­cić do Indii, gdzie życie jest zawsze bar­dziej natu­ralne, gdzie spo­łe­czeń­stwo pozo­staje wciąż nie­zwy­kle zróż­ni­co­wane, gdzie czas się wydłuża, gdzie stare egzy­stuje obok nowego, gdzie życie i umie­ra­nie wydają się bar­dziej niż gdzie­kol­wiek indziej na świe­cie pier­wot­nym doświad­cze­niem.

Nie było mnie w Delhi pra­wie rok. Kiedy wsze­dłem do sklepu sta­rego jubi­lera z Sun­dar Nagaru, któ­rego zasta­łem przy nawle­ka­niu na naszyj­nik nie­zwy­kle pach­ną­cych kwia­tów jaśminu, aby ude­ko­ro­wać nim obraz Kryszny, ten zapy­tał, co się ze mną działo.

– Krą­ży­łem po szpi­ta­lach. Mam raka – powie­dzia­łem sam z sie­bie, jak nie uczy­nił­bym wobec nikogo innego.

– Musiał to być naj­bar­dziej boski okres w pań­skim życiu – odparł cał­ko­wi­cie natu­ral­nie.

Istot­nie tak było. Ale skąd on mógł o tym wie­dzieć?

– Nie zna pan histo­rii muzuł­ma­nina, który wyrzu­cony z meczetu, sta­cza się po scho­dach?

– Nie, nie znam.

– Na każ­dym stop­niu, w który ude­rzał, czuł ból; cier­piał i myślał o Bogu. A kiedy w końcu zna­lazł się na samym dole, żało­wał, że nie ma wię­cej schod­ków. Wyobra­żam sobie, że z panem było tak samo.

Czy ist­niał lep­szy spo­sób, aby odku­pić pro­ste trzy­ma­dło do bank­no­tów, jakie zgu­bi­łem w Nowym Jorku? I czy mogłem dostać lep­szy wia­tyk na podróż, którą pod­ją­łem w poszu­ki­wa­niu cze­goś, czego istoty sam dokład­nie nie zna­łem?

Prze­miesz­cza­jąc się z miej­sca na miej­sce, z prze­rwami co trzy mie­siące na wizyty kon­tro­lne w Nowym Jorku, byłem w nie­ustan­nym ruchu, cały czas śle­dząc jakiś wątek, zaspo­ka­ja­jąc cie­ka­wość lub pró­bu­jąc spraw­dzić jakąś zasły­szaną opo­wieść.

Tak więc spę­dzi­łem tydzień na samym krańcu Indii, w sta­rym i pry­mi­tyw­nym ośrodku ajur­we­dyj­skim, kie­ro­wa­nym przez mło­dego leka­rza, który zna na pamięć wszyst­kie święte pisma tra­dy­cyj­nej medy­cyny, jako że nauczył się ich od dziadka, a temu z kolei prze­ka­zał je jego ojciec, i tak dalej. Miej­sce było prze­piękne, pośród pól ryżo­wych, obok bar­dzo sta­rej, dzi­siaj zruj­no­wa­nej świą­tyni. Według legendy została ona wznie­siona przez Ramę, kiedy prze­jeż­dżał tam­tędy w dro­dze do Lanki, aby z pomocą małp odzy­skać porwaną żonę.

Rów­nież w Indiach zro­bi­łem kurs reiki, z któ­rego uzy­ska­łem dyplom. Nato­miast w Taj­lan­dii pości­łem przez sie­dem dni w ośrodku spe­cja­li­zu­ją­cym się w bar­dzo dziś mod­nej meto­dzie lecze­nia: oczysz­cza­niu jelita gru­bego.

Na pół­nocy Fili­pin, w przed­dzień otwar­cia ośrodka, byłem pierw­szym pacjen­tem Pira­midy Azji, zbu­do­wa­nej jako Świa­towe Cen­trum Zdro­wia przez naj­słyn­niej­szego uzdro­wi­ciela, który poprzed­niego wie­czora mnie „ope­ro­wał”.

Wiele dni spę­dzi­łem w małej wio­sce w środ­ko­wych Indiach u „leka­rza-maga”, który przy­go­to­wy­wał dla mnie z wią­zek ziół i gałęzi spe­cjalne, cuch­nące, zie­lone mik­stury. Dużo czasu prze­by­wa­łem też w naj­słyn­niej­szym tra­dy­cyj­nym szpi­talu w Kerali, gdzie – jak wszy­scy pozo­stali pacjenci – nie mogłem zmru­żyć oka, bo na dzie­dzińcu ryczał słoń i roz­brzmie­wały bar­dzo dziwne trąby orkie­stry, która przy­była tam z trupą aktor­ską, żeby od zmroku do świtu cele­bro­wać uro­czy­sto­ści ku czci opie­kuń­czego bóstwa ajur­wedy.

Za mło­dym, byłym chi­rur­giem wło­skim dotar­łem aż do Bostonu, gdzie pro­wa­dził kurs doty­czący „lekarstw mor­skich”. Odkąd został home­opatą, w sta­rej, wyre­mon­to­wa­nej zagro­dzie, zagu­bio­nej pośród nizin­nych tere­nów Emi­lii, pró­buje potwier­dzić naukową wia­ry­god­ność swo­jej prak­tyki, w któ­rej – jak sam przy­znaje – zawiera się ele­ment magii. A ja odczu­łem jej pozy­tywne rezul­taty na wła­snej skó­rze!

Wybra­łem się do Hong­kongu na spo­tka­nie ze sta­rym Chiń­czy­kiem, miliar­de­rem i filan­tro­pem, który, chcąc przed śmier­cią pozo­sta­wić w darze ludz­ko­ści lek na raka, zain­we­sto­wał część swo­jego majątku w bada­nia, a teraz w pro­duk­cję eks­traktu z grzyba, od zawsze uzna­wa­nego przez tra­dy­cję chiń­ską za „cudo­twór­czy”.

W Chiang Mai, na pół­nocy Taj­lan­dii, odna­la­złem sta­rego przy­ja­ciela Dana Reida, znawcę tao­izmu i qigong, i każ­dego ranka, aby „zgro­ma­dzić ener­gię kosmiczną”, wyko­ny­wa­łem pod jego kie­run­kiem stare chiń­skie ćwi­cze­nia, o któ­rych Dan wła­śnie skoń­czył pisać swoją nową książkę. W odizo­lo­wa­nym i wietrz­nym kom­plek­sie sta­rych budyn­ków, zawie­szo­nym nad ska­li­stym wybrze­żem Kali­for­nii, z wido­kiem na ocean, który wypeł­nia duszę poczu­ciem bez­miaru, uczest­ni­czy­łem w semi­na­rium mają­cym na celu wspar­cie cho­rych na raka. Było nas dzie­wię­cioro i o każ­dej z tych osób mam wzru­sza­jące i zabawne wspo­mnie­nia. Zaraz po tym przy­łą­czy­łem się do wiel­kiego mistrza jogi i do pew­nego muzyka – oby­dwaj byli Hin­du­sami – któ­rzy zor­ga­ni­zo­wali bar­dzo spe­cjalny kurs. Jego zasad­ni­cza idea pole­gała na tym, że po przy­ję­ciu róż­nych pozy­cji jogi oraz „otwar­ciu kana­łów” muzyka miała zostać prze­fil­tro­wana do tka­nek i komó­rek ciała, sty­mu­lu­jąc ich funk­cje życiowe. Na pewno zro­biła mi dobrze… jeśli tam dotarła! W każ­dym razie nale­żała do tych, które tra­fiają bez­po­śred­nio do serca.

W Indiach pró­bo­wa­łem się też zoba­czyć z Sai Babą, jed­nym ze świę­tych, któ­remu przy­pi­suje się bar­dzo wiele cudów, ale kiedy dotar­łem do aśramu guru, aku­rat go nie zasta­łem, uzna­łem więc to za znak, że nasze spo­tka­nie nie było konieczne.

Po dro­dze odwie­dza­łem święte miej­sca bud­dy­zmu. Wiele dni spę­dzi­łem w Bena­res, gdzie Hin­dusi jadą umrzeć, żeby unik­nąć koniecz­no­ści ponow­nych naro­dzin.

Ale jak to zawsze bywa, szu­ka­jąc jed­nej rze­czy, znaj­du­jesz inną. I tak do boga­tej już kolek­cji leka­rzy, spe­cja­li­stów i uzdro­wi­cieli dołą­czali stop­niowo różni święci żebracy, stary jezu­ita – psy­cho­log i hip­no­ty­zer, mnich od dzie­ciń­stwa zako­chany w pew­nym posągu oraz inne dziwne i piękne postaci.

Wszę­dzie, cza­sami wypró­bo­wu­jąc rów­nież nie­które z „lekarstw”, które mi pro­po­no­wano, zbie­ra­łem przy­padki „cudow­nych” uzdro­wień, wyle­czeń za sprawą jakiejś mik­stury albo innej dziw­nej metody, ale także wiele histo­rii ludzi, któ­rzy po odrzu­ce­niu nor­mal­nych tera­pii, ofe­ro­wa­nych przez kla­syczną medy­cynę zachod­nią, pod­dali się jakiejś alter­na­tyw­nej kura­cji i umarli.

Jeśli myśla­łem, że aby wyle­czyć się z cho­roby spo­wo­do­wa­nej – moim zda­niem – sty­lem życia, jakie pro­wa­dzi­łem wcze­śniej, powi­nie­nem zerwać z prze­szło­ścią i roz­po­cząć wszystko cał­kiem od nowa, to byłem na dobrej dro­dze: sty­ka­łem się z zupeł­nie innymi ludźmi, mie­rzy­łem się z innymi pro­ble­mami, mia­łem inne myśli. Sam się sta­łem, nie tylko fizycz­nie, inny. W tym momen­cie nie pozo­sta­wało mi nic innego, jak zro­bić następny krok, prze­kro­czyć kolejny próg: rów­nież ten już wyłącz­nie indyj­ski.

Tak więc posta­no­wi­łem spę­dzić trzy mie­siące w aśra­mie, stu­diu­jąc tro­chę san­skryt i roz­my­śla­jąc nad jedy­nym, wiel­kim pyta­niem, jakie czło­wiek zawsze sobie sta­wiał i które sta­nowi samo serce wedanty, koń­co­wej czę­ści _Wed_, sedno filo­zo­ficzne świę­tych pism Indii: Kim jestem? Ponie­waż odpo­wie­dzią na pewno nie było: „Jestem dzien­ni­ka­rzem takiej to a takiej gazety, auto­rem jakiejś książki czy też cho­rym na taką to a taką cho­robę”, spró­bo­wa­łem, rów­nież for­mal­nie, prze­stać być tym, kim byłem wcze­śniej, nie nazy­wać się dłu­żej tak jak dotych­czas, nie mieć żad­nej prze­szło­ści i stać się po pro­stu „Ana­mem”, Bez­i­mien­nym. To imię wydało mi się naj­wła­ściw­sze, aby zakoń­czyć życie stra­wione w cało­ści na pró­bach wyro­bie­nia sobie renomy!

To dziwny eks­pe­ry­ment: prze­stać być tym, do kogo przy­wy­kli­śmy, nie móc odwo­łać się do tego, kim byli­śmy, czego doko­na­li­śmy, do miej­sca, gdzie się uro­dzi­li­śmy, albo do osób, które znamy, aby doko­nać iden­ty­fi­ka­cji, samo­okre­śle­nia i usta­no­wić nowe sto­sunki, nawet naj­bar­dziej pod­sta­wowe, z oso­bami, które spo­ty­kamy na naszej dro­dze. Jest to ćwi­cze­nie, któ­rego warto spró­bo­wać, choćby na waka­cjach!

I tak, krok po kroku, powoli, za każ­dym razem śmie­jąc się z samego sie­bie i uśmie­cha­jąc do tego, co mi się przy­tra­fiało, prze­sze­dłem od lecze­nia mnie jako ciała cho­rego na raka w jed­nym z naj­lep­szych szpi­tali świata do lecze­nia mnie jako ciała plus tego wszyst­kiego, co – jak mi się zda­wało – za tym się kryło, w spar­tań­skich warun­kach aśramu, stu­dio­wa­nia kla­sy­ków hin­du­izmu, śpie­wa­nia hym­nów wedyj­skich i jedze­nia rękami z meta­lo­wej miski. Nie sto­so­wa­łem żad­nej z diet, które tak sta­ran­nie dobrano mi w Nowym Jorku, ale spo­ży­wa­łem to, co aku­rat było, prze­waż­nie goto­waną cie­cie­rzycę.

– A więc roz­ma­wia­łeś z Bogiem? – zapy­tał mnie stary przy­ja­ciel, kiedy odwie­dzi­łem go, prze­jeż­dża­jąc przez Paryż.

– Żeby z nim poroz­ma­wiać, musiał­bym go spo­tkać – odpar­łem… aby unik­nąć odpo­wie­dzi. Praw­do­po­dob­nie rów­nież on myślał, że ze względu na pobyt w Indiach w jakiś spo­sób się zagu­bi­łem. Nic z tych rze­czy. Nie sta­łem się ani hin­du­istą, ani bud­dy­stą, nie jestem wyznawcą żad­nego guru ani nie powró­ci­łem do mojej rodzi­mej reli­gii, choć na nowo odkry­łem przy­jem­ność prze­sia­dy­wa­nia w ciszy w pięk­nym kościele, wypeł­nio­nym dawną wiarą, jak na przy­kład we flo­renc­kim San Miniato al Monte.

Należę do tych, któ­rzy bez spe­cjal­nych uprze­dzeń, bez stra­chu przed nowym czy śmiesz­nym, poszu­kują. Może więc, poszu­kując, zna­la­złem dosko­nałe reme­dium na mojego raka? Na pewno nie, ale teraz przy­naj­mniej jestem pewny, że takie lekar­stwo nie ist­nieje, ponie­waż doni­kąd nie ma drogi na skróty: ani do zdro­wia, ani do szczę­ścia, ani do mądro­ści. Żadna z tych rze­czy nie może być natych­mia­stowa. Każdy musi ich szu­kać na swój spo­sób, przejść wła­sną drogę, gdyż to samo miej­sce może zna­czyć coś innego, zależ­nie od tego, kto tam przy­bywa. To, co może być dla jed­nego lekar­stwem, dla dru­giego niczym albo wręcz tru­ci­zną – szcze­gól­nie, jeśli porzuca się na swój spo­sób spraw­dzone pole nauki i zapusz­cza na gęsto już zalud­nione tereny „metod” alter­na­tyw­nych, pełne kom­bi­na­to­rów, szar­la­ta­nów i sprze­daw­ców wszel­kich komu­na­łów.

Czy po tak dłu­giej podróży wró­ci­łem do punktu wyj­ścia? Do wyłącz­nej wiary w naukę i rozum? Do poglądu, że zachodni spo­sób mie­rze­nia się z pro­ble­mami jest naj­lep­szy? Nic z tych rze­czy. Dzi­siaj bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wie­rzę, że niczego nie należy wyklu­czać z góry i że zawsze można zna­leźć kogoś albo coś cen­nego w najbar­dziej nie­prze­wi­dzia­nych miej­scach i oko­licz­no­ściach. Cuda? Oczy­wi­ście, że ist­nieją, ale uwa­żam, iż każdy powi­nien być sprawcą swo­jego wła­snego cudu. Przede wszyst­kim jestem prze­świad­czony, że nasza zna­jo­mość świata i nas samych pozo­staje wciąż mocno ogra­ni­czona i że za pozo­rami, za fak­tami, ukrywa się prawda, która nam umyka, ponie­waż jest nie­uchwytna dla sieci naszych zmy­słów, dla kry­te­riów naszej wie­dzy i naszego tak zwa­nego rozumu.

Bez wąt­pie­nia Zachód doko­nał wiel­kiego postępu w dzie­dzi­nie pozna­wa­nia ludz­kiego ciała, choć wciąż wpra­wia mnie w zakło­po­ta­nie fakt, że u źró­deł naszej medy­cyny jest ana­to­mia, nauka opie­ra­jąca się na sek­cji zwłok, i zasta­na­wiam się, jak można zro­zu­mieć tajem­nicę życia, wycho­dząc od bada­nia zmar­łych. Jed­nak Zachód nie zro­bił żad­nego kroku naprzód, a wręcz być może się cof­nął, jeśli cho­dzi o zna­jo­mość tego wszyst­kiego, co nie­wi­dzialne, nie­wy­mierne, nie­uchwytne, a co się kryje w ciele i poza nim, co je pod­trzy­muje i łączy ze wszyst­kimi innymi for­mami życia, czy­niąc je czę­ścią przy­rody. Psy­cho­ana­liza i psy­cho­lo­gia wciąż się poru­szają tylko po powierzchni tego nie­wi­dzialnego, jakby czuły się zawsty­dzone w obli­czu wiel­kiej tajem­nicy, któ­rej żadna nauka, wła­śnie ze względu na swój cha­rak­ter, ni­gdy nie będzie mogła sta­wić czoła.

Dla­tego wła­śnie bada­nia medyczne nie mają innego wyboru – muszą się zaj­mo­wać coraz bar­dziej szcze­gó­ło­wymi zagad­nie­niami. Czy jed­nak jakieś inne stu­dia, nie­ko­niecz­nie naukowe, nie powinny pójść w odwrot­nym kie­runku: od szcze­gółu do spraw ogól­nych?

Być może dla­tego, że pod­świa­do­mie chcia­łem ujrzeć mój pro­blem rów­nież w innym wymia­rze – nie tylko jako osza­lałą komórkę – i zna­leźć inne wyja­śnie­nie niż zepsuty prze­łącz­nik w kodzie mojego DNA, tra­fi­łem do poło­żo­nego w Hima­la­jach małego domu z kamie­nia i błota. I tam, z ser­cem lżej­szym niż kie­dy­kol­wiek, bez pra­gnień, bez dążeń, prze­peł­niony wiel­kim spo­ko­jem, ujrza­łem pierw­szy wschód słońca nowego tysiąc­le­cia, jakby to był począ­tek Stwo­rze­nia, pod­czas gdy nie­które z naj­wyż­szych szczy­tów świata wyła­niały się z kosmicz­nej ciem­no­ści, roz­pa­la­jąc się różo­wym świa­tłem, jakby miały przy­wró­cić nadzieję na wiecz­ność w naro­dzi­nach i umie­ra­niu. Ni­gdy wcze­śniej nie czu­łem tak bli­skiej obec­no­ści bogów.

Przez wiele tygo­dni – raz w pro­mie­niach wio­sen­nego słońca, kiedy indziej wśród wyso­kiego na metr śniegu, w oto­cze­niu dębów i rodo­den­dro­nów przy­po­mi­na­ją­cych nie­ru­chome, lodowe olbrzymy – byłem gościem pona­do­siem­dzie­się­cio­let­niego, bar­dzo wykształ­co­nego Hin­dusa. W swoim życiu nie robił on nic innego poza roz­my­śla­niem nad sen­sem egzy­sten­cji, a spo­tkaw­szy w prze­szło­ści wszyst­kich wiel­kich mistrzów swo­ich cza­sów, mieszka teraz sam, prze­ko­nany, że jedy­nym, praw­dzi­wym Mistrzem jest ten, któ­rego każdy z nas ma w sobie. Nocami, kiedy cisza zdaje się aż huczeć w uszach, wstaje, zapala świecę i sie­dzi przed nią przez parę godzin. Po co?

– Żeby spró­bo­wać być sobą – odparł. – Żeby usły­szeć melo­dię.

Cza­sami, po popo­łu­dnio­wym spa­ce­rze po lesie śla­dami lam­parta, który któ­rejś nocy pożarł mu psa obron­nego, wcho­dził do mnie po drew­nia­nych scho­dach, a ja na małej maszynce gazo­wej pod­grze­wa­łem wodę z pobli­skiego źró­dła, żeby przy­go­to­wać dwie fili­żanki chiń­skiej her­baty, którą zawsze ze sobą wożę.

– Wszyst­kie moce, te widzialne i nie­wi­dzialne, te nama­calne i nienama­calne, męskie i żeń­skie, nega­tywne i pozy­tywne, wszyst­kie moce świata zjed­no­czyły się, aby­śmy mogli obaj teraz sie­dzieć przy tym ogniu i pić her­batę – mawiał, wybu­cha­jąc śmie­chem, który sam w sobie był rado­ścią. A potem, cytu­jąc Plo­tyna i Boecju­sza, upa­ni­szady, jakiś wers z _Bha­ga­wad­gity_, z Wil­liama Blake’a albo jakie­goś mistyka sufi, snuł bar­dzo oso­bi­ste teo­rie na temat sztuki i muzyki albo spo­wia­dał się ze swo­jego „grze­chu pier­wo­rod­nego”: tego, że zawsze uwa­żał „być” za coś o wiele waż­niej­szego niż „robić”.

– A melo­dia? – zapy­ta­łem któ­re­goś dnia.

– To nie­ła­twe. Trzeba się przy­go­to­wać i cza­sami ją sły­chać: jest to melo­dia życia wewnętrz­nego, które pod­trzy­muje wszyst­kie inne, gdzie wszystko ma swoje miej­sce i wszystko jest złą­czone: dobro i zło, zdro­wie i cho­roba – życie wewnętrzne, w któ­rym nie ma ani naro­dzin, ani śmierci.

Wraz z upły­wem dni, kon­tem­plu­jąc w samot­no­ści maje­stat gór, wciąż tam pozo­sta­ją­cych, nie­ru­cho­mych, sym­bo­li­zu­ją­cych naj­więk­szą sta­łość, a prze­cież także nie­ustan­nie się zmie­nia­ją­cych i nie­trwa­łych, jak wszystko na tym świe­cie, czu­jąc gdzieś w tle obec­ność tej pięk­nej, sta­rej duszy napo­tka­nej przy­pad­kiem, poczu­łem, że moja długa i kręta podróż, zapo­cząt­ko­wana w szpi­talu w Bolo­nii, dobie­gła końca.

Posta­no­wi­łem to wszystko opo­wie­dzieć, przede wszyst­kim dla­tego, że wiem, jak bar­dzo krze­piące jest doświad­cze­nie osoby, która poko­nała już kawa­łek drogi, dla kogoś, kto ma ją dopiero przed sobą. A także ze względu na to, że jeśli dobrze się zasta­no­wić, po pew­nym cza­sie ta podróż w poszu­ki­wa­niu lekar­stwa na mojego raka prze­kształ­ciła się w poszu­ki­wa­nie leku na cho­robę nas wszyst­kich: nie­uchron­ność śmierci.

Ale czy to naprawdę „cho­roba”? Czy to coś, czego należy się oba­wiać, „zło”, od któ­rego trzeba trzy­mać się z daleka? Chyba nie.

– Pomyśl, jak zatło­czony byłby świat, gdy­by­śmy byli nie­śmier­telni i musieli wciąż po nim krą­żyć, a wraz z nami wszy­scy nasi poprzed­nicy na prze­strzeni wszyst­kich wie­ków! – powie­dział kie­dyś mój stary kom­pan pod­czas wspól­nego spa­ceru po lesie. – Cho­dzi o to, by zro­zu­mieć, że życie i śmierć to dwa aspekty tej samej rze­czy.

Doj­ście do tego wnio­sku to być może jedyny praw­dziwy cel podróży, którą wszy­scy podej­mu­jemy, przy­cho­dząc na świat. Sam o niej nie­wiele wiem, poza tym, że – jestem teraz o tym prze­ko­nany – pro­wa­dzi ona od zewnątrz do wnę­trza i od tego, co małe, coraz bar­dziej ku temu, co wiel­kie.

Kolejne stro­nice są opo­wie­ścią o moich nie­pew­nych kro­kach na tej dro­dze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: