- W empik go
Nie było nas był las: powieść - ebook
Nie było nas był las: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 401 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W niedzielę, o wpół do ósmej rano, Lipecki wyjechał z Warszawy na wieś do swoich krewnych, państwa Sieszyńskich, u których spędzała wakacje jego żona z dzieckiem.
Mała Wola (tak się nazywał folwark) była resztką wielkopańskiej rezydencji, i pozostały jej pałac i ogród, nieproporcjonalne do rozmiarów posiadłości.
Pałac był mocno zrujnowany, ponieważ Sieszyńscy, wciąż myśląc o zmianie folwarku na inny, nie chcieli go restaurować. Ogród był również zapuszczony, i to nadawało całej siedzibie trochę romantyczny charakter. Jedynym człowiekiem w rodzinie, który uwielbiał z tego powodu Małą Wolę, był Lipecki. I marzył o tem, żeby ją odkupić od Sieszyńskich.
Narazie jednak był to projekt jeszcze dość daleki, ponieważ Lipecki, zrujnowany doszczętnie przez wojnę, dorabiał się na nowo majątku. I to uspokajało panią Lipecką, która nie podzielała wcale zachwytów męża nad romantycznym urokiem Małej Woli i nabycie jej przez szwagra usprawiedliwiała tylko rzeczywiście wyjątkową okazją. Poprzedni właściciel miał zahipotekowany na Małej Woli posag siostry i, będąc zadłużony po uszy, musiał nagwałt folwark sprzedać, żeby ją spłacić.
Dla Lipeckiego Mała Wola, poza ponętą własnego kawałka ziemi, przedstawiała jeszcze pewien symbol. Z zawodu inżynier, w duszy uważał się za poetę i artystę. Jedna z szuflad jego biurka, zarzuconego wyliczeniami i planami, kryła całe stosy literackich rękopisów. Były to młodzieńcze utwory, pisywane w gimnazjum i na politechnice. Później Lipecki nie miał już czasu na literaturę, ale, minio że wszedł w zupełnie inną sferę zajęć i myśli, nie rezygnował z młodzieńczych marzeń. Wciąż widział przed sobą taki moment w życiu, kiedy będzie mógł porzucić inżynierję i swobodnie się już oddać pracy, do której czuł się stworzony. I ta wymarzona przyszłość łączyła mu się zawsze w myślach z obrazem Małej Woli.
Marzenia te jednak nie przeszkadzały mu zajmować się interesami trzeźwo i umiejętnie.
Dwugodzinna podróż w upał, w przepełnionym pociągu, była istną męką, i Lipecki wysiadł z wagonu z rozkosznem uczuciem ulgi. Na peronie czekał na niego Jędraszek z boną, panną Eugenją. Malec stał z nachmurzoną buzią, zły widocznie, że go bona trzymała za rękę. Zobaczywszy ojca zdaleka już opowiadał:
– Wie tatuś, podkuli kobyłę na lewą nogę. Jak ją Józef prowadził, tak skakała, tak skakała!
I mówiąc to, sam podskakiwał z roziskrzonemi radośnie oczyma.
Natem zresztą zakończyło się jego zainteresowanie przyjazdem ojca. Pochłonęła go stokroć ważniejsza sprawa: żeby wracać do domu na koźle, obok Józefa. I, gdy go tam usadowiono, odrazu, nim jeszcze konie ruszyły, zaczął wykrzykiwać cienkim głosikiem:
– Nabok, nabok!
Lipecki kazał Józefowi malca objąć wpół i zwrócił się do bony:
– Cóż tu słychać?
Panna Eugenja przybrała tajemniczy wyraz twarzy.
– Ach, takeśmy się nastraszyli wszyscy wczoraj, że ja całą noc oka zmrużyć nie mogłam.
– A cóż się stało?
– Bandyci napadli na dwór. Lipeckiego aż podrzuciło na siedzeniu.
– Na Małą Wolę?!
– Ach, nie. Co też pan mówi! Jakby na nasz dwór napadli, to jabym z samego strachu umarła.
Józef, którego dochodziła ta rozmowa, odwrócił się na koźle z wyrazem złośliwej uciechy w oczach.
– Pannie Eugenji to już się odrazu bandyci przywidzieli. Żadnego napadu nie było. Ukradli tylko we dworze w Żabiej Woli wieprzaka i rządca się z karabinka ostrzeliwał. Dużo im tam zrobił!
Panna Eugenja zaczęła gwałtownie protestować, powołując się na świadectwo jakiegoś Moszka, który rano był we dworze, i Franciszkowej z Żabiej Woli, ale Józef odwrócił się manifestacyjnie, przygarbił na koźle i zaczął cmokać na konie, zlekka dotykając ich grzbietów batem, co na piaszczystych polskich drogach stanowił umówiony symbol między woźnicą a szkapami. Rozentuzjazmowany powożeniem Jędraszek trzymał kurczowo koniec lejców i naśladował, jak mógł, cmokanie Józefa.
Panna Eugenja czuła się trochę skompromitowana i, pragnąc zatrzeć nieprzychylne wrażenie, jakie w Lipeckim mogło wzbudzić to, że go niepotrzebnie nastraszyła, zwróciła się do malca:
– A powiedz tatusiowi, żeś się kąpał w rzece.
– Kąpałeś się? – zapytał Lipecki. Jędraszek uroczyście skinął głową.
– Kąpałem. W morzu. Pływałem… – odpowiedział, odwracając się do ojca.
– To ty umiesz pływać? – roześmiał się Lipecki.
– Zająca widziałem – ciągnął Jędraszek, który nie uważał, aby odpowiedzi musiały mieć koniecznie logiczny związek z pytaniami. – Psy go goniły za ogrodem. Ale nie dogoniły.
– Nabok, nabok! – wykrzyknął nagle, ujrzawszy jakąś dziewczynę, która szła ścieżką wzdłuż drogi.
I znów pochłonęło go powożenie. Nie słuchał ojca, który próbował go zagadać, i z najzupełniejszą obojętnością przyjął takie nowiny, jak przywiezienie ciastek i zielonej polewaczki.
– Ależ upał! – odezwał się Lipecki, zsuwając kapelusz na tył głowy.
Patrząc przed siebie, miało się wrażenie, że powietrze drży. Rozgrzanym koniom powystępowały na sierści ciemne plamy. Minęli nieruchomy wiatrak i zbliżali się do rzadkiego sosnowego lasku, który rósł wzdłuż drogi. Według okolicznej legendy, był tam kiedyś cmentarz, i zawsze w tem miejscu konie jakoby się płoszyły. Powtarzano to i wierzono, mimo, że konie przechodziły jak najspokojniej. Ale, że Józef podlegał też urokowi opowieści, więc poruszył się na koźle i ujął mocniej lejce.
Za laskiem kończył się piach i dalej do samego dworu prowadził wąski, bity gościniec, wysadzony po obu stronach wierzbami. Konie ruszyły szybciej i, mimo protestów Jędraszka, Lipecki zdjął go z kozła, bojąc się, żeby malca nie uderzyły gałęzie, przed któremi raz po raz trzeba było schylać głowę. Jędraszek marszczył się już do płaczu, ale ojciec przebłagał go zapewnieniem, że wystrzeli przy nim z dubeltówki. Wreszcie bryczka zaturkotała na mostku. Nadpróchniałe deski, jakby na znak powitania gości, zaczęły podskakiwać w górę i przez resztki starej bramy, z której zostały tylko dwie kolumny z jednym nadtłuczonym wazonem, wjechano na dziedziniec.
Na tarasie ukazała się pani Marja Lipecka. Była to wysoka, sztucznie wychudzona jasna blondynka z żółtawemi i wiecznie zmrużonemi, jak u kota, oczami. Usta miała wąskie, za długi nos i ostre drobne zęby, które nadawały jej twarzy trochę drapieżny wyraz. Mimo tych szczegółów, można ją było zaliczyć do kobiet bardzo przystojnych. Ubrana była z niesłychaną elegancją, starannie zaondulowana i wywierała wrażenie żywego modelu z pierwszorzędnego magazynu mód.
Gospodarzy nie było w domu, ponieważ wyjechali na kilka dni w Radomskie, na ślub kuzynki Sieszyńskiego. Lipecki wszedł za żoną do wielkiej pałacowej sieni, którą zamieniono na letnią jadalnię. Ściany były ubrane rogami, nad drzwiami wisiał olbrzymi łeb dzika, nadjedzony przez mole, a w kącie pod ścianą stał wielki bilard, zastępujący podręczny stół przy kredensie. W kilku miejscach wisiały, poprzyczepiane do rogów, wąskie paski papieru z lepem, czarne od much. W całym pokoju unosiła się woń miodownika, którego wielki pęk stał w glinianym wazonie na stole. Pani Marja, połyskując prześlicznie wypolerowanemi paznokciami, rozwijała przywiezione przez męża pakunki. Lipecki opowiadał żonie warszawskie nowiny.
– Z Ostjanowiczem się widziałeś? – przerwała mu nagle.
Ostjanowicz był wiceministrem, i Lipecki spodziewał się przez jego wpływy dostać bardzo korzystną rządową robotę.
– Jutro się zobaczę.
– Ach, to tylko na dziś przyjechałeś?
– Przez Ostjanowicza muszę wracać do Warszawy. Inaczej posiedziałbym do czwartku. Ale Ostjanowicz wyjeżdża.
– I dostaniesz tę robotę? Lipecki uśmiechnął się ironicznie.
– Jacy to są ludzie jednak. Wczoraj telefonowała do mnie matka Ostjanowicza. Ma jakąś protegowaną biedną panienkę, podobno z bardzo dobrej rodziny, i szuka dla niej posady.
– Biedne panienki, które szukają posad, mają przynajmniej tę zaletę, że zawsze pochodzą z dobrych rodzin.
– To prawda – odparł Lipecki, zapalając papieros. – No, i wklepała we mnie tę swoją protegowaną. Przyjąłem ją.
Pani Marja zmrużyła oczy z niezadowoleniem.
– Jak kontrakt podpiszesz, to będziesz jej się mógł pozbyć.
Lipecki machnął ręką.
– Ach, gdybym i rok miał ją trzymać, to mi się opłaci. A czułem, że matce Ostjanowicza niesłychanie natem zależy.
– Łatwo jest być filantropką z cudzej kieszeni.
– Szkoda, że na moją padło. Przecież udałoby jej się bez trudu wpakować przez syna tę swoją panienkę do ministerjum. Ale nie mogłem odmówić. Ostjanowicz bardzo matkę kocha, i wiem, że mu to zrobi przyjemność.
Podano tłustą, białą kawę ze świeżo upieczonym plackiem, który się, według pani Lipeckiej, wyjątkowo kucharce nie udał. Zaraz po śniadaniu małżonkowie się rozeszli. Pani Lipecka nie lubiła upału, a Lipecki był spragniony powietrza. Poszedł szukać syna i znalazł go przy psiej budzie. Panna Eugenja w ponsowej chusteczce na głowie, na znak wiejskości, napróżno starała się Jędraszka odciągnąć od gromady małych szczeniąt, pełzających po ziemi.
– Tatusiu, tatusiu, jakie Muszka ma przecudowne malutkie ciucie. Prawda, że pojadą wszystkie z nami do Warszawy? – zaczął wykrzykiwać Jędraszek, czepiając się Lipeckiego za nogę. – Prawda, że pojadą?
Mój tatusiu, mój srebrny, mój złoty, mój pozłacany… Lipecki przyrzekł mu to solennie.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Małżeństwo Lipeckich było ideałem szablonu. Lipecki poznał swoją żonę na publicznym balu dobroczynnym, na którym był jednym z gospodarzy; wywarła na nim silne wrażenie, w należytym terminie się oświadczył i, po trzech miesiącach konwencjonalnego narzeczeństwa, wziął ślub.
I ani razu nie przyszło mu na myśl, że to wszystko było typowo burżuazyjne, chociaż, gdyby szło o kogo innego, tak właśnie ze szczerą pogardą określiłby tego rodzaju małżeństwo. Ale w stosunku do siebie szablon uważał tylko za przypadkowy pozór, pod którym kryło się coś oryginalnego i niezwykłego. Tem czemś była, w jego mniemaniu, niepospolitość duchowa, zarówno jego, jak żony. W owych czasach, od których go już dzieliło piętnaście lat, wszystkie uczucia Lipeckiego ulegały pewnej artystycznej stylizacji, i to w sposób daleko silniejszy, niż uświadamiał sobie nawet dziś, kiedy zdawało mu się, że już widział trzeźwo i dokładnie egzaltację dawniejszych przeżyć. Pani Marja, kiedy ją poznał, pociągnęła ku sobie naprawdę, ale zakochał się może raczej w fantastycznej literackiej postaci, jaką stworzył w wyobraźni. Jej chłód i skrytość brał za oznakę pewnej tajemniczości, pod ktorą ukrywały się duchowe głębie. A gdy się te głębienie objawiały, miał wytłumaczenie w przyrównywaniu natury żony do zagadkowości sfinksa. Rozczarowanie przyszło łagodnie, drobnemi dozami i nie sprawiło już Lipeckiemu najmniejszej przykrości, bo równocześnie życie ich ulegało ewolucji i weszło w fazę przyjaznego stosunku, w którym nie było miejsca na gwałtowne czucia. Cenił w swojej żonie wysoce lojalną i wzorową towarzyszkę, staranną panią domu, rozsądną doradczynię, i sprawiało mu to przyjemność, że powierzchownością i zachowaniem dobrze reprezentowała jego nazwisko. Pani Marja była typem zimnym, wyrachowanym i nie postępowała nigdy bez namysłu i bez pewnej metody. Pożycie jej z mężem cechowała również konsekwentna metoda. Była zawsze trochę salonowa i przestrzegała usilnie pozorów etykiety i estetyki, zaniedbywanej w większości małżeństw. Lipecki zdawał sobie z tego sprawę i wysoce to w żonie cenił. Ponieważ była przystojna i nadzwyczaj dbała o swoją powierzchowność, więc cieszyła się dość znacznem powodzeniem i lubiła nawet flirtować, ale nigdy nie przybierało to rozmiarów, któreby mogły zaniepokoić jej męża.
W dziesięć lat po ślubie przyszło na świat dziecko. Pani Marja, która się długo broniła od macierzyństwa, stała się, niespodziewanie dla siebie i otoczenia, najżarliwszą matką. Syn zacieśnił chłodniejące trochę małżeństwo. Nietylko dla egzaltowanego wciąż jeszcze w głębi duszy Lipeckiego, ale i dla patrzącej chłodniej i trzeźwiej na uczucia pani Marji, stało się jasne, że nikogo bardziej i namiętniej niż syna kochać nie potrafią.
Jędraszek łączył w sobie najszczęśliwsze podobieństwo do ojca i do matki. Lipecki był dość wysoki, szczupły, miał cienkie wiązania, trochę spadziste ramio – na, bujne włosy i jasne, marzycielskie oczy. Twarz cechował ten wyraz szlachetności, jaki się widuje staroświeckich portretach i fotografjach. Gdyby w chudł i zapuścił brodę, byłaby to twarz proroka, alt ascety. Jędraszek odziedziczył po ojcu cienkie kości budowę czaszki i duże marzycielskie oczy, a po mat' niesłychanie jasną czuprynkę, białą cerę i drobne, ostre zęby. Dzięki takiemu połączeniu podobieństw, małe który był śliczny, zaspokajał swoją urodą ambicje obojga rodziców.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Ludzie, znający obyczaje letnisk podmiejskich, wiedzą, iż przymknięte okiennice w pokojach małżeńskich w niedzielę po południu są nieomylnym znakiem iż mąż przyjechał tylko na jeden dzień i nie ma zamiaru nocować. Za temi przymkniętemi okiennicami żony zabezpieczają mężów od pokus samotności w mieście, a mężowie, którzy w większości wypadków woleliby korzystać ze świeżego powietrza, nie protestują, prze poczucie obowiązku i dla świętego spokoju. To letniskowe prawo działało i w Małej Woli. Kiedy po obiedzie Lipecki kończył palić na tarasie cygaro, pani Marja bez najmniejszego zachwytu zaproponowała mu wypoczynek. Z takim samym brakiem zachwytu Lipecki poszedł za żoną do sypialni. Na szczęście ta ochrona nierozelwalności małżeństwa nie zajęła im zbyt wiele czasu. Niebawem Lipecki, siedząc na ławce przed tarasem, zapalał nowe cygaro, a pani Marja, kładąc zpowro – tem suknię, doznawała tej przyjemności, jaką daje spełniony obowiązek.
Lipeckiego ogarnęła senna cisza gorącego niejednego popołudnia. Rzucił cygaro i przestał myśleć idąc od domu przecinał ostrą linją kwietnik, który z drugiej, osłonecznionej połowie zdawał się aż płonąć barw. Zdaleka zamigotał nagle biało ubrany Jędraczek, i na tle zielonych krzewów wydał mu się podobny olbrzymiego kwiatu. Napełniło go to tkliwą rozkoszą. Wstał i poszedł w głąb ogrodu. Między owocowemi kwaterami, wśród gąszczu zdziczałych malin znajdowała się sadzawka, ujęta niegdyś w kamienne obramowanie. W szczelinach między kamieniami rosła trawa i zielsko. Lipecki zatrzymał się i patrzył na gładką powierzchnie wody, której od czasu do czasu dotykały całemi piersiami przelatujące jaskółki. Zatracił poczucie rzeczywistości i stał się jakby cząstką tego, co go otaczało. Drgnął, usłyszawszy głos panny Eugenji.
– Proszę pana! Proszę pana!
– Jestem – odkrzyknął Lipecki. – A co?
– Pan Bystrzyński przyjechał.
Po twarzy Lipeckiego przebiegł grymas niezadowolenia. Nie dlatego, żeby Bystrzyńskiego nie lubił, Przeciwnie. Uważał go za jednego z najmilszych ludzi, takich znał i odnosił się do niego zawsze z całą serdecznością. Ale poprostu dzisiejszego popołudnia nie był w nastroju do rozmowy. Ociągając się, poszedł za panną Eugenją w stronę domu. W grabowym szpalerze, którym już nie było słońca, spotkał żonę, idącą ku temu z Bystrzyńskim. Pani Marja miała wyraz twarzy, jak na raucie. Bystrzyński, ubrany w spodnie do konnej jazdy, śmiał się i opowiadał jej coś z ożywieniem. Zobaczywszy Lipeckiego, zawołał wesoło:
– Pan pewno spał gdzieś w krzakach. Ale to pani Marja kazała pana obudzić. Na długo pan przyjechał?
– Wieczorem muszę wracać – odparł Lipecki, zapominając odrazu na widok Bystrzyńskiego o odruchu niezadowolenia, jakiemu uległ przed chwilą.
– Posiedziałby pan dłużej. Obejdą się bez pana w Warszawie, a teraz tak cudownie na wsi.
– Nie potrzebowałby mnie pan namawiać – odpowiedział Lipecki – ale mam bardzo ważne sprawy jutro.
– Jutro? W poniedziałek? Najferalniejszy dzień w tygodniu. Mnie się tylko to udawało, co zaczynałem w piątek.
– Mój mąż oświadczył mi się w piątek – wtrąciła pani Marja, która, jak prawie wszystkie kobiety, nawet najzimniejsze, miała drażniącą predylekcję do sentymentalnych wspomnień z własnego życia.
– Ale powziąłem ten zamiar w poniedziałek – odezwał się z lekką ironją Lipecki. Naturalnie nie pamiętał ani w jaki dzień się oświadczył, ani też, kiedy powziął ten zamiar.
Bystrzyński uczuł, że lepiej przerwać tę rozmowę.
– Co ty niesiesz? – zwrócił się do Jędraszka, dźwigającego z ciężkim wysiłkiem jakiś kamień. – Koniecznie muszę go namalować – dodał, głaszcząc malca po głowie.
Bystrzyński był malarzem i od kilku tygodni bawił w gościnie w sąsiednim majątku, Trąbkach, u państwa Dokerów, gdzie malował portret pani domu. Utrzymywano złośliwie, że portret był tylko pretekstem. Lipeccy znali Bystrzyńskiego zaledwie od pół roku, ale poczuli odrazu wzajemną sympatję, i malarz przylgnął do ich domu. Przyjaźnią swoją darzył jednak głównie Lipeckiego tak, że pani Marja zaczęła z czasem odczuwać do Bystrzyńskiego jakby urazę za to, iż za mało okazywał jej względów, jako kobiecie. Tem bardziej, że miał on opinję kobieciarza. Był już dwa razy żonaty. Z pierwszą żoną się rozwiódł, a druga mu umarła.
– Nie wiedziałam, że malowanie portretu tak dużo czasu pochłania – odezwała się z lekką złośliwością. – Od dwóch tygodni siedzi pan już w Trąbkach i dziś dopiero pierwszy raz pan się u nas pokazał.
– Przyznaję, że to świństwo – odparł wesoło Bystrzyński – ale tak te dni jakoś schodzą…
Doszli do domu, gdzie już czekał na nich podwieczorek. Spojrzawszy na zastawiony stół, Bystrzyński chwycił się za głowę.
– Zaklinam państwa, już mnie niczem nie paście.
Lipecki również nie miał ochoty jeść i ofiarą odżywiania padł Jędraszek, któremu zawiązano serwetkę pod brodą i zmuszono, mimo jego najgwałtowniejszych protestów, do wypicia filiżanki mdlącego kakao. Dorośli asystowali przy tej operacji, roztkliwiającej dla rodziców i trochę nudnej dla ich gośca.
Malarz zasiedział się do wieczora. Bawił Lipeckich rozmaitemi wesołemi wspomnieniami ze swej cygańskiej przeszłości.
W ciągu tej rozmowy po raz pierwszy wyczuł, że Lipecka go kokietowała. Zdziwiło go to trochę, ponieważ znajomość ich ułożyła się w pewne, przyjacielskie formy, wykluczające wszelkie próby flirtu. Pod wpływem kokieterji Lipeckiej, automatycznie niejako, wzbudziła się w nim natura kobieciarza i, naśladując panią Marję, trochę zmienił zwykły swój ton. Kokieterja pani Marji pochlebiała jego miłości własnej, ale równocześnie czuł się trochę skrępowany, bo wiedział, że nastrój, jaki się wytworzył między nim a Lipecką, nie mógł ujść uwagi Lipeckiego. Nie domyślał się, że pani Marja, kokietując go w tak jaskrawy sposób, chciała się tylko zemścić na mężu za lekceważącą ironijkę, z jaką się odniósł do jej wspomnienia o oświadczynach. Lipecki jednak, który znał żonę bardzo dobrze i wiedział, jak była pamiętliwa i mściwa, przejrzał odrazu jej grę i nic sobie z kokietowania malarza nie robił. Natomiast budziła w nim pewną niechęć małostkowość żony.
O dziewiątej zajechały konie. Bystrzyński pożegnał się również i czas jakiś towarzyszył konno bryczce Lipeckiego. Rozstali się koło sosnowego lasku, w połowie drogi do stacji. Bystrzyński skręcił w bok i do uszu Lipeckiego dolatywał jeszcze przez kilka chwil tętent ostrego kłusa. Konie wlokły się znów noga za nogą w piachu. Na świecie było szarawo, powietrze zwilgotniało. Lipecki rozglądał się po niebie, na którem tu i owdzie wybłyskiwały pierwsze, ledwo dostrzegalne gwiazdy.
– Zdążymy'? – zwrócił się po chwili do Józefa, bo wydało mu się, że nawet mimo piaszczystej drogi jechali za wolno.
– Co nie mamy zdążyć? Jeszcze pośpieszny nie przeszedł.
Wieczór szybko zapadał. Powiał leciuteńki wiatr i raz po raz uderzał Lipeckiego w twarz falą pachnącego powietrza. Kiedy stanęli na stacji, było już ciemno zupełnie. Do nadejścia pociągu pozostawało jeszcze kilkanaście minut. Lipecki poszedł wzdłuż szyn i, zostawiwszy za sobą mdłe światła stacyjki, znalazł się wśród aksamitnoczarnej nocy. Ogarnęło go wrażenie niewypowiedzianego osamotnienia i odcięcia od świata. Z cichego szumu drzew, z bezmiaru nieba, usianego wielkiemi, prawie złotemi gwiazdami, spływała na niego jakaś tajemnica, wobec której czuł się słaby i bezbronny.
I kiedy tak stał zapatrzony, wydało mu się nagle, że nisko nad ziemią zapaliły się dwie złote gwiazdy. Usłyszał głuchy łoskot pociągu. Gwarny, zatłoczony przedział wagonu, w którym się znalazł po chwili, uprzytomnił mu rzeczywistość.II.
– Jaka ona jednak śliczna – myślał Lipecki, przyglądając się pannie Zofji Zabielskiej, która, pochylona nad biurkiem, pisała długie kolumny cyfr.
Byli sami w biurze. Lipecki, dając pannie Zofji posadę, postawił za warunek, że trzy razy w tygodniu będzie dyżurowała podczas przerw obiadowych, aż do powrotu jednego z urzędników, który był na urlopie.
Panna Zofja siedziała zwrócona do okna i słońce padało na jej pochyloną głowę, zapalając we włosach złotawe blaski i różowiąc delikatną cerę na czole i policzkach. Powieki z olbrzymiemi rzęsami drgały jej od rażącego światła.
– Czemuż ta biedulka rolety sobie nie zapuści? – uśmiechnął się w myśli Lipecki i, zbliżywszy się do okna, opuścił do połowy roletę.
Panna Zofja spojrzała na niego z wdzięcznością prześlicznemi szaro-niebieskiemi oczami.
– O, dziękuję panu dyrektorowi. Namaszczenie, z jakiem darzyła Lipeckiego tym dyrektorskim tytułem, tak go rozbawiło, że z trudem powstrzymał się od śmiechu.
– Nie można pisać, gdy słońce pada prosto w oczy.
– Ja wciąż myślałam, żeby zapuścić roletę, tylko bałam się, że, jak przerwę, to już z temi cyframi nigdy nie dojdę do ładu.
– A cóż pani tak pisze?
– Nie wiem.
– Jakto, pisze pani i sama nie wie, co? Uwaga Lipeckiego przepłoszyła odrazu pannę
Zofję.
– Kazano mi ten papier przepisać, tu były same cyfry, – usprawiedliwiała się, trzymając palec na arkuszu w miejscu, gdzie przerwała pisanie.
– Pisanie cyfr, to bardzo nudna rzecz – podżartowywał dalej Lipecki.
– Praca nigdy nie jest nudna – odparła panna Zofja, ale wyraz jej oczu, które zawsze były jakby pełne śmiechu nie bardzo się godził z tym przykładnym aforyzmem.
– Myślałem, że pani się nudzi w biurze.
– Nie – odparła z wesołym uśmiechem.
– No, a obiady?
– Jadam wieczorem w domu.
– To świństwo jednak, żeby głodzić dziewczynę – pomyślał Lipecki, i ogarnęła go nagle chęć dowiedzenia się bliższych szczegółów o młodej urzędniczce. Dopytywał się więc dalej.
– Gdzie pani mieszka?
– Na Pradze – odparła z takim uśmiechem, jakby to był powód do szczególniejszej radości.
– Czemuż tak daleko?
– Gdzie indziej nie mogłam znaleźć mieszkania. Ale tam bardzo przyjemnie się mieszka. Bardzo lubię jeździć tramwajem przez most. Zawsze patrzę na Wisłę.
– Ale nim pani tym tramwajem dojedzie, to już jest późno na obiad.
– Oh, ja czasami do domu bardzo późno wracam. Lipeckiego trochę niemile uderzyło to zwierzenie.
– A cóż pani robi?
– Najrozmaitsze rzeczy. Dziś także nie jadę prosto do domu. Zaraz z biura idziemy z moją znajomą na zagonki. Prosiła mię, żeby jej pomóc powyrywać zielsko. Bardzo lubię pielenie – dodała z taką lubością, że dla Lipeckiego było to rewelacją, ponieważ nie przypuszczał, że można się entuzjazmować pieleniem.
– A gdzie panie zajmują się tem pieleniem?
– W alei Trzeciego Maja. Tam są takie zagony dla inteligencji. Nie słyszał pan?
– Ach, owszem… Coś słyszałem.
– To niesłychanie miła praca. Na przyszły rok i ja się muszę zapisać. Moja znajoma posiała sobie trochę marchewki, pietruszki; rzodkiewka jej się nie udała, ale ma cebulę, kilka krzaczków pomidorów, sałatę i nawet trochę rezedy. To ja jej urządziłam ten zagonek, bo ona nigdy w życiu nie była dłużej na wsi i wcale się natem nie zna. Chciała sadzić chryzantemy. Wyperswadowałam jej i jest mi bardzo wdzięczna, bo będziemy miały pożytek. Podzielimy się jarzynami na zimę.
Lipecki słuchał tego opowiadania z uśmiechem. Nowa urzędniczka wydawała mu się coraz sympatyczniejsza. Po kilku minutach rozmawiali już jak dobrzy znajomi. Dowiedział się, że panna Zofja była córką lekarza. Ojciec jej z zamiłowaniem zajmował się medycyną i ogłosił nawet kilka prac naukowych, ale dla matki, która była słabego zdrowia, nie mógł mieszkać w Warszawie i przeniósł się na prowincję, do Zamościa. Umarł przed czterema laty na tyfus, którym się zaraził od chorego na wsi. Matka nie miała sił, żeby się zajmować gospodarstwem, musiała sprzedać posiadłość, jaką mieli w miasteczku, i umarła w półtora roku po ojcu. Panna Zofja została bez środków do życia i przyjechała do Warszawy. Udało jej się dostać posadę, zarabiała nawet dość dobrze, ale potem niespodziewanie ją zredukowano.
– Żeby nie pan, nie wiem, coby się ze mną stało – zakończyła, spoglądając na Lipeckiego z takim wyrazem wdzięczności w oczach, że aż się zmieszał.
I, chcąc to pokryć żartem, odezwał się wesoło:
– Skoro pani ma tyle zajęć, to od jutra zwalniam panią z dyżurów.
W oczach panny Zofji odmalowało się zaniepokojenie.
– Dlaczego, panie dyrektorze?
Lipecki wyczuł w jej tonie, że nie zrozumiała go i już się lęka o posadę. Żal mu się jej zrobiło.
– Należy się pani przerwa obiadowa. Te dyżury były rodzajem próby. Pracuje pani bardzo starannie i mamy z pani w biurze istotną pomoc.
Pochwała wywołała na twarzy panny Zofji gorące rumieńce.
– Bardzo dziękuję, panie dyrektorze. Ale jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, to ja będę dyżurowała. Zawsze przecież coś jest do roboty. Chociażby jakieś listy przepisać.
Lipecki spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Ale ja nie mam prawa pani wyzyskiwać.
– To nie będę zostawała – odparła panna Zofja z takim smutkiem w głosie, że go to zastanowiło. I odezwał się, przybierając trochę ojcowski ton:
– Niech no mi pani powie prawdę. Dlaczego pani nie chce korzystać z tej przerwy?
– Bo, bo… – zająknęła się panna Zofja.
– Niech mi pani mówi szczerze.
Panna Zofja wahała się jeszcze przez chwilę… Ale Lipecki tak ją ujął swoją prostotą, że czuła, jak nabiera do niego instynktownego zaufania. Przytem kobiecą intuicją odgadła w nim bardzo dobrego człowieka. Zdobyła się więc na odwagę i wyznała prawdę. Poprostu nie miała z tym czasem co robić. Jadanie na mieście było za kosztowne… Musiałaby przez dwie godziny spacerować po ulicach…
Lipecki nic nie odpowiedział. Uczuł się wobec jej biedy zupełnie bezsilny. Z wielką ochotą byłby podniósł jej niewielką pensyjkę, jaką otrzymywała w biurze, ale to, ze względu na pozostały personel, było niemożliwe. I pożegnał ją dość pośpiesznie, bo dochodziła trzecia, a nie chciał, żeby urzędnicy, wracający z obiadu, zastali go na rozmowie z piękną panną.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Znajoma, do której szła panna Zofja, była urzędniczką w sądzie. Nazywała się Jadwiga Solnicka. Zofja poznała ją zaraz po przyjeździe do Warszawy, i przylgnęły do siebie, mimo znacznej różnicy wieku. Panna Solnicka miała już prawie pięćdziesiąt lat, a od trzydziestu pracowała po najrozmaitszych biurach, walcząc ciężko o byt, ponieważ ze swoich skromnych zarobków utrzymywała ciotkę i czasami pomagała jeszcze siostrzeńcowi, który chodził do gimnazjum. Była ona tak zahukana przez życie, iż poczucie zależności stało się już w niej niejaką drugą naturą. Z tego powodu od samego początku znajomości, która się miała zmienić w przyjaźń, uznawała Zofję za istotę pod każdym względem wyższą i rozumniejszą od siebie. Z chwilą zaś, gdy panna Solnicka, czepiając się wciąż najrozmaitszych środków samoobrony inteligenckiej przed życiem, wzięła się do uprawy zagonka, jej uznanie dla Zofji zmieniło się w istny kult.
Panna Solnicka zajmowała z ciotką pokój z kuchnią w oficynie jednej z kamienic przy ulicy Świętokrzyskiej.
Pokój, noszący nazwę saloniku, był tak zastawiony najrozmaitszemi gratami, że do chodzenia pozostawały tylko jakieś wąskie przesmyki. Kawałek kuchni między wejściem, a drzwiami do saloniku, odgrodzonem starą zieloną kotarą, nazywał się przedpokojem. Przejście 'przez ten przedpokój wymagało także specjalnego kunsztu, ponieważ drogę zagradzał wielki kosz, w którym na dzień chowano pościel. Dzięki imponującym wysiłkom obu kobiet, w mieszkaniu panowała idealna czystość, a głównym motywem ornamentacyjnym były pudełka po imieninowych cukierkach i cała kolekcja najrozmaitszych kształtów muszel.
Kiedy panna Zofja zadzwoniła, otworzył jej drzwi kuzyn Solnickiej, słuchacz uniwersytetu, Zbigniew Obtulski. Panna Solnicka miała wogóle bardzo liczną rodzinę. Za każdym razem Zofja zastawała kogoś z krewnych. Wszystko to należało do chudej inteligencji, i ulubionym tematem rozmów na wizytach było wyrzekanie, że wśród tak licznych koligacyj nikt nie potrafił utrzymać choć części tego majątku, który według tradycji był niegdyś wspaniały.
Panna Jadwiga była już gotowa do wyjścia. Upychała w niewielkim koszyczku jakieś butelki i paczki, kończąc dysputę z kuzynem.
– Inteligencja powinna się uczyć metod walki od proletarjatu – mówił zmatowanym głosem Obtulski. – Wszelkie polepszenie bytu można sobie wywalczyć tylko siłą i bezwzględnością.
– To racja – przytaknęła ciotka Solnickiej, schorowana staruszka, która się ledwo ruszać mogła. – Gdybyśmy tak, jak Zbigniew mówi, działali solidarnie i bezwzględnie, inaczejby się z nami liczono. Teraz wszystko tylko dla chamów.
Panna Zofja, która już niejednokrotnie słyszała te dysputy, zwróciła się do Obtulskiego.
– Czemu pan się z nami kiedy nie wybierze na nasz zagonek? Mógłby pan sobie na jedno popołudnie zrobić wakacje.
Obtulski potrząsnął przecząco głową.
– Codzień mam lekcje. Teraz nawet w niedzielę.
– No, ale już niedługo. W Zakopanem pan wypocznie.
Obtulski był poważnie chory na płuca i wybierał się na całą zimę do Zakopanego, gdzie miał zapewnione miejsce w Okszy. Dlatego nabrał na wakacje tyle lekcyi ile mógł. Wyglądał jak cień, bo w dodatku głodził się jeszcze, żeby jak najwięcej pieniędzy wziąć do Zakopanego. Panna Zofja współczuła z nim serdecznie i z większym może niepokojem myślała o jego kuracji, niż o sam.
– W Zakopanem to już pan nie powinien nic bić.
– Zacznę się uczyć, bo dotychczas to naprawdę gdy nie miałem czasu. A gdybym jedną, dwie godziny lekcyj znalazł, toby mi także nie zaszkodziło. Przecież właściwie chory nie jestem, tylko trochę osłabiony, więc nadzwyczajnych wypoczynków mi nie potrzeba.
– Możemy iść – odezwała się panna Jadwiga, owinąwszy swój koszyk tak misternie papierem, że zrobił się z niego elegancki pakunek.
Na schodach Obtulski znów wrócił do swego ulubionego tematu.
– My wszyscy mamy za mało egoizmu klasowego.
– Czyż egoizm może co stworzyć? – odezwała się niepewnym głosem Zofja.
Obtulski uśmiechnął się i zwruszył nieznacznie ramionami. W geście tym malowała się bezbrzeżna pogarda dla panieńskiego sentymentalizmu. – Tylko egoizm jest twórczy – dorzucił wyzywająco.
Był podniecony i ciągnęło go do dyskusji. Ale Zofja już nic na jego uwagę nie odpowiedziała, to przecięło rozmowę.
– Stawiam tramwaj! – wykrzyknęła, kiedy wy – leźli przez bramę. – Pan w którą stronę?
– Na Wiejską.
– To doskonale. Jedzie pan z nami. Miłego ma pan ucznia?
– Hebes. Ma trzy poprawki. Syn paskarza Spóźnię się dziś o kwadrans na lekcję.
– Dlaczego?
– Bo wczoraj, jak wychodziłem, zatrzymał mie jego ojciec i kwadrans musiałem z nim rozmawiać.
– To pan to wlicza w lekcję?
– Ma się rozumieć. Ja sprzedaję swój czas. Nie ma sensu, żebym go oddawał za darmo. Gdyby cała inteligencja postępowała tak, jak ja, to nie bylibyśmy wydziedziczeni. Tak, trzeba się od chamów uczyć – ciągnął coraz bardziej podniecony. – Żadnych ustępstw żadnego sentymentalizmu, żadnej delikatności! Do czego mam prawo, to święte! Cały świat może się walić, a ja nie ustąpię!
I, groźnie wymachując pakietem panny Solnickiej, zerwał się z ławki, żeby ustąpić miejsca jakiejś zażywnej, czerwonej jak burak damulce, o wyglądzie, który w żadnym razie nie zdradzał przynależności do inteligencji.
Oczywiście, za bilety zapłacił Obtulski i poprostu się oburzył, gdy mu panna Zofja chciała zwracać pieniądze. Na przystanku, obie panie musiały czekać niego, bo się zamarudził, pomagając wysiadać jakimś babinom, z któremi wdał się jeszcze potem w pogawędkę i udzielał, jak widać było z gestykulacji, objaśnień, tyczących się ulic.
– Jeżeli masz zamiar spóźnić się na lekcję, to może nas podprowadzisz? – odezwała się panna Jadwiga, kiedy podbiegł do nich zziajany.
W tej chwili nawinął się wynędzniały dzieciak, kaleka bez nogi, z paczką gazet. Na nerwowej twarzy Obtulskiego odmalowała się przykrość, połączona ze współczuciem. Wziął gazetę i niedbale machnął ręką, kiedy chłopak chciał mu wydać resztę.
– Dziękuję jaśnie panu hrabiemu – zawołał dzieciak z wyraźną drwiną w głosie.
– Podprowadzisz nas? – powtórzyła panna Solnicka.
Obtulski spojrzał na zegarek.
– I… pójdę punktualnie. Wolę wyjść wcześniej – odpowiedział i puścił się pędem w stronę ulicy Wiejskiej.
– Strasznie mi go żal – odezwała się panna Zofja. – Miły chłopak, a taki chory.
– W Zakopanem wróci do zdrowia – odparła panna Solnicka, która przy całem zahukaniu życiowem była wieczną optymistką.
I, ująwszy Zofję pod rękę, zaczęła ją wypytywać rozmaite szczegóły wiejskiego gospadarstwa. Rozmawiały o tem całemi godzinami. Zofja musiała jej opowiadać, jak się sieje, jak się sadzi, i jak wyglądają rozmaite rośliny. Solnicka słuchała tego z natężoną uwagą i czasami mrużyła oczy, jakby chcąc wywołać wizje tych wszystkich obrazów, jakie kreśliła przed przyjaciółka. Skromny zagonek dla inteligencji obudził w starej urzędniczce nagłą nostalgję za przyrodą, która przez całe życie była dla niej zupełnie martwem pojęciem. Znała kilkanaście gatunków kwiatów, i natem kończyła się cała jej wiedza o roślinności, Kilka gatunków drzew rozróżniała po liściach, ale zupełnie pewna była tylko kasztanów. Teraz ogarnęła ją gwałtowna chęć nadrobienia tego wszystkiego. W niedzielę chodziły razem do Łazienek i tam Zofja musiała jej mówić nazwy rozmaitych kwiatów i traw. Panna Solnicka metodycznie zapisywała sobie to wszystko w notatniku, razem z informacjami, w rodzaju: "długa, wąska", lub "pączki blado różowe, liście ząbkowane po brzegach". Notatnik ten studjowała pilnie przez tydzień, ale niestety na nasępnym spacerze wszystko mieszało się jej w głowie, i Zofja musiała powtarzać na nowo lekcję.
Zagonek, który reprezentował dla panny Solnickiej nieznane i cudne światy, miał mniej więcej dziesięć metrów długości. Na jednym końcu sterczała tyczka z numerem, a z pośród biednej zieleni wystawało kilkanaście patyków z pozatykanemi na nich żółtemi kopertkami od nasion. Wyglądało to razem, jakby jakiś minjaturowy cmentarzyk. Panna Solnicka rozpięła bluzkę pod szyją i nabrała odrazu przedziwnie zamaszystych ruchów. Kapelusz zsunęła na tył głowy, ukazując rzadkie, siwiejące już włosy. Na twarzy jej, zasuszonej, o śpiczastych, ptasich rysach, odmalowało się niesłychane ożywienie. Rozłożywszy chusteczkę na ziemi, uklękła i delikatnie, z wielką ostrożnością, zaczęła rozprostowywać listki jakiejś wątłej roślinki.
– Niech pani wyrywa – uśmiechnęła się Zofja.
– Prawda, to zielsko! – wykrzyknęła panna Solnicka takim tonem, jakby nie zauważyła tego tylko przez jakieś niepojęte roztargnienie.
I dłoń jej jak orkan przeleciała po zagonie, pastwiąc się nad ubożuchną trawką.
Entuzjazm starej panny budził w Zofji politowanie, połączone z roztkliwieniem. Starała się tak dyplomatycznie kierować pracą, żeby Solnicka nabrała przekonania, że staje się znakomitą ogrodniczką.
– Szczęśliwą ręką posiała pani marchewkę – powiedziała. – O, widzi pani, jaka śliczna.
I wyciągnęła z ziemi anemiczny korzonek grubości zapałki.
– To już do domu się przyda – ucieszyła się panna Solnicka, kładąc korzonek na papierku. – Oj, niech mi pani pomoże wstać – dodała, wyciągając rękę do Zofji.
Wątła i nieprzyzwyczajona do pozostawania w skulonej pozycji, odrazu zmęczyła się i zasapała. Po twarzy jej płynęły grube krople potu.
– Muszę chwilkę odpocząć. To świeże powietrze tak rozbiera – dodała tonem usprawiedliwienia.
– Mamy czas – odparła wesoło Zofja, która przez dobre serce gotowa była siedzieć z przyjaciółką aż do wieczora, mimo, że już głód jej strasznie dokuczał.
Panna Solnicka z trudem łapała oddech.
– Ba, żeby to tak na regulówce sadzić, toby inaczej rosło – odezwała się nagle niesłychanie fachowo, mimo, że technika regulówki, którą Zofja wykładała jej przed dwoma dniami, przedstawiała jej się zupełnie mętnie.
I, wypocząwszy, wróciła do swej pracy. Dookoła ciągnęły się szeregi takich samych zagonków. Panna Zofja znała już z widzenia większość osób, które na nich pracowały. Przeważnie były to kobiety. Urzędniczki, nauczycielki, wdowy po rozmaitych inteligentach, wyżółkłe, zmizerowane, zabiedzone. Tu i owdzie plątał się jakiś emeryt. Wyczuwało się odrazu, że nad wszystkimi ciąży, jak zmora, ten pewien poziom sfery, który okupowali niedojadaniem i ciągłym, beznadziejnym wysiłkiem. Każdy kapelusz, każda świeża bluzka kryła w sobie tajemnice genjalnych oszczędności, wykalkulowanych przy bezustannych, męczących rachunkach. Wszyscy pracowali z przejęciem, w nabożnem nieomal skupieniu, szczęśliwi, że udało im się mieć choć złudzenie oderwania od pospolitej, szarej rzeczywistości.
Z ulicy dolatywał głuchy szum miasta. Po przeczystem niebie snuło się kilka obłoków, i upał stał nad ziemią, jak w szczerem polu. Raz po raz ktoś przerywał robotę i, mrużąc oczy, z rozkoszą poddawał twarz pod słońce.
Panna Zofja zmęczona wyprostowała się i założyła ręce za głowę. Ruch ten uwydatnił jej młode, śliczne piersi. Ze strzelistej postaci, ze smukłych kształtów promieniowało piękno i zdrowie. I stojąc tak, zapatrzona przed siebie, wyglądała, jakby wcielenie tych wszystkich marzeń o życiu w słońcu, jakie przyświecały wydziedziczonej inteligencji, pracującej na swoich biednych zagonach.III.
Lipecki siedział zamyślony przy biurku w gabinecie. We drzwiach ukazał się nagle woźny biurowy z biletem wizytowym w ręce. Lipecki spojrzał na bilet i odezwał się znudzonym głosem:
– Nie mam czasu. Proszę powiedzieć, żeby ten pan jutro przyszedł.
Ledwo woźny znikł za drzwiami, Lipecki zadzwonił na niego.
– Niech Franciszek wyłączy mój telefon i powie, żeby nikt tu do mnie nie wchodził.
Zamknął drzwi na klucz i wrócił na fotel przed biurkiem. Usiadłszy, zaczął machinalnie obracać bilet w palcach, i po chwili dopiero przyszło mu na myśl, że niepotrzebnie jednak zlekceważył swego interesanta. Ale perspektywa jakiejkolwiek rozmowy napełniała go odrazą. Miał fatalny nerwowo dzień. Wszystko go przejmowało nudą i obrzydzeniem. Oddawna, co jakiś czas nadchodziły go takie ataki, zwykle bez żadnej bezpośredniej i uchwytnej przyczyny. Wbrew opinji żony i otoczenia, które dopatrywało się w tem neurastenji, Lipecki uważał, że miał jak najzdrowsze nerwy. W okresach między atakami czuł się zawsze doskonale; tłumaczył je sobie, jako zupełnie naturalną reakcję swojej natury i wewnętrznych popędów przeciwko warunkom, w jakich musiał żyć. Rozumiał, że inni mogli to nazywać neurastenją. Nie zwierzał się przed nikim ze swoich duchowych przeżyć, bo wiedział, żeby go nie zrozumiano. Te stany przygnębienia trwały nieraz po kilka dni, i Lipecki zaniedbywał wówczas najważniejsze sprawy. Na szczęście, gdy go atak minął, odrabiał je ze zdwojoną energją.
Wyciągnął się w fotelu i tępym wzrokiem patrzył przed siebie w okno. Nie chciało mu się nawet papierosa zapalić. Dzień był chmurny, słotny i, jak na sierpień, wyjątkowo zimny. Szare światło i rozmazujące się po szybach krople deszczu dawały już zupełne wrażenie jesieni. I nagle zamajaczył mu przed oczami obraz Małej Woli. Rozmokła, śliska ziemia na ścieżkach w ogrodzie i okapujące deszczem drzewa… Nieomal poczuł świeże, wilgotne powietrze wsi. Pomyślał, że z rozkoszą tamby się znalazł, gdyby mógł jakimś cudem przenieść się w jednej chwili, bez potrzeby wydatkowania energji na jazdę na dworzec, kupowanie biletu i tłuczenie się przez dwie godziny w wagonie.
– A gdyby tak jednak przemóc się i pojechać… – myślał leniwie, szukając wzrokiem papierośnicy, która mu się zapodziała gdzieś na biurku. Wyobraził sobie, jakby szedł pociemku, samotny, przez mokre pola, chlastany zimnym deszczem, i ten obraz tak jakoś zharmonizował się z jego nastrojem, że coraz bardziej skłaniał się do decyzji, żeby jechać. Spojrzał na zegarek, była czwarta, o trzy na piątą miał pociąg.
– Chyba pojadę – mruknął i zaczął porządkować papiery na biurku.
Nagle ktoś mocno poruszył klamką, chcąc otworzyć drzwi.
– Kto tam?
– To ja, otwórz – usłyszał głos żony.
Zdjął go przelotny lęk, czy nie stało się na wsi co złego. Ale, kiedy drzwi otworzył, zobaczył żonę i Bystrzyńskiego w doskonałych humorach. Z trudem zmusił się do uśmiechu.
– Nie spodziewałeś się nas zobaczyć – śmiała się pani Marja. – Ja już z rozpaczy wpadłam na kilka godzin do Warszawy. Od trzech dni tak niemiłosiernie leje, że oszaleć można. Spotkaliśmy się z panem Janem na stacji. Też uciekł przed deszczem.
– Siadajcie – zapraszał ich Lipecki, ze sztucznym humorem.
– Cóż pan myśli, że myśmy tu na raut przyszli? – wykrzyknął Bystrzyński. – Umieramy z głodu. Panie Jerzy, niech pan się z nami zabiera i idziemy do jakiej knajpy.
Wesołość żony i malarza działała tak denerwująco na Lipeckiego, że siłą woli panował nad sobą, żeby nie być opryskliwym.
– Ja jestem już po obiedzie, a właściwie mam jeszcze robotę w biurze.