Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej - ebook
Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej - ebook
Piętnaście lat sekretarzowania takiej osobie? Doprawdy, nie było w tym nic zwyczajnego.
Ona – świeżo upieczona Noblistka, On – magister filologii polskiej. Miał jej pomagać przez trzy miesiące, między przyznaniem a wręczeniem nagrody w 1996 roku. Został dłużej. Poetka i jej Pierwszy Sekretarz.
W tej książce spotykamy Wisławę Szymborską, której do tej pory nie znaliśmy.
To portret osoby nieprzeciętnej, damy o niezwykłym poczuciu humoru, a zarazem umiejętności mówienia o sprawach najistotniejszych. Portret, który pozwala zbliżyć się do niej i istoty jej poezji.
Ekscentryczna starsza pani. Rozchichotana, czasami frywolna, lubiąca językowe zabawy i „practical jokes”. Wolała rozmowy ze zwykłymi ludźmi niż kongresy poetów i dyskusje z intelektualistami.
Depresyjna. Melancholijna. Surowa w sądach o sobie i innych. Perfekcjonistka, nie znosząca rozmów o błahostkach i marnowania czasu na spotkania z ludźmi, które nic jej nie dawały oprócz, jak mówiła, pustych kalorii.
Po Noblu powtarzała, że zrobi wszystko, żeby nie stać się osobistością, lecz pozostać osobą. Kiedyś rozpoznał ją taksówkarz i powiedział: „To dla mnie zaszczyt wieźć taką osobliwość”. Trochę racji miał: była dość osobliwym przedstawicielem naszego gatunku.
Z takim taktem, subtelnością i wnikliwością mógł o Noblistce napisać tylko jeden Autor.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4109-1 |
Rozmiar pliku: | 9,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwadzieścia lat wcześniej, przed maturą, jechałem autobusem w odwiedziny do koleżanki z klasy, która umierała na raka. Przychodziło do niej kilka osób, na zmianę. Do każdego z nas miała jakąś prośbę. Ode mnie chciała pożyczyć wiersze Szymborskiej. Wiedziała, że moi rodzice mają sporą bibliotekę. Wziąłem więc kilka tomików, na pewno _Sto pociech_ i _Ludzi na moście_. Wówczas wolałem zupełnie inną literaturę. Poezję Szymborskiej uważałem – nie wiem dlaczego – za kobiecą. A więc nie dla mnie. Koleżanka mieszkała na drugim końcu Krakowa. Z nudów zajrzałem do _Stu pociech_: „Ciągnęliśmy zapałki, kto ma pójść do niego. / Wypadło na mnie. Wstałem od stolika. / Zbliżała się już pora odwiedzin w szpitalu. (...) // Wyglądał, jakby się wstydził umierać. / Nie wiem, o czym się mówi takiemu jak on. / Mijaliśmy się wzrokiem jak w fotomontażu. (...) // Rozbolała mnie głowa. Kto komu umiera? / Chwaliłem medycynę i trzy fiołki w szklance. / Opowiadałem o słońcu i gasłem. // Jak dobrze, że są schody, którymi się zbiega. / Jak dobrze, że jest brama, którą się otwiera”... To był wiersz o mnie, wówczas. Ale inne wiersze też mówiły do mnie, w dodatku o takich rzeczach, o których wstydziłem się wtedy mówić i myśleć. Zaczytałem się. Przejechałem o kilka przystanków za daleko.
W maju 1996 roku drżącą ręką wykręcałem numer telefonu Szymborskiej. Nagrodę Nobla miano jej przyznać pół roku później. Nie miała jeszcze automatycznej sekretarki. Ani nieautomatycznego sekretarza. Wiedziałem, że jeśli jest w domu, podniesie słuchawkę. Podniosła. Przedstawiłem się i zaprosiłem ją na spotkanie tajnej loży limerycznej powstałej ku czci profesor Teresy Walas – zajmującej się historią i teorią literatury na UJ, a także krytyką literacką. Zaproszenie zostało ze śmiechem i entuzjazmem przyjęte. Dostałem także dowód na piśmie: „Ekscelencjo! Z zachwytem i wdzięcznością przyjmuję wspaniałomyślnie mi ofiarowany tytuł Honorowego Członka Towarzystwa Admiratorów Teresy Walas. Będę go nosić z wysoko podniesioną głową i używać przy każdej nadarzającej się i nie nadarzającej okazji. Wisława Szymborska PS Załączam ostatnio napisany limeryk, który jak wszystkie moje, powstał w czasie podróży. Pociąg unoszący mnie w dal mijał właśnie stację Słupca. Jest na sprzedaż miasto Słupca, / ale nie ma na nie kupca, / toteż młodzież w karnawale / z żalu tam nie tańczy wcale, / a jak już – to bez hołubca”. List napisany był na przedwojennym papierze firmowym Fabrycznego Składu Sukna i Wyrobów Wełnianych „Zajączek i Lankosz”.
archiwum Michała Rusinka
Mieszkanie Agnieszki Fulińskiej przy ulicy Świętego Tomasza. Profesorowie: Teresa Walas, Władysław Stróżewski, Stanisław Balbus, poza tym studenci: Magda Heydel, Ewa Mrowczyk, gospodyni i ja. A przede wszystkim WS. Czytanie limeryków, anegdotki, wino, dość tanie, składkowe. Pamiętam, że rozmowa dotyczyła pamięci. WS przekonywała, że inna jest pamięć prozaika, a inna poety. Kiedy byli gdzieś z Kornelem Filipowiczem, w jakimś nowym miejscu, i potem o tym rozmawiali, okazywało się, że Filipowicz zapamiętywał o wiele więcej szczegółów, jakby przygotowywał się do precyzyjnego opisu miejsca akcji. Ona zapamiętywała nastroje, czasem anegdoty. Ale nie to, że klamki były mosiężne.
Pamięć. To oczywiście motyw z jej wiersza i to niejednego: „Wszystko moje, nic własnością, / nic własnością dla pamięci, / a moje dopóki patrzę”. Wtedy po raz pierwszy mogłem zauważyć zasadę powstawania wierszy: krążenie wokół tematu, rozmowę o nim. Rozmowę w języku, który tak niewiele odbiegał od języka poezji Szymborskiej. Jej pisanie było podporządkowane rytmowi mówienia. Rytmowi oddechu, który z wiekiem i też z każdą kolejną paczką papierosów robił się coraz krótszy.
Telefon rozdzwonił się zaraz po pierwszej 3 października 1996 roku. Oczywiście był to czwartek, bo w czwartki obraduje Akademia Szwedzka. Wówczas przyznano Wisławie Szymborskiej Literacką Nagrodę Nobla. Natychmiast w imieniu limerycznej loży napisałem list gratulacyjny do poetki, sugerujący, iż na werdykt Akademii musiała mieć także wpływ twórczość limeryczna Szymborskiej. Kilka tygodni później, już jako jej sekretarz, znajduję ten list w stosie korespondencji z gratulacjami. I mam okazję sam sobie odpisać.
fot. Jerzy Illg
Apartament noblowski w Grand Hotelu w Sztokholmie. Na ścianie wisi kopia testamentu Alfreda Nobla.
W archiwum Polskiego Radia zachowała się rozmowa telefoniczna Czesława Miłosza z Wisławą Szymborską nagrana tego dnia. Miłosz jej gratuluje, szczerze rozradowany. „Czesławie – mówi WS – mój Nobel jest jak mała płotka przy wielkim szczupaku. Ty jesteś szczupak”. Miłosz wybucha śmiechem, ale dodaje też serio, że „to, co się stało, jest bardzo dobre, bo potwierdza pozycję polskiej poezji”, i że jej współczuje, bo będzie teraz musiała napisać wykład noblowski. Szymborska na to, że właśnie o innych będzie chciała mówić. Na to Miłosz: „Jedna rzecz jest u ciebie cudowna: ty naprawdę nie jesteś zarozumiała”. „Bo ja nie mam powodu” – odpowiada szybciutko WS.
archiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Szkic listu do sekretarza Akademii Szwedzkiej Sture Alléna.
Teraz znajduję list do sekretarza Akademii Szwedzkiej Sture Alléna, pisany drukowanymi literami, żeby tłumacz miał łatwiej; prawdopodobnie powstał jeszcze w Zakopanem: „Z trudnym do opisania wzruszeniem przyjęłam wiadomość o przyznaniu mi przez Akademię Szwedzką Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Żaden pisarz nie tworzy tylko dla siebie, zawsze pragnie podzielić się swymi emocjami i myślami z nielicznym choćby gronem czytelników, którzy go rozumieją i z określonych powodów cenią. Moje ambicje twórcze nigdy nie sięgały dalej, nigdy nie aspirowały do międzynarodowych zaszczytów i wyróżnień. Toteż uhonorowanie mojej poezji nagrodą o najwyższym w świecie prestiżu muszę uważać za piękny i zdumiewający dar losu. To wielka radość nie tylko dla mnie, ale i dla mojego rodzinnego kraju. Dziękuję!”.
Kiedy rok wcześniej literackiego Nobla otrzymuje irlandzki poeta Seamus Heaney, Szymborska oddycha z ulgą. Szansa, że w najbliższych latach dostanie tę nagrodę poeta z Europy (Barańczak dodaje, że z katolickiego kraju o burzliwej historii, w którym podstawę wyżywienia stanowią ziemniaki), jest bardzo nikła... Znajomi żartują, że Szymborska jest prawdopodobnie jedyną poetką na świecie, która nie chce dostać Nobla – bo obawia się zamieszania, które ta nagroda wnosi w życie. Tymczasem zgodnie z zasadą: każdemu to, na czym mu najmniej zależy, Szwedzka Akademia postanawia przyznać rok później nagrodę Szymborskiej właśnie: „za poezję, która z ironiczną precyzją pozwala historycznemu i biologicznemu kontekstowi ukazać się we fragmentach ludzkiej rzeczywistości”.
archiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Lata 90. to epoka faksów. Pani Wisława wysyłała ze Sztokholmu faksy z pozdrowieniami do przyjaciół i znajomych.
Heaney udzielił wówczas Jackowi Żakowskiemu wywiadu, w którym składa gratulacje Szymborskiej. Ale i ostrzega, jakie problemy ją teraz czekają: „Największym kłopotem staje się poczta. Po ogłoszeniu werdyktu rusza wielka powódź. Trzeba założyć biuro. Trzeba mieć sekretarkę, która odbierze tysiące telefonów. Od ogłoszenia werdyktu do Nowego Roku powódź zaleje mieszkanie i zablokuje telefon, a faks będzie kręcił się przez całą dobę. Każdy, kogo się spotkało niemal od urodzenia, będzie pisał, dzwonił, słał telegramy i faksy. Przyjaciele ze szkoły, z przedszkola, z podwórka, wszyscy (...) odnajdą się teraz jakimś cudownym sposobem. Jakby się poszło do Nieba. Jakby się człowiek znalazł w jakimś abstrakcyjnym środku całego swego życia. Jakby się stanęło na wielkim stadionie pełnym mniej lub bardziej znajomych, życzliwych ludzkich twarzy”. Wywiad kończy się znamiennymi słowami: „_Poor_, _poor_ Wisława”.
Po roku Szymborska napisze do niego list: „Mam już »noblowski rok« szczęśliwie za sobą. Kiedy rok temu napisałeś, co mnie czeka, i opowiedziałeś własne doświadczenia, podejrzewałam, że trochę przesadziłeś. Ale nie, miałeś absolutną rację – zamęt, hałas, brak chwili spokoju, niespodziewane obowiązki, wyjazdy, stosy listów, mnóstwo telefonów, kłopoty i przykrości. Czas ten nie sprzyjał pisaniu, a nawet refleksji, a przecież po to żyjemy. Mam nadzieję, że już spokojnie pracujesz i piszesz swoje piękne wiersze”.
archiwum Michała Rusinka
Ceremonia wręczenia Nagrody Nobla we wszystkich dziedzinach (oprócz pokojowej, którą wręcza się w Oslo), 10 grudnia 1996.
Do przyjaciół pisze: „Jestem jak kot, zagłaskana na śmierć. Tu chcą, żebym wbijała jakieś gwoździe do sztandarów, tam mi chcą dawać jakieś tytuły, tam znowu chcą nazwać szkołę moim imieniem... Na wszystko odpowiadam »nie« – chcę być co prędzej zwykłą osobą, a nie »osobistością«”.
Sama marzy o normalności, o pisaniu wierszy. Po powrocie z Zakopanego rozpoczynają się więc poszukiwania sekretarza, który poradziłby sobie przede wszystkim z natłokiem korespondencji, ale i z przygotowaniami do grudniowej podróży do Sztokholmu. Oprócz mnie kandydatem jest pewien dyplomata, który akurat ma kilkumiesięczną przerwę i mógłby zająć się organizacją sekretariatu. Wiele lat później poznaję go w Nowym Jorku. Nazywa się Krzysztof Kasprzyk, jest dawnym kolegą mojego ojca. To dzięki niemu uda nam się w 2008 roku spotkać z Woody Allenem i nagrać rozmowę do filmu Kasi Kolendy-Zaleskiej. Na zakończenie jego kadencji w 2010 roku w konsulacie w Nowym Jorku wręczę mu wyklejankę specjalnie zrobioną przez Szymborską.
W 1996 roku moją kandydaturę proponuje Teresa Walas, u której właśnie obroniłem pracę magisterską i zamierzam pisać doktorat. Miesiąc wcześniej dostałem się na studia doktoranckie, które przedłużają mi okres niedorosłości: nadal jestem studentem, nie muszę nerwowo szukać pracy jak większość moich kolegów i koleżanek z roku. Dostaję stypendium doktoranckie, które jest wówczas – zapewne nadal – źródłem gorzkiego dowcipu: czym się różni doktorant od balkonu? Balkon utrzyma rodzinę.
Zgodziłem się bez wahania. Nie, właściwie zawahałem się przez chwilę. Przypomniałem sobie bowiem, czego bałem się w dzieciństwie: czarnego ebonitowego telefonu, który stał w zakopiańskim mieszkaniu mojej babci. Kiedy byłem sam w domu i rozlegał się jego terkoczący dzwonek, stałem jak sparaliżowany. Jak się mam zachować? Co powiedzieć? Jak zareaguje na mnie osoba, która dzwoni? A teraz, zaledwie dwadzieścia lat później, moja praca miała polegać w dużej mierze na rozmowach przez telefon i przepracowywaniu tamtego lęku. Jak w amerykańskim filmie o psychoanalizie.
archiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
„Szuranie papierami” odbywało się także w apartamencie noblowskim.
Miało to być tylko na kilka miesięcy, tych najgorętszych: od przyznania do wręczenia Nagrody Nobla. Potem wszystko powinno się było uspokoić, wrócić do stanu poprzedniego. Nie uspokoiło się, nie wróciło. Jak się okazuje, noblistą jest się dożywotnio. I tak z kilku miesięcy zrobiło się piętnaście lat. Tytuł tej książki pożyczyłem z jej wiersza bez tytułu – o nicości, która się przenicowała. Piętnaście lat sekretarzowania takiej osobie? Doprawdy, nie było w tym nic zwyczajnego.
Kiedy przyszedłem po raz pierwszy do Szymborskiej, do maleńkiego zadymionego mieszkania przy Chocimskiej 19, otworzyła mi Teresa Walas. Szymborska kończyła właśnie udzielać wywiadu amerykańskiemu poecie Edwardowi Hirschowi. Po chwili wyszła z pokoju, z lekkim obłędem w oku, trzymając w palcach papieros z długim słupkiem popiołu. Nie bardzo wiedziała, co ma zrobić najpierw: przywitać się, znaleźć popielniczkę, odebrać uporczywie dzwoniący telefon, pożegnać się z Hirschem. Wreszcie udało jej się zapanować nad rzeczywistością; tylko telefon nadal dzwonił. Zostaliśmy we trójkę, z Teresą. Wyjaśniła nam, że gniazdko telefoniczne jest za regałem i nie ma jak wyjąć z niego wtyczki. Numer był wprawdzie zastrzeżony, ale wszyscy go znali; telefon dzwonił podobno nawet w nocy, bo niektórzy sądzili, że jest numerem faksu w jakimś biurze czy sekretariacie. Wówczas uprzejmie poprosiłem o nożyczki. Przeciąłem kabel. Telefon przestał dzwonić. Szymborska wykrzyknęła: „Genialne!”. I tak zostałem przyjęty do pracy.
Kilka miesięcy później jakiś dziennikarz przyszedł na Chocimską zrobić wywiad i nie mógł uwierzyć, że tak mieszka noblistka. Był przekonany, że naprawdę mieszka w jakiejś willi, a to tylko takie _pied-à-terre_ służące do spotkań z dziennikarzami, mające ich zniechęcić do nadmiernego zasiadywania się.
Na przecięciu kabla się nie skończyło. Nabyłem zaraz automatyczną sekretarkę i zainstalowałem ją na miejscu telefonu. Natomiast w biurze Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, przy Kanoniczej, zainstalowałem faks. Biuro to stało się swego rodzaju biurem listów, _poste restante_: miejscem, gdzie kierowana była oficjalna korespondencja do Szymborskiej. Na jej domowej sekretarce automatycznej nagrałem dość groźnym i oficjalnym tonem komunikat: „Tu numer taki a taki. Po usłyszeniu sygnału proszę zostawić wiadomość lub wysłać faks pod numer...” i tu podawałem numer SPP. W ciągu tych piętnastu lat komunikat zmienił się trzykrotnie: po przeprowadzce, kiedy zmienił się i numer telefonu; kiedy faksy wyszły z mody i wreszcie gdy znudziło jej się nagranie. W drugim komunikacie pojawiła się też lekko zniechęcająca fraza: „proszę zostawić wiadomość i – jeśli to konieczne – wolno i wyraźnie numer telefonu”. Trzeci komunikat był żartem, gdy poprzedni już ją znudził, a może zaczął irytować. Dopowiadałem w nim: „... i skontaktować się z lekarzem lub farmaceutą”. Był krótko, bo niektórzy znajomi pani Wisławy dzwonili zaniepokojeni stanem jej zdrowia.
Najważniejszym zadaniem było uporanie się z korespondencją. To był czas, kiedy poczta elektroniczna nie była tak powszechna (zaglądam do swojej skrzynki z 1997 roku: sto piętnaście mejli wysłanych, dziewięćdziesiąt sześć otrzymanych; w ostatnich latach – około stu razy więcej). Przychodziły więc tradycyjne listy, na które trzeba było odpisać. Kiedy ukazał się w jakiejś gazecie pierwszy artykuł o mnie, zacząłem być rozpoznawalny. Zapytano mnie potem w radiu, co ta rozpoznawalność zmieniła w moim życiu. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że niewiele: tylko pojawiła się pieczątka „znany osobiście”, którą przybijano na pocztowych awizach, nie żądając ode mnie dowodu osobistego. Potem nawet zaprzyjaźniłem się z pracownikiem poczty, który nie tylko nie sprawdzał mojego upoważnienia, ale i ułatwiał mi załatwianie spraw poza kolejką. Raz do roku prosił o autografy WS na książkach.
Kiedy zacząłem pracować dla Szymborskiej, dosyć prędko ustaliliśmy poetykę odpowiedzi odmownych. Chodziło o to, by nikt nie poczuł się urażony, żeby wszyscy zrozumieli, dlaczego odmawia. Wymyślała więc przeróżne przedziwne wymówki. Kiedyś zaproponowała, bym na jakieś zaproszenie odpisał, że nie pozwoli jej z niego skorzystać konstrukcja psychiczna, że nie czuje się emocjonalnie na siłach. Wówczas pisała albo myślała nad wierszem i wiedziała, że potrzebuje wewnętrznego spokoju. Tego już nie dodawała, żeby nie urazić zapraszających. Ale tak właśnie było. Kiedy jednak napomknąłem w jakimś wywiadzie o jej delikatności – zaprzeczyła. „Mam krokodylą skórę” – powiedziała, zaciągając się dymem.
Do SPP przychodziły faksy. Maszyna nie dzieliła ich na strony, wychodziły z niej czasem wielometrowe rulony, które zanosiłem WS, rozwijałem na jej zdumionych oczach i odczytywałem na stojąco, dla lepszego efektu.
Kupiłem różnokolorowe teczki, żeby segregować bieżącą korespondencję. Było to idiotyczne, bo szybko się okazało, że potrzebne są pudła. Przyniosłem więc z najbliższego sklepu pudła po pampersach. Zajęły prawie cały pokój (właściwie pokoik) przy Chocimskiej. Osobiste, oficjalne (zwane przez Szymborską „oficjałkami”), wydawnicze i varia. Dość wcześnie pojawiła się konieczność założenia teczki (potem niedużego pudełka) z napisem „świry”.
archiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
archiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Wśród nich na przykład taki list: „Szanowna Pani! Wyzywam Panią na Turniej Poetycki, po równo: Pani 1 godz. i ja 1 godz., publiczny w Krakowie. Od Pani zależy wybór adresu (miejsca) i czasu oraz aranżacja imprezy”.
Przychodziłem mniej więcej co dwa dni, zwykle po południu. Przynosiłem stos listów, które docierały pod adres SPP. I odbierałem od pani Wisławy listy, które tymczasem napisała. Chciała podziękować za wszystkie gratulacje. Przede wszystkim znajomym, ale i przedstawicielom wielu instytucji z całego świata. Kazała przygotować dwie wersje kartek z wydrukowanymi podziękowaniami: polską i angielską. Na specjalnych grubych kartonikach, jak do wyklejanek. Wiele czasu spędziłem wówczas, stojąc w kolejkach na poczcie.
Nie miałem jeszcze telefonu komórkowego. Sprawiłem go sobie dopiero dwa lata później. Wówczas kupiłem tylko modem, który działał jak faks oraz automatyczna sekretarka zarazem. Nagrania pani Wisławy w większości sobie zachowałem w postaci plików dźwiękowych. Słucham ich teraz: „Tutaj pewna poetka z Krakowa i okolic...”. „Tutaj... No, wiadomo kto...” „Dzień dobry panu. Tutaj pana... no, nie wiem, jak się nazwać”. „Tutaj pana dręczycielka!...” „Panie Michale, jeżeli pan jeszcze po południu będzie w Krakowie, to proszę do mnie zadzwonić. Ale jeśli pan nie zadzwoni, to świat się nie zawali”.
Jest z innej epoki. Nie lubi urządzeń elektronicznych, długo uczy się obsługi automatycznej sekretarki. Ponieważ moja sekretarka jest w komputerze, więc opowiadam o jej działaniu, posługując się rodzajem męskim: on nagrywa, on zapisuje, on czyta. Pani Wisława chwilę mi się przysłuchuje i pyta: „Jaki on?”. Wyjaśniam. Na to ona, lekko zawiedziona: „A już myślałam, że mówi pan o Panu Bogu...”.
archiwum Michała Rusinka
Wisława Szymborska, kolaż, bez daty.
Od razu widać, jak ważny jest dla niej język. Ten służący do codziennej komunikacji także, może nawet przede wszystkim. Nie znosi stylu urzędowego, biurokratycznego. Nawet kiedy rok później się przeprowadza i pisze do znajomych kartki z informacją o zmianie adresu i numeru telefonu, dodaje tam frazę, która pozwala ją natychmiast rozpoznać: „Zawiadamiam osoby ewentualnie tym faktem zainteresowane, że mój adres i numer telefonu uległy zmianie (...). Radziłabym od razu wpisać te informacje do notesu, bo – jak znam życie – luźne karteczki się gubią”.
Najpierw przynosiłem jej do akceptacji wszystkie odpowiedzi. Kiedy przestała mieć uwagi, przestała zmieniać, i ja przestałem jej zawracać głowę. Jej styl był, oczywiście, niepowtarzalny, niepodrabialny, ale jakaś jego część, ta najbardziej pragmatyczna, komunikacyjna – okazała się zaraźliwa.
Przez jakiś czas to ona dyktuje mi wszystkie odpowiedzi. Potem przechodzimy na system sztanc. Wkrótce zaczynam odpowiadać sam – w jej imieniu. Zasada jest taka, że ona jest dobrym policjantem, a ja – złym, choć uprzejmym. Ta sama zasada będzie obowiązywać podczas spotkań autorskich, w czasie składania autografów. Umawiamy się, że będzie to trwało godzinę. Po godzinie mówię więc kategorycznie: koniec! Ludzie zaczynają prosić o jeszcze kilka, więc WS: „No dobrze, jeszcze ze dwa, góra trzy”.
Wiem od razu, że zostanę znienawidzony przez część znajomych WS, którym utrudnię z nią kontakt. Nie wszystkich znajomych od razu poznaję. Przed jakimś spotkaniem rzucam się jak lew, widząc, jak starsza pani szarżuje w stronę pani Wisławy. Jak ślepy lew, bo starsza pani okazuje się Janiną Woroszylską, wdową po Wiktorze. Głupio mi potem okropnie.
Pojmuję też szybko, jakie niebezpieczeństwa niesie ta praca. Włącznie z pytaniem, które pojawia się do tej pory: Czy nie czujesz, że żyłeś w jej cieniu? Że nie żyłeś własnym życiem? Pani Wisławie zawsze będzie jednak zależało, żebym żył własnym życiem, nie zaniedbał przez nią kariery naukowej i innej. Będzie przychodzić na promocje moich książek (na promocji _Limeryków_ przeczyta nawet swój poświęcony mi limeryk). Będzie czytać wywiady, których będę udzielać, także o sprawach zawodowych. Po jednym z nich, o retoryce, powie: „Czytałam pański wywiad. Trochę nudny. Już nawet wolę, jak pan mówi o mnie”. Sześć lat później przyjdzie na moją obronę doktoratu, wprowadzając w lekką konsternację członków Rady Wydziału, a potem wręczy mi butelkę szampana i wyklejankę. Piętnaście lat później, kiedy jej mówię, że właśnie skończyłem pisać habilitację, jest świeżo po powrocie ze szpitala, tym ostatnim. Uśmiecha się i próbuje bić brawo, ale jest już zbyt słaba. Szybko zmieniam temat.
Przychodzi list od rzekomej rodziny z Australii, rozpoczynający się od słów „Kochana Ciociu”. Podejrzewają, że WS nie wie, jakie więzy rodzinne ich łączą, ale jeśli ona sfinansuje im bilety do Polski, oni to chętnie wyjaśnią.
Ktoś starał się listownie dowiedzieć, czy Szymborska jest może tą dziewczynką, która w Auschwitz uratowała mu życie. Bo na zdjęciach bardzo jest do niej podobna...
Na zadane w czyimś liście pytanie: „Dlaczego dostała Pani Nobla?” – nie odpowiedziała. Ale mówi mi, że kusiło ją, żeby odpisać: „Bo najwyraźniej Szwedzi są dziwni”.
Przychodzi też list z Niemiec, od nieznajomego mężczyzny, pisany piórem, drżącą ręką, na pięknym papierze listowym. List z propozycją zapisania pani Wisławie w testamencie całego majątku. Zaraz odpisuje, że jest wzruszona, ale się nie zgodzi. I tak ma już kłopot z pieniędzmi z Nobla i całkowicie ją satysfakcjonuje fakt, iż jej wiersze są bliskie sercu autora listu. Potem przychodzi jeszcze jeden list od niego, wyrażający zdumienie, że się nie zgodziła. I na tym koniec. Ten list mam teraz przed sobą. Sprawdzam w internecie nazwisko: okazało się, że podobne propozycje pan ów składał Frankowi Zappie (który powiedział, że gdyby w grę wchodził zamek, to chętnie by się zgodził), twórcy _Simpsonów_ Mattowi Groeningowi (który odpisał mu „_Nice try_” i poświęcił pasek cotygodniowego komiksu „_Life in Hell_”) oraz amerykańskiej pisarce Amy Tan. Ta ostatnia wszczęła nawet własne śledztwo, żeby dowiedzieć się, co to za człowiek. Dowiedziała się niewiele, ale z zemsty umieściła go w swojej kolejnej powieści.
To tylko jeden z efektów ubocznych wiadomości o sumie, jaka wiąże się z Nagrodą Nobla. Efekty uboczne miała też publicznie złożona przez WS deklaracja, że tą kwotą się podzieli. Złożona pochopnie, bo zaraz zaczynają się do niej zgłaszać ludzie z prośbami indywidualnymi. Nawet gdy – znów publicznie – uściśla, że przekaże część tej sumy na jakieś instytucje. Z niezrozumiałych bliżej powodów nieomal wszystkie listy z prośbami o wsparcie finansowe pisane są na kratkowanym papierze.
Pamiętam list dziecka, które prosiło o pomoc, bo tatuś ma długi. List pisany był niby niewprawną ręką. Ale też i listy rzeczywiście zdesperowanych, schorowanych ludzi, którzy wstydzili się swojej biedy. Znajduję teraz jeden, który kończy się tak: „Łaskawa i Szlachetna Pani – z podziwem i najlepszymi życzeniami łączę wyrazy szacunku i prośbę o parę groszy na reparację ruiny zębów, będę b. wdzięczna, bo w tej chwili ani mówić, ani się uśmiechnąć”.
WS zaczyna o mnie mówić „mój pierwszy sekretarz”. Czasem dodaje, że „lepszy od Bieruta”. Ale to w chwilach słabości. Dowcip jest zresztą starszy: tak mawiał Antoni Słonimski o swoim sekretarzu, Adamie Michniku. Kiedy więc zostaję przedstawiony Michnikowi przez Joannę Szczęsną, oficjalnie proszę o zgodę na korzystanie z tej nomenklatury. Od Ireny Szymańskiej dowiaduję się, że po Warszawie zaczyna krążyć dowcip, zrozumiały wyłącznie środowiskowo: „Kto jest sekretarzem Szymborskiej? Oczywiście Michał Rusinek”. Chodzi o Michała Rusinka, pisarza i długoletniego, by nie rzec: odwiecznego, sekretarza Pen Clubu.
Przychodzi list od Wojciecha Żukrowskiego. Z gratulacjami, życzeniami jeszcze „jednego tomiku wierszy najbardziej własnych” (po Noblu ukazały się jeszcze cztery), pretensjami, że kiedyś musiał się dopominać o zwrot jakiejś książki, oraz ciekawą informacją: „Przy okazji chciałbym, żeby Pani wiedziała, nawet w tak zwanym »stanie wojennym« na ankietę Szwedzkiej Akademii do Nagrody Nobla wysunęliśmy Panią, Lema i Parnickiego. (...) Tyle tak do przemyślenia”.
Żukrowski poparł stan wojenny, więc ten podwójny cudzysłów („tak zwany” i cudzysłów jako taki) jest dość zrozumiały. Natomiast użyta przez niego liczba mnoga przypomina dowcip rysunkowy Henryka Sawki z „Wprost” z października 1996 (przypominam, że mieliśmy wówczas premiera i prezydenta z SLD). Rozmawiają trzej byli towarzysze: „Zawsze jakeśmy u władzy, zabezpieczamy sukcesy. Najpierw Wojtyła został papieżem, potem Miłoszowi i Wałęsie załatwiliśmy Nobla. A teraz, wicie, ta... Szymborska!”.
rys. Henryk Sawka
Sypią się propozycje. Nie tylko te oczywiste, czyli wydawnicze oraz zaproszenia na imprezy literackie z nieomal całego świata. Także mniej oczywiste. Dzwoni ktoś w imieniu Edyty Górniak z propozycją, by Szymborska napisała teksty na nową płytę wokalistki. Organizatorzy konferencji naukowej Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego zapraszają ją do wzięcia udziału w obradach, bo „co bardziej może ukoić chore krążenie kobiet jak nie strofy Pani poezji, a szczególnie chciałabym tutaj wspomnieć wiersz _Portret kobiecy_, pod którym, jak sądzę, podpisałyby się rzesze polskich kobiet. Zapytuje Pani w tym wierszu: »Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona_«_, podmiot liryczny odpowiada: »Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi_«_, a my, lekarze, odpowiadamy tej poetyckiej wizji, że właśnie szkodzi, i chcemy spieszyć z pomocą tym kobietom, którym pośpiech współczesnego życia niszczy układ krążenia...”. Pewien duszpasterz prosi, by napisała wiersz dla Ojca Świętego, który byłby odczytany w czasie Ogólnopolskiego Spotkania Młodych. Są nawet precyzyjne wskazówki: „zwrotkę dziewczęta, zwrotkę chłopcy, zwrotkę dziewczęta, zwrotkę chłopcy, zwrotkę wszyscy razem! (...) Kto nam napisze taki wiersz? (...) Proszę nas wesprzeć swoim talentem (...). W imieniu swoim, młodzieży i samego Ducha Świętego dziękuję za życzliwe potraktowanie naszej prośby”.
Znajduję teraz kopię listu, który WS wysłała w odpowiedzi na zaproszenie na XXXVIII Zjazd Fizyków Polskich: „Z miłym zdziwieniem, ale i zakłopotaniem dowiaduję się, że jestem jako poetka zaproszona do uczestnictwa na sesji Waszego Zjazdu... Fizyka to dziedzina dla laików niezmiernie trudna, a ja właśnie takim laikiem jestem. Co gorsza, nie rokuję już nadziei na poprawę. Ale wiem, że dzięki stałym postępom w Waszych badaniach świat staje się zjawiskiem coraz bardziej fascynującym, a życie ludzkie zyskuje coraz głębsze tło. Oby tylko na tym tle nie pojawiły się już nigdy chmury w kształcie grzyba...”.
Przychodzą też listy informacyjne, jak ten od nieznajomego powieściopisarza z Białogardu: „Wybiła północ (...). Za oknem metafizycznej energii ciemność i czarniutki, niematerialny eter i jakaś tęsknica, by japońskim pociągiem pędzić dalej niż gwiazdy, za horyzont materii”.
Jeszcze przed wyjazdem do Sztokholmu pojawiło się kilka okolicznościowych dowcipów. Rybak łowi złotą rybkę, ta obiecuje spełnić jedno jego życzenie: „Chciałbym mieć kobitkę, ale żeby była miła, skromna, inteligentna, bogata i sławna”. Wraca do domu, a tam Szymborska... Góralki biadolą, jaka to ta Szymborska teraz biedna, ten Nobel na nią spadł... Jedna stara gaździna nie dosłyszy i się dopytuje, co się stało. One jej mówią, że pani Szymborska Nobla dostała. „A, Nobla! Na Nobla to najlepiej sadło ze świstaka przykładać. Przejdzie, jak ręką odjął!”
Jeden z ładniejszych wierszyków o Noblu dla WS układa profesor Stanisław Balbus. Chyba nigdzie go nie opublikował, cytuję więc teraz z pamięci: „Szymborska, specjalistka od listka. / A teraz – noblistka”.
fot. Jacek Bednarczyk/PAP
Sala bankietowa sztokholmskiego Ratusza. Od lewej stoją: Mika Larsson, Jolanta i Piotr Sommerowie, WS, Andrzej Koszyk, Teresa Walas, MR; klęczą Tadeusz Nyczek i Jerzy Illg.
Przed wyjazdem do Sztokholmu Znak i Wydawnictwo a5 (wówczas jeszcze poznańskie) organizują wspólnie w krakowskiej PWST wieczór promujący dwie książki: _Widok z ziarnkiem piasku_, czyli zaplanowany jeszcze przed Noblem autorski wybór wierszy Szymborskiej, oraz _Radość czytania Szymborskiej_, czyli zbiór najciekawszych tekstów krytycznych o poetce, pod redakcją Stanisława Balbusa i Doroty Wojdy. Wieczór okazał się sporym wydarzeniem: było to pierwsze po Noblu publiczne spotkanie WS z czytelnikami. Poetka nie tylko czytała wiersze, ale i dała się namówić na rozmowę, lekką, nie do końca poważną, głównie o tym, co ją spotyka teraz, po przyznaniu nagrody. Opowiadała na przykład, że w kolejce na targu podsłuchała rozmowę dwóch pań o sobie: „Widziałam tę noblistkę” – mówiła jedna. „I jak?” – pytała druga. „Eeeee!” – padła odpowiedź. Szymborska stwierdziła wówczas, że ludzie mylą tę nagrodę z konkursem piękności. Nie było jeszcze wówczas w powszechnym obiegu pojęcia „celebryta”, ale tu zostało poniekąd zdefiniowane.
Pod koniec wieczoru przyjaciele i znajomi Szymborskiej wychodzili na scenę, by złożyć jej hołdy głównie w formie limeryków i form limerykoidalnych (wyszedłem i ja, ułożywszy przedtem limeryk o wydarzeniu autentycznym: „Kiedy Nobla dostała poetka z Krakowa,/ wiersze czytać zaczęła Polaków połowa. / I tylko lud z okolic Płocka / sądził, że Nobla dostała Wisłocka. / Ot, typowa Freudowa czynność pomyłkowa”; czynność, dodam, powtarzająca się do dziś).
Przychodzą dziwne listy, na przykład taki: „Szanowna Pani Laureatko, obawia się Pani, jak ułożyć przemówienie, odbierając tę nagrodę w Sztokholmie? Proszę mnie źle nie zrozumieć – zupełnie bezinteresownie – jeśli to coś pomoże, to chociaż troszeczkę chciałbym w tym pomóc. Otóż na końcu Pani wystąpienia mogłoby być:
Czy chcesz mnie więcej poznać Czytelniku?
To dobrze – to w tym co trzymasz w ręku
czy to w Sztokholmie, czy w Krakowie
nic więcej nie powiem
Wolę słowa zamienić w ciszę
i jeszcze napiszę...”.
Wyjazd do Sztokholmu koordynuje głównie Teresa Walas. Do negocjacji pozostaje program wizyty. A do napisania – wykład, czyli mowa noblowska. Jest to gatunek literacki wybitnie obcy Szymborskiej. Powstaje esej _Poeta i świat_. Potem WS powie, że poświęciła na niego jeden felieton i jeden wiersz. Pod koniec wykładu rzeczywiście słychać rytm wiersza.
Teresa zajmuje się też garderobą. Pomysł jest taki, żeby kreacje przygotowała jakaś polska firma. Rozpoczynamy negocjacje telefoniczne. Po pewnym czasie przyjeżdżają panie z gotowymi sukniami. Prezentują je w mieszkaniu WS. Teresa, przyjrzawszy się sukniom, mówi lodowato: „Trzeba nas było poinformować, że firma znajduje się w stanie upadłości”. Ostatecznie jednak coś udaje się wybrać.
Ale z początku jest nerwowo. Dzwonimy nawet do Krystyny Zachwatowicz z pytaniem, czy uszyłaby dwie kreacje w ekspresowym tempie, w ciągu kilku dni. „Kilka dni? Dwie kreacje? Kiedy Andrzej kręcił _Wesele_, pewnego dnia powiedział, że za cztery godziny potrzebuje czterystu kosynierów!”
Na sytuacje stresowe najlepsze jest poczucie humoru, zwłaszcza makabryczne. Na ulicy, do Teresy: „Teresko, nie wpadnij pod samochód, bo zamiast jechać do Sztokholmu, będę musiała cię grzebać...”. Tymczasem sprawami wydawniczymi WS zaczyna się zajmować Marek Bukowski, specjalista od prawa autorskiego, wskazany przez profesora Ryszarda Markiewicza. Kiedy przez jakiś czas nie mogę się do niego dodzwonić i wspominam o tym pani Wisławie, mówi z figlarnym uśmiechem: „A przeglądał pan ostatnio nekrologi?”.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_