- promocja
- W empik go
Nie będzie z tego fairy tale. Tom 3 - ebook
Nie będzie z tego fairy tale. Tom 3 - ebook
Czasem miłość nie przypomina bajki, ale to wcale nie czyni jej mniej wartą uwagi. Jej wartość jest wtedy tylko głębiej ukryta.
Natalia Sokolik ma dwie urocze córki, stabilną posadę księgowej, wspaniałe przyjaciółki oraz… kryzys małżeński. Jej mąż Dorian, nauczyciel języka angielskiego, jest zmęczony ciągłymi narzekaniami żony, pracą na dwa etaty i psującą się coraz bardziej atmosferą w domu. Małżonkowie idą na terapię, ale chyba tylko by udowodnić sobie i innym, że próbowali ratować ten związek. Wszystko się jednak zmienia, gdy Dorian bierze udział w wypadku samochodowym, a nowy, apodyktyczny dyrektor zaczyna rzucać Natalii kłody pod nogi. Podzielona dotąd rodzina zaczyna wreszcie szczerze ze sobą rozmawiać.
Czy Natalia postanowi zawalczyć o swój związek? Czy uda się na nowo rozpalić uczucie, które kiedyś połączyło ich z Dorianem? I wreszcie, czy wybaczenie błędów z przeszłości jest w ogóle możliwe?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8843-1 |
Rozmiar pliku: | 904 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NATALIA
Życie to nie bajka, a ja nie wierzę w miłość.
Próbowałam, słowo. Myślałam nawet, że ją mam. Ukradłam szczęście jak dziesięciolatek ciepłą bułkę ze stygnącego piekarnika. Przez lata sądziłam, że schowałam tę miłość głęboko. Tak głęboko, że wkrótce zupełnie o niej zapomniałam. A gdy zaczęłam szukać, już jej tam nie było.
Z zamyślenia wyrywa mnie kolejny grzmot dochodzący zza okna. Maj w tym roku obfituje w ulewy. Najgorsze są właśnie te nocne, głośne i przerażające – takie, podczas których nie mogę zasnąć.
Zerkam na zegarek leżący na szafce przy łóżku. Wskazuje drugą osiemnaście, a czas płynie niemiłosiernie wolno.
Kolejny grzmot.
Zastanawiam się, czy powinnam zajrzeć do pokoju córek, by upewnić się, że burza ich nie obudziła. Zanim to robię, obrzucam długim spojrzeniem śpiącego obok mnie Doriana, na którego twarz pada blade światło mojej lampki nocnej. Zauważam, że dystans, jaki nas dzieli od wielu miesięcy, zdaje się powiększać. Przez moment czuję w piersi dziwne pieczenie, a w mojej głowie pojawia się pewien obraz. To jeden z tych, które mogłabym określić mianem złudnego szczęścia, gdy w pierwszych miesiącach po ślubie Dorian i ja, nasze splecione ciała, w tym samym łóżku zajmowały o wiele mniej miejsca. Jestem niemal pewna, że teraz pomiędzy nami zmieściłyby się jeszcze dwie dorosłe osoby.
Ucinam te rozmyślania i wychodzę spod ciepłej kołdry. Podążam do pokoju dziewczynek, słyszę tylko dudniące o szyby krople. Gdy delikatnie uchylam drzwi, na których powiesiły dwie papierowe korony, widzę, jak twardo śpią w swoich łóżkach. Cieszę się, że przynajmniej one mają spokojną noc. Magda i Marta odziedziczyły po ojcu twardy sen i myślę, że nawet walący się dach nie byłby w stanie ich zbudzić.
Kieruję się do kuchni, gdzie siadam przy oknie z widokiem na puste uliczki i stare świdnickie kamienice. Nie mam ochoty wracać do łóżka. Do rozmyślań o tym, na jakim etapie życia jestem. W jakim punkcie jest nasz związek, który jakiś czas temu przekreśliłam grubą krechą. Nie dlatego, że przestałam kochać Doriana, ale dlatego, że chyba nigdy tak naprawdę go nie pokochałam. Postanowiliśmy wziąć szybki, kameralny ślub kilka miesięcy po tym, jak się poznaliśmy. Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży.
Tak trzeba – mówiła moja mama.
Tak będzie prościej – dodawali wszyscy nasi znajomi.
Myślałam, że mają rację, w końcu ci ludzie pragnęli naszego szczęścia. Teraz, gdy minęły ponad trzy lata, odkąd wsunęliśmy sobie na palce obrączki, wiem, że to był błąd. Oczywiście owoce naszego związku, dwie cudowne istoty, są dla mnie wszystkim. To dla nich znoszę te ciągłe kłótnie. Czułe „dzień dobry” zastąpione przez: „Zapłać rachunek za prąd, gdy wrócisz”, lub „Nie mam czasu, zjem na mieście” zamiast: „Dziękuję, obiad był pyszny”. Znoszę to wszystko. Ciche dni i te głośne, pełne wybuchów. Ignorancję i przytyki. Długie wieczory, podczas których siedzimy obok siebie, a mimo to czuję się najbardziej samotną osobą na ziemi.
Każdego dnia dostaję od życia dowód na to, że wszystko, do czego dążyłam… miłość, szczęśliwa rodzina, kochający mąż, jest ułudą. Jest kulą u nogi. Jest smutnym milczeniem podczas wspólnych poranków i gęstą ciszą wypełniającą niemal całą przestrzeń w naszym łóżku.
Znosiłam to wszystko. Do teraz.
Dłużej nie potrafię.
Dzisiejszy przepełniony milczeniem dzień z pozoru niewiele różnił się od pozostałych. Inne było w nim tylko to, że postanowiłam zamknąć ten nieszczęśliwy rozdział w moim życiu.
Wyrywam z leżącego na stole zeszytu kartkę i chwytam za długopis.
Mam zamiar coś zmienić.
Muszę coś zmienić.
Jeśli będę tkwiła w tym choćby chwilę dłużej, jestem pewna, że się uduszę.2
NATALIA
Szczotkuję zęby tak szybko, jak gdybym mogła dzięki temu skrócić czas ich mycia do minimum. Towarzyszą mi dźwięki płaczu dobiegające z salonu. Wzdycham z irytacją, jednocześnie brudząc przy tym lustro kropelkami pasty. Nie mam jednak czasu, by teraz się tym zająć.
Niezadowolona, wychodzę z łazienki i niemal w tej samej chwili zauważam, że moja pomysłowa trzylatka wchodzi na szafkę, na której stoi telewizor.
– Marta! – wołam, ale przez to, że mam w ustach szczoteczkę do zębów, słowa brzmią wyraźnie jedynie w mojej głowie.
Zarówno łobuziara psująca telewizory, jak i jej siostra bliźniaczka Magda patrzą teraz na mnie szeroko otwartymi oczami. Podchodzę do Marty i z powrotem umieszczam ją na różowym foteliku.
– Mamo, nie cem tej bajecki! – jęczy mi nad uchem, gdy staram się podsunąć krzesełko na odpowiednią odległość.
– Dobrze, kochanie, zaraz przełączę – wypowiadam to zdanie najbardziej zrozumiale, jak tylko potrafię, ale chyba mi się to nie udaje, bo mała znów zaczyna płaczliwe przedstawienie. W dodatku dołącza do niej Magda, jej echo i wsparcie w każdej chwili kryzysu matki.
Sięgam więc po pilota i przeskakuję po kanałach, a każda następna bajka okazuje się wyborem gorszym od poprzedniego. Litości!
Zerkam na zegarek na moim nadgarstku. Powinnam już wyjeżdżać, by zdążyć zawieźć córki do przedszkola. Dorian jak zwykle wyszedł przed siódmą, oświadczając, że niestety o tak wczesnej porze nie jest w stanie dobudzić księżniczek.
– Nie ta! Nie ta! – krzyczy Marta.
– Nie ta! Nie ta! – wtóruje jej Magda.
Z irytacją zaciskam dłonie w pięści. Dzwoni mój telefon. To szef.
Najszybciej, jak potrafię, biegnę z powrotem do łazienki i płuczę usta wodą, a potem odbieram telefon.
– Tak, panie Borucki? – Resztki piany zdobią teraz moje policzki i nos.
– Natalio, gdzie jesteś?
– W domu. Będę na ósmą, jak zwykle – odpowiadam, zdobywając się na pogodny i pewny ton. Jednocześnie trzymam się dłonią umywalki, bo miękną mi nogi. Niemal widzę pionową bruzdę niezadowolenia na czole Boruckiego.
Zapada taka cisza, że szef pewnie słyszy płacz dziewczynek.
– Miałaś być dziś wcześniej – mówi w końcu, a jego słowa wiercą mi w głowie dziurę.
– Wcześniej? – Śmieję się nerwowo. – Wcześniej, czyli ile minut? Miałam być wcześniej… To znaczy, tak zakładałam, ale…
– Natalio, jeśli nie jesteś w stanie sprostać moim oczekiwaniom, mam wątpliwości, czy podwyżka, o którą prosiłaś, to faktycznie dobry pomysł. – To ostatnie zdanie, które wyszło z ust szefa. Po nim sygnał w słuchawce się urywa.
– Cholera jasna! – warczę, ściskając w dłoni telefon.
Idę znów do pokoju, by uciszyć córki, chociaż ku mojemu zdziwieniu właśnie się uspokoiły. Najwyraźniej bajka im się spodobała.
– Cholela jasna. Cholela jasna – podśpiewują jedna przez drugą, a ja staję w progu salonu i zatapiam twarz w dłoniach.
– Zwariuję, słowo, zwariuję!
Wpadam do przedszkola, trzymając za ręce moje córki. Dziękuję w duchu za majowe temperatury, dzięki którym nie musiałam nakładać im setek dodatkowych kurteczek, czapeczek i rajstopek. Zmieniam w szatni buciki na kapcie, a potem pędzę na piętro i przekazuję córki wychowawczyni, która zabiera ode mnie te dwie urocze istoty. Na pożegnanie w pośpiechu całuję je w czoło.
– Kocham was, bawcie się dobrze. Tatuś was odbierze – rzucam w locie.
Słyszę jeszcze, jak kobieta mówi coś o dostarczeniu bidonów na wodę, ale już zdążyłam skierować kroki do wyjścia, więc odkrzykuję jedynie:
– Mogą pić z kubka. Prosto z kranu też potrafią!
Potem znów wpadam do samochodu. Wyjeżdżam z parkingu. Zerkam na zegarek. Za minutę ósma.
– Jasny gwint! – mruczę i dociskam mocniej pedał gazu.
Ignoruję trąbiących na mnie kierowców, a także przechodniów, pokazujących mnie palcem. Nie muszę patrzeć, by wiedzieć, że ich usta układają się w jedno proste słowo: „wariatka”.
Może być i wariatka. Byle punktualna.
Gdy docieram do biura rachunkowego, w którym na co dzień pracuję jako księgowa, włączam tryb sprintera i sapiąc jak maratończyk po ukończonym biegu, zjawiam się przy swoim stanowisku. A tam już czeka na mnie przemiła niespodzianka.
Chociaż nie. Nie jest przemiła.
– Dzień dobry, panie Borucki – mówię skruszona i staram się uśmiechnąć.
Przełykam ślinę. Szef, sześćdziesięciolatek, już niemal całkiem siwy, przygląda mi się badawczo. Cmoka. Wstaje z mojego fotela. Szyty na miarę garnitur świetnie się prezentuje na jego wysokiej pod sam sufit sylwetce.
– Masz mi coś do powiedzenia, Natalio? – pyta i po tonie jego głosu już wiem, że mam.
– Tak… cóż, bardzo pana przepraszam. Spieszyłam się. Dwa razy przebierałam córkę do przedszkola, bo się po… bo śniadanie nie do końca się przyjęło. A potem jeszcze ta bajka, nie mogły zdecydować, która, i tak jakoś…
– Pani Sokolik. Dziś odbyło się spotkanie, o siódmej. Wyraźnie zakomunikowałem tę informację przed weekendem, prosząc, by wszyscy pracownicy byli obecni.
Zebranie… zebranie… zebranie…
No tak, coś o tym mówił, teraz sobie przypominam. Było to w czasie, gdy pod biurkiem pisałam do mojego niezawodnego męża esemesa z informacją, co powinien przyrządzić dziewczynkom na obiad. Doskonale pamiętam, że wyglądał on mniej więcej tak: „Jedzenie jest w lodówce, wystarczy tylko podgrzać”. W tym samym czasie Borucki coś mówił, jednak byłam przekonana, że chodziło o zebranie po pracy, dlatego zbytnio się tym nie przejęłam.
– Przepraszam, to się więcej nie powtórzy – mówię kolejny raz, czując zalewającą mnie falę wstydu. Świadoma faktu, że pozostałe pracownice wciąż mnie obserwują, nawet nie patrzę w ich stronę.
Jeszcze tego mi brakuje – problemów w pracy. Jakby tych w domu było mało.
– Dowiedz się od koleżanek, jakie przewidujemy zmiany. One były obecne w przeciwieństwie do ciebie. – To mówiąc, Borucki przeczesuje dłonią czuprynę i z niezadowoleniem wzdycha. Obraca się i wraca do swojego biura. Tam, gdzie jego miejsce.
Gdy tylko znika z zasięgu mojego wzroku, wydycham z płuc wstrzymywane przez cały ten czas powietrze. Rozglądam się po pomieszczeniu, w którym siedzą pozostałe pracownice. Jesteśmy tu we trzy. Ja, Anastazja i Helena.
Szybko zajmuję swoje miejsce za biurkiem i włączam komputer, przygotowując się do pracy. Nachylam się w stronę Anastazji.
– O co chodziło temu bucowi? – pytam cicho.
Wysoka czterdziestolatka z wystającymi obojczykami i wklęsłymi policzkami przygląda mi się w zadumie.
– No wiesz…
– Właśnie nie wiem – mruczę, coraz bardziej zdezorientowana. Nie umyka mojej uwadze, że koleżanki wymieniają porozumiewawcze spojrzenia.
– Poznaliśmy tego całego siostrzeńca Boruckiego. – Helena, całkowite przeciwieństwo Anastazji, ciemnowłosa niska trzydziestopięciolatka o mocno kobiecych kształtach i szpilkach, które są nieodłącznym elementem jej garderoby, patrzy teraz na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Tego, o którym przebąkiwał od tygodni? – pytam.
– To absolwent prestiżowej uczelni – zauważa z przekąsem Anastazja.
Moja brew niekontrolowanie wędruje w górę.
Helena przytakuje energicznie.
– Tak… cóż, przejawia pewne dominujące cechy. Powiedziałabym nawet, że jest nieco podobny do Boruckiego – dodaje.
– Tak samo arogancki i bezczelny? – pytam ze znudzeniem.
Aż mnie krew zalewa, jak o tym pomyślę…
Dziewczyny śmieją się w odpowiedzi, co odczytuję jako potwierdzenie mojej tezy.
– Chyba jednak powinnam być zadowolona, że udało mi się ominąć to spotkanie – stwierdzam cicho i rozsiadam się wygodniej, czując, jak powoli schodzi ze mnie całe napięcie.
– Ach… no bo, cóż… – Anastazja ponownie się odzywa. – Tak się składa, że teraz on będzie naszym przełożonym.
– Słucham?! – Wytrzeszczam oczy i przerzucam spojrzenie to na jedną, to na drugą.
– Dziś rano Borucki oświadczył, że udaje się na tymczasowy urlop, a jego obowiązki ma przejąć nie kto inny, jak właśnie jego siostrzeniec Adam Porębski.
– Matko… – jęczę, ale nawet nie mam sił, by wypytywać je o więcej szczegółów. Zdaję sobie sprawę, że mojego podłego nastroju nic już dziś nie naprawi.
I co w ogóle oznacza „tymczasowy”?3
DORIAN
Wchodzę do pokoju nauczycielskiego, w którym spotykam jedynie Antoniego, nauczyciela fizyki, oraz panią Elżbietę, która uczy języka niemieckiego. O tej godzinie już niewiele osób kręci się po pokoju lub korytarzach. Sam wciąż nie mogę przeżyć tych nieszczęsnych poniedziałków.
– Wyglądasz, jakbyś to ty właśnie napisał niebywale trudny egzamin. – Ela, kobieta, która za rok odchodzi na emeryturę, przygląda mi się współczująco. – Aż tak cię wymęczyli?
Wzdycham i uśmiecham się niemrawo. To prawda, po ośmiu godzinach spędzonych na gadaniu i wytężaniu umysłu moja głowa chyba zaraz eksploduje. Dodatkowe konsultacje, które udało mi się wcisnąć na siódmą rano, zaczynają odbijać mi się czkawką. Początki tygodnia zawsze są dla mnie koszmarem.
– Ósma klasa to prawdziwe wyzwanie – stwierdzam.
Bycie wychowawcą tej wkraczającej w trudny wiek młodzieży nie jest łatwe. Chłopaki to niezłe ziółka, a przy dziewczynach dostają małpiego rozumu.
– Co zmalowali? – pyta kobieta.
– Dziś ich wuefista wezwał mnie na lekcję, żebym doprowadził ucznia do porządku. Nie uwierzysz, na co wpadł Tokarski. Usiadł na koszu do koszykówki! Wiesz, ile kosztowało mnie spokojne wytłumaczenie mu, że ten pomysł jest kiepski, żeby nie powiedzieć idiotyczny?
Elżbieta śmieje się i kiwa głową, jakby doskonale rozumiała tragizm sytuacji.
– Uwagą się nie przejmie – stwierdza.
– Ani wezwaniem do szkoły rodziców – dodaję.
– Jak sobie poradziłeś? – Siada na krześle obok mnie i podpiera brodę na dłoni.
– Powiedziałem, że w weekend woźny malował obręcz.
Nauczycielka robi wielkie oczy, a potem zaczyna chichotać.
– I co? Nabrał się?
Prostuję się i maskuję uśmiech.
– Nie musiał. To akurat była prawda. Kosz był wyłączony z użytku na kilka dni, a on najwyraźniej nie czyta żadnych tabliczek. Miał za to niezłą pamiątkę na spodenkach, gdy zszedł. Pech chciał, że nie miał się w co przebrać i paradował z takim czerwonym śladem na tylnej części ciała. Dodatkowo wuefista odnotował brak stroju zmiennego.
Nauczycielka śmieje się tak głośno, że aż zaraźliwie. To chyba pierwszy raz dzisiaj czuję radosne wibrowanie w żołądku i również zaczynam się śmiać.
Dopiero po chwili, gdy kobieta wychodzi, wyjmuję z podręcznej torby list, który znalazłem rano na stole. Był zaadresowany do mnie, więc domyślam się, że napisała go Natalia. Nieco zdziwiła mnie to forma komunikacji, ale w ostatnim czasie moja żona w ogóle dziwnie się zachowuje, więc chyba powinienem przywyknąć.
Już chcę otworzyć kopertę, gdy do pokoju nauczycielskiego wchodzi Amadeusz, wysoki brunet z poczuciem humoru wielkim jak cała ta szkoła. Jest też najbardziej szczery i kreatywny z naszej językowej ekipy, dlatego uczniowie tak bardzo go lubią. Zresztą nie tylko oni. Amadi jest prawie najbliższą mi osobą nie tylko w tej placówce, ale i w życiu.
– Co, wreszcie wolne? – pytam, chowając list z powrotem do torby.
– Tak jakby – odpowiada, patrząc na mnie przepraszająco.
Znam to jego spojrzenie zbyt dobrze, by wiedzieć, że za chwilę poprosi mnie o jakąś niebywale ważną przysługę. Sprawę życia i śmierci, jak zwykł to nazywać.
– Słuchaj, Dorian, wiem, że dziś masz jedyny wolny dzień od popołudniowych zajęć, ale czy wyjątkowo zastąpiłbyś mnie w szkółce językowej? Mam prawdziwe urwanie głowy.
Nabieram powietrza i przywołuję w głowie wszystkie powody, dla których nie mogę się zgodzić.
– Sorry, stary, ale nie tym razem. – Kręcę głową.
– Dorian, to naprawdę ważne. Moja teściowa trafiła do szpitala, a Alina jest w potrzasku. Muszę być przy niej, jakoś ją wesprzeć, były z matką naprawdę blisko. To wyjątkowa sytuacja.
Drapię się po szyi i gubię jego spojrzenie. Szczerze mówiąc, jestem już zmęczony i ostatnie, o czym marzę, to zastąpienie go na popołudniowych zajęciach. Trudno jednak obojętnie przejść obok faktu, każdy grosz może nam się przydać. Ostatnio wydatków mamy coraz więcej, a raczej nie mogę liczyć na awans mojej żony. Być może nadgodziny byłyby dobrym rozwiązaniem.
Wzdycham.
– Te grupy są mniej wymagające niż twoje zaawansowane. Poza tym dzieciaki cię uwielbiają. – Zdaję sobie sprawę, że mówi to tylko po to, bym wreszcie pękł.
Siada naprzeciwko mnie przy długim prostokątnym stole i splata dłonie na blacie.
– To jak? – Unosi brwi i uśmiecha się zachęcająco.
– Okej. Niech będzie.
Zważając na fakt, że zajęcia w szkółce językowej rozpoczynają się za nieco ponad godzinę, muszę naprawdę się pospieszyć. Postanawiam zjeść obiad w szkolnej stołówce, a potem pojechać do domu po materiały, z których korzystam podczas pracy. Przez całe to zamieszanie do mojej świadomości przebija się myśl, że miałem coś jeszcze do zrobienia, ale jedyne, na czym mogę się teraz skupić, to tykające wskazówki zegarka na moim nadgarstku.
Znalezienie wolnego miejsca parkingowego pod naszą kamienicą nie jest łatwe. W godzinach popołudniowych zwykle graniczy to z cudem. Na szczęście, po kilku nerwowych minutach wreszcie udaje mi się upolować skrawek wolnej przestrzeni.
Wbiegam na piętro i wsadzam klucz do zamka. Okazuje się, że drzwi wcale nie są zamknięte, ale kiedy przekraczam próg, nie słyszę głosów dziewczynek. Zaglądam do salonu, w którym zauważam siedzącą w fotelu Natalię. Trzyma na kolanach laptopa i chyba jest tak pochłonięta swoimi sprawami, że nawet nie zauważa, kiedy wszedłem.
– Gdzie dzieci? – pytam, stając za nią.
Natalia z hukiem zamyka laptopa i odwraca się w moją stronę, piorunując mnie spojrzeniem. Widząc jej minę, zdaję sobie sprawę, że coś jest nie tak. Mrużę oczy i rozglądam się po pokoju, zupełnie, jakbym mógł znaleźć tam wskazówkę.
– To ja się pytam, gdzie są dzieci! – Natalia wstaje. Przez chwilę po prostu na mnie patrzy, jakby z lekkim niedowierzaniem, aż wreszcie znów się odzywa: – Miałeś je dziś odebrać. Mówiłam, że zostanę dłużej w pracy.
Zerkam na zegarek.
– Ale nie zostałaś – zauważam.
– Nie zostałam, ale miałam… Dlatego prosiłam ciebie, żebyś je odebrał, byłam przekonana, że to zrobisz, dlatego…
– Chwila – przerywam. – Więc mogłaś to zrobić, ale wolałaś, żebym to ja leciał na łeb na szyję, żeby odebrać dzieci, mimo że nie wiem, jak się dzisiaj nazywam?
Obchodzi fotel i staje teraz blisko mnie. Wygląda naprawdę groźnie, ale szczerze mówiąc, nie robi to na mnie wrażenia.
– Zamiast się kłócić, może po prostu po nie pojedź. Zaraz zamykają przedszkole – wtrąca kąśliwie.
– Nie mogę – mówię krótko.
– Jak to nie możesz?
Teraz to ja krzyżuję ramiona na piersi i przechylam głowę.
– Mam obowiązki. Pracę. Muszę dziś zastąpić Amadeusza.
Natalia prycha. Widzę pogardę malującą się w jej oczach. Po chwili jedynie kręci głową, uśmiecha się gorzko, jakby w reakcji na swoje myśli. Nic nie mówi. Wymija mnie i chwyta za torebkę leżącą na szafce w przedpokoju.
– Jeśli znajdziesz kiedyś czas, przeczytaj mój list. Być może on rozwiąże nasze problemy. – Słyszę jeszcze, a potem po mieszkaniu rozchodzi się jedynie huk zatrzaskiwanych drzwi.
Wzdycham i masuję palcami skronie. Zerkam na zegarek. Powinienem się pospieszyć z tym pakowaniem.4
NATALIA
Jak zwykle wszystko na mojej głowie. Gdy przyjeżdżam pod przedszkole, na parkingu stoi już tylko jeden samochód. Wiem, że należy do dyrektorki, która musiała zostać z dziewczynkami kilka minut po zamknięciu placówki. Siedzą teraz we trzy na ławeczce przed wejściem i prowadzą ożywioną rozmowę.
– Bardzo panią przepraszam – mówię, gdy tylko jestem na tyle blisko, by mnie usłyszała.
Małgorzata Trzebnicka zawsze była dla mnie życzliwa i uprzejma, a to sprawia, że czuję jeszcze większy wstyd. Może gdyby na mnie naskoczyła, powiedziała, że jestem nieodpowiedzialna i wiecznie spóźniona, miałabym pretekst, by również wyładować swoją frustrację. Teraz jednak, gdy widzę jej jasny uśmiech i różowe policzki, nie potrafię zmusić się do wypowiadania tych wszystkich absurdalnych argumentów, które układałam w głowie podczas jazdy.
Podbiegam do dziewczynek i na powitanie całuję je w czółka. Kucam, żeby się z nimi zrównać, i staram się uśmiechnąć.
– Już jestem, moje księżniczki. Możemy wracać – mówię czule.
Magda patrzy na mnie, a potem przenosi wzrok na Trzebnicką. Kobieta jest dużo starsza ode mnie, a mimo wszystko z jej spojrzenia biją taki wigor i energia, że nawet ja z chęcią spędziłabym z nią więcej czasu.
– Mamusiu, ja nie cem z tobom wracac – jęczy Magda. – Ciocia Gosia jest fajna.
Staram się stłumić powiększającą się w moim gardle gulę. Mieszankę poczucia winy i rozpaczy na myśl, że córki nie cieszą się na mój widok. Że nigdy nie poświęcam im tyle uwagi, na ile zasługują. Że nie biegną do mnie z wyciągniętymi rączkami jak inne dzieci i nie wieszają mi się na szyi, wołając „mama”. Widziałam takie scenki wielokrotnie, gdy przyjeżdżałam po córki.
– Musi pani bardzo dużo pracować, pani Sokolik – zauważa Trzebnicka.
Jej głos nie jest oskarżycielski, powiedziałabym nawet, że słychać w nim wyraźne nuty współczucia, których do siebie nie dopuszczam.
– Cóż, ja… – Wstaję powoli i odchrząkuję. Spoglądam w jej oczy i czuję, że każdy mój argument i słowo wypowiedziane na swoją obronę są bez sensu.
– Czy wszystko w porządku? U pani, u dziewczynek? – pyta kobieta.
Wypuszczam z ust powietrze, a moje barki zdają się uginać pod ciężarem odpowiedzi.
– Ostatnio… mamy sporo na głowie. To dlatego dziś przyjechałam po nie tak późno. Nie dogadaliśmy się z mężem w kwestii odbioru dziewczynek – mówię cicho.
– Rozumiem.
– Staram się zapanować nad sytuacją. – Mój głos staje się słaby i kruchy, więc odchrząkuję w nadziei, że to pomoże. – Pomyślimy o pomocy ze strony babci albo o opiekunce. Nie chcę, by dziewczynki wychodziły jako ostatnie, ale też nie mogę zmienić godzin pracy.
Nie wiem, po co właściwie jej to mówię. Być może chcę usprawiedliwić fakt, że notorycznie się spóźniam, albo może to, że dziewczynki nie reagują entuzjastycznie na wieść o powrocie do domu.
Kobieta wskazuje na ławkę.
– Czy ma pani chwilę? – pyta.
Potakuję. Trzebnicka zawsze była dla mnie serdeczna i może właśnie to sprawia, że instynktownie jej ufam.
Siadam i biorę na kolana Martę. Córeczka szybko zeskakuje i już biega po niewielkim placu. Magda dołącza do niej, a po chwili zaczynają też śpiewać i tańczyć.
Dyrektorka siada obok mnie.
– Mam jednego syna – zaczyna. – Wyjechał do Warszawy, został programistą. Wiele się nauczył, pracował w bardzo prestiżowych firmach.
Nie wiem, po co mi to mówi, ale postanawiam jej nie przerywać.
– Kiedy był małym chłopcem, nieźle dawał nam popalić. Mieliśmy przez to z mężem kryzys za kryzysem. Myślałam wtedy, że nikt tego nie zrozumie.
Przenoszę spojrzenie na dziewczynki, które zajęły się zrywaniem dmuchawców rosnących obok naszej ławki. Śmieją się przy tym i obsypują się trawą.
– Co ma pani na myśli? – pytam.
– Jako dyrektorka placówki, interesuję się tym, co dzieje się w domach naszych podopiecznych. Kiedy dziewczynki nie chcą wracać albo mówią, że rodzice się nie lubią, zwykle staram się porozmawiać o takiej sytuacji z jednym z nich. Czasem to tylko dziecięca wyobraźnia, a czasem powód do tego, by przyjrzeć się sprawie uważniej. Jakie są pani relacje z ojcem dzieci?
Wzdycham, tłumiąc złość. Pomimo całej mojej sympatii do Trzebnickiej nie mam zamiaru rozmawiać z nią o relacji z mężem.
– Oboje mamy ostatnio więcej stresów… Być może trochę odbija się to na córkach – rzucam wymijająco.
– Wie pani… – ciągnie Trzebnicka. – Teraz są bardzo dobrzy psychologowie i terapeuci. Mój syn wraz z żoną postanowili wrócić do rodzinnego miasta. Tutaj rozkręcić własne biznesy. Tempo życia w Warszawie jest dla nich zbyt szybkie. Ale do rzeczy… – Uśmiecha się nerwowo. – Synowa właśnie otworzyła prywatny gabinet na obrzeżach miasta. W Warszawie była bardzo chwaloną psychoterapeutką.
Potakuję z uznaniem, bo chyba tego ode mnie oczekuje dyrektorka.
– To niesamowite, jak wielu parom pomogła – stwierdza, jakby mówiła sama do siebie, a potem na mnie zerka. – Wie pani, pani Sokolik, terapia małżeńska czasem potrafi zdziałać cuda. Skoro przeżywacie trudny czas, być może warto byłoby się na nią zdecydować.
Splatam dłonie na kolanach, a potem zawieszam na nich spojrzenie.
– Pani Małgorzato, bardzo doceniam pani chęć pomocy, ale… – Podnoszę wzrok i patrzę na jej łagodną twarz. – Poradzimy sobie.5
DORIAN
Jest po osiemnastej, gdy opadam na ławkę przed budynkiem szkoły językowej. Czuję się, jakby przejechał po mnie walec, a mój brzuch wydaje serię miarowych dźwięków, które uparcie ignoruję.
Dopiero teraz znajduję chwilę, by sięgnąć do torby po list. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty zgadywać, co mogła napisać moja małżonka. To może być wszystko – od listy spraw do załatwienia po listę pretensji albo nawet miła niespodzianka, jak prezent na urodziny, które mam dopiero pod koniec roku.
Potem przypominam sobie jej ostatnie słowa, zaraz… czy ona nie wspominała, że ten list rozwiąże nasze problemy?
Wyjmuję papier i go rozkładam.
Wielokrotnie próbowałam znaleźć czas i odpowiednią okazję na to, by szczerze z Tobą porozmawiać… Niestety, ilekroć zaczynałam, kończyło się to sprzeczką lub cichymi dniami.
Dorian, nie chcę już dłużej dusić się w tym związku. Oczekiwać na zmiany, które nie nadchodzą, i lepsze momenty, których jest jak na lekarstwo. To za mało. Za mało w tej relacji jest nas, rozmów i starań. Za mało miłości… a mówiąc szczerze, z mojej strony wcale jej nie ma. Nie wiem, czy kiedykolwiek była.
Przepraszam, ale nie chcę już tego ciągnąć, nie kocham Cię.
Mam nadzieję, że zgodzisz się rozwiązać to z klasą, bez utrudnień, bez awantur, by nie odbiło się to na córkach.
Tak, mam na myśli rozwód.
Natalia
– Chyba powinieneś zwolnić – słyszę pełen dezaprobaty głos, gdy wypijam duszkiem postawione przede mną piwo.
Amadeusz, do którego przed chwilą przyjechałem, ugościł mnie pomimo późnej pory. Powiedział nawet, że mogę zostać, jak długo zechcę, bo jego żona położyła się wcześniej spać.
– Dzięki, że mogłem wpaść – rzucam i wycieram dłonią wilgotne od piwa wargi.
– Stary, przysługa za przysługę. – Puszcza do mnie oko, ale mnie nie jest do śmiechu. – To teraz mów, z czym przyjeżdżasz do mnie wieczorem po całym dniu pracy. Coś się wydarzyło na zajęciach?
Rozmawiamy niemal szeptem, a i tak nasze głosy niosą się po jego dużej kuchni, której zawsze mu zazdrościłem. Ten piękny dom odziedziczył po dziadkach, a przynajmniej tak mi powiedział. Wzdycham na myśl, że jedyne, co ja mogłem zaoferować rodzinie, to małe mieszkanie w jednej z zimnych kamienic, które jako jedynak dostałem w spadku po rodzicach.
– Natalia – mówię cicho. – Natalia chce rozwodu.
Dopiero teraz Amadeusz poważnieje. Z jego twarzy znika rozbawienie, a pojawia się niedowierzanie.
– Co ty gadasz, stary? Jak to rozwodu? Macie dwie wspaniałe córki, stabilną pracę, dach nad głową i mnóstwo planów na przyszłość! Czy nie to mówiłeś mi kilka miesięcy temu?
Kręcę głową, jakbym mógł w ten sposób wszystko mu wyjaśnić.
– To nie była prawda. Od dawna nam się nie układa. Nigdy jednak nie spodziewałem się, że Natalia się zdecyduje na coś takiego… że zażąda rozwodu.
– I co masz zamiar zrobić?
Amadeusz przygląda mi się badawczo, na co prycham bez cienia rozbawienia.
– Jak to co? Mam walczyć o coś, czego tak naprawdę nie ma? Napisała mi w liście. Nie kocha mnie. Więc o co mam walczyć, Amadi? O co?
Unoszę się gniewem, mimo że do tej pory tłumiłem go w sobie. Przez cały ten czas. Nie tylko przez te kilka godzin, ale i dni, tygodni, miesięcy. Zawsze starałem się być opanowany. Zawsze starałem się nie okazywać burzy, jaka we mnie szaleje. Ale dziś czuję, że tracę kontrolę.
Patrzę na pusty kufel. Od środka rozgrzewa mnie już ciepło, ale moje serce zdaje się skute lodem.
– W każdym razie, nie będę tego ciągnął. Jeśli ona nie wykazuje chęci, jeśli skreśliła mnie już dawno temu… a żadne deklarowane uczucie z jej strony nie było prawdziwe, to nie ma sensu. A to boli najbardziej, wiesz?
Amadeusz nachyla się nad stołem, opuszcza barki w tak dobrze znanym mi wyrazie bezradności. Długie milczenie zawisło między nami niczym pajęczyna utkana z żalu i pustki. Obaj nie jesteśmy w stanie wycisnąć ani jednego słowa, które mogłoby coś zmienić, ułatwić.
– Nie chciałem psuć ci wieczoru – mówię wreszcie.
Amadeusz kręci głową.
– Daj spokój, do kogo innego miałbyś z tym pójść?
Wiem, że ma dobre intencje, ale mówiąc to, sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Uświadamiam sobie, że naprawdę nie mam do kogo pójść. Nie mam z kim podzielić się swoimi myślami. Jak wyrzucić z siebie całe to rozgoryczenie, złość, poczucie niesprawiedliwości i strach?
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę o jego teściowej. O tematach związanych z pracą, uczniami. O wszystkim, byle nie wracać do mojej sytuacji i pytania: „Co teraz będzie?”.
W końcu dzwonię po taksówkę, choć wcale nie jestem pewien, czy w ogóle chcę wracać do domu. Ale co innego miałbym ze sobą zrobić?