Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Nick Cave. Chłopak z sąsiedztwa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nick Cave. Chłopak z sąsiedztwa - ebook

Rockman, pisarz, poeta, aktor, scenarzysta, muzyk, rysownik, prowokator, skandalista, gwiazdor, ojciec, mąż, syn, człowiek, który we Włoszech jest popularniejszy niż Jezus Chrystus – kim jest naprawdę Nick Cave? „Nie znajdziesz tam słowa prawdy”, mówi w filmie „20 000 dni na Ziemi” (dystrybucja: Gutek Film). Owo „tam” jest tu i teraz – to właśnie ta książka.

Wbrew opinii samego artysty w biografii Iana Johnstona jest więcej prawdziwego Nicka Cave’a niż w filmie, który pozuje na autobiografię. Bo czy inaczej po premierze książki pisarz dostałby od swojego bohatera popielniczką w łeb?

Witajcie w pokręconym świecie Nicka Cave’a!

***

„Trzymająca w napięciu i świetnie napisana…. odpowiednio autentyczny portret” (Q)

Mocno przekonująca czarująca biografia” (Esquire)

„Sumienna, złożona i intrygująca” (NME)

„Elementarz o przerażającej stronie rocka bardzo dobrze napisany” (Mojo)

Spis treści

WSTĘP
1. HMS Brytania: ta stara blaszana łajba
2. Nasiona kiełkują
3. The Boys Next Door
4. Pierwsze nagrania
5. Prayers On Fire
6. Junkyard
7. Berlin
8. Mutiny
9. From Her To Eternity
10. The Firstborn Is Dead
11. Stranger Than Kindness
12. Ghosts... Of The Civil Dead
13. New Morning
14. São Paulo
15. Henry’s Dream
16. Let Love In
Dyskografia
Podziękowania
Posłowie (Hubert Musiał)

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64460-24-1
Rozmiar pliku: 738 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Lon­dyn 1982

THE ACE BRI­XTON (PRZY RA­TU­SZU) BRI­XTON HILL

KON­CERT NA­GRY­WA­NY PRZEZ TE­LE­WIZJĘ

BIR­TH­DAY PAR­TY

oraz VIR­GIN PRU­NES

CZWAR­TEK 25 LI­STO­PA­DA godz. 20:45

BI­LE­TY 2,50 fun­ta

Mu­zy­ka z głośników cich­nie. Na scenę wol­no, rządkiem wcho­dzi The Bir­th­day Par­ty. Aplauz pra­wie żaden. Wi­tają ich gwiz­dy i obraźliwe krzy­ki. Tłumek przy­par­ty do przo­du sce­ny kiwa się, łokcia­mi walcząc o lep­szy wi­dok. Krępy młodzie­niec z różowym mo­hi­ka­ni­nem na czub­ku głowy me­to­dycz­nie prze na przód sce­ny, po dro­dze roz­py­chając wszyst­ko na boki. Opar­ty już o scenę, za­bez­pie­cza so­bie do­god­ny punkt ob­ser­wa­cyj­ny. Mick Ha­rvey, ze zde­cy­do­wa­nym wy­ra­zem twa­rzy, zaj­mu­je miej­sce za bębna­mi. Wy­mi­ze­ro­wa­ny gi­ta­rzy­sta, Row­land S. Ho­ward, mieląc przy­kle­jo­ne­go do ust pa­pie­ro­sa, gapi się w podłogę. Pa­ra­dujący w ol­brzy­mim kow­boj­skim ka­pe­lu­szu, białej ko­szu­li z fal­ban­ka­mi, kra­wa­cie i skórza­nych spodniach z pa­sem pełnym ćwieków, Tra­cy Pew za­czy­na szar­pać dru­ty swe­go basu, rzu­cając po sali złowiesz­cze wi­bra­cje. Wy­so­ki, chu­dy li­der Nick Cave potrząsa swy­mi długi­mi, ufar­bo­wa­ny­mi na czarną smołę, na­stro­szo­ny­mi jak u nie­sfor­ne­go bu­fo­na, a na do­da­tek wy­ol­brzy­miającymi jego i tak god­ny uwa­gi wzrost włosa­mi i wpa­da w za­sta­na­wiającą pozę. Ma buty na kubańskich ob­ca­sach, skórza­ne spodnie i ko­szulkę z na­pi­sem: JE­ZUS. Przez chwilę z po­gardą spogląda na pu­blicz­ność i rzu­ca do mi­kro­fo­nu: „Mu­si­my za­cze­kać, aż nas podłączą. Przez ten czas wy możecie nas za­ba­wiać!” Jego za­po­wiedź spo­ty­ka się z po­kpi­wa­nia­mi, gwiz­da­mi i śmie­chem. Na scenę, od­bie­rając przez słuchaw­ki in­struk­cje, wta­czają się ka­me­rzyści z wiel­ki­mi prze­nośnymi urządze­nia­mi na­gry­wającymi na ra­mio­nach. „Wy­pad stąd!”. To efekt piętrzącej się nie­cier­pli­wości tłumu.

„Kto chce umrzeć, ręka do góry!” – rzu­ca na­gle Cave. Tłum wy­bu­cha, ręce strze­lają w górę. Za­czy­na się wa­lecz­na ty­ra­da per­ku­syj­na Mic­ka Ha­rveya. Cave chrząka i sko­wy­cze, prze­mie­rza scenę, by na­gle prze­rwać hip­no­tycz­ny rytm. „Słysze­liście o tym, jak płonie Son­ny?” – wy­dzie­ra się. I pogięta, znie­kształcona gi­ta­ra Ho­war­da z dud­niącym ba­sem Pewa po­py­cha pieśń ku erup­cji. Brzmie­nie ze­społu jest te­raz szorst­kie, nie­ubłaga­ne w swym pędzie. „Niech płonie! Niech płonie!” – rzu­ca Cave w twarz kipiącej przy sce­nie rze­szy. Jego sto­py wierz­gają w stronę tłumu, w od­po­wie­dzi widać wy­ma­chi­wa­nie pięści.

Finał przed­ostat­nie­go nu­me­ru w tym ze­sta­wie, Fe­ars of Gun – wijący się na zie­mi Cave ko­pie na wszyst­kie stro­ny, zo­sta­je bru­tal­nie wciągnięty do jat­ki. „Miłość! Miłość! Miłość…” – rzu­ca. Mi­kro­fon gi­nie w ści­sku. Różowowłosy mo­hi­ka­nin, który przez cały wieczór cze­kał na okazję do­tar­cia do wo­ka­li­sty, zdzie­ra z Cave’a ko­szulkę i z resztą pu­bli­ki roz­szar­pu­je ją na strzępy. Uśmie­cha się do kum­pli – zdo­był wy­ma­rzoną pamiątkę. Ka­me­rzyści kręcą się w tle w bez­piecz­nej od­ległości, usiłując zlo­ka­li­zo­wać Cave’a. Naj­pierw po­ja­wia się jego ręka, po­tem noga, a wresz­cie głowa. Wspar­ty na ra­mio­nach lu­dzi próbuje do­stać się na scenę. Po dro­dze tra­fia na dwóch ochro­nia­rzy i sprze­da­je im po fan­dze. Ho­ward robi sprzężenie na wzmac­nia­czu, a Pew i Ha­rvey pod­trzy­mują grzmo­tli­we bi­cie. Cave wciąż jesz­cze mo­cu­je się z pu­bliką i ochro­nia­rza­mi. W końcu jed­nak uda­je mu się wśliznąć na scenę po­nad głowy słucha­czy. Ochro­nia­rze w tej ki­pie­li próbują zlo­ka­li­zo­wać mi­kro­fon. Sprzężenie, krzy­ki, aplauz.

„I kon­cert się skończył. Eki­pa z TV cze­kała” – wspo­mi­na re­por­ter gru­py, Chris Carr. „Reżyser za­py­tał: »Co te­raz?« Przy­znałem, że nie wiem. Mie­liśmy jesz­cze kwa­drans. Wspiąłem się po scho­dach przy sce­nie, gdzie sie­dzie­li Tra­cy i Row­land, i wszedłem do gar­de­ro­by. Zna­lazłem Mic­ka z Nic­kiem. »Może byście tak wrócili i zro­bi­li jesz­cze coś…« – pod­sunąłem. »A po co?« – od­parł Nick. A ja na to: »W su­mie te czte­ry pierw­sze kawałki to nowy ma­te­riał, może by je tak powtórzyć…«. »A sam se, kur­wa, idź i po­wta­rzaj! – rzu­cił Mick. »Co, mam wyjść i za­grać na łyżkach?« – spy­tałem. »A jak! Cze­mu niby miałbyś nie za­grać na ja­kichś po­sra­nych łyżkach?« – zri­po­sto­wał Nick.

Zro­biła się z tego żar­li­wa awan­tu­ra, w której Mick był głównym agre­so­rem, a Nick żądlącym skor­pio­nem. Uzna­li, że za­ba­wa jest przed­nia i chcie­li to pociągnąć, ale nam udało się załago­dzić sprawę i ze­szli na scenę po kon­fron­ta­cji z Row­lan­dem i Tra­cym. Pierwszą pio­senką na bis była Re­le­ase the Bats, którą w ciągu swo­jej ka­rie­ry gra­li wie­lo­krot­nie. Pu­blicz­ność i eki­pa z te­le­wi­zji byli uszczęśli­wie­ni…”.

„Jesz­cze! Jesz­cze!”. Zespół niechętnie wra­ca na scenę. Cave wygląda na roz­ko­ja­rzo­ne­go, znu­dzo­ne­go. Pew nie­szczególnie moc­no trzy­ma się na no­gach, jest jak­by mało sku­pio­ny. Mick Ha­rvey zda­je się być co­raz bar­dziej rozzłoszczo­ny. Zespół spogląda po so­bie bez­myślnie. „Jesz­cze! Jesz­cze!”. Pew sięga po in­stru­ment i roz­po­czy­na linią basu, która brzmi po­dej­rza­nie po­dob­nie do pio­sen­ki, jaką gru­pa grała już wcześniej tego wie­czo­ru. „To już słysze­liśmy!” – krzy­czy z tłumu żeński głos. Pew prze­ry­wa i próbuje raz jesz­cze. Riff brzmi dokład­nie tak samo. Gru­pa wy­mie­nia nie­pew­ne spoj­rze­nia. „Jaz­da!”. Mick Ha­rvey przej­mu­je kon­trolę nad sy­tu­acją i wy­krzy­ku­je rytm pio­sen­ki, na którą zgo­dzi­li się wszy­scy. „Raz, dwa, trzy, czte­ry!” Za­czy­na bić w bębny. Pew spóźnia się i gra riff z zupełnie z in­ne­go świa­ta. Zi­ry­to­wa­ny do gra­nic, Ha­rvey rzu­ca nie tyl­ko pałecz­ki, lecz także wściekłe spoj­rze­nia na ba­sistę.

„Pa­trzyłem z boku i wi­działem to, co zda­wało się być nie­po­ro­zu­mie­niem pomiędzy Pe­wem i Ha­rvey­em” – kon­ty­nu­uje swoją re­lację Carr. „Pew jak­by już chciał się po­pra­wić. Pamiętam jed­nak te części z ze­sta­wu per­ku­syj­ne­go wi­brujące w po­wie­trzu i spa­dające na scenę. Wte­dy zba­ra­niały Pew odłączył się, a Row­land rzu­cił: »Gdzie-Ja-Je­stem?«, Ho­ward latał w kółko, zaś Nick Cave wy­szedł so­bie jak­by nig­dy nic. Spy­tałem Tra­cy’ego, co się wte­dy stało, a on od­parł: »Na­prawdę nie mogłem so­bie przy­po­mnieć, jak się gra Re­le­ase the Bats, a Mick tak się wku­rzył, że roz­wa­lił swo­je bębny. Mogłem tyl­ko prze­pro­sić…«”.

Wśród wrzasków pu­blicz­ności i wy­ma­chujących pięści do mi­kro­fo­nu non­sza­lanc­ko pod­cho­dzi gi­ta­rzy­sta Row­land Ho­ward. Nick Cave, wróciw­szy na scenę, sta­je obok, kładzie rękę na mi­kro­fo­nie i za­czy­na ko­le­dze szep­tać coś do ucha. Strzępki tej kon­wer­sa­cji dają się słyszeć wi­dow­ni: „No… słuchaj… nie… no do­bra. Słuchaj, jeśli chcesz im po­wie­dzieć, to mów”. Cave od­cho­dzi. Ho­ward, odchrząknąwszy, zwra­ca się do pu­blicz­ności: „Jeżeli chce­cie, aby Nick Cave i Ha­rvey za­bi­so­wa­li, po­win­niście, jak sądzę, nieźle za­wrzesz­czeć, bo zda­je się, że nie mają ocho­ty tego robić… Przy­kro mi”. Ho­ward opusz­cza scenę. Pu­bli­ka tu­pie uni­so­no, a jej kla­ska­nie sta­je się co­raz głośniej­sze. „Jesz­cze! Jesz­cze!”. Kie­dy po trzech mi­nu­tach Nick Cave, Tra­cy Pew, Row­land S. Ho­ward i Mick Ha­rvey nie po­ja­wiają się, roz­hu­ka­ny tłum za­le­wa wy­plu­wa­na z głośników nud­na białofun­ko­wa pap­ka o sta­tycz­nym ta­necz­nym ryt­mie: łup, łup, łup… Przed­sta­wie­nie skończo­ne.

Re­cen­zja Ste­ve’a Su­ther­lan­da z tego występu, za­miesz­czo­na następnie w „Me­lo­dy Ma­ker”, kończyła się ta­kim oto pro­fe­tycz­nym zda­niem: „Kie­dy powrót ze­społu na bis kończy się kłótnią o to, który nu­mer za­grać, a po­tem zejściem ze sce­ny bez osiągnięcia po­ro­zu­mie­nia, kie­dy więcej mówi się o tym, cze­go zespół na sce­nie nie robi niż o tym, co robić na niej po­wi­nien, to może są to tego ze­społu ostat­nie po­dry­gi?!”.1

HMS BRY­TA­NIA:

TA STA­RA BLA­SZA­NA ŁAJBA

„Przy­jazd do An­glii to była praw­dzi­wa roz­wałka dla ze­społu” – twier­dzi były gi­ta­rzy­sta The Bir­th­day Par­ty, Row­land S. Ho­ward. „Strasz­nie wszy­scy zaczęliśmy so­bie działać na ner­wy. W układach oso­bi­stych też już nie było po sta­re­mu. Ja i zwłasz­cza Nick do tam­tej pory byliśmy przy­ja­ciółmi, choć obaj cho­dzi­liśmy swo­imi od­mien­ny­mi ścieżkami…”.

The Bir­th­day Par­ty przy­by­li do Wiel­kiej Bry­ta­nii z Mel­bo­ur­ne w Au­stra­lii, w końcu lu­te­go 1980 r. Od sa­me­go początku człon­ko­wie gru­py – wo­ka­li­sta Nick Cave, gi­ta­rzy­sta Row­land S. Ho­ward, mul­tiin­stru­men­ta­li­sta Mick Ha­rvey, ba­si­sta Tra­cy Pew i per­ku­si­sta Phill Ca­lvert – całe to doświad­cze­nie uzna­li za iry­tujące i gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie. Co praw­da od roku wyglądali tej chwi­li z rosnącym napięciem, lecz po­nu­ry i sza­ry lon­dyński pej­zaż ostu­dził ich zapał, a za­miast nie­go po­ja­wiło się trwałe przygnębie­nie. Dla młodych Au­stra­lij­czyków długi okres roz­cza­ro­wań i do­tkli­we­go nie­do­stat­ku do­pie­ro się zaczął. Pierw­sze pro­ble­my przyszły już wraz z ulo­ko­wa­niem się na noc w ho­te­lu nie­opo­dal Eu­ston Sta­tion. „Kie­dy przy­je­cha­liśmy, mie­liśmy pie­niądze – mówi Ho­ward. „Ale moje, na przykład, ukradła mi z wa­liz­ki jed­na z po­kojówek. Ma­gne­to­fon Tra­cy’ego też gdzieś się za­po­dział”. „Pamiętam, że Row­land za­wsze gubił forsę” – wspo­mi­na żar­tem Mick Ha­rvey.

Po kil­ku no­cach spędzo­nych w tym ho­te­lu, prze­nieśli się do małego piw­nicz­ne­go miesz­kan­ka w Earls Co­urt w za­chod­nim Lon­dy­nie, gdzie za­trzy­ma­li się na mie­siąc. Wy­najęte lo­kum, złożone z za­opa­trzo­nej w dwa po­je­dyn­cze łóżka sy­pial­ni oraz ma­ciu­peńkiej ku­chen­ki, służącej też za ba­wial­nię, z tru­dem mogło po­mieścić członków ze­społu i ten nie­wiel­ki do­by­tek, jaki ze sobą przy­wieźli. „W Au­stra­lii często do­ty­kała nas bie­da, ale w porówna­niu z Lon­dy­nem to zupełnie inna para ka­lo­szy” – wspo­mi­na Mick Ha­rvey. „W Mel­bo­ur­ne miałem miesz­ka­nie z dwo­ma sy­pial­niami. Nie jakoś szczególnie urządzo­ne, czy coś, ale zwy­czaj­ne: na The Espla­na­de po­nad plażą w St. Kil­da. Wy­cho­dziłem rano i wi­działem za­tokę. Dopóki nie po­miesz­kałem trochę w Lon­dy­nie, na­wet o tym nie myślałem. Przy­jeżdżasz do Lon­dy­nu, a tu wszyst­ko ta­kie zbi­te do kupy, miesz­ka się w bar­dzo bli­skim sąsiedz­twie z ludźmi”. W prze­ciągu dwóch ty­go­dni za­wsze prak­tycz­ny Ha­rvey zna­lazł so­bie tym­cza­so­we za­trud­nie­nie i wy­pro­wa­dziw­szy się z Earls Co­urt, wy­najął pokój w za­chod­nim Ken­sing­ton, jako że wkrótce miała przy­być doń z Au­stra­lii jego dziew­czy­na Katy Be­ale.

Wszel­kie su­ge­stie do­tyczące oznaj­mie­nia świa­tu fak­tu ist­nie­nia ze­społu, czy na­wet po­czy­nie­nie ja­kichś po­zy­tyw­nych kroków ku zor­ga­ni­zo­wa­niu so­bie występu w me­tro­po­lii, trze­ba było odłożyć na półkę na czas nie­określony. Jeżeli człon­ko­wie gru­py chcie­li na­uczyć się bo­ry­kać z życiem w Lon­dy­nie, spra­wy prak­tycz­ne mu­siały stać się dużo ważniej­sze. Plan wy­da­rzeń, za­ry­so­wa­ny ra­czej mętnie jesz­cze w Mel­bo­ur­ne, zupełnie nie uwzględnił męki wspólne­go ciułania na jakąś formę co­dzien­nej eg­zy­sten­cji w środ­ku głębo­kiej eko­no­micz­nej re­ce­sji. „Do­zna­liśmy nie­małego szo­ku” – orzekł Nick Cave, przy­bliżając ich początkową re­akcję na An­glię w końcu roku 1980. „I ze czte­ry mie­siące trwało, za­nim od­zy­ska­liśmy jakąś tam pew­ność sie­bie…”¹.

Na początku, za­su­ge­ro­wa­na przez me­nedżera ze­społu, Ke­itha Glas­sa, pro­wadzącego także wytwórnię płytową Mis­sing Link, oka­zja uciecz­ki z Au­stra­lii zda­wała się być spełnie­niem ma­rzeń. Glass, który la­tem roku 1979 spędził w Lon­dy­nie trzy ty­go­dnie, uznał, że w Zjed­no­czo­nym Króle­stwie gru­pa będzie miała więcej szans na zna­le­zie­nie właści­wych od­biorców jej mu­zy­ki niż w przy­pad­ku, gdy­by po­zo­sta­li w Mel­bo­ur­ne. Sama podróż zo­stała częścio­wo sfi­nan­so­wa­na z pożycz­ki udzie­lo­nej przez Glas­sa, a częścio­wo z pie­niędzy (5 do­larów na głowę za występ) za­oszczędzo­nych na całorocz­nej tra­sie po Au­stra­lii. Mimo to da­lej już zespół mu­siał dbać o sie­bie sam, po­nie­waż mała, nie­za­leżna wytwórnia, Mis­sing Link, nie była w sta­nie za­ofe­ro­wać im wspar­cia czy też budżetu na miarę dużego płyto­we­go przed­siębior­stwa. Wie­le sal w Mel­bo­ur­ne, ze względu na re­pu­tację ze­społu, za­my­kało przed nimi swo­je po­dwo­je, toteż zmia­na kli­ma­tu była ko­niecz­na dla ich prze­trwa­nia. Gdy­by człon­ko­wie gru­py mo­gli prze­wi­dzieć nędzę, jaka cze­kała na nich w Lon­dy­nie, być może poważniej za­sta­no­wi­li­by się nad przepro­wadzką.

Na początku kwiet­nia resz­ta ze­społu prze­niosła się do nie­wiel­kie­go domu przy Ma­xwell Road 39, w Ful­ham, w za­chod­nim Lon­dy­nie. I żyli tam o chle­bie i wo­dzie, nieświa­do­mi, że z po­wo­du dwu­stron­nej umo­wy pomiędzy Zjed­no­czo­nym Króle­stwem a Au­stra­lią, przysługi­wał im zasiłek uzu­pełniający! Tak więc do­mow­ni­cy eg­zy­sto­wa­li na diet­ce z ta­nich, ostro przy­pra­wia­nych dań wydębia­nych za fun­ta w ob­skur­nej hin­du­skiej re­stau­ra­cyj­ce w Earls Co­urt. Po kil­ku ty­go­dniach Row­lan­do­wi Ho­war­do­wi zaczęło do­ku­czać to głodo­wa­nie i na­pi­sał do ro­dziców, którzy raz na dwa ty­go­dnie zaczęli wspie­rać go 70 fun­tami. Z wyjątkiem ja­kichś cze­ko­lad i chru­pek, które ra­zem z Tra­cym udało im się wy­no­sić ze skle­pu na rogu, przy­pra­wio­ne moc­no cur­ry było przez wie­le mie­sięcy je­dyną formą odżywia­nia się Nic­ka Cave’a.

Po­nie­waż resz­ta ze­społu miała spo­re pro­ble­my z płace­niem za wy­na­jem, Mick Ha­rvey i Katy Be­ale wkrótce również wpro­wa­dzi­li się do domu w Ful­ham. „Nie był to mój do­bry rok” – uśmie­cha się, wspo­mi­nając Ha­rvey. „Cho­dziłem często do kina, rozglądałem się. Mnie aku­rat wal­ka o życie w tam­tym Lon­dy­nie jakoś nie męczyła. To ra­czej po­zo­sta­li nie próbo­wa­li od­na­leźć tego, co do­bre w tym miej­scu. Za dużo było w nich ospałości”. Ci człon­ko­wie ze­społu, którym per­spek­ty­wa pra­cy snu z po­wiek nie spędzała, co­dzien­nie od­wie­dza­li lo­kal­ny urząd pra­cy, aby do­wia­dy­wać się, czy nie zna­lazłoby się aku­rat ja­kieś zajęcie. Tra­cy Pew do­stał na pół eta­tu pracę sprząta­cza na lot­ni­sku He­ath­row. Prze­strzeń, jaką z ko­legą mie­li w ciągu dnia po­sprzątać, była co­kol­wiek szo­kująca, bo zacząwszy po prze­ciw­nych stro­nach, do­pie­ro po pięciu go­dzi­nach Pew i jego part­ner spo­ty­ka­li się wresz­cie w środ­ku kom­plek­su. Często znaj­do­wa­no więc Pewa śpiącego na scho­dach przed do­mem, bo wy­czer­pa­ny fi­zycz­nie po dzien­nej harówce, nie miał już siły, by wspiąć się da­lej i iść łóżka. „Połowa lu­dzi w domu – wspo­mi­na Ho­ward – mu­siała wsta­wać o siódmej, żeby iść do pra­cy, a dru­ga połowa o piątej się kładła. Nie wy­da­je mi się, aby to bawiło Mic­ka Ha­rveya…”.

Przez większość dni Cave z tru­dem zwle­kał się o siódmej rano ze swe­go pro­wi­zo­rycz­ne­go łóżka w ko­ry­ta­rzu, aby do­trzeć na ósmą do agen­cji, gdzie nie­jed­no­krot­nie do­wia­dy­wał się, że w da­nym dniu pra­cy aku­rat nie ma, i że w da­rem­nej próbie pod­re­pe­ro­wa­nia ka­pi­tału skończy jako złodziej ro­werów. Kie­dy jed­nak za­trud­nie­nie oka­zy­wało się możliwe, to było nim zmy­wa­nie na­czyń w ka­wiar­ni przy lon­dyńskim zoo, do której prze­mie­rzyć trze­ba było pie­chotą kil­ka mil, albo zbie­ra­nie śmie­ci, za co da­wa­no dzie­sięć funtów za dzień. W porówna­niu z życiem, ja­kie Nick wiódł przed­tem w Mel­bo­ur­ne, miesz­ka­nie w Lon­dy­nie jawiło się jako do­tkli­wy szok. Nie­przy­ja­zna i agre­syw­na po­sta­wa An­glików, z którymi miał stycz­ność, ze słotną an­gielską po­godą do kom­ple­tu i nie­co duszną at­mos­ferą sa­me­go Lon­dy­nu do­tknęła go bar­dzo głęboko. „Przed wy­jaz­dem z Au­stra­lii Nick miesz­kał w domu, miał wy­go­dy” – mówi Ho­ward. „Często za­cho­dził wte­dy do mnie i nakłaniał do wy­da­nia mo­ich ostat­nich pie­niędzy na łyknięcie. Gdy pytałem: »A niby jak przeżyję do końca ty­go­dnia?«, on od­po­wia­dał: »Możesz prze­cież przy­cho­dzić do domu mo­ich sta­rych na ko­lację!« Aku­rat! Pojęcia nie miał, jak to w praw­dzi­wym świe­cie jest. Ten wy­jazd i życie w tam­tych re­aliach moc­no go od­mie­niły…”.

Wsku­tek fi­nan­so­we­go ubóstwa człon­ko­wie ze­społu nie byli w sta­nie za­spo­koić swo­je­go pociągu do cięższych trunków, he­ro­iny czy am­fe­ta­mi­ny, do­pro­wa­dzało ich więc to do wściekłej żądzy otu­ma­nia­nia zmysłów wszel­ki­mi dostępny­mi środ­ka­mi. Cave i Pew re­gu­lar­nie przetrząsali dom oraz śmiet­ni­ki sąsiadów w po­szu­ki­wa­niu pu­stych bu­te­lek, które w po­bli­skim skle­pie wy­mie­nia­li na gotówkę. Za te drob­nia­ki mo­gli so­bie kupić po flasz­ce ja­bo­la na łeb.

„O pie­niądze za­wsze było wie­le kłótni” – opo­wia­da Ani­ta Lane, ówcze­sna dziew­czy­na Nic­ka Cave’a, która na Ma­xwell Road 39 przy­była w połowie kwiet­nia. „Było nie­mal tak, że białe li­nie na podłodze od­gra­dzały pry­wat­ne te­ry­to­ria. Pamiętam, że wie­le razy spałam na ko­ry­ta­rzu, ale nie przej­mo­wałam się tym, bo byłam z Nic­kiem. Wte­dy nie miałam jesz­cze żad­nych własnych am­bi­cji. Po pro­stu lu­bi­liśmy te same rze­czy, cie­szy­liśmy się sobą”. Jed­nak wraz z przy­jaz­dem dziew­czy­ny Row­lan­da, Ge­ne­vie­ve McGuc­kin, i dziew­czy­ny Tra­cy’ego, Ca­itlan, wa­run­ki miesz­ka­nio­we sta­wały się co­raz mniej znośne, a po­ziom to­le­ran­cji zaczął się gwałtow­nie obniżać.

Gru­pa nie po­sia­dała te­le­wi­zo­ra, więc je­dy­nym do­star­czy­cie­lem do­mo­wej roz­ryw­ki był tani, nie­mal kie­szon­ko­wy gra­mo­fon. „Mie­liśmy le­d­wie dwie płyty – mówi Ho­ward. „Me­tal Box Pu­blic Ima­ge Ltd i Buy the Con­tor­tions Ja­me­sa Chan­ce’a. Mick Ha­rvey zda­je się miał jesz­cze ja­kieś, ale trzy­mał je w swo­jej sy­pial­ni, żeby się nie znisz­czyły; pamiętam, że na­pra­ny Tra­cy parę razy wy­wa­lił się na ten gra­mo­fon. Płyty cho­dziły cały dzień, na okrągło, przez ładne parę mie­sięcy słucha­liśmy tyl­ko ich. To nie zna­czy, że wpłynęły na nas jakoś mu­zycz­nie. Ra­czej od­wrot­nie – od­wiodły nas da­le­ko od ta­kie­go sty­lu…”.

Pod­czas wy­ciecz­ki do Lon­dy­nu w in­te­re­sach Ke­ith Glass, aby spraw­dzić swoją in­we­stycję oraz postępy ze­społu, złożył wi­zytę w domu w Ful­ham. Nie za­do­wo­liło go to, co zo­ba­czył. „Ke­ith nie był przy­go­to­wa­ny na ja­kieś nie­przy­jem­ne obo­wiązki. Na­tych­miast zwołał cały zespół i oznaj­mił, iż jest roz­go­ry­czo­ny na­szym za­cho­wa­niem” – z uśmie­chem wspo­mi­na Ho­ward. „Nie wiem cze­mu, my tyl­ko prze­cież sza­mo­ta­liśmy się na nasz obrzy­dli­wy sposób. Te­raz nie mógłbym tak żyć…”.

Naj­większa część wal­ki o występy i nawiąza­nie ja­kich­kol­wiek kon­taktów z wytwórnia­mi płyto­wy­mi spadła na bar­ki Mic­ka Ha­rveya i układ­ne­go Phil­la Ca­lver­ta. „Phill był pełen en­tu­zja­zmu” – wspo­mi­na Ho­ward. „Ko­chał mu­zykę, ale o co w tym wszyst­kim cho­dziło, nie wie­dział”. A pro­ce­du­ra była mo­zol­na i nie­wdzięczna: przemierza­nie sto­li­cy z taśmami i próbny­mi płyt­ka­mi; pu­ka­nie do drzwi wszyst­kich małych sa­lek, z py­ta­niem, czy nie mógłby tam za­grać zespół. Początko­wo, skom­pi­lo­wa­ne jesz­cze w Mis­sing Link, na­gra­nia gru­pa za­mie­rzała wydać na płycie w wytwórni Ralph w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Ta sama, która przed­sta­wiła świa­tu ano­ni­mo­wych „neo­sy­tu­acjo­ni­stycz­nych” żar­tow­ni­siów The Re­si­dents, była pod­eks­cy­to­wa­na na­gra­niami The Bir­th­day Par­ty, ale utrzy­my­wała, że każdy kon­trakt musi mieć podłoże glo­bal­ne. Dla od­mia­ny The Bir­th­day Par­ty twier­dzi­li, iż trze­ba im wytwórni umiej­sco­wio­nej w An­glii, i tak cała spra­wa prze­padła. Gru­pa za­li­czyła pe­wien suk­ces w po­sta­ci roz­pro­wa­dze­nia bez­pośred­nio do sklepów, spe­cja­li­zujących się w mu­zy­ce nie­za­leżnej, swo­je­go sin­gla Hap­py Bir­th­day/Rid­dle­ho­use. Płyta z początku była dar­mo­wym sin­glem roz­da­wa­nym na ostat­nim kon­cer­cie Boys Next Door (za­nim prze­mia­no­wa­li się na The Bir­th­day Par­ty), przed wy­jaz­dem do An­glii, a jej za­cho­wa­ne ko­pie przy­dały się do oznaj­mie­nia świa­tu, że taka gru­pa ist­nie­je. Eg­zem­plarz wysłany do ma­ga­zy­nu „NME” stał się przy­czyn­kiem do pierw­szej wzmian­ki o The Bir­th­day Par­ty w pra­sie an­giel­skiej w końcu lu­te­go 1980 roku. Ge­ne­ral­nie re­cen­zja była po­zy­tyw­na, acz­kol­wiek jej au­tor na­rze­kał na „dzi­waczną, nie­for­tunną, zabłąkaną, po­lter­ge­istową gi­tarę, brzdąkającą to tu, to tam” i pro­tek­cjo­nal­nie pytał czy­tel­ników, czy są go­to­wi na „rock’n’fi­glo­ra”.

W An­glii od­po­wie­dzi zarówno rzecz­ników, jak i wytwórni płyto­wych były prze­ważnie ne­ga­tyw­ne. W krótkim cza­sie zespół prze­ko­nał się, że ich nie­ja­ki au­stra­lij­ski suk­ces w Lon­dy­nie nie ma kom­plet­nie żad­ne­go zna­cze­nia, a z po­wo­du ich na­ro­do­wości wie­lu ewen­tu­al­nych spon­sorów i wytwórni nie bie­rze ich na se­rio. Stało się ja­sne, że lon­dyński re­wir es­tra­do­wy, tak żywy w cza­sie eks­plo­zji pun­ka w la­tach sie­dem­dzie­siątych, z mno­gością no­wych ka­pel po­ja­wiających się nie­mal każdego wie­czo­ru, zwi­ja się te­raz w przedśmiert­nych kon­wul­sjach, a po­pu­lar­ność wypływającej sce­ny klu­bo­wej od­pie­ra wszel­kie żąda­nia żywej mu­zy­ki. Do­dat­ko­wo jesz­cze in­no­wa­cyj­ny styl gru­py, moc­no osa­dzo­ny w mu­zy­ce roc­ko­wej, zupełnie nie współgrał z tym, co pro­du­ko­wała większość an­giel­skich ze­społów.

Byli za­szo­ko­wa­ni, że w sto­li­cy nie roi się od śmiałych grup w ro­dza­ju The Fall czy The Pop Gro­up, jak im się wy­da­wało to w Au­stra­lii. Kie­dy wresz­cie sami zo­ba­czy­li i usłysze­li ze­społy każdego ty­go­dnia wy­chwa­la­ne przez kry­tyków w mu­zycz­nej pra­sie, rozzłościła ich cu­kier­ko­wa­tość i motłocho­wa­ta men­tal­ność spra­wiająca wrażenie spo­re­go prze­gięcia. Jak wie­lu in­nych wte­dy, uda­li się do sali ba­lo­wej Ly­ceum, opo­dal Strand, aby zo­ba­czyć kon­cert zbie­rający całą śmie­tankę no­wej an­giel­skiej mu­zy­ki roc­ko­wej: Echo and the Bun­ny­men, A Cer­ta­in Ra­tio, The Te­ar­drop Explo­des i The Psy­che­de­lic Furs. Człon­ko­wie The Bir­th­day Par­ty byli prze­rażeni. „Oni se tyl­ko sta­li, gra­li na gi­ta­rach i śpie­wa­li” – opo­wia­da Ho­ward. „To było cho­re i bez­na­dziej­ne. Każdy uważał, by nie zro­bić cze­goś, co by go mogło za­wsty­dzić”. „Je­dyną ka­pelą, którą po przy­jeździe tu uznałem za do­bry kon­certowy zespół, było Joy Di­vi­sion” – do­da­je Mick Ha­rvey. „Oni na­prawdę na żywo coś two­rzy­li. I tego właśnie bra­ko­wało gru­pom, które wi­dzie­liśmy…”.

Dla Au­stra­lij­czyków bry­tyj­skie gru­py były zbyt skrępo­wa­ne, dławił je jesz­cze pun­ko­wy przewrót. W la­tach punk roc­ka Wiel­ka Bry­ta­nia przy­kuła uwagę świa­ta gwałtow­nym rozbłyskiem mu­zycz­nej ener­gii i mu­zycz­nych in­no­wa­cji. Te­raz po tam­tym zo­stało nie­wie­le, może je­dy­nie płyci­zna mediów wciąż uznających Zjed­no­czo­ne Króle­stwo za czołową wykładnię no­wej mu­zy­ki. Punk, ka­ta­li­za­tor zmian, który za­kwe­stio­no­wał wszyst­ko, prze­obra­ził się w no­wo­fa­lo­we­go post­pun­ka, a ten z ko­lei stał się tak samo kon­ser­wa­tyw­ny, jak i mu­zy­ka roc­ko­wa go po­prze­dzająca. Tam, gdzie reguł żad­nych być nie po­win­no, zo­stały usta­no­wio­ne nowe. Ścisłe przy­lgnięcie do le­wi­co­wej, po­li­tycz­nie po­praw­nej ide­olo­gii nie­umyślnie ogra­ni­czyło mu­zycz­ne ho­ry­zon­ty. Każda gru­pa ośmie­lająca się być pro­wo­kującą narażała się na ostra­cyzm. W kon­se­kwen­cji większość bry­tyj­skich ze­społów w oba­wie przed napiętno­wa­niem za sek­sizm, ka­rie­ro­wi­czo­stwo albo – co gor­sza – roc­ko­wość za­brała się za wy­twa­rza­nie pap­ki.

Roc­ko­wość – ter­min bez­ce­re­mo­nial­nie uku­ty przez Pete’a Wy­lie z Wah!, zo­stał pod­chwy­co­ny przez mu­zyczną prasę i stał się naj­ważniej­szym, klu­czo­wym słowem tego okre­su. Mętna, naprędce do­ro­bio­na do tego slo­ga­nu ide­olo­gia głosiła, że mu­zy­ka roc­ko­wa, zo­stała osta­tecz­nie za­gry­zio­na przez punk i jest już te­raz całko­wi­cie zby­tecz­na, a je­dyną drogą naprzód jest wcie­le­nie do mu­zy­ki wszel­kich ele­mentów et­nicz­nych, działanie mające na celu unik­nięcie ka­la­nia so­bie rąk z grun­tu nie­zdro­wym roc­kiem. Słowo „rock” stało się nie­mal wul­ga­ry­zmem. Jaw­na niechęć dla ta­kie­go sty­lu mu­zycznego jak reg­gae była równo­znacz­na z hołdo­wa­niem ten­den­cjom ra­si­stow­skim. Na­wet podłączo­na do wzmac­nia­cza elek­trycz­na gi­ta­ra, tak kie­dyś pod­sta­wo­wa w ar­ty­ku­la­cji po­po­we­go i roc­ko­we­go oczysz­czającego wy­zwo­le­nia, te­raz po­strze­ga­na była jako nie­zgrab­ny fal­licz­ny sym­bol, in­stru­ment sta­no­wiący sy­no­nim sam­cze­go uci­sku i agre­sji. In­stru­men­tem tych czasów był syn­te­za­tor, a efek­tem – niezliczo­na rze­sza ka­pe­lek wy­gry­wających ste­ryl­ne­go, jed­no­staj­ne­go pop fun­ka. Pop był przyszłością; gust, wygląd i styl sta­wały się je­dynymi kry­te­ria­mi.

Niektóre gru­py zaczęły bawić się w coś, co określono ter­mi­nem „nowy ro­man­tyzm”, a była to mdła ce­le­bra­cja kon­sump­cjo­ni­zmu i neo­glam, które rze­ko­mo niosły ze sobą pier­wia­stek iro­nii. Inni kon­ten­to­wa­li się po­wro­tem do stylów i brzmień roc­ka oraz pop epok mi­nio­nych: ska, blue beat, glam, roc­kabilly oraz mod. Po­wro­ty sta­rych stylów zda­wały się nie mieć końca, przez długie mie­siące po­ja­wiało się i zni­kało wie­le dzi­wactw. W czerw­cu eska­la­cja napięcia na Ma­xwell Road 39 stała się już osta­tecz­nie nie do znie­sie­nia, więc Nick Cave, Ani­ta Lane, Tra­cy Pew i Ca­itlan wy­pro­wa­dzi­li się do pu­sto­sta­nu, jaki Nick od­krył na Wal­ter­ton Road, w sąsiedz­twie Har­row Road, Ma­ida Vale, W9. „Wy­pro­wa­dzi­li się, bo nie mo­gli po­zwo­lić so­bie na płace­nie za wy­na­jem. I ja, choć miałem w końcu swo­je własne miej­sce, mu­siałem, kur­de, za nie sam bulić!” – opo­wia­da Mick Ha­rvey. Pięcio­po­ko­jo­wa kwa­te­ra była pa­skud­nie brud­na i ogólnie ob­skur­na. Żadna z to­a­let nie nada­wała się do użytku. Po różnych próbach naj­bar­dziej zde­spe­ro­wa­nych eksużyt­kow­ników roz­wa­liło się wszyst­ko, co tyl­ko możliwe, łącznie z musz­la­mi i re­zer­wu­ara­mi, które były kom­plet­nie po­roz­bi­ja­ne. Ener­gia elek­trycz­na i dostęp do ciepłej wody zo­stały odcięte. Z wyjątkiem nad­szarp­niętego zębem cza­su ma­te­ra­ca i służących za stół drzwi położonych po­zio­mo na dwóch kar­to­nach po her­ba­cie, pokój Nic­ka i Ani­ty był całkiem ogołoco­ny. Prze­nośny ga­zo­wy grzej­nik do­star­czał trochę ciepła, a światło po­cho­dziło z po­za­pa­la­nych tu i ówdzie świe­czek. „Za­nim przy­je­cha­liśmy do An­glii, Nick od­krył Sa­mu­ela Bec­ket­ta” – wspo­mi­na Ho­ward. „Bec­kett ode­grał w jego życiu znaczącą rolę, bo te­raz, miesz­kając w Ma­ida Yale, Nick mógł od­nieść się bez­pośred­nio do wie­lu kwe­stii z jego utworów”. Pod­czas gdy Nick i Ani­ta ro­bi­li ra­czej niewie­le, by po­pra­wić wa­run­ki by­to­wa­nia, Pew na­zbie­rał ja­kichś resz­tek tka­nin, przy­tar­gał ze śmiet­ni­ska me­ble i za­brał się za de­ko­ro­wa­nie swo­jego po­ko­ju. Osta­tecz­ny efekt przy­po­mi­nał ra­czej wy strój za­pusz­czo­ne­go bur­de­lu. Przez jakiś czas pu­sto­stan przy Wal­ter­ton Road służył Cave’owi za dom i przy­ciągał in­nych zde­spe­ro­wa­nych, ska­za­nych na wy­gna­nie Au­stra­lij­czyków. „Nie było tam te­le­fo­nu ani w ogóle żad­ne­go spo­so­bu, by do­wie­dzieć się, czy ktoś tam aku­rat jest. Nie, nie cho­dziłem tam, pra­co­wałem i jakoś nie uśmie­chało mi się bywać w ta­kim miej­scu…” – mówi Ha­rvey.

Ze­społowi udało się w końcu załatwić pierw­szy występ w An­glii. Miało to miej­sce 29 czerw­ca w Rock Gar­den w Co­vent Gar­den, gdzie pu­bli­ka składała się głównie ze zdez­o­rien­to­wa­nych tu­rystów, po omac­ku szu­kających wrażeń w sto­li­cy. Osiem dni później za­gra­li kon­cert w lep­szym, bo oświe­co­nym po­li­tyką ukie­run­ko­waną na mu­zykę al­ter­na­tywną, miej­scu, a mia­no­wi­cie w Mo­on­li­ght Club w West Hamp­ste­ad. Wśród pu­blicz­ności zna­lazł się tam­te­go wie­czo­ru Ivo Watts-Rus­sell, szef jesz­cze wte­dy małej i nie­za­leżnej wytwórni 4AD. Watts-Rus­sell roz­począł mu­zyczną ka­rierę w końcu lat sie­dem­dzie­siątych za ladą skle­pu płyto­we­go Beg­gars Ba­nqu­et. Bar­dzo eks­cy­to­wał go stru­mień na­grań pro­du­ko­wa­nych przez ama­tor­skie gru­py post­pun­ko­we, w związku z czym często nękał wytwórnię płytową Beg­gars Ba­nqu­et różnymi demówka­mi, które pełni na­dziei młodzieńcy zno­si­li mu do skle­pu. Będąc pod wrażeniem jego en­tu­zja­zmu, Beg­gars Ba­nqu­et po­sta­no­wiło wes­przeć go kwotą 2000 funtów w próbie założenia wraz z kie­row­ni­kiem skle­pu, Pe­te­rem Ken­tem, no­wej wytwórni, z za­strzeżeniem, że to osta­tecz­nie Beg­gars Ba­nqu­et będzie pod­pi­sy­wać kon­trak­ty z naj­le­piej za­po­wia­dającymi się ka­pe­la­mi. Kie­dy Kent od­szedł z wytwórni, Ivo zde­cy­do­wał, że nie będzie już dłużej robić za łowcę ta­lentów w Beg­gars Ba­nqu­et. Jak wspo­mi­na: „Żyłem wte­dy w tym cu­dow­nym, mrocz­nym świe­cie, w którym będąc fa­nem mu­zyki, można jed­no­cześnie wy­da­wać płyty i być kimś…”.

Tam­te­go wie­czo­ru Ivo zna­lazł się w Mo­on­li­ght Club, aby zo­ba­czyć inny zespół, The Li­nes, a przy oka­zji stał się świad­kiem występu The Bir­th­day Par­ty, którzy sup­por­to­wa­li Deutsch Ame­ri­ka­ni­sche Freund­schaft. „Da­niel Mil­ler z Mute, pra­cujący z DAF, załatwił im jakoś ten występ” – mówi Watts – Rus­sell. W 1978 roku Mil­ler, w od­po­wie­dzi na ener­gię pun­ko­wej eks­plo­zji, sfor­mo­wał własną wytwórnię płytową, Mute, początko­wo w celu wy­da­nia je­dy­nie swe­go wpływo­we­go elek­tro­nicz­ne­go sin­gla T.V.O.D. Warm Le­athe­ret­te, za­in­spi­ro­wa­ne­go po­wieścią J.G. Bal­lar­da Krak­sa. Od tam­tej pory Mute cie­szyła się udaną serią nie­za­leżnych sin­gli Fada Ga­dge­ta i Si­li­con Te­ens.

O The Bir­th­day Par­ty Mil­ler słyszał je­dy­nie od swo­ich au­stra­lij­skich zna­jo­mych i do­pie­ro zo­ba­czyw­szy ich na żywo, uznał, że war­to pod­pi­sać z nimi kon­trakt. „Pamiętam, że ta na­zwa wydała mi się nie­zwykła” – wspo­mi­na. „Wci­ska­li mi wcześniej ja­kieś ich na­gra­nia, a ktoś po­le­cił im przyjść i zo­ba­czyć się ze mną, żeby ob­ga­dać sprawę. Na żywo ude­rzyła mnie ich in­ten­syw­ność, ato­nal­ność, jed­nak w kon­tekście pio­sen­ki. Nie mogę po­wie­dzieć, żebym chwy­tał słowa, ale ich pre­zen­cja… wyglądali jak jakaś ban­da, zresztą za­wsze tak wyglądali. To na­prawdę coś do­bre­go w ze­spo­le, jeżeli roz­ta­cza wokół sie­bie ta­kie groźne »ban­dyc­kie« wi­bra­cje. Jako że byli Au­stra­lij­czy­ka­mi, wszyst­ko miało jesz­cze taki non-an­glo­ame­ry­kański sma­czek, ich mu­zy­ka, wygląd… Nie byłem szczególnie za­in­te­re­so­wa­ny mu­zyką ame­ry­kańską czy an­gielską. I choć pod­cho­dziła mi naj­bar­dziej mu­zy­ka elek­tro­nicz­na, jed­nak miałem prze­czu­cie, że to pierw­szy roc­ko­wy skład od czasów The Ra­mo­nes, jaki mi się po­do­ba. Miało to swoją wagę, po­nie­waż na zespół roc­ko­wy wcześniej nie miałem po­mysłu, a oni używa­li in­stru­mentów do tego, co im było po­trzeb­ne, i na do­da­tek nie używa­li ich z od­nie­sie­niem się do przeszłości”.

Mil­ler mu­siał być przy tym nie­mało roz­cza­ro­wa­ny, po­nie­waż zajęty pracą z grupą nie­miec­kich eks­pa­triantów DAF, nie miał możliwości pod­pi­sa­nia kon­trak­tu z in­nym ze­społem. „Nie dość, że ja sam byłem całą wytwórnią i pra­co­wałem poza do­mem, to jesz­cze na dokładkę w tam­tym cza­sie DAF miesz­ka­li u mnie” – kon­ty­nu­uje opo­wieść. „Nie miałem pie­niędzy, bo wte­dy nie wy­da­wałem al­bumów, a same sin­gle. Przed­tem pra­co­wałem z po­je­dyn­czy­mi oso­ba­mi, o kosz­tach utrzy­my­wa­nia ze­społu do tam­te­go mo­men­tu na­wet nie myślałem. Aku­rat ten okres, kie­dy przyszło mi podjąć de­cyzję o The Bir­th­day Par­ty, był z po­wo­du przełado­wa­nia ro­botą bar­dzo trud­ny. Choć DAF byli wspa­niałym ze­społem i wie­działem, że po­ra­dzi­li­by so­bie, mając u boku grupę z Au­stra­lii, to jed­nak kar­mie­nie i kwa­te­ro­wa­nie ich wszyst­kich po pro­stu nie mogło wcho­dzić w ra­chubę!”. Dla­te­go Mil­ler za­re­ko­men­do­wał The Bir­th­day Par­ty Ivo­wi.

„Wszedłem do środ­ka i uj­rzałem ich na sce­nie aku­rat w połowie pro­gra­mu” – wspo­mi­na Ivo tam­ten występ w Mo­on­li­ght Club. „Nie szło im za do­brze. To zna­czy nie­zbyt do­brze byli od­bie­ra­ni. Ze wszyst­kich lu­dzi, z którymi przy­szedłem, mnie jed­ne­mu się po­do­ba­li. Ogólnie ro­bi­li wrażenie za­baw­nych Au­stro­li na gościn­nych występach”. Watts-Rus­sell nie wie­dział, że po­wo­dem ko­micz­ne­go za­cho­wa­nia The Bir­th­day Par­ty była beka dar­mo­we­go al­ko­ho­lu, którą na dzie­sięć mi­nut przed wejściem na scenę gru­pa gor­li­wie spożyła. W którymś mo­men­cie było na­wet tak, że Tra­cy Pew – za­po­mniaw­szy, że ma grać na ba­sie – stał na sce­nie ze zwie­szo­ny­mi rękami i gapił się w dal.

„Następne­go dnia do­stałem ich nu­mer te­le­fo­nu i za­dzwo­niłem, a oni po­in­for­mo­wa­li mnie, że w przyszłym mie­siącu grają w Rock Gar­den. Po­szedłem tam, żeby ich zo­ba­czyć. Ude­rzyło mnie wte­dy i za­sko­czyło – to nie­sa­mo­wi­te wrażenie, gdy coś wręcz tak rozkłada człowie­ka – że Mick Ha­rvey grał wte­dy na key­bo­ar­dzie. Uwiel­białem za­wsze to cu­dow­ne, sta­re or­ga­no­we brzmie­nie; właśnie ono po­wa­liło mnie na sa­mym początku. Wte­dy byli jesz­cze bar­dzo spięci i wygładze­ni. Ale im dłużej po­zo­sta­wa­li w An­glii, tym bar­dziej byli żywiołowi. Po pro­stu dzi­cze­li bar­dziej…”.

Za­dzwo­niw­szy do domu w Ful­ham, Ivo roz­ma­wiał z Mic­kiem Ha­rvey­em i to właśnie z Mic­kiem zawiązała się naj­trwal­sza przy­jaźń. „Po zo­ba­cze­niu ich w Rock Gar­den, po­szedłem za scenę i roz­ma­wiałem z Phil­lem Ca­lver­tem, który na tym pierw­szym spo­tka­niu był, zda­je się, naj­bar­dziej przy­jazny. Później gadałem z Mic­kiem. Z pio­se­nek naj­bar­dziej spodo­bał mi się Mr Cla­ri­net. Po­in­for­mo­wa­li mnie, że mają ją na­graną, a Mick pod­sunął po­mysł jej wy­da­nia… I tak to się zaczęło”. Mimo stałego kon­tak­tu Iva z ze­społem, żadne for­mal­ne usta­le­nia do­tyczące wy­da­nia ja­kie­go­kol­wiek ich ma­te­riału, nie zo­stały sfi­na­li­zo­wa­ne aż do końca września.

Tak na­prawdę zespół miał już wy­da­ny sin­giel Mr Cla­ri­net, ale w Mis­sing Link i roz­pro­wa­dzał go w ten sam sposób co Rid­dle­ho­use. Płyta była zre­cen­zo­wa­na w „New Mu­si­cal Express” z 28 czerw­ca, ale ton tej re­cen­zji od­kry­wał na­sta­wie­nie iście kse­no­fo­bicz­ne, z którym gru­pa zmu­szo­na była długo wal­czyć: „The Bir­th­day Par­ty jest au­stra­lijską grupą awan­gar­dową… proszę nie chi­cho­tać tam z tyłu. Przy­pusz­czal­nie jest to samo ciem­ne ser­ce au­stra­lijskiej psy­chi­ki, w górę rze­ki od ich własne­go oso­bi­ste­go Saj­go­nu; w każdym ra­zie zespół ten, zda­je się, ma ochotę tam do­trzeć. Nie je­stem pe­wien, czy żyją zgod­nie z ta­ki­mi aspi­ra­cja­mi, ale poważnie brzmią na pew­no…”.

Brak ak­tyw­ności ze­społu fru­stro­wał szczególnie moc­no Cave’a. Od przy­jaz­du do An­glii w lu­tym, za­gra­li le­d­wie czte­ry kon­cer­ty. W Au­stra­lii tyle samo gra­li cza­sem i w ty­dzień. Cave zaczął już kwe­stio­no­wać swoją byt­ność w ze­spole, ale jesz­cze bar­dziej do­bi­jał go fakt, że pod­czas po­by­tu w An­glii nic nie pisał. In­spi­ra­cja jakoś nie przy­cho­dziła, acz­kol­wiek udało mu się popełnić dwa tek­sty do dwóch skraj­nie gorz­kich i budzących od­razę do sa­me­go sie­bie pio­se­nek Nick The Strip­per (Goły Nick, ohy­da, oczy bolą pa­trzeć) i King Ink (Król In­kaust jak ro­bal się czu­je i swej zgniłej powłoki nie cier­pi).

Aby uczcić swo­je pod­cze­pie­nie się za sprawą Mis­sing Link pod 4AD, 18 września zespół za­grał w małej sal­ce pubu Hope and An­chor. „To był dość szczególny związek” – opo­wia­da Ivo. „Właści­wie do mo­men­tu uka­za­nia się epki The Bad Seed w 1982 roku, kon­trak­tu z The Bir­th­day Par­ty nie pod­pi­sy­wa­liśmy. Ich płyty, na mocy tego spe­cjal­ne­go li­cen­cyj­ne­go układu, wy­cho­dziły w Mis­sing Link w Au­stra­lii. Te­raz w ta­kie re­la­cje ra­czej bym się nie pa­ko­wał, byłoby to, po­wiedz­my, krępujące…”.

W paździer­ni­ku w 4AD wy­szedł pierw­szy sin­giel The Bir­th­day Par­ty. Po­now­nie za­wie­rał ma­te­riał uprzed­nio już na­gra­ny w Rich­mond Re­cor­ders w Mel­bo­ur­ne w stycz­niu tego roku. Na tej trzy­ka­wałko­wej płycie zna­lazła się, dająca do myśle­nia, kom­po­zy­cja Cave’a The Friend Cat­cher, nasiąknięta fa­la­mi sprzężeń, per­fek­cyj­nie od­bi­jającymi tekst Cave’a Oto jest cela dźwięku. „The Friend Cat­cher było jedną z naj­za­baw­niej­szych gi­ta­ro­wych nakładek, ja­kie kie­dy­kol­wiek słyszałem” – wspo­mi­na stały współpra­cow­nik The Bir­th­day Par­ty, dźwięko­wiec Tony Co­hen. „Row­land spędził kupę cza­su przy zgry­wa­niu tego. Miał te wszyst­kie pedały, włącznie z czymś, co zwało się blue bo­xem – nie działało właści­wie, co praw­da, ale dźwięk dawało potężny, tra­fio­ny w dzie­siątkę. Miał też pod ręką spa­ce echo, ma­szynę, która po­wta­rza dźwięk z taśmy, ale Row­land, jako koleś wrażliwy, po­rozkręcał wszyst­kie gałki na mak­sa, co po­wo­du­je kupę sprzężeń i nie­prze­rwa­ny hałas. Gi­ta­ry na­wet nie mu­siał do­ty­kać, bo hałas i tak był już po­twor­ny. Grzmo­cił tyl­ko w pedały, a ja gapiłem się na nie­go, próbując od­gadnąć, który kop­nie następny…”. Na sin­glu zna­lazła też swo­je miej­sce wściekła in­ter­pre­ta­cja kla­sycz­ne­go nu­me­ru Gene’a Vin­cen­ta i Blue Caps Cat Man. Co­ver tej pio­sen­ki był po­mysłem Ke­itha Glas­sa. Glass, jako żar­li­wy fan Gene’a Vi­cen­ta i rock’n’rol­la lat pięćdzie­siątych, za­grał kawałek Nic­ko­wi Cave’owi, a ten, jak widać, do­strzegł w nim pew­ne możliwości, aby to wy­ko­nać.

Do pro­mo­cji płytki Ivo zwer­bo­wał za­pa­lo­ne­go nie­za­leżnego pu­bli­cystę Chri­sa Car­ra, który usłyszaw­szy już o ze­spo­le od swo­je­go szwa­gra, Chri­sa Ba­ileya, li­de­ra The Sa­ints, oraz po­przez inne jego au­stra­lij­skie kon­tak­ty ro­dem z Lon­dy­nu nie­cier­pli­wie ocze­ki­wał spo­tka­nia z grupą. „Z po­wo­du kom­pli­ka­cji fi­nan­so­wych Ivo był pełen re­zer­wy” – wspo­mi­na Carr. „Sądził, że za­raz po tym, jak ich po­znam, będzie mu­siał mi płacić”. Pierw­sze spo­tka­nie Car­ra z ze­społem miało miej­sce przy­pad­kiem w skle­pie płyto­wym Beg­gars Ba­nqu­et w Earls Co­urt, później zaś na­tknął się na nich na sta­cji me­tra, gdzie zresztą za­su­ge­ro­wał, że po­win­ni zro­bić wy­wiad. Zaj­mując się jed­no­cześnie re­klamą dużo większych gwiazd, jak na przykład Sio­uxsie and the Ban­she­es, Carr nie­prze­rwa­nie bro­nił spraw ze­społu za ho­no­ra­rium zupełnie sym­bo­licz­ne, a często i za dar­mo. In­stynk­tow­nie roz­po­znał ogrom­ny po­ten­cjał tkwiący w każdym z członków gru­py, i ode­grał klu­czową rolę w bu­do­wa­niu ich wi­ze­run­ku pra­so­we­go, mo­de­lując ich ta­lent i udzie­lając bezpłat­nych po­rad. Nie­wy­klu­czo­ne, że bez Car­ra The Bir­th­day Par­ty nig­dy nie cie­szy­li­by się taką po­pu­lar­nością, jaką zdo­by­li so­bie w An­glii.

„In­try­go­wa­li mnie” – mówi Carr. „Ich skłonności ar­ty­stycz­ne były bar­dziej roz­wi­nięte niż skłonności rock’n’rol­lo­we, była w tym in­te­li­gen­cja. Z Tra­cym, Nic­kiem i Row­lan­dem można było roz­ma­wiać o wszyst­kim, nie tyl­ko o roc­ko­wym biz­ne­sie i naj­now­szym płyto­wym wy­daw­nic­twie. W ogóle dość dziw­nie wyglądały próby przed­sta­wie­nia An­gli­kom młodej au­stra­lij­skiej gru­py o na­zwie The Bir­th­day Par­ty. Na­zwa nie pa­so­wała do kli­ma­tu; wte­dy ze­społy nosiły na­zwy ta­kie jak na przykład Kil­ling Joke². Lu­dzi mu­siałem na­prawdę zaciągać, żeby ich zo­ba­czy­li. Wie­le zro­bi­liśmy na sa­mym początku, ale działały, jak zwy­kle, mało skon­cen­tro­wa­ne pu­blic re­la­tions. W bry­tyj­skiej pra­sie mu­zycz­nej ist­nie­je pew­na hie­rar­chia, a lu­dzie zaj­mujący się tymi pi­sma­mi są bar­dzo poważani, toteż mu­sie­liśmy za­cze­kać na no­wych dzien­ni­ka­rzy, którzy po­tra­fi­li­by wziąć zespół pod swoją obronę. Jak­kol­wiek, ze względu na żywe występy The Bir­th­day Par­ty, ich pu­blicz­ność wy­sfo­ro­wała się przed prasę. Za­zwy­czaj większość au­stra­lij­skich ze­społów przy­by­wających do An­glii musi po­le­gać na pu­blicz­ności au­stra­lij­skiej, lecz w przy­pad­ku The Bir­th­day Par­ty w krótkim cza­sie ich pu­blicz­ność zaczęła składać się w sie­dem­dzie­sięciu pro­cen­tach z An­glików, a z Au­stra­lij­czyków tyl­ko w trzy­dzie­stu. Nie wy­da­je mi się, by ja­kiej­kol­wiek in­nej au­stra­lij­skiej gru­pie udało się tego do­ko­nać. The Bir­th­day Par­ty zro­bi­li coś, na co inne ze­społy nie były przy­go­to­wa­ne. Mia­no­wi­cie przy­je­cha­li do An­glii i za­miesz­ka­li tu­taj. Większość zaś przy­jeżdżała za pie­niądze wytwórni, a kie­dy te się skończyły, spie­przała stąd w pod­sko­kach. Oni byli odważni. Za­ak­cep­to­wa­li tę swoją, początko­wo po­nurą, głodową eg­zy­stencję”. Mu­zycz­ne ty­go­dni­ki w Zjed­no­czo­nym Króle­stwie, jak nig­dzie na świe­cie, mają (albo ra­czej miały) wpływ zarówno na prze­mysł, jak i na swo­je czy­tel­nic­two, nie­pro­por­cjo­nal­ne do właści­wej licz­by sprze­da­nych ko­pii. Głównym po­wo­dem była ogra­ni­czo­na licz­ba sta­cji ra­dio­wych, na­dających mu­zykę al­ter­na­tywną; w kon­se­kwen­cji mu­zycz­ni za­pa­leńcy ra­czej mało mie­li oka­zji, by usłyszeć wy­chwa­laną w pra­sie mu­zykę. „Zespół tak na­prawdę nie był za­zna­jo­mio­ny z tym, co działo się w Wiel­kiej Bry­ta­nii” – mówi Chris Bohn, który w tam­tym okre­sie pi­sy­wał do ty­go­dników mu­zycz­nych. „Bry­tyj­ska sce­na mu­zycz­na była na­prawdę za­do­wo­lo­na z po­zo­sta­wa­nia w izo­la­cji, toteż to wszyst­ko ich jak­by nie do­ty­czyło. Echo and the Bun­ny­men, The Te­ar­drop Explo­des; schlud­ny po­pik – to było na fali. Bry­tyj­ski pop, na każdym po­zio­mie, zda­wał się iść na łatwiznę i ni­cze­go no­we­go stwo­rzyć nie po­tra­fił. Mam ta­kie od­czu­cie, być może niesłuszne, że kie­dy zabił się Ian Cur­tis z Joy Di­vi­sion, wie­lu podświa­do­mie prze­stra­szyło się używa­nia mu­zyki do głębsze­go wcho­dze­nia w sie­bie, prze­stra­szyło się czy­nie­nia ja­kich­kol­wiek eks­plo­ra­cji pod po­wierzch­nią wy­god­nej me­lo­dyj­ki…”. Choć początko­wo ga­ze­ty mu­zycz­ne nie in­te­re­so­wały się The Bir­th­day Par­ty, zespół od razu zo­stał po­rwa­ny przez sza­no­wa­ne­go i wpływo­we­go dodżeja z Ra­dio 1, Joh­na Pe­ela. Na za­wsze spra­gnio­nym no­wej wy­zy­wającej mu­zyki Pe­elu ich dru­gi sin­giel z Mis­sing Link Mr Cla­ri­net oraz nowe wy­daw­nic­two 4AD zro­biły nie­zmier­ne wrażenie. Peel w swo­im ra­dio­wym pro­gra­mie utwór The Friend Cat­cher re­gu­lar­nie pusz­czał w eter. Nie­jed­no­krot­nie dwa razy w ciągu jed­ne­go wie­czo­ru. Suk­ces sin­gla na nie­za­leżnych li­stach w ogrom­nym stop­niu po­le­gał na nie­ustan­nym – aż do mo­men­tu, w którym słucha­cze zaczęli go za to kry­ty­ko­wać – pusz­czaniu przez Pe­ela tej płyty. „On za­wsze mówił w ra­diu miłe rze­czy o gru­pie” – przy­zna­je Row­land Ho­ward. „I był bar­dzo po­moc­ny w zwra­ca­niu na nas uwa­gi”. Za­pra­szając grupę do na­gra­nia pierw­szej z wie­lu se­sji prze­zna­czo­nych dla jego pro­gra­mu, jesz­cze bar­dziej ich roz­re­kla­mo­wał. Zespół podołał wy­zwa­niu za­re­je­stro­wa­nia czte­rech pio­se­nek: Cry, Yard, Fi­gu­re of Fun i King Ink na ośmiościeżko­wym sprzęcie, w osiem go­dzin w stu­diach BBC w Ma­ida Vale. Peel z se­sji był bar­dzo za­do­wo­lo­ny i od­twa­rzał ją kil­ka­krot­nie.

W dniu 3 li­sto­pa­da w Mo­on­li­ght Club The Bir­th­day Par­ty za­gra­li swój ósmy i ostat­ni za­ra­zem przed po­wro­tem do Mel­bo­ur­ne kon­cert w Lon­dy­nie. Ivo, zachęcony od­po­wie­dzią Pe­ela na małe płyty, wiedząc, że gru­pa ma za­miar na­grać al­bum, który on chce wydać w Zjed­no­czo­nym Króle­stwie, wyłożył na kosz­ty na­grania 5000 funtów. Przed wy­jaz­dem z An­glii grupę rozzłościły wieści z Au­stra­lii o tym, że Glass za­mie­rza wydać w Mis­sing Link long­play, który skom­pi­lo­wa­li dla Ral­pha w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Sin­giel The Friend Cat­cher był już w Au­stra­lii osiągal­ny jako im­port, a wy­daw­nic­two Glas­sa The Bir­th­day Par­ty/The Boys Next Door za­wie­rało je­dy­nie dwa uprzed­nio nie­wy­da­ne utwo­ry. Glass ode­brał wie­le te­le­fonów, które na próżno próbowały prze­ko­nać go do po­rzu­ce­nia pro­jek­tu albo przy­najm­niej wy­da­nia płyty jako mi­nial­bu­mu i usu­nięcia po­przed­niej na­zwy gru­py z tytułu; był jed­nak nie­ubłaga­ny. „Pod­czas gdy my byliśmy w Lon­dy­nie, on utra­cił z nami kon­takt” – mówi Ha­rvey. „Już w pierw­szym roku do­sta­wał pa­ra­noi na punk­cie na­sze­go wiąza­nia się z wytwórnia­mi płyto­wy­mi w An­glii i za­czy­nał robić dziw­ne rze­czy. A prze­cież nie za­wie­raliśmy z nim żad­nej żela­znej umo­wy…”. Zespół zde­ner­wo­wał się jesz­cze bar­dziej, gdy uj­rzał czar­no-białą okładkę, zro­bioną na zle­ce­nie Glas­sa, przed­sta­wiającą sze­reg kiep­sko na­ry­so­wa­nych, ko­mik­so­wych chu­dzielców, ma­sze­rujących na go­la­sa po­przez abs­trak­cyj­ne tło. Od tego mo­men­tu ich sto­sun­ki z Glas­sem rap­tow­nie się po­psuły.

Powróciw­szy do Au­stra­lii, zespół wy­ru­szył w błyska­wiczną trasę po­prze­dzającą roz­poczęcie gru­dnio­wych na­grań. Kie­dy 22 li­sto­pa­da przyszło im za­grać w Cry­stal Bal­l­ro­om na St. Kil­da w Mel­bo­ur­ne, za­szo­ko­wał ich wi­dok ko­lej­ki roz­ciągniętej od schodów Sali, hen – aż po róg bu­dyn­ku. A prze­cież le­d­wie dzie­więć mie­sięcy wcześniej opusz­cza­li ten kraj lek­ce­ważeni przez widzów i me­dia. „Wygląda na to, że trze­ba było wy­jaz­du, aby nas po­lu­bi­li” – po­wie­dział obu­rzo­ny Nick Cave ra­dio­we­mu spra­woz­daw­cy. „To śmiesz­ne – zna­leźć w »RAM-ie« o so­bie pół stro­ny. Szok: kie­dyś mu­sie­li­byśmy o to na­prawdę wal­czyć. To cze­goś do­wo­dzi, jeśli idzie o tu­tejszą prasę i me­dia”³. Zespół po­czuł, że w końcu ich długo utrzy­my­wa­na bez­kom­pro­mi­so­wa po­zy­cja zo­stała wy­win­do­wa­na, przy­najm­niej w Au­stra­lii. Te­raz mo­gli już spo­koj­nie zwrócić całą swą ener­gię ku An­glii. „Po po­wro­cie do Au­stra­lii wy­rwa­liśmy się z le­tar­gu” – mówi Mick Ha­rvey. „Ne­ga­tyw­na re­ak­cja na­prawdę ru­szyła po­sa­da­mi domu. Byliśmy na­sta­wie­ni te­raz na kop­nięcie ich w zęby i tak się stało. Byliśmy na to przy­go­to­wa­ni”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: