Nie bądź Piggy - ebook
Nie bądź Piggy - ebook
Ta powieść narodziła się z osobistego przeżycia. Przeżyłem dramatycznie i ciekawie wizytę mojego wnuka Filipa, który przyjechał do mnie z Australii i… dał mi popalić. A ja jemu. Nie jest łatwo zrobić z nastolatka mężczyznę. Ja postanowiłem spróbować. Nie było to proste ani przyjemne – przynajmniej czasami – ale i Filip, i ja z sentymentem wspominamy naszą wspólną męską przygodę.
Ogólnie rzecz biorąc, nie wierzę ani w dzieci, ani w nastolatków. Są to mali dorośli, mocno zależni od nas i walczący przemocą lub sprytem o przetrwanie. Ich przewaga to nasza miłość. Są do tyłu, gdy stawiamy na ich dobro. W sumie nasze związki to seria potyczek i bitew, przeplatana wzajemnym uczuciem. Jeśli się uda, wygrywają na tym obie strony miłosnego konfliktu. I jeszcze jedno. Kiedyś, dawno temu, napisałem GRUBEGO – powieść o mnie samym, wedle której powstał, do dziś powtarzany, serial telewizyjny. NIE BĄDŹ PIGGY to w pewnym sensie jej ciąg dalszy. Aleksander Minkowski
Aleksander Minkowski – jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy dla młodzieży. Urodził się w Warszawie pod znakiem Ryb. Wojenne lata spędził z rodzicami na głodowym syberyjskim zesłaniu. Po wojnie zdał maturę we Wrocławiu i po raz pierwszy się zakochał, a w Warszawie ukończył filologię na Uniwersytecie Warszawskim. Pisał już wtedy nowele, scenariusze, powieści. Uzbierał wiele nagród literackich, wykładał na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Pisze o miłości, przyjaźni i buncie przeciw złu.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7791-326-0 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czekałem na lotnisku. Samolot Lufthansy miał kwadrans spóźnienia. Ten kwadrans wykorzystałem, aby od nowa przemyśleć sytuację. Sala przylotów przypominała mrowisko: stada przemieszczających się ludzi spieszyły dokądś, targając walizy, toboły, futerały z jakimiś instrumentami, kartony, pudła, pakunki o dziwacznych kształtach, bukiety kwiatów. Stada mijały się, przepychały, tłoczyły, tworząc korki na ruchomych schodach, łączących przyloty z salą odlotów. Jedni ulatywali w niebo, inni wracali stamtąd, witani wylewnie przez oczekujących: uściski, całusy, okrzyki radości, bełkot chaotycznych pytań. Nikt nikogo nie pytał, jak jest w niebie.
Dawida pamiętałem jako wielkookiego brzdąca, który nie mówił i nie pozwalał się dotykać. Oczy miał czarne jak węgle. Tulił się tylko do matki i tylko wtedy, gdy chciał possać pierś. Lena od dawna nie miała pokarmu, ssanie piersi było nawykiem, rytuałem. Bez tego malec nie umiał zasnąć.
Inne dzieci w jego wieku już budowały zdania, a Dawid nie potrafił złożyć dwóch prostych sylab, żeby wyszło „mama”. Wyręczał się szczebiotem. Miał swój bogaty ptasi język, obfitujący w intonacje, od cienkiego pisku, wesołych treli, zatroskanego gdakania, nerwowego klekotu po buczenie i charkot, któremu towarzyszyły łzy. Trelom towarzyszyła gestykulacja i zdziwienie, że nikt go nie rozumie. Po wyśpiewaniu swoich melodii Dawid patrzył na ludzi z niesmakiem. Jacy tępi!
Pierwszy raz byłem w Melbourne. Lena i Adam, mój syn, pracowali od ranka do wieczora. Dawid był skazany na mnie. Najpierw się boczył, buczał, odpędzał charkotem. Potem przywykł. Chodziliśmy na długie spacery do palmowych grodów, pławiących się w tropikalnym słońcu. Jestem z północy, nie znoszę palącego słońca. Uciekałem w cień. Dawidowi, urodzonemu w Australii, żar nie przeszkadzał. Nie spuszczałem go z oka, gdy wdrapywał się na huśtawkę, sunął w dół po zjeżdżalni, dłubał szpadelkiem w piaskownicy.
Tylko wtedy, gdy innych dzieci tam nie było. Bał się ich. Nie rozumiały jego szczebiotu, odbierały mu zabawki. Przypochlebny uśmiech nie skutkował. Maluchy są bezwzględne.
Kontakt z Dawidem nawiązałem, gdy jakiś rudy trzylatek odebrał mu łopatkę i jeszcze dał kopa.
Przybiegł do mnie, rozpaczliwie i gniewnie klekocząc.
– Który to? – zapytałem. – Tamten rudzielec?
Dawid potwierdził żałosnym trelem, wskazując na rudego.
– Rozumiem, zabrał ci szpadel. Idź i mu odbierz. Walcz, jesteś silny, nie daj się.
Chyba pojął, co do niego mówię. Zaćwierkał niepewnie, pytająco, wlepiając we mnie czarne oczyska.
– Nie bój się, dasz radę – zapewniłem. – Nie pozwalaj się krzywdzić. Nigdy, nikomu. Łopatka jest twoja, odbierz mu ją. No, śmiało!
Dawid charknął. Skulił się, znieruchomiał na chwilę i pognał do rudzielca. Wpadł na niego, obalił, wyrwał szpadelek. Rudy siadł w piasku i zaczął beczeć. Dawid wrócił do mnie, triumfalnie demonstrując łopatkę, i zaczął szczebiotać, szeroko gestykulując.
– Masz rację – zgodziłem się – co innego, gdyby cię poprosił, wtedy dałbyś mu się pobawić, prawda?
Potwierdził trelem.
– Ale odbierać nie wolno. Dałeś mu nauczkę, widzisz, jaki jesteś dzielny? Teraz dobrze się zastanowi, nim skrzywdzi inne dziecko.
Dawid przytaknął zdecydowanym gdaknięciem. Potem usiadł przy mnie na ocienionej ławce i wygłosił długą ptasią tyradę, a ja kiwałem głową ze zrozumieniem. Miał mi bardzo dużo do powiedzenia: nareszcie znalazł się ktoś, z kim mógł pogadać.
Odtąd nie odstępował mnie na krok. Staliśmy się kumplami. Rankami przychodził do mojego pokoju, właził mi do łóżka i wyśpiewywał swoje sny, życzenia, prośby. Traktowałem to serio. Z czasem zacząłem odnosić wrażenie, że rozumiem każdy trel. Czy nie nazywam się Ludwik Ptaszyn? Nazwiska nie spadają z nieba, ale to chyba spadło. Podobno jesteśmy spokrewnieni z ptakami.
Adam, mój syn – tu, w Australii, już nie Ptaszyn, lecz Bird – też zaczął mówić późno. Przypomniałem sobie, że i on na początku szczebiotał. Nikt w domu nie próbował go zrozumieć. A można było. Człowiek z wiekiem zatraca pierwotne zdolności, lekko zaznaczone w genach. I traci coś bezpowrotnie.
Któregoś razu wybrałem się z Dawidem do chińskiej dzielnicy Melbourne. I zaszło coś niepojętego: skośnookie dzieciaki w tamtejszej piaskownicy nawiązały kontakt z moim wnukiem natychmiast. On szczebiotał i one szczebiotały. Chiński język to ptasia kapela. Tylko ja siedziałem jak na tureckim kazaniu, ni be, ni me. Dawid był szczęśliwy.
Ile z tego zapamiętał po dwunastu latach? Czy go poznam? Może być prawdą to wszystko, co napisali mi o nim synowa i syn, prosząc, bym zajął się Dawidem, bo oni już nie mają do niego sił?
Jeśli to prawda, nie wiem, czy dam radę. Ma się swoje lata, organizm też nie najsprawniejszy, odporność nie ta co dawniej. „W tobie nadzieja – napisał mi Adam. – Ale odeślij go bez wahania do domu, gdybyś poczuł, że to ponad twoje siły. Jest bystry. Jeżeli odkryje, że ma przewagę nad tobą, wejdzie ci na głowę”.
Nie poznałem Dawida. Spodziewałem się dziecka, zobaczyłem prawie mężczyznę, o głowę wyższego od stewardesy opiekunki, która miała mi go przekazać za pokwitowaniem. Złote loki pociemniały. Kolczyk w uchu. Tylko oczy te same – wielkie, błyszczące, czarne jak węgle. Pomarańczowa skórzana kurtka, zielone dżinsy nabijane guzami, artystycznie przetarte na kolanach. Sznurowane glany o metalowych okuciach. Pstrokaty plecak, niedbale zarzucony na ramię. Torba na kółkach.
On mnie poznał. Na pewno ze zdjęcia, bo pamiętać przecież nie mógł. Chociaż, kto wie? Pomachał z daleka, wyszczerzył w uśmiechu mocne, białe, drapieżne zęby:
– Hej, Ludwik! Pokwituj wnuka! – wykrzyknął z nosowym akcentem, ale poprawną polszczyzną.
Uściskaliśmy się: był mojego wzrostu, barczysty, pucołowaty, z wyraźnie zarysowanym brzuszkiem, wylewającym się fałdą nad paskiem spodni. Zdecydowanie za tęgi. Okazałem stewardesie dokument, podpisałem papier. Nieletnich podróżników wydaje się jak cenną przesyłkę. Kwitując odbiór, czułem, że Dawid mnie obserwuje. Patrzył badawczo, taksująco. Jak bokser w ringu, oceniający przeciwnika. Nie spodobało mi się to spojrzenie. Mrugnąłem żartobliwie, Dawid natychmiast odpowiedział takim samym mrugnięciem, jakby próbował to zatuszować. Uśmiech od ucha do ucha – rozradowany dzieciak, sama szczerość, naiwność.
Patrzył, nie dowierzając, na terenowego łazika, przeżartego rdzą, z poszarzałą, dziurawą plandeką:
– To twoja bryka? Takim gratem jeździsz? Ma pewnie ze dwadzieścia lat.
– Trzydzieści pięć – uściśliłem. – Z wojskowego demobilu.
– Sprzedaj do muzeum.
– Pomyślę. Na razie chodzi.
– Spodziewałem się, że masz co najmniej lexusa. Taki sławny architekt.
– Na emeryturze.
– Nie zarabiasz pieniędzy?
– Radzę sobie – odparłem, przebijając się zatłoczoną arterią w stronę śródmieścia; łazik prychał, coś było z wydechem, pewnie dziura w rurze.
Tak obrałem trasę, aby pokazać Dawidowi kilka gmachów, które projektowałem: dwa ażurowe kościoły, łączące gotyk ze współczesnością, Srebrne Centrum Rozrywki z parkiem zabaw na dachu, kryształowy wieżowiec Mitsubishi w kształcie kielicha lilii z wywiniętymi płatkami kondygnacji, urągający na pozór prawu ciążenia, bo zawieszony na cienkiej łodydze: unikalna konstrukcja w skali światowej. Dawid chrząkał z uznaniem.
– Ty musisz mieć kasę! Ile brałeś za projekt?
– Proszę o następne pytanie.
Zirytował mnie trochę. Oczekiwałem wyrazów podziwu, było to w moim planie. Chciałem zaimponować Dawidowi, ale nie kontem bankowym. Dodałem gazu, skręciłem na trasę wylotową z miasta. Zapytał, dokąd jedziemy, czy nie mieszkam w centrum.
– Przyjechałeś na wakacje. Będzie niespodzianka. Przygotuj się do dalekiej drogi.
Twarz Dawida wykrzywił grymas.
– Wiesz, jak długo leci się z Melbourne? Jestem zmęczony. Chcę się wykąpać i przespać.
– Wytrzymasz.
– Zjadłbym coś.
Sięgnąłem pod siedzenie po torbę, wygrzebałem kanapkę zawiniętą w papier śniadaniowy. Ugryzł. Wypluł z obrzydzeniem.
– Co to?
– Razowiec ze smalcem – wyjaśniłem. – Domowy smalec ze skwarkami, nasz polski przysmak.
– Ohyda. – Wycierał chusteczką usta, żeby nie zostało śladu. – Zatrzymajmy się gdzieś, mam ochotę na pizzę.
– Zapomnij o pizzy – poradziłem, mijając pizzerię Positano obok stacji Shell, z kupą aut na parkingu. – Tu się jada regionalne specjały.
Wziąłem sobie kanapkę ze smalcem do lewej ręki, prawa pilnowała kierownicy. Wgryzłem się z apetytem. Dawid odwrócił głowę, nie chciał patrzeć. Łazik miał twarde resory. Trzęsło. Mijaliśmy brzozowe zagajniki, płachty pól, łąki z pasącym się bydłem, betonowe klocki zabudowań kryte eternitem.
– Tak tu mieszkają farmerzy?
– Brzydko mieszkają – zgodziłem się. – To stare budynki, z dawnych czasów, wtedy uchodziły za luksus. Nowe wyglądają inaczej. Widzisz tamten?
Wskazałem na biały dworek z ciemnoczerwonym dachem, sąsiadujący ze szklarniami. Dawid skrzywił się lekceważąco.
– Nie podoba mi się u was – stwierdził. – Daleko jeszcze?
– Kawałek.
– Coś mnie uwiera.
Wiedziałem, co go uwiera: siedzenie pasażera było przetarte, wystawał splot sprężyny, ledwo przykryty gąbką. Mogłem zaproponować Dawidowi poduszkę, leżała z tyłu. Nie zaproponowałem.
Zaczęło się ściemniać, gdy po górzystej serpentynie dotarliśmy do Grzybowa. Miasteczko było schludne, na rynku dumnie prężył się dwupiętrowy ratusz z gotycką wieżyczką, otoczony kwadratem świeżo pobielonych parterowych domków z ogródkami. Przed restauracją Baca, przy kilku stolikach pod parasolami, młodzi ludzie leniwie pociągali z kufli. Sklepy były już zamknięte, tylko w spożywczym stała jeszcze za ladą sprzedawczyni.
Zatrzymałem wóz. Dawid poszedł ze mną. Kupiłem parę bochenków chleba, żółty ser, kiełbasę, połeć wędzonego boczku, kilka paczek kawy i herbaty, zgrzewkę wody mineralnej.
– Po co nam tyle? – zdziwił się mój wnuk.
– Przyda się.
– Weź karton piwa.
– Nie lubię piwa.
– Ja lubię.
Puściłem to mimo uszu. Kazałem Dawidowi zanieść do samochodu torbę z zakupami. Dostrzegłem zdziwienie. Widocznie rodzice o to nie prosili albo nie towarzyszył im na zakupach. Wykonał polecenie, cisnął prowiant na tył auta. Kiedy płaciłem, on oddalił się, stanął w bramie: zobaczyłem, że zapala papierosa. Schował go w dłoni. Pociągnął parę razy, rozdeptał, wrócił do samochodu.
Podjechaliśmy do jednego z domków. Zatrąbiłem. Wyszła do nas długonoga, szczuplutka, jasnowłosa dziewczyna, prawie rówieśniczka Dawida, piętnastolatka w spódniczce mini i wyrzuconej na wierzch białej koszuli. Dawid spojrzał na nią z zainteresowaniem.
– Cześć, Kasiu – powiedziałem, wysiadając z samochodu. – To Dawid, mój wnuk. Gotowe?
Dziewczyna uśmiechnęła się do Dawida. Miała wydatne, zmysłowe usta, górną wargę trochę przykrótką, nosek lekko zadarty, o pulsujących, delikatnych nozdrzach. Dawid zmieszał się, zaczerwienił, na moment spuścił oczy, potem odpowiedział powściągliwym skinieniem, nie ruszając się z miejsca. Był nieśmiały. Przynajmniej to mu zostało z ptasich czasów maleńkości. Wtedy też się rumienił i chował za moimi plecami, gdy podchodziły do nas dziewczynki.
– Rodzice byli tam wczoraj – odparła Kasia. – Wszystko przygotowali. Tylko dach przecieka w jednym miejscu.
Najładniejsza dziewczyna w Grzybowie, marząca, by zostać modelką. Szkoda. Z Grzybowa nie startuje się do takiej kariery.
Dała mi klucze. Podziękowałem.
– Poradzimy sobie – zapewniłem. – Dawid to kawał chłopa. Oni w Australii potrafią wszystko.
– Prosto z Australii? – zwróciła się do Dawida.
Odpowiedział wstydliwym mruknięciem, nie podnosząc oczu. Kasia zaśmiała się, cicho, po kobiecemu, popatrując zalotnie.
– Opowiesz mi kiedyś, jak tam jest. O kangurach, o strusiach.
– Mhm – bąknął.
Łazik mozolnie wspinał się po stromiźnie, łykając kilometry błotnistej przecinki leśnej, potem kamienistego ugoru, bagien, skalistych przesmyków. Pokonał wąski, drewniany mostek nad przepaścią ze strumykiem w dole. Droga była coraz ciaśniejsza, wtłoczona między granitowe nawisy, porośnięte mchami. Niebo zrobiło się granatowo bezdenne, z łypiącym okiem księżyca i srebrnym obrysem szczytów górskich, wtopionych w granat. Ostre powietrze przenikało do płuc.
– Gdzie ty mnie wieziesz? – zapytał cicho Dawid. – Na koniec świata?
– Tutaj świat dopiero się zaczyna – zapewniłem. – Ten prawdziwy.
– Chyba go nie polubię – mruknął.
Nie odpowiedziałem. Łazik, stękając i chrypiąc, wpełznął na skalną łączkę, zatrząsł się, stanął. Jak na staruszka i tak spisał się fenomenalnie. Wszystko ma jednak swój kres. Spod maski z sykiem wydobywała się para. Zgasiłem silnik, kluczyk schowałem do portfela.
– Zabieraj pakunki – powiedziałem. – Dalej idziemy pieszo.
– Chyba żartujesz.
Zarzuciłem na ramię tobół, wziąłem do ręki paczkę i nie oglądając się, ruszyłem przed siebie wąską ścieżką, stromo biegnącą pod górę. Usłyszałem, że Dawid idzie za mną. Obejrzałem się: tylko torba i plecak.
– A zgrzewka mineralnej i druga paczka z prowiantem? – zapytałem. – Zostawiłeś w wozie?
– Wziąłem swoje rzeczy.
– Prowiant też twój. Chyba że chcesz się odchudzać. Przydałoby ci się. Mojego nie dam.
Zaklął po angielsku. Przez chwilę myślałem, że się rozpłacze. Dzieciak w końcu, niecałe piętnaście lat. Zawrócił. Poczekałem. Nadszedł z drugą paczką. Nie patrzył na mnie.
– Też mi dziadek… – wymamrotał. – Też mi wakacje…
Parsknąłem drwiącym śmiechem. Wystartowałem ostro, forsując stromiznę. Po paru minutach zabrakło mi tchu, ale nie zwolniłem tempa. Dawid dreptał za mną, coś mamrocząc pod nosem. Ledwo nadążał.
Dom przyklejony był do zbocza: parterowy, z poczerniałych, litych bali, poprzetykanych warkoczami mchu, kryty gontem, z czerwonym słupem komina. Nad kominem unosiła się smużka dymu. Widocznie piec nie wygasł, solidnie napalony przez Mironiuków.
– Jesteśmy na miejscu – poinformowałem.
Dawid nie odpowiedział. Wytrzeszczał ślepia z ponurym niedowierzaniem. Przekręciłem klucz w zamku, z wnętrza buchnęła fala ciepła, przesycona zapachem żywicy. Weszliśmy.
Obszerna izba z nagrzanym piecem chlebowym. Stół zbity z desek, ława, parę krzeseł. Na jednej ścianie regał z książkami. Kominek z pryzmą brzozowych szczap. Obok, pod oknem, rajzbret. Po lewej wejście do kuchni. Po prawej drzwi do dwóch sypialenek, złączonych wspólną łazienką z umywalką i prysznicem.
Oprowadziłem Dawida po domu. Patrzył, oszołomiony.
– Co to za nora? – spytał.
– W tej norze powstały szkice moich najlepszych projektów – wyjaśniłem i pokazałem mu stojącą na regałach statuetkę z globusem: – Złoty Glob za projekt Centrum Kongresowego w Buenos Aires. Wygrałem z czołówką światową.
– Jest ze złota? – zainteresował się.
– Pozłacany. Ale wart więcej niż złoto. Na całym świecie ma go tylko pięciu architektów.
Stracił zainteresowanie. Spytał o telewizor, komputer, telefon. Wyśmiałem go: po jakie licho nam te gadżety? Telefon mam komórkowy. W kuchni jest radio.