- W empik go
Nick Cave. Chłopak z sąsiedztwa - ebook
Nick Cave. Chłopak z sąsiedztwa - ebook
Rockman, pisarz, poeta, aktor, scenarzysta, muzyk, rysownik, prowokator, skandalista, gwiazdor, ojciec, mąż, syn, człowiek, który we Włoszech jest popularniejszy niż Jezus Chrystus – kim jest naprawdę Nick Cave? „Nie znajdziesz tam słowa prawdy”, mówi w filmie „20 000 dni na Ziemi” (dystrybucja: Gutek Film). Owo „tam” jest tu i teraz – to właśnie ta książka.
Wbrew opinii samego artysty w biografii Iana Johnstona jest więcej prawdziwego Nicka Cave’a niż w filmie, który pozuje na autobiografię. Bo czy inaczej po premierze książki pisarz dostałby od swojego bohatera popielniczką w łeb?
Witajcie w pokręconym świecie Nicka Cave’a!
***
„Trzymająca w napięciu i świetnie napisana…. odpowiednio autentyczny portret” (Q)
„Mocno przekonująca… czarująca biografia” (Esquire)
„Sumienna, złożona i intrygująca” (NME)
„Elementarz o przerażającej stronie rocka… bardzo dobrze napisany” (Mojo)
Spis treści
WSTĘP
1. HMS Brytania: ta stara blaszana łajba
2. Nasiona kiełkują
3. The Boys Next Door
4. Pierwsze nagrania
5. Prayers On Fire
6. Junkyard
7. Berlin
8. Mutiny
9. From Her To Eternity
10. The Firstborn Is Dead
11. Stranger Than Kindness
12. Ghosts... Of The Civil Dead
13. New Morning
14. São Paulo
15. Henry’s Dream
16. Let Love In
Dyskografia
Podziękowania
Posłowie (Hubert Musiał)
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64460-24-1 |
Rozmiar pliku: | 738 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Londyn 1982
THE ACE BRIXTON (PRZY RATUSZU) BRIXTON HILL
KONCERT NAGRYWANY PRZEZ TELEWIZJĘ
BIRTHDAY PARTY
oraz VIRGIN PRUNES
CZWARTEK 25 LISTOPADA godz. 20:45
BILETY 2,50 funta
Muzyka z głośników cichnie. Na scenę wolno, rządkiem wchodzi The Birthday Party. Aplauz prawie żaden. Witają ich gwizdy i obraźliwe krzyki. Tłumek przyparty do przodu sceny kiwa się, łokciami walcząc o lepszy widok. Krępy młodzieniec z różowym mohikaninem na czubku głowy metodycznie prze na przód sceny, po drodze rozpychając wszystko na boki. Oparty już o scenę, zabezpiecza sobie dogodny punkt obserwacyjny. Mick Harvey, ze zdecydowanym wyrazem twarzy, zajmuje miejsce za bębnami. Wymizerowany gitarzysta, Rowland S. Howard, mieląc przyklejonego do ust papierosa, gapi się w podłogę. Paradujący w olbrzymim kowbojskim kapeluszu, białej koszuli z falbankami, krawacie i skórzanych spodniach z pasem pełnym ćwieków, Tracy Pew zaczyna szarpać druty swego basu, rzucając po sali złowieszcze wibracje. Wysoki, chudy lider Nick Cave potrząsa swymi długimi, ufarbowanymi na czarną smołę, nastroszonymi jak u niesfornego bufona, a na dodatek wyolbrzymiającymi jego i tak godny uwagi wzrost włosami i wpada w zastanawiającą pozę. Ma buty na kubańskich obcasach, skórzane spodnie i koszulkę z napisem: JEZUS. Przez chwilę z pogardą spogląda na publiczność i rzuca do mikrofonu: „Musimy zaczekać, aż nas podłączą. Przez ten czas wy możecie nas zabawiać!” Jego zapowiedź spotyka się z pokpiwaniami, gwizdami i śmiechem. Na scenę, odbierając przez słuchawki instrukcje, wtaczają się kamerzyści z wielkimi przenośnymi urządzeniami nagrywającymi na ramionach. „Wypad stąd!”. To efekt piętrzącej się niecierpliwości tłumu.
„Kto chce umrzeć, ręka do góry!” – rzuca nagle Cave. Tłum wybucha, ręce strzelają w górę. Zaczyna się waleczna tyrada perkusyjna Micka Harveya. Cave chrząka i skowycze, przemierza scenę, by nagle przerwać hipnotyczny rytm. „Słyszeliście o tym, jak płonie Sonny?” – wydziera się. I pogięta, zniekształcona gitara Howarda z dudniącym basem Pewa popycha pieśń ku erupcji. Brzmienie zespołu jest teraz szorstkie, nieubłagane w swym pędzie. „Niech płonie! Niech płonie!” – rzuca Cave w twarz kipiącej przy scenie rzeszy. Jego stopy wierzgają w stronę tłumu, w odpowiedzi widać wymachiwanie pięści.
Finał przedostatniego numeru w tym zestawie, Fears of Gun – wijący się na ziemi Cave kopie na wszystkie strony, zostaje brutalnie wciągnięty do jatki. „Miłość! Miłość! Miłość…” – rzuca. Mikrofon ginie w ścisku. Różowowłosy mohikanin, który przez cały wieczór czekał na okazję dotarcia do wokalisty, zdziera z Cave’a koszulkę i z resztą publiki rozszarpuje ją na strzępy. Uśmiecha się do kumpli – zdobył wymarzoną pamiątkę. Kamerzyści kręcą się w tle w bezpiecznej odległości, usiłując zlokalizować Cave’a. Najpierw pojawia się jego ręka, potem noga, a wreszcie głowa. Wsparty na ramionach ludzi próbuje dostać się na scenę. Po drodze trafia na dwóch ochroniarzy i sprzedaje im po fandze. Howard robi sprzężenie na wzmacniaczu, a Pew i Harvey podtrzymują grzmotliwe bicie. Cave wciąż jeszcze mocuje się z publiką i ochroniarzami. W końcu jednak udaje mu się wśliznąć na scenę ponad głowy słuchaczy. Ochroniarze w tej kipieli próbują zlokalizować mikrofon. Sprzężenie, krzyki, aplauz.
„I koncert się skończył. Ekipa z TV czekała” – wspomina reporter grupy, Chris Carr. „Reżyser zapytał: »Co teraz?« Przyznałem, że nie wiem. Mieliśmy jeszcze kwadrans. Wspiąłem się po schodach przy scenie, gdzie siedzieli Tracy i Rowland, i wszedłem do garderoby. Znalazłem Micka z Nickiem. »Może byście tak wrócili i zrobili jeszcze coś…« – podsunąłem. »A po co?« – odparł Nick. A ja na to: »W sumie te cztery pierwsze kawałki to nowy materiał, może by je tak powtórzyć…«. »A sam se, kurwa, idź i powtarzaj! – rzucił Mick. »Co, mam wyjść i zagrać na łyżkach?« – spytałem. »A jak! Czemu niby miałbyś nie zagrać na jakichś posranych łyżkach?« – zripostował Nick.
Zrobiła się z tego żarliwa awantura, w której Mick był głównym agresorem, a Nick żądlącym skorpionem. Uznali, że zabawa jest przednia i chcieli to pociągnąć, ale nam udało się załagodzić sprawę i zeszli na scenę po konfrontacji z Rowlandem i Tracym. Pierwszą piosenką na bis była Release the Bats, którą w ciągu swojej kariery grali wielokrotnie. Publiczność i ekipa z telewizji byli uszczęśliwieni…”.
„Jeszcze! Jeszcze!”. Zespół niechętnie wraca na scenę. Cave wygląda na rozkojarzonego, znudzonego. Pew nieszczególnie mocno trzyma się na nogach, jest jakby mało skupiony. Mick Harvey zdaje się być coraz bardziej rozzłoszczony. Zespół spogląda po sobie bezmyślnie. „Jeszcze! Jeszcze!”. Pew sięga po instrument i rozpoczyna linią basu, która brzmi podejrzanie podobnie do piosenki, jaką grupa grała już wcześniej tego wieczoru. „To już słyszeliśmy!” – krzyczy z tłumu żeński głos. Pew przerywa i próbuje raz jeszcze. Riff brzmi dokładnie tak samo. Grupa wymienia niepewne spojrzenia. „Jazda!”. Mick Harvey przejmuje kontrolę nad sytuacją i wykrzykuje rytm piosenki, na którą zgodzili się wszyscy. „Raz, dwa, trzy, cztery!” Zaczyna bić w bębny. Pew spóźnia się i gra riff z zupełnie z innego świata. Zirytowany do granic, Harvey rzuca nie tylko pałeczki, lecz także wściekłe spojrzenia na basistę.
„Patrzyłem z boku i widziałem to, co zdawało się być nieporozumieniem pomiędzy Pewem i Harveyem” – kontynuuje swoją relację Carr. „Pew jakby już chciał się poprawić. Pamiętam jednak te części z zestawu perkusyjnego wibrujące w powietrzu i spadające na scenę. Wtedy zbaraniały Pew odłączył się, a Rowland rzucił: »Gdzie-Ja-Jestem?«, Howard latał w kółko, zaś Nick Cave wyszedł sobie jakby nigdy nic. Spytałem Tracy’ego, co się wtedy stało, a on odparł: »Naprawdę nie mogłem sobie przypomnieć, jak się gra Release the Bats, a Mick tak się wkurzył, że rozwalił swoje bębny. Mogłem tylko przeprosić…«”.
Wśród wrzasków publiczności i wymachujących pięści do mikrofonu nonszalancko podchodzi gitarzysta Rowland Howard. Nick Cave, wróciwszy na scenę, staje obok, kładzie rękę na mikrofonie i zaczyna koledze szeptać coś do ucha. Strzępki tej konwersacji dają się słyszeć widowni: „No… słuchaj… nie… no dobra. Słuchaj, jeśli chcesz im powiedzieć, to mów”. Cave odchodzi. Howard, odchrząknąwszy, zwraca się do publiczności: „Jeżeli chcecie, aby Nick Cave i Harvey zabisowali, powinniście, jak sądzę, nieźle zawrzeszczeć, bo zdaje się, że nie mają ochoty tego robić… Przykro mi”. Howard opuszcza scenę. Publika tupie unisono, a jej klaskanie staje się coraz głośniejsze. „Jeszcze! Jeszcze!”. Kiedy po trzech minutach Nick Cave, Tracy Pew, Rowland S. Howard i Mick Harvey nie pojawiają się, rozhukany tłum zalewa wypluwana z głośników nudna białofunkowa papka o statycznym tanecznym rytmie: łup, łup, łup… Przedstawienie skończone.
Recenzja Steve’a Sutherlanda z tego występu, zamieszczona następnie w „Melody Maker”, kończyła się takim oto profetycznym zdaniem: „Kiedy powrót zespołu na bis kończy się kłótnią o to, który numer zagrać, a potem zejściem ze sceny bez osiągnięcia porozumienia, kiedy więcej mówi się o tym, czego zespół na scenie nie robi niż o tym, co robić na niej powinien, to może są to tego zespołu ostatnie podrygi?!”.1
HMS BRYTANIA:
TA STARA BLASZANA ŁAJBA
„Przyjazd do Anglii to była prawdziwa rozwałka dla zespołu” – twierdzi były gitarzysta The Birthday Party, Rowland S. Howard. „Strasznie wszyscy zaczęliśmy sobie działać na nerwy. W układach osobistych też już nie było po staremu. Ja i zwłaszcza Nick do tamtej pory byliśmy przyjaciółmi, choć obaj chodziliśmy swoimi odmiennymi ścieżkami…”.
The Birthday Party przybyli do Wielkiej Brytanii z Melbourne w Australii, w końcu lutego 1980 r. Od samego początku członkowie grupy – wokalista Nick Cave, gitarzysta Rowland S. Howard, multiinstrumentalista Mick Harvey, basista Tracy Pew i perkusista Phill Calvert – całe to doświadczenie uznali za irytujące i gorzkie rozczarowanie. Co prawda od roku wyglądali tej chwili z rosnącym napięciem, lecz ponury i szary londyński pejzaż ostudził ich zapał, a zamiast niego pojawiło się trwałe przygnębienie. Dla młodych Australijczyków długi okres rozczarowań i dotkliwego niedostatku dopiero się zaczął. Pierwsze problemy przyszły już wraz z ulokowaniem się na noc w hotelu nieopodal Euston Station. „Kiedy przyjechaliśmy, mieliśmy pieniądze – mówi Howard. „Ale moje, na przykład, ukradła mi z walizki jedna z pokojówek. Magnetofon Tracy’ego też gdzieś się zapodział”. „Pamiętam, że Rowland zawsze gubił forsę” – wspomina żartem Mick Harvey.
Po kilku nocach spędzonych w tym hotelu, przenieśli się do małego piwnicznego mieszkanka w Earls Court w zachodnim Londynie, gdzie zatrzymali się na miesiąc. Wynajęte lokum, złożone z zaopatrzonej w dwa pojedyncze łóżka sypialni oraz maciupeńkiej kuchenki, służącej też za bawialnię, z trudem mogło pomieścić członków zespołu i ten niewielki dobytek, jaki ze sobą przywieźli. „W Australii często dotykała nas bieda, ale w porównaniu z Londynem to zupełnie inna para kaloszy” – wspomina Mick Harvey. „W Melbourne miałem mieszkanie z dwoma sypialniami. Nie jakoś szczególnie urządzone, czy coś, ale zwyczajne: na The Esplanade ponad plażą w St. Kilda. Wychodziłem rano i widziałem zatokę. Dopóki nie pomieszkałem trochę w Londynie, nawet o tym nie myślałem. Przyjeżdżasz do Londynu, a tu wszystko takie zbite do kupy, mieszka się w bardzo bliskim sąsiedztwie z ludźmi”. W przeciągu dwóch tygodni zawsze praktyczny Harvey znalazł sobie tymczasowe zatrudnienie i wyprowadziwszy się z Earls Court, wynajął pokój w zachodnim Kensington, jako że wkrótce miała przybyć doń z Australii jego dziewczyna Katy Beale.
Wszelkie sugestie dotyczące oznajmienia światu faktu istnienia zespołu, czy nawet poczynienie jakichś pozytywnych kroków ku zorganizowaniu sobie występu w metropolii, trzeba było odłożyć na półkę na czas nieokreślony. Jeżeli członkowie grupy chcieli nauczyć się borykać z życiem w Londynie, sprawy praktyczne musiały stać się dużo ważniejsze. Plan wydarzeń, zarysowany raczej mętnie jeszcze w Melbourne, zupełnie nie uwzględnił męki wspólnego ciułania na jakąś formę codziennej egzystencji w środku głębokiej ekonomicznej recesji. „Doznaliśmy niemałego szoku” – orzekł Nick Cave, przybliżając ich początkową reakcję na Anglię w końcu roku 1980. „I ze cztery miesiące trwało, zanim odzyskaliśmy jakąś tam pewność siebie…”¹.
Na początku, zasugerowana przez menedżera zespołu, Keitha Glassa, prowadzącego także wytwórnię płytową Missing Link, okazja ucieczki z Australii zdawała się być spełnieniem marzeń. Glass, który latem roku 1979 spędził w Londynie trzy tygodnie, uznał, że w Zjednoczonym Królestwie grupa będzie miała więcej szans na znalezienie właściwych odbiorców jej muzyki niż w przypadku, gdyby pozostali w Melbourne. Sama podróż została częściowo sfinansowana z pożyczki udzielonej przez Glassa, a częściowo z pieniędzy (5 dolarów na głowę za występ) zaoszczędzonych na całorocznej trasie po Australii. Mimo to dalej już zespół musiał dbać o siebie sam, ponieważ mała, niezależna wytwórnia, Missing Link, nie była w stanie zaoferować im wsparcia czy też budżetu na miarę dużego płytowego przedsiębiorstwa. Wiele sal w Melbourne, ze względu na reputację zespołu, zamykało przed nimi swoje podwoje, toteż zmiana klimatu była konieczna dla ich przetrwania. Gdyby członkowie grupy mogli przewidzieć nędzę, jaka czekała na nich w Londynie, być może poważniej zastanowiliby się nad przeprowadzką.
Na początku kwietnia reszta zespołu przeniosła się do niewielkiego domu przy Maxwell Road 39, w Fulham, w zachodnim Londynie. I żyli tam o chlebie i wodzie, nieświadomi, że z powodu dwustronnej umowy pomiędzy Zjednoczonym Królestwem a Australią, przysługiwał im zasiłek uzupełniający! Tak więc domownicy egzystowali na dietce z tanich, ostro przyprawianych dań wydębianych za funta w obskurnej hinduskiej restauracyjce w Earls Court. Po kilku tygodniach Rowlandowi Howardowi zaczęło dokuczać to głodowanie i napisał do rodziców, którzy raz na dwa tygodnie zaczęli wspierać go 70 funtami. Z wyjątkiem jakichś czekolad i chrupek, które razem z Tracym udało im się wynosić ze sklepu na rogu, przyprawione mocno curry było przez wiele miesięcy jedyną formą odżywiania się Nicka Cave’a.
Ponieważ reszta zespołu miała spore problemy z płaceniem za wynajem, Mick Harvey i Katy Beale wkrótce również wprowadzili się do domu w Fulham. „Nie był to mój dobry rok” – uśmiecha się, wspominając Harvey. „Chodziłem często do kina, rozglądałem się. Mnie akurat walka o życie w tamtym Londynie jakoś nie męczyła. To raczej pozostali nie próbowali odnaleźć tego, co dobre w tym miejscu. Za dużo było w nich ospałości”. Ci członkowie zespołu, którym perspektywa pracy snu z powiek nie spędzała, codziennie odwiedzali lokalny urząd pracy, aby dowiadywać się, czy nie znalazłoby się akurat jakieś zajęcie. Tracy Pew dostał na pół etatu pracę sprzątacza na lotnisku Heathrow. Przestrzeń, jaką z kolegą mieli w ciągu dnia posprzątać, była cokolwiek szokująca, bo zacząwszy po przeciwnych stronach, dopiero po pięciu godzinach Pew i jego partner spotykali się wreszcie w środku kompleksu. Często znajdowano więc Pewa śpiącego na schodach przed domem, bo wyczerpany fizycznie po dziennej harówce, nie miał już siły, by wspiąć się dalej i iść łóżka. „Połowa ludzi w domu – wspomina Howard – musiała wstawać o siódmej, żeby iść do pracy, a druga połowa o piątej się kładła. Nie wydaje mi się, aby to bawiło Micka Harveya…”.
Przez większość dni Cave z trudem zwlekał się o siódmej rano ze swego prowizorycznego łóżka w korytarzu, aby dotrzeć na ósmą do agencji, gdzie niejednokrotnie dowiadywał się, że w danym dniu pracy akurat nie ma, i że w daremnej próbie podreperowania kapitału skończy jako złodziej rowerów. Kiedy jednak zatrudnienie okazywało się możliwe, to było nim zmywanie naczyń w kawiarni przy londyńskim zoo, do której przemierzyć trzeba było piechotą kilka mil, albo zbieranie śmieci, za co dawano dziesięć funtów za dzień. W porównaniu z życiem, jakie Nick wiódł przedtem w Melbourne, mieszkanie w Londynie jawiło się jako dotkliwy szok. Nieprzyjazna i agresywna postawa Anglików, z którymi miał styczność, ze słotną angielską pogodą do kompletu i nieco duszną atmosferą samego Londynu dotknęła go bardzo głęboko. „Przed wyjazdem z Australii Nick mieszkał w domu, miał wygody” – mówi Howard. „Często zachodził wtedy do mnie i nakłaniał do wydania moich ostatnich pieniędzy na łyknięcie. Gdy pytałem: »A niby jak przeżyję do końca tygodnia?«, on odpowiadał: »Możesz przecież przychodzić do domu moich starych na kolację!« Akurat! Pojęcia nie miał, jak to w prawdziwym świecie jest. Ten wyjazd i życie w tamtych realiach mocno go odmieniły…”.
Wskutek finansowego ubóstwa członkowie zespołu nie byli w stanie zaspokoić swojego pociągu do cięższych trunków, heroiny czy amfetaminy, doprowadzało ich więc to do wściekłej żądzy otumaniania zmysłów wszelkimi dostępnymi środkami. Cave i Pew regularnie przetrząsali dom oraz śmietniki sąsiadów w poszukiwaniu pustych butelek, które w pobliskim sklepie wymieniali na gotówkę. Za te drobniaki mogli sobie kupić po flaszce jabola na łeb.
„O pieniądze zawsze było wiele kłótni” – opowiada Anita Lane, ówczesna dziewczyna Nicka Cave’a, która na Maxwell Road 39 przybyła w połowie kwietnia. „Było niemal tak, że białe linie na podłodze odgradzały prywatne terytoria. Pamiętam, że wiele razy spałam na korytarzu, ale nie przejmowałam się tym, bo byłam z Nickiem. Wtedy nie miałam jeszcze żadnych własnych ambicji. Po prostu lubiliśmy te same rzeczy, cieszyliśmy się sobą”. Jednak wraz z przyjazdem dziewczyny Rowlanda, Genevieve McGuckin, i dziewczyny Tracy’ego, Caitlan, warunki mieszkaniowe stawały się coraz mniej znośne, a poziom tolerancji zaczął się gwałtownie obniżać.
Grupa nie posiadała telewizora, więc jedynym dostarczycielem domowej rozrywki był tani, niemal kieszonkowy gramofon. „Mieliśmy ledwie dwie płyty – mówi Howard. „Metal Box Public Image Ltd i Buy the Contortions Jamesa Chance’a. Mick Harvey zdaje się miał jeszcze jakieś, ale trzymał je w swojej sypialni, żeby się nie zniszczyły; pamiętam, że naprany Tracy parę razy wywalił się na ten gramofon. Płyty chodziły cały dzień, na okrągło, przez ładne parę miesięcy słuchaliśmy tylko ich. To nie znaczy, że wpłynęły na nas jakoś muzycznie. Raczej odwrotnie – odwiodły nas daleko od takiego stylu…”.
Podczas wycieczki do Londynu w interesach Keith Glass, aby sprawdzić swoją inwestycję oraz postępy zespołu, złożył wizytę w domu w Fulham. Nie zadowoliło go to, co zobaczył. „Keith nie był przygotowany na jakieś nieprzyjemne obowiązki. Natychmiast zwołał cały zespół i oznajmił, iż jest rozgoryczony naszym zachowaniem” – z uśmiechem wspomina Howard. „Nie wiem czemu, my tylko przecież szamotaliśmy się na nasz obrzydliwy sposób. Teraz nie mógłbym tak żyć…”.
Największa część walki o występy i nawiązanie jakichkolwiek kontaktów z wytwórniami płytowymi spadła na barki Micka Harveya i układnego Philla Calverta. „Phill był pełen entuzjazmu” – wspomina Howard. „Kochał muzykę, ale o co w tym wszystkim chodziło, nie wiedział”. A procedura była mozolna i niewdzięczna: przemierzanie stolicy z taśmami i próbnymi płytkami; pukanie do drzwi wszystkich małych salek, z pytaniem, czy nie mógłby tam zagrać zespół. Początkowo, skompilowane jeszcze w Missing Link, nagrania grupa zamierzała wydać na płycie w wytwórni Ralph w Stanach Zjednoczonych. Ta sama, która przedstawiła światu anonimowych „neosytuacjonistycznych” żartownisiów The Residents, była podekscytowana nagraniami The Birthday Party, ale utrzymywała, że każdy kontrakt musi mieć podłoże globalne. Dla odmiany The Birthday Party twierdzili, iż trzeba im wytwórni umiejscowionej w Anglii, i tak cała sprawa przepadła. Grupa zaliczyła pewien sukces w postaci rozprowadzenia bezpośrednio do sklepów, specjalizujących się w muzyce niezależnej, swojego singla Happy Birthday/Riddlehouse. Płyta z początku była darmowym singlem rozdawanym na ostatnim koncercie Boys Next Door (zanim przemianowali się na The Birthday Party), przed wyjazdem do Anglii, a jej zachowane kopie przydały się do oznajmienia światu, że taka grupa istnieje. Egzemplarz wysłany do magazynu „NME” stał się przyczynkiem do pierwszej wzmianki o The Birthday Party w prasie angielskiej w końcu lutego 1980 roku. Generalnie recenzja była pozytywna, aczkolwiek jej autor narzekał na „dziwaczną, niefortunną, zabłąkaną, poltergeistową gitarę, brzdąkającą to tu, to tam” i protekcjonalnie pytał czytelników, czy są gotowi na „rock’n’figlora”.
W Anglii odpowiedzi zarówno rzeczników, jak i wytwórni płytowych były przeważnie negatywne. W krótkim czasie zespół przekonał się, że ich niejaki australijski sukces w Londynie nie ma kompletnie żadnego znaczenia, a z powodu ich narodowości wielu ewentualnych sponsorów i wytwórni nie bierze ich na serio. Stało się jasne, że londyński rewir estradowy, tak żywy w czasie eksplozji punka w latach siedemdziesiątych, z mnogością nowych kapel pojawiających się niemal każdego wieczoru, zwija się teraz w przedśmiertnych konwulsjach, a popularność wypływającej sceny klubowej odpiera wszelkie żądania żywej muzyki. Dodatkowo jeszcze innowacyjny styl grupy, mocno osadzony w muzyce rockowej, zupełnie nie współgrał z tym, co produkowała większość angielskich zespołów.
Byli zaszokowani, że w stolicy nie roi się od śmiałych grup w rodzaju The Fall czy The Pop Group, jak im się wydawało to w Australii. Kiedy wreszcie sami zobaczyli i usłyszeli zespoły każdego tygodnia wychwalane przez krytyków w muzycznej prasie, rozzłościła ich cukierkowatość i motłochowata mentalność sprawiająca wrażenie sporego przegięcia. Jak wielu innych wtedy, udali się do sali balowej Lyceum, opodal Strand, aby zobaczyć koncert zbierający całą śmietankę nowej angielskiej muzyki rockowej: Echo and the Bunnymen, A Certain Ratio, The Teardrop Explodes i The Psychedelic Furs. Członkowie The Birthday Party byli przerażeni. „Oni se tylko stali, grali na gitarach i śpiewali” – opowiada Howard. „To było chore i beznadziejne. Każdy uważał, by nie zrobić czegoś, co by go mogło zawstydzić”. „Jedyną kapelą, którą po przyjeździe tu uznałem za dobry koncertowy zespół, było Joy Division” – dodaje Mick Harvey. „Oni naprawdę na żywo coś tworzyli. I tego właśnie brakowało grupom, które widzieliśmy…”.
Dla Australijczyków brytyjskie grupy były zbyt skrępowane, dławił je jeszcze punkowy przewrót. W latach punk rocka Wielka Brytania przykuła uwagę świata gwałtownym rozbłyskiem muzycznej energii i muzycznych innowacji. Teraz po tamtym zostało niewiele, może jedynie płycizna mediów wciąż uznających Zjednoczone Królestwo za czołową wykładnię nowej muzyki. Punk, katalizator zmian, który zakwestionował wszystko, przeobraził się w nowofalowego postpunka, a ten z kolei stał się tak samo konserwatywny, jak i muzyka rockowa go poprzedzająca. Tam, gdzie reguł żadnych być nie powinno, zostały ustanowione nowe. Ścisłe przylgnięcie do lewicowej, politycznie poprawnej ideologii nieumyślnie ograniczyło muzyczne horyzonty. Każda grupa ośmielająca się być prowokującą narażała się na ostracyzm. W konsekwencji większość brytyjskich zespołów w obawie przed napiętnowaniem za seksizm, karierowiczostwo albo – co gorsza – rockowość zabrała się za wytwarzanie papki.
Rockowość – termin bezceremonialnie ukuty przez Pete’a Wylie z Wah!, został podchwycony przez muzyczną prasę i stał się najważniejszym, kluczowym słowem tego okresu. Mętna, naprędce dorobiona do tego sloganu ideologia głosiła, że muzyka rockowa, została ostatecznie zagryziona przez punk i jest już teraz całkowicie zbyteczna, a jedyną drogą naprzód jest wcielenie do muzyki wszelkich elementów etnicznych, działanie mające na celu uniknięcie kalania sobie rąk z gruntu niezdrowym rockiem. Słowo „rock” stało się niemal wulgaryzmem. Jawna niechęć dla takiego stylu muzycznego jak reggae była równoznaczna z hołdowaniem tendencjom rasistowskim. Nawet podłączona do wzmacniacza elektryczna gitara, tak kiedyś podstawowa w artykulacji popowego i rockowego oczyszczającego wyzwolenia, teraz postrzegana była jako niezgrabny falliczny symbol, instrument stanowiący synonim samczego ucisku i agresji. Instrumentem tych czasów był syntezator, a efektem – niezliczona rzesza kapelek wygrywających sterylnego, jednostajnego pop funka. Pop był przyszłością; gust, wygląd i styl stawały się jedynymi kryteriami.
Niektóre grupy zaczęły bawić się w coś, co określono terminem „nowy romantyzm”, a była to mdła celebracja konsumpcjonizmu i neoglam, które rzekomo niosły ze sobą pierwiastek ironii. Inni kontentowali się powrotem do stylów i brzmień rocka oraz pop epok minionych: ska, blue beat, glam, rockabilly oraz mod. Powroty starych stylów zdawały się nie mieć końca, przez długie miesiące pojawiało się i znikało wiele dziwactw. W czerwcu eskalacja napięcia na Maxwell Road 39 stała się już ostatecznie nie do zniesienia, więc Nick Cave, Anita Lane, Tracy Pew i Caitlan wyprowadzili się do pustostanu, jaki Nick odkrył na Walterton Road, w sąsiedztwie Harrow Road, Maida Vale, W9. „Wyprowadzili się, bo nie mogli pozwolić sobie na płacenie za wynajem. I ja, choć miałem w końcu swoje własne miejsce, musiałem, kurde, za nie sam bulić!” – opowiada Mick Harvey. Pięciopokojowa kwatera była paskudnie brudna i ogólnie obskurna. Żadna z toalet nie nadawała się do użytku. Po różnych próbach najbardziej zdesperowanych eksużytkowników rozwaliło się wszystko, co tylko możliwe, łącznie z muszlami i rezerwuarami, które były kompletnie porozbijane. Energia elektryczna i dostęp do ciepłej wody zostały odcięte. Z wyjątkiem nadszarpniętego zębem czasu materaca i służących za stół drzwi położonych poziomo na dwóch kartonach po herbacie, pokój Nicka i Anity był całkiem ogołocony. Przenośny gazowy grzejnik dostarczał trochę ciepła, a światło pochodziło z pozapalanych tu i ówdzie świeczek. „Zanim przyjechaliśmy do Anglii, Nick odkrył Samuela Becketta” – wspomina Howard. „Beckett odegrał w jego życiu znaczącą rolę, bo teraz, mieszkając w Maida Yale, Nick mógł odnieść się bezpośrednio do wielu kwestii z jego utworów”. Podczas gdy Nick i Anita robili raczej niewiele, by poprawić warunki bytowania, Pew nazbierał jakichś resztek tkanin, przytargał ze śmietniska meble i zabrał się za dekorowanie swojego pokoju. Ostateczny efekt przypominał raczej wy strój zapuszczonego burdelu. Przez jakiś czas pustostan przy Walterton Road służył Cave’owi za dom i przyciągał innych zdesperowanych, skazanych na wygnanie Australijczyków. „Nie było tam telefonu ani w ogóle żadnego sposobu, by dowiedzieć się, czy ktoś tam akurat jest. Nie, nie chodziłem tam, pracowałem i jakoś nie uśmiechało mi się bywać w takim miejscu…” – mówi Harvey.
Zespołowi udało się w końcu załatwić pierwszy występ w Anglii. Miało to miejsce 29 czerwca w Rock Garden w Covent Garden, gdzie publika składała się głównie ze zdezorientowanych turystów, po omacku szukających wrażeń w stolicy. Osiem dni później zagrali koncert w lepszym, bo oświeconym polityką ukierunkowaną na muzykę alternatywną, miejscu, a mianowicie w Moonlight Club w West Hampstead. Wśród publiczności znalazł się tamtego wieczoru Ivo Watts-Russell, szef jeszcze wtedy małej i niezależnej wytwórni 4AD. Watts-Russell rozpoczął muzyczną karierę w końcu lat siedemdziesiątych za ladą sklepu płytowego Beggars Banquet. Bardzo ekscytował go strumień nagrań produkowanych przez amatorskie grupy postpunkowe, w związku z czym często nękał wytwórnię płytową Beggars Banquet różnymi demówkami, które pełni nadziei młodzieńcy znosili mu do sklepu. Będąc pod wrażeniem jego entuzjazmu, Beggars Banquet postanowiło wesprzeć go kwotą 2000 funtów w próbie założenia wraz z kierownikiem sklepu, Peterem Kentem, nowej wytwórni, z zastrzeżeniem, że to ostatecznie Beggars Banquet będzie podpisywać kontrakty z najlepiej zapowiadającymi się kapelami. Kiedy Kent odszedł z wytwórni, Ivo zdecydował, że nie będzie już dłużej robić za łowcę talentów w Beggars Banquet. Jak wspomina: „Żyłem wtedy w tym cudownym, mrocznym świecie, w którym będąc fanem muzyki, można jednocześnie wydawać płyty i być kimś…”.
Tamtego wieczoru Ivo znalazł się w Moonlight Club, aby zobaczyć inny zespół, The Lines, a przy okazji stał się świadkiem występu The Birthday Party, którzy supportowali Deutsch Amerikanische Freundschaft. „Daniel Miller z Mute, pracujący z DAF, załatwił im jakoś ten występ” – mówi Watts – Russell. W 1978 roku Miller, w odpowiedzi na energię punkowej eksplozji, sformował własną wytwórnię płytową, Mute, początkowo w celu wydania jedynie swego wpływowego elektronicznego singla T.V.O.D. Warm Leatherette, zainspirowanego powieścią J.G. Ballarda Kraksa. Od tamtej pory Mute cieszyła się udaną serią niezależnych singli Fada Gadgeta i Silicon Teens.
O The Birthday Party Miller słyszał jedynie od swoich australijskich znajomych i dopiero zobaczywszy ich na żywo, uznał, że warto podpisać z nimi kontrakt. „Pamiętam, że ta nazwa wydała mi się niezwykła” – wspomina. „Wciskali mi wcześniej jakieś ich nagrania, a ktoś polecił im przyjść i zobaczyć się ze mną, żeby obgadać sprawę. Na żywo uderzyła mnie ich intensywność, atonalność, jednak w kontekście piosenki. Nie mogę powiedzieć, żebym chwytał słowa, ale ich prezencja… wyglądali jak jakaś banda, zresztą zawsze tak wyglądali. To naprawdę coś dobrego w zespole, jeżeli roztacza wokół siebie takie groźne »bandyckie« wibracje. Jako że byli Australijczykami, wszystko miało jeszcze taki non-angloamerykański smaczek, ich muzyka, wygląd… Nie byłem szczególnie zainteresowany muzyką amerykańską czy angielską. I choć podchodziła mi najbardziej muzyka elektroniczna, jednak miałem przeczucie, że to pierwszy rockowy skład od czasów The Ramones, jaki mi się podoba. Miało to swoją wagę, ponieważ na zespół rockowy wcześniej nie miałem pomysłu, a oni używali instrumentów do tego, co im było potrzebne, i na dodatek nie używali ich z odniesieniem się do przeszłości”.
Miller musiał być przy tym niemało rozczarowany, ponieważ zajęty pracą z grupą niemieckich ekspatriantów DAF, nie miał możliwości podpisania kontraktu z innym zespołem. „Nie dość, że ja sam byłem całą wytwórnią i pracowałem poza domem, to jeszcze na dokładkę w tamtym czasie DAF mieszkali u mnie” – kontynuuje opowieść. „Nie miałem pieniędzy, bo wtedy nie wydawałem albumów, a same single. Przedtem pracowałem z pojedynczymi osobami, o kosztach utrzymywania zespołu do tamtego momentu nawet nie myślałem. Akurat ten okres, kiedy przyszło mi podjąć decyzję o The Birthday Party, był z powodu przeładowania robotą bardzo trudny. Choć DAF byli wspaniałym zespołem i wiedziałem, że poradziliby sobie, mając u boku grupę z Australii, to jednak karmienie i kwaterowanie ich wszystkich po prostu nie mogło wchodzić w rachubę!”. Dlatego Miller zarekomendował The Birthday Party Ivowi.
„Wszedłem do środka i ujrzałem ich na scenie akurat w połowie programu” – wspomina Ivo tamten występ w Moonlight Club. „Nie szło im za dobrze. To znaczy niezbyt dobrze byli odbierani. Ze wszystkich ludzi, z którymi przyszedłem, mnie jednemu się podobali. Ogólnie robili wrażenie zabawnych Austroli na gościnnych występach”. Watts-Russell nie wiedział, że powodem komicznego zachowania The Birthday Party była beka darmowego alkoholu, którą na dziesięć minut przed wejściem na scenę grupa gorliwie spożyła. W którymś momencie było nawet tak, że Tracy Pew – zapomniawszy, że ma grać na basie – stał na scenie ze zwieszonymi rękami i gapił się w dal.
„Następnego dnia dostałem ich numer telefonu i zadzwoniłem, a oni poinformowali mnie, że w przyszłym miesiącu grają w Rock Garden. Poszedłem tam, żeby ich zobaczyć. Uderzyło mnie wtedy i zaskoczyło – to niesamowite wrażenie, gdy coś wręcz tak rozkłada człowieka – że Mick Harvey grał wtedy na keyboardzie. Uwielbiałem zawsze to cudowne, stare organowe brzmienie; właśnie ono powaliło mnie na samym początku. Wtedy byli jeszcze bardzo spięci i wygładzeni. Ale im dłużej pozostawali w Anglii, tym bardziej byli żywiołowi. Po prostu dziczeli bardziej…”.
Zadzwoniwszy do domu w Fulham, Ivo rozmawiał z Mickiem Harveyem i to właśnie z Mickiem zawiązała się najtrwalsza przyjaźń. „Po zobaczeniu ich w Rock Garden, poszedłem za scenę i rozmawiałem z Phillem Calvertem, który na tym pierwszym spotkaniu był, zdaje się, najbardziej przyjazny. Później gadałem z Mickiem. Z piosenek najbardziej spodobał mi się Mr Clarinet. Poinformowali mnie, że mają ją nagraną, a Mick podsunął pomysł jej wydania… I tak to się zaczęło”. Mimo stałego kontaktu Iva z zespołem, żadne formalne ustalenia dotyczące wydania jakiegokolwiek ich materiału, nie zostały sfinalizowane aż do końca września.
Tak naprawdę zespół miał już wydany singiel Mr Clarinet, ale w Missing Link i rozprowadzał go w ten sam sposób co Riddlehouse. Płyta była zrecenzowana w „New Musical Express” z 28 czerwca, ale ton tej recenzji odkrywał nastawienie iście ksenofobiczne, z którym grupa zmuszona była długo walczyć: „The Birthday Party jest australijską grupą awangardową… proszę nie chichotać tam z tyłu. Przypuszczalnie jest to samo ciemne serce australijskiej psychiki, w górę rzeki od ich własnego osobistego Sajgonu; w każdym razie zespół ten, zdaje się, ma ochotę tam dotrzeć. Nie jestem pewien, czy żyją zgodnie z takimi aspiracjami, ale poważnie brzmią na pewno…”.
Brak aktywności zespołu frustrował szczególnie mocno Cave’a. Od przyjazdu do Anglii w lutym, zagrali ledwie cztery koncerty. W Australii tyle samo grali czasem i w tydzień. Cave zaczął już kwestionować swoją bytność w zespole, ale jeszcze bardziej dobijał go fakt, że podczas pobytu w Anglii nic nie pisał. Inspiracja jakoś nie przychodziła, aczkolwiek udało mu się popełnić dwa teksty do dwóch skrajnie gorzkich i budzących odrazę do samego siebie piosenek Nick The Stripper (Goły Nick, ohyda, oczy bolą patrzeć) i King Ink (Król Inkaust jak robal się czuje i swej zgniłej powłoki nie cierpi).
Aby uczcić swoje podczepienie się za sprawą Missing Link pod 4AD, 18 września zespół zagrał w małej salce pubu Hope and Anchor. „To był dość szczególny związek” – opowiada Ivo. „Właściwie do momentu ukazania się epki The Bad Seed w 1982 roku, kontraktu z The Birthday Party nie podpisywaliśmy. Ich płyty, na mocy tego specjalnego licencyjnego układu, wychodziły w Missing Link w Australii. Teraz w takie relacje raczej bym się nie pakował, byłoby to, powiedzmy, krępujące…”.
W październiku w 4AD wyszedł pierwszy singiel The Birthday Party. Ponownie zawierał materiał uprzednio już nagrany w Richmond Recorders w Melbourne w styczniu tego roku. Na tej trzykawałkowej płycie znalazła się, dająca do myślenia, kompozycja Cave’a The Friend Catcher, nasiąknięta falami sprzężeń, perfekcyjnie odbijającymi tekst Cave’a Oto jest cela dźwięku. „The Friend Catcher było jedną z najzabawniejszych gitarowych nakładek, jakie kiedykolwiek słyszałem” – wspomina stały współpracownik The Birthday Party, dźwiękowiec Tony Cohen. „Rowland spędził kupę czasu przy zgrywaniu tego. Miał te wszystkie pedały, włącznie z czymś, co zwało się blue boxem – nie działało właściwie, co prawda, ale dźwięk dawało potężny, trafiony w dziesiątkę. Miał też pod ręką space echo, maszynę, która powtarza dźwięk z taśmy, ale Rowland, jako koleś wrażliwy, porozkręcał wszystkie gałki na maksa, co powoduje kupę sprzężeń i nieprzerwany hałas. Gitary nawet nie musiał dotykać, bo hałas i tak był już potworny. Grzmocił tylko w pedały, a ja gapiłem się na niego, próbując odgadnąć, który kopnie następny…”. Na singlu znalazła też swoje miejsce wściekła interpretacja klasycznego numeru Gene’a Vincenta i Blue Caps Cat Man. Cover tej piosenki był pomysłem Keitha Glassa. Glass, jako żarliwy fan Gene’a Vicenta i rock’n’rolla lat pięćdziesiątych, zagrał kawałek Nickowi Cave’owi, a ten, jak widać, dostrzegł w nim pewne możliwości, aby to wykonać.
Do promocji płytki Ivo zwerbował zapalonego niezależnego publicystę Chrisa Carra, który usłyszawszy już o zespole od swojego szwagra, Chrisa Baileya, lidera The Saints, oraz poprzez inne jego australijskie kontakty rodem z Londynu niecierpliwie oczekiwał spotkania z grupą. „Z powodu komplikacji finansowych Ivo był pełen rezerwy” – wspomina Carr. „Sądził, że zaraz po tym, jak ich poznam, będzie musiał mi płacić”. Pierwsze spotkanie Carra z zespołem miało miejsce przypadkiem w sklepie płytowym Beggars Banquet w Earls Court, później zaś natknął się na nich na stacji metra, gdzie zresztą zasugerował, że powinni zrobić wywiad. Zajmując się jednocześnie reklamą dużo większych gwiazd, jak na przykład Siouxsie and the Banshees, Carr nieprzerwanie bronił spraw zespołu za honorarium zupełnie symboliczne, a często i za darmo. Instynktownie rozpoznał ogromny potencjał tkwiący w każdym z członków grupy, i odegrał kluczową rolę w budowaniu ich wizerunku prasowego, modelując ich talent i udzielając bezpłatnych porad. Niewykluczone, że bez Carra The Birthday Party nigdy nie cieszyliby się taką popularnością, jaką zdobyli sobie w Anglii.
„Intrygowali mnie” – mówi Carr. „Ich skłonności artystyczne były bardziej rozwinięte niż skłonności rock’n’rollowe, była w tym inteligencja. Z Tracym, Nickiem i Rowlandem można było rozmawiać o wszystkim, nie tylko o rockowym biznesie i najnowszym płytowym wydawnictwie. W ogóle dość dziwnie wyglądały próby przedstawienia Anglikom młodej australijskiej grupy o nazwie The Birthday Party. Nazwa nie pasowała do klimatu; wtedy zespoły nosiły nazwy takie jak na przykład Killing Joke². Ludzi musiałem naprawdę zaciągać, żeby ich zobaczyli. Wiele zrobiliśmy na samym początku, ale działały, jak zwykle, mało skoncentrowane public relations. W brytyjskiej prasie muzycznej istnieje pewna hierarchia, a ludzie zajmujący się tymi pismami są bardzo poważani, toteż musieliśmy zaczekać na nowych dziennikarzy, którzy potrafiliby wziąć zespół pod swoją obronę. Jakkolwiek, ze względu na żywe występy The Birthday Party, ich publiczność wysforowała się przed prasę. Zazwyczaj większość australijskich zespołów przybywających do Anglii musi polegać na publiczności australijskiej, lecz w przypadku The Birthday Party w krótkim czasie ich publiczność zaczęła składać się w siedemdziesięciu procentach z Anglików, a z Australijczyków tylko w trzydziestu. Nie wydaje mi się, by jakiejkolwiek innej australijskiej grupie udało się tego dokonać. The Birthday Party zrobili coś, na co inne zespoły nie były przygotowane. Mianowicie przyjechali do Anglii i zamieszkali tutaj. Większość zaś przyjeżdżała za pieniądze wytwórni, a kiedy te się skończyły, spieprzała stąd w podskokach. Oni byli odważni. Zaakceptowali tę swoją, początkowo ponurą, głodową egzystencję”. Muzyczne tygodniki w Zjednoczonym Królestwie, jak nigdzie na świecie, mają (albo raczej miały) wpływ zarówno na przemysł, jak i na swoje czytelnictwo, nieproporcjonalne do właściwej liczby sprzedanych kopii. Głównym powodem była ograniczona liczba stacji radiowych, nadających muzykę alternatywną; w konsekwencji muzyczni zapaleńcy raczej mało mieli okazji, by usłyszeć wychwalaną w prasie muzykę. „Zespół tak naprawdę nie był zaznajomiony z tym, co działo się w Wielkiej Brytanii” – mówi Chris Bohn, który w tamtym okresie pisywał do tygodników muzycznych. „Brytyjska scena muzyczna była naprawdę zadowolona z pozostawania w izolacji, toteż to wszystko ich jakby nie dotyczyło. Echo and the Bunnymen, The Teardrop Explodes; schludny popik – to było na fali. Brytyjski pop, na każdym poziomie, zdawał się iść na łatwiznę i niczego nowego stworzyć nie potrafił. Mam takie odczucie, być może niesłuszne, że kiedy zabił się Ian Curtis z Joy Division, wielu podświadomie przestraszyło się używania muzyki do głębszego wchodzenia w siebie, przestraszyło się czynienia jakichkolwiek eksploracji pod powierzchnią wygodnej melodyjki…”. Choć początkowo gazety muzyczne nie interesowały się The Birthday Party, zespół od razu został porwany przez szanowanego i wpływowego dodżeja z Radio 1, Johna Peela. Na zawsze spragnionym nowej wyzywającej muzyki Peelu ich drugi singiel z Missing Link Mr Clarinet oraz nowe wydawnictwo 4AD zrobiły niezmierne wrażenie. Peel w swoim radiowym programie utwór The Friend Catcher regularnie puszczał w eter. Niejednokrotnie dwa razy w ciągu jednego wieczoru. Sukces singla na niezależnych listach w ogromnym stopniu polegał na nieustannym – aż do momentu, w którym słuchacze zaczęli go za to krytykować – puszczaniu przez Peela tej płyty. „On zawsze mówił w radiu miłe rzeczy o grupie” – przyznaje Rowland Howard. „I był bardzo pomocny w zwracaniu na nas uwagi”. Zapraszając grupę do nagrania pierwszej z wielu sesji przeznaczonych dla jego programu, jeszcze bardziej ich rozreklamował. Zespół podołał wyzwaniu zarejestrowania czterech piosenek: Cry, Yard, Figure of Fun i King Ink na ośmiościeżkowym sprzęcie, w osiem godzin w studiach BBC w Maida Vale. Peel z sesji był bardzo zadowolony i odtwarzał ją kilkakrotnie.
W dniu 3 listopada w Moonlight Club The Birthday Party zagrali swój ósmy i ostatni zarazem przed powrotem do Melbourne koncert w Londynie. Ivo, zachęcony odpowiedzią Peela na małe płyty, wiedząc, że grupa ma zamiar nagrać album, który on chce wydać w Zjednoczonym Królestwie, wyłożył na koszty nagrania 5000 funtów. Przed wyjazdem z Anglii grupę rozzłościły wieści z Australii o tym, że Glass zamierza wydać w Missing Link longplay, który skompilowali dla Ralpha w Stanach Zjednoczonych. Singiel The Friend Catcher był już w Australii osiągalny jako import, a wydawnictwo Glassa The Birthday Party/The Boys Next Door zawierało jedynie dwa uprzednio niewydane utwory. Glass odebrał wiele telefonów, które na próżno próbowały przekonać go do porzucenia projektu albo przynajmniej wydania płyty jako minialbumu i usunięcia poprzedniej nazwy grupy z tytułu; był jednak nieubłagany. „Podczas gdy my byliśmy w Londynie, on utracił z nami kontakt” – mówi Harvey. „Już w pierwszym roku dostawał paranoi na punkcie naszego wiązania się z wytwórniami płytowymi w Anglii i zaczynał robić dziwne rzeczy. A przecież nie zawieraliśmy z nim żadnej żelaznej umowy…”. Zespół zdenerwował się jeszcze bardziej, gdy ujrzał czarno-białą okładkę, zrobioną na zlecenie Glassa, przedstawiającą szereg kiepsko narysowanych, komiksowych chudzielców, maszerujących na golasa poprzez abstrakcyjne tło. Od tego momentu ich stosunki z Glassem raptownie się popsuły.
Powróciwszy do Australii, zespół wyruszył w błyskawiczną trasę poprzedzającą rozpoczęcie grudniowych nagrań. Kiedy 22 listopada przyszło im zagrać w Crystal Ballroom na St. Kilda w Melbourne, zaszokował ich widok kolejki rozciągniętej od schodów Sali, hen – aż po róg budynku. A przecież ledwie dziewięć miesięcy wcześniej opuszczali ten kraj lekceważeni przez widzów i media. „Wygląda na to, że trzeba było wyjazdu, aby nas polubili” – powiedział oburzony Nick Cave radiowemu sprawozdawcy. „To śmieszne – znaleźć w »RAM-ie« o sobie pół strony. Szok: kiedyś musielibyśmy o to naprawdę walczyć. To czegoś dowodzi, jeśli idzie o tutejszą prasę i media”³. Zespół poczuł, że w końcu ich długo utrzymywana bezkompromisowa pozycja została wywindowana, przynajmniej w Australii. Teraz mogli już spokojnie zwrócić całą swą energię ku Anglii. „Po powrocie do Australii wyrwaliśmy się z letargu” – mówi Mick Harvey. „Negatywna reakcja naprawdę ruszyła posadami domu. Byliśmy nastawieni teraz na kopnięcie ich w zęby i tak się stało. Byliśmy na to przygotowani”.