- promocja
- W empik go
Nić przeznaczenia - ebook
Nić przeznaczenia - ebook
Miłość, tajemnice sprzed lat i rodzina, której los nie oszczędzał…
Wybuch wojny rozdziela Wilamowskich, rzucając ich w różne miejsca: Soldau, Illowo, Stutthof. Lidzbark staje się niemieckim miastem. Rozalia mieszka tylko z Agnesą. Celem żony krawca jest obrona rodzinnego domu przed okupantami, by każdy z Wilamowskich miał dokąd wrócić. Przed nią trudne zadanie, najpierw musi pozbyć się ciała zabitego hitlerowca Hansa i to w chwili, kiedy nieoczekiwanie ktoś dobija się do drzwi…
Bohaterowie zmagają się z przeciwnościami i wyzwaniami, jakie niesie los. Zawsze jednak znajdzie się miejsce na miłość – łatwą, ale też i skomplikowaną, której nie tylko dzieci Wilamowskich będą szukać…
Czy uda im się przetrwać i powrócić do rodzinnego Lidzbarka? Jak poradzi sobie Rozalia, będąc gospodynią niemieckich urzędników i żyjąc z nimi pod jednym dachem? Co wydarzy się w Dłutowie, w domu młodszego z Wilamowskich? I czy Frania dowie się wreszcie, kim są jej rodzice?
Nić przeznaczenia ma dla mnie szczególną wartość. Dzięki książce przeniosłam się do czasów dzieciństwa i młodości moich rodziców. Pochodzą oni bowiem z okolic Lidzbarka i mieszkali tam w latach, w których rozgrywa się akcja powieści. Z zapartym tchem czytałam tę wspaniale nakreśloną historię, doceniając dbałość autorki o detale, styl i szacunek dla skomplikowanej przeszłości regionu. Serdecznie polecam!
Sylwia Trojanowska
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67674-97-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzie cienko, tam się rwie
Wojenne koła wciąż się rozpędzały. Niemcy umacniali władzę na zdobytych terenach. Wysiedlali Polaków, zajmowali najlepsze domy w mieście, przejmowali gospodarstwa. Jasno określone dyrektywy zakładały, że między innymi Mazurów można było zostawić na miejscu, ponieważ istniała szansa zniemczenia. Mieszkańców Lidzbarka żyjących tu przed tysiąc dziewięćset dwudziestym rokiem traktowano jak Prusaków. Jednak tych, którzy świadomie określali się Polakami, należało wysiedlić lub zagonić do ciężkiej pracy.
Jadwiga Opala dziękowała Bogu, że po mężu nazywała się z niemiecka. Weber pasowało idealnie do nowych czasów. Jej mąż od urodzenia mieszkał w Lidzbarku, który ponownie stał się Lautenburgiem, więc łatwo było udowodnić pruskie pochodzenie. Zaraz po ślubie przeszukała mieszkanie swojego świeżo upieczonego męża i teraz wszystkie dokumenty, metryki, stare zdjęcia były w jej rękach. Nie miała żadnych oporów, by pójść do ratusza i złożyć kartę meldunkową wraz z odciskami palców, określić swoją nową przynależność narodową. Porozmawiała też z kim trzeba, a na koniec odwiedziła Josepha, z którym Wiesław grywał w karty, a którego syn należał do NSDAP i szybko wspinał się po szczeblach kariery. I kiedy część pedagogów uciekła w głąb Polski, część została ewakuowana do Włodawy na Wołyniu, Jadwiga twardo przekonywała Wiesława, że powinni zostać. Przestrzegła go też, by nie reagował na ogłoszenie okupantów, którzy obiecywali pracę i kazali się zgłaszać w szkołach. Od Josepha dowiedziała się, że nauczyciele uznani są za krzewicieli polskiego szowinizmu. Kiedy jednak w końcu Wiesława aresztowano i przewieziono do Brodnicy, gdzie trzymano go razem z innymi więźniami w domu mecenasa Grzywacza poza miastem, Jadwiga stanęła na głowie, by uwolnić męża. Nie dopytywał, jak to zrobiła. Wolał nie wiedzieć, tym bardziej że krótko po tym dowiedział się o śmierci kierownika szkoły, którego rozstrzelano niedaleko Brodnicy. Znał Jadwigę doskonale, przez wszystkie lata małżeństwa nauczył się, że gdzie diabeł nie może, tam Jadwiga z pewnością sobie poradzi. Nie zdziwiło go więc, że szybko załatwiła mu pracę w warsztacie ślusarskim. Nie rozumiał, skąd w tej skądinąd kruchej osobie była tak ogromna siła i zawziętość, jakby całe dotychczasowe życie musiała o wszystko walczyć. A Opala, odkąd wyjechała z rodzinnego domu i zaczęła żyć na własny rachunek, wiedziała, że wygrywa ten, kto staje po stronie mocniejszego, a tu łatwo się było zorientować w sytuacji, że górą są Niemcy. Została więc Niemką. Wiesiek wściekał się, przeklinał i pomstował, że jego rodzice przewracają się w grobach, a ona ze stoickim spokojem wyciągała wtedy metrykę jego dziadka, kładła ją na stole i pokazywała palcem na nazwisko. Joachim Weber nie brzmiało po polsku, a nazwisko rodowe jego matki – Lemke – również pozostawiało wiele do życzenia. Tłumaczenie jej, że nazwisko nie może być kryterium określania narodowości, na nic się zdawało. Jadwiga wiedziała swoje.
– Chcesz żyć? – powtarzała. – Na budynku dawnego Banku Ludowego już wisi czarna flaga z trupią czaszką! Wyjdź do miasta i zobacz, co się dzieje!
– Ale...
– Myślisz, że pozwolą nam tu spokojnie mieszkać? – pytała. – Tobie jako nauczycielowi i mnie jako twojej żonie? Dostosuj się, bo patriotyzmem się nie najesz. Nie czas na to. A co będzie, jeżeli zajdę w ciążę?
– Z pracą w szkole mogę się pożegnać – mruknął.
– Ale z życiem jeszcze nie. Z ojcostwem może również...
Wiesław przyglądał się wtedy żonie i analizował, czy Bóg faktycznie da mu szansę na zostanie ojcem. Czas Jadwigi powoli się kończył, dobiegała czterdziestki.
– Jesteś w ciąży? – pytał z nadzieją, bo potomka pragnął jak niczego innego na świecie, nawet gdyby miał go wychowywać w niemieckim mieście.
– Kto wie... – odpowiadała zagadkowo, ale tego dnia, kiedy wreszcie się ugiął i określił swoją przynależność narodową jako pruską, dodała, że miesiączka się jej opóźnia drugi miesiąc, jakby czekała na odpowiedni moment, aby nagrodzić go za ustępstwa.
Ucieszył się niczym dziecko. Złapał Jadwigę w ramiona, obrócił kilka razy wokół własnej osi i przez moment zapomniał o dokumentach, wizycie w ratuszu i tym, że rodzice przewracają się w grobach. Wierzył, że kiedy wreszcie na świat przyjdzie jego dziecko, wszystko się ułoży. Może nawet Jadwiga stanie się dla niego czulsza. Zaraz też przyszła mu do głowy myśl, żeby swoją radością podzielić się z kimś, komu bezgranicznie ufał. Wybiegł z domu i skierował się natychmiast w stronę zakładu krawieckiego Wawrzyńca.
*
– Ciiii... – szepnęła Rozalia, kiedy z przerażeniem spojrzała na klamkę. Ktoś naciskał na nią z drugiej strony. Może wcześniej zapukał, ale w nerwowej atmosferze trudno było wyłowić dodatkowe dźwięki. Teraz wszyscy ucichli i jak zaczarowani wpatrywali się w drzwi. Wilamowska czerwona na policzkach, z rozwichrzonym włosem trzymała palec wskazujący na wargach. Klamka się podniosła, ktoś prawdopodobnie przestąpił z nogi na nogę, bo zaszurały buty. Drogą przejechał wóz, który zagłuszył wszystkie odgłosy, jednak wewnątrz mieszkania nikt się nie poruszył.
– Poszedł – szepnęła Kasia, ale Rozalia nie drgnęła. Wzrokiem nakazała wszystkim milczenie i dopiero gdy upewniła się, że faktycznie nie może już być nikogo za drzwiami, najciszej, jak się dało, przekręciła klucz w zamku i wyjrzała powoli na zewnątrz.
W oddali dostrzegła dwóch mężczyzn w kurtkach z podniesionymi kołnierzami. Na przedramionach mieli opaski. Rozalia o mało co nie cofnęła się w panice i nie zatrzasnęła drzwi z hukiem, ale na szczęście żaden z nich nie obejrzał się za siebie. Przez drogę przebiegła kobieta trzymająca kilkuletnie dziecko za rękę, zaraz przeturlał się kolejny wóz zaprzężony w jednego konia.
– Nikogo nie ma – powiedziała cicho. – Idźcie, szybko.
Kobieta natychmiast przykucnęła. Położyła Frani dłonie na policzkach i pocałowała ją w czoło.
– Uważaj na siebie, słuchaj Kasi i pamiętaj, że cię odnajdę, jak zrobi się bezpiecznie.
– Mamo... – jęknęła dziewczynka. Widziała, jak przez twarz Rozalii przebiegają różne emocje, ale nie umiała ich odczytać. Bała się. Nie chciała opuszczać domu, ale kiedy Kaśka złapała ją za rękę, poczuła spokój.
– A ty... – Wilamowska wyprostowała się i wpatrywała się teraz w oczy dziewczyny. – Opiekuj się nią. – Z trudem przełknęła ślinę.
– Ten łańcuszek... z... medalikiem... – bąknęła Kaśka, bo nie wiedziała, co powinna zrobić ani powiedzieć. Serce łomotało jej jak szalone. Miała wrażenie, że Wilamowska wyrzuca ją za burtę, a w ramiona wpycha coś, co utraciła jakiś czas temu, jakby wyszarpnięte serce nagle wracało na swoje miejsce, tylko tak trudno było w to uwierzyć i ułożyć tak, by pasowało jak ulał.
– Porozmawiamy o tym później – ucięła Rozalia. Były bowiem na tym świecie takie słowa, których z pewnością nie chciała usłyszeć. Otworzyła jeszcze raz drzwi. Rozejrzała się po ulicy, a potem lekko wypchnęła z domu Franię i Kasię. Kiedy znalazły się na zewnątrz, znów przekręciła zamek, oparła się o deskę i z trudem uspokoiła oddech. – Niech mi Bóg wybaczy... – szepnęła, kreśląc na swoim ciele znak krzyża, a dopiero kilka minut później rzuciła się biegiem po schodach na górę. Spojrzała na ciało Hansa i wzdrygnęła się z obrzydzenia. – Muszę coś z nim zrobić... – powiedziała spanikowana, choć oprócz niej nie było już nikogo w domu.
Chodziła po pokoju od ściany do ściany i drapała się po przedramionach. Nie mogła myśleć, tak bardzo się bała. Serce waliło jej jak oszalałe. Raz o mało nie poślizgnęła się na podłodze umazanej krwią. Dywan zdążył się zabarwić na czerwono. Wiedziała, że ktoś zacznie szukać tego człowieka, a ktoś inny znajdzie wreszcie jego ciało albo ślady krwi. Próbowała przesunąć Hansa w stronę korytarza. Mogłaby go sturlać po schodach aż do piwnicy. Nie było szans, by poradziła sobie z wyniesieniem go na podwórze.
– Boże! – jęknęła, ale zaraz przyszło jej coś do głowy. Dopadła do pieca. Żarzyło się w nim jeszcze, więc dołożyła kilka grud węgla. Potem ponownie doskoczyła do ciała i zaczęła ściągać z niego ubranie. W jednej z kieszeni znalazła dokumenty. W pierwszym odruchu chciała je spalić, ale się zawahała. Wsunęła je do kieszeni fartucha i dokończyła zdzierać z ciała odzież. Odkładała ją na bok. Kiedy Hans był wreszcie nagi, poodcinała guziki z ubrania i szmaty wrzuciła do pieca. Część dymu wleciała do pokoju. Rozalia o mało nie zadusiła ognia. Po chwili jednak obserwowała, jak czarna kurtka mężczyzny powoli zaczyna się palić. Zerknęła w stronę Hansa. Najchętniej porąbałaby go na kawałki i wrzuciła element po elemencie do pieca!
Odsunęła komodę stojącą przy drzwiach. Odszukała szybko ruchomą deskę w podłodze. Pamiętała, że jako mała dziewczynka zrobiła u ciotki w domu tajemną skrytkę. Podniosła deskę. Ku swojemu zdziwieniu znalazła pod nią duży mosiężny klucz, który dawniej był jej skarbem. Niczego nie otwierał, ale był tak piękny, że postanowiła go tu kiedyś ukryć przed wzrokiem dorosłych. Wyobrażała sobie, że jest ze złota. Później zapomniała, że go tu schowała. Szybko włożyła pod niego dokumenty Hansa i zastawiła miejsce komodą. Potem ponownie przypadła do ciała. Miała tylko jedną możliwość: zwłoki należało ukryć w piwnicy. Wyciągnęła więc Hansa z dywanem na próg. Zauważyła na podłodze krwawą ścieżkę. Znów zwróciła się do Boga i o mało nie ryknęła płaczem, ale wtedy ktoś zapukał do drzwi. Nie było to łomotanie, raczej grzeczne dopominanie się, by otworzyła. Pomyślała od razu o Agnieszce, bo ktoś z drugiej strony nacisnął na klamkę. Nie szarpał. Znów nacisnął i zapukał, teraz może bardziej niecierpliwie, a na pewno nie było w tym agresji. Serce waliło jej jak oszalałe. Zeszła po schodach na palcach i przyłożyła ucho do deski.
– Kto tam? – spytała drżącym głosem.
– Wiesiek... – usłyszała głos mężczyzny. Momentalnie popłynęły jej łzy. Nie miała odwagi pytać, czy jest sam. Potrzebowała teraz pomocy, a Wiesław był chyba jedyną osobą w mieście, której nie bała się zaufać.
Powoli przekręciła klucz w zamku. Gdy naciskała klamkę, usłyszała, że z kimś rozmawiał. Zamarła, ale drzwi zostały już uchylone. Ze strachu o mało nie zatrzasnęła ich z hukiem. Wiesiek położył rękę na desce.
– Rozalia... – powiedział przerażony, widząc jej zakrwawioną bluzkę.
*
Godzinę wcześniej, kiedy Agnesa szła w kierunku domu, przyciskając do piersi bochenek chleba, ni stąd, ni zowąd drogę zagrodził jej niemiecki żołnierz. Ukłoniła mu się i zeszła na ulicę. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do nowych zarządzeń w mieście. Nie podniosła głowy, by spojrzeć mężczyźnie w twarz, zachowała się tak, jak oczekiwano od Polaków, mieli przypominać niewolników okazujących respekt przed rasą nadludzi. Widziała jego ciężkie buty, przykurzone i lekko upaprane błotem na cholewce.
– Dokąd panienka idzie? – spytał, a ona drgnęła i mocniej zacisnęła palce na chlebie. Poznała jego głos. To ten okropny mężczyzna z twarzą pokrytą bliznami. Wciąż na niego wpadała!
– Do domu – bąknęła, wpatrując się w buty Niemca.
Nagle poczuła jego palec na swojej brodzie. Uniósł jej głowę, a kiedy zerknęła na niego, uśmiechnął się nieznacznie. Potem machnął przy jej uchu i wyciągnął do niej pożółkły liść. Zachęcił, by wzięła. Nie miała na to najmniejszej ochoty. Nie była dzieckiem, które magiczne sztuczki zaczarują. Bała się jednak, że jeżeli odmówi, narazi się na niebezpieczeństwo, a w domu została matka z Franią i Kasią. Pewnie odchodziły od zmysłów, dlaczego tak długo nie wraca. Niepotrzebnie zagadała się z koleżanką, teraz ma za swoje. Wzięła liść, lekko dygnęła i ponownie opuściła głowę. Żołnierz jednak wciąż zagradzał jej drogę.
– Dziękuję – dodała i zrobiła krok w lewo, ale mężczyzna natychmiast zasłonił jej przejście. – Przepraszam...
– Nigdzie panienki nie puszczę.
– Muszę...
– To ja muszę wiedzieć, jak ma panienka na imię.
– Agnieszka – przedstawiła się nieśmiało.
– Ile ma panienka lat?
– Dwadzieścia jeden...
– Mieszka tu od urodzenia? – dopytywał.
Dziewczyna kiwnęła głową. Czuła, że za chwilę wbije palce w chleb, tak bardzo bała się tego strasznego żołnierza. Ponownie na niego spojrzała. Uśmiechnął się, jakby informacja o wieku w pełni go zadowoliła. Zrobił krok w bok, ale złapał ją za łokieć, by nie uciekła.
– Mam na imię Max – przedstawił się. – Max Meyer – dodał, choć kompletnie jej to nie obchodziło. – Cieszę się, że mogliśmy was wyzwolić...
Kiwnęła głową, choć nie zrozumiała ostatniej części zdania, ale kiedy poczuła, że zdjął dłoń z jej ręki, natychmiast ruszyła w kierunku domu. Ani razu nie obejrzała się za siebie, choć była pewna, że żołnierz wciąż się w nią wpatruje. Jego spojrzenie ciążyło, wbijało się w jej plecy. Chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju. Z trudem panowała nad tym, by nie biec. Kiedy dostrzegła z daleka zarys dachu domu, znów przyspieszyła. Zaskoczyło ją, że przed drzwiami stał Wiesław, przyjaciel ojca. Była pewna, że nauczyciel uciekł z miasta albo został wywieziony przez Niemców. Zbliżyła się do niego, właśnie pukał do drzwi jej domu.
– Nie ma nikogo? – spytał, a Agnesa niepewnie wzruszyła ramionami. Obejrzała się za siebie, ale na szczęście żołnierz nie poszedł za nią. Miała złe przeczucie.
– Tata nie wrócił do domu z Dłutowa... – powiedziała cicho. – Myślałam, że pan...
– Jakoś wciąż tu jestem – odparł poirytowany. Nie chciał mówić dziewczynie o złożeniu karty meldunkowej. Wtedy zza drzwi odezwała się Rozalia. – Tu Wiesiek – uspokoił Wilamowską. Rozumiał, że bała się otwierać obcym. Zgrzytnął klucz w zamku, Agnieszka przestąpiła z nogi na nogę. Gdy ujrzała przestraszoną twarz matki w szparze, a potem jej zakrwawioną bluzkę, z trudem powstrzymała się przed krzyknięciem. Rozalia nie spodziewała się nikogo oprócz Wiesława, więc drgnęła na widok córki i odruchowo o mało nie zamknęła drzwi. Wreszcie jednak wpuściła ich do środka, ale zanim to zrobiła, położyła palec wskazujący na wargach, by byli cicho, jakby krzyk mógł obudzić Hansa.
*
Wawrzyniec z trudem podniósł się z łóżka. Gorączka wreszcie minęła, ale on wciąż nie miał ochoty wychodzić z domu. Na zewnątrz trwała wojna, a on doskonale wiedział, co to oznaczało. W czterech ścianach można było jeszcze przez jakiś czas udawać, że zło zbiera żniwo daleko stąd, a sufit i dach dawały pozorne poczucie bezpieczeństwa. Znów świat był podzielony na my i oni, przyjaciele i wrogowie, słabi i silni. A każda ze stron będzie się starała dokuczyć drugiej, by wygrać. Uśmiechnął się ironicznie do ostatniego słowa. Wygrana zawsze była złudzeniem, marą senną krwawiącą z każdej szczeliny swojego niematerialnego ciała. Splunął pod nogi i rozejrzał się za laską, którą wystrugał mu brat.
– Skurwysyny! – krzyknął od progu Witold. – Konie zabrali!
Wawrek miał na końcu języka, by skomentować, że to dopiero początek, że będzie tylko gorzej, ale przełknął te słowa. Z trudem wstał. Oparł się na lasce i przesunął chorą nogę. Zabolało, ale zacisnął zęby. Kaleka na wojnie to chodzący trup. Wiedział o tym, ale było mu wszystko jedno. Im szybciej to się skończy, tym lepiej, choć postanowił już, że jak tylko wydobrzeje, wraca do Lidzbarka.
– A broń oddałeś? – spytał brata. Każdy z nich miał zdobycze z pierwszej wojny. Witek dawno temu zakopał za stodołą rosyjskiego bębenkowego nagana. Nie oddał go, gdy polskie władze ogłosiły zarządzenie o wydaniu wszelkiej broni, nie oddał też Niemcom, choć ci drudzy za niewykonanie polecenia grozili karą śmierci.
– A co ja na rozumy się pozamieniał? – zakpił. Dobrze wiedział, że broń może się przydać. Nie tylko ją zakopał. Tuż przed wybuchem wojny razem z Magdaleną zakopali też słoje z zawekowanym mięsem. Teraz zrobiło się spokojnie, jakby wojna wybuchła i zaraz się skończyła, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko złudzenie, bo zło zawisło w powietrzu jak mgła nad torfowiskiem.
Piątego września sąsiad widział pierwszego niemieckiego żołnierza przed szkołą. Plotka szybko poszła od chałupy do chałupy, że stał z rowerem naprzeciwko szkoły i częstował dzieciaki cukierkami. A jakie cuda opowiadali ludziska o tym rowerze! Że prosta kierownica, że bagażnik, że lampka z dynamem, że światełka odblaskowe nawet na pedałach! W dodatku Niemiec mówił po polsku, co też nie mieściło się w głowie. Gadano, że to pruski Mazur, choć nikt go o pochodzenie nie zapytał. Następnego dnia już się zaroiło od żołnierzy, karabiny maszynowe porozstawiali na rozstajach dróg, ale do żadnej walki nie doszło, więc zaraz Niemcy z Dłutowa odeszli, co jednak nie znaczyło, że wojna się skończyła. Wprowadzono nakazy i zakazy, a potem je egzekwowano z wielką surowością. Między innymi nie można było przekraczać granicy gminy bez uzyskania odpowiedniej przepustki. Zakazano także uboju zwierząt oraz handlowania artykułami żywnościowymi.
– Boże święty! Boże święty! – Z podwórza doszło Wilamowskich zawodzenie Marianny. – Niech przenajświętszy...
– Co matce? – spytał starszy brat, a Witold natychmiast rzucił się do okna. Zaraz doskoczyła do niego najmłodsza z córek Janina. Zerknęła na podwórze i zrobiła znak krzyża.
– To Edzia... – szepnęła.
Wawrek zrobił kilka kroków w ich kierunku. Ból nogi przeszywał go aż do pasa, ale zacisnął mocniej zęby i ruszył do drzwi. Po chwili w progu dostrzegł córkę. Zapiekło go pod powiekami, gdy zobaczył wychudzoną i brudną Elżbietę. Miała na sobie męskie spodnie, przewiązane w pasie sznurem, i za dużą kurtkę. Włosy schowała pod czapką z daszkiem, trudno było rozpoznać w niej dziewczynę.
– Tato! – krzyknęła i dopadła do ojca. Objęła go i rozpłakała się w głos. Wawrzyniec czuł, jak jej łzy wsiąkają w jego koszulę.
– Córcia... – szepnął. – Moja córcia.
Zaraz pozostali członkowie rodziny podbiegli do dziewczyny i jeden przez drugiego wypytywali, jak się tu znalazła, skąd szła, dlaczego jest ubrana po męsku.
– Dajta jej spokój! – krzyknęła Marianna, a Magda od razu poparła teściową. – Zamęczą dziewuchę. Chodź, trza się najpierw umyć i posilić, potem wszystko opowiesz. Ziółek ci zaparzę. Głodnaś?
– Jo... Szłam od Warszawy – powiedziała. Zdjęła czapkę i kurtkę, a potem ruszyła za babką do kuchni. Staruszka zamknęła za nią drzwi i nakazała synom cierpliwie czekać, aż się dziewucha oporządzi. Janinę poprosiła o ubranie dla kuzynki. Dziewczyna więc skoczyła szybko do pokoju, gdzie znajdowała się stara szafa, której drzwi jęczały i piszczały, gdy się je rozwierało i zaglądało do środka. Janina zaczęła w niej przerzucać szmaty, by znaleźć coś odpowiedniego. Zostało tu sporo sukienek, spódnic i bluzek po Matyldzie, która do tej pory nie wróciła z Francji. Pisała tylko od czasu do czasu list, że poznała przystojnego kawalera z Przemyśla i ma zamiar wyjść za niego za mąż. Witold kategorycznie się nie zgadzał, kazał córce wracać i szukać narzeczonego w najbliższej okolicy, a nie na końcu świata. Ta jednak była uparta i na tyle dorosła, że postawiła na swoim i kilka miesięcy przed wybuchem wojny przysłała zdjęcie ze ślubu z Piotrem, oznajmiając wszystkim, że teraz nosi nazwisko Chanas i ma zamiar żyć długo i szczęśliwie we Francji. W domu młodszego Wilamowskiego została więc tylko najmłodsza z córek – Janina, pozostałe powychodziły za mąż. Józefa mieszkała przez płot, a Bogumiła rok temu przeprowadziła się za mężem do Nicka i zamieszkała w budynkach folwarcznych. Witoldowie doczekali się już czworga wnuków i liczyli na to, że rodzina wciąż się będzie powiększać. Trudno im było też zrozumieć, dlaczego córki Wawrzyńca – Agnieszka i Elżbieta wciąż były pannami. Zrzucali to na obyczaje panujące w mieście za rzeką i po cichu powtarzali, że lidzbarzacy żyją za nowocześnie, daleko od rodzimej tradycji, a to pewnie dlatego, że zbyt długo byli pod butem pruskim.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------