Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie jedź tam - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Nie jedź tam - ebook

Wielokrotnie nagradzany autor książek podróżniczych Adam Fletcher w niezwykłym, pełnym angielskiego humoru pamiętniku z podróży odwiedza dziesięć najdziwniejszych miejsc na ziemi.

Aby znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania:

  • zagubi się w śnieżycy w drodze do chińskiego Wuhan jedynie z paczką suchych herbatników w ręce;
  • pochyli się nad apokalipsą w Czarnobylu;
  • spróbuje uciec przed chorwacką policją w drodze do Liberlandu;
  • stanie twarzą w twarz z dwoma martwymi dyktatorami w Korei Północnej, najbardziej dystopijnym kraju świata.

Fletcher nie zawaha się przed podjęciem wyzwań, nierzadko ryzykując własne zdrowie, bezpieczeństwo i związek. Czy uda mu się bezpiecznie wrócić do domu? Czy ktoś będzie na niego czekał? I co da dyktatorowi, który ma już wszystko?

 

A ty, czy jesteś skłonny zamienić wygodne wczasy all inclusive na przygodę swojego życia?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9458-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1
STAMBUŁ, TURCJA:
„JAK MOGŁEŚ BYĆ TAKI GŁUPI?”

Erdoğan, (nie)relaksujące wypady do innych miast, Paraliżująca Angielskość, Park Gezi

Pierwsza zapowiedź tego, że nie będzie to relaksujący krótki wypad do Stambułu, nadeszła zaraz po lądowaniu. Ciągnąc walizkę przez lotnisko, zerknąłem na telefon i znalazłem następującego SMS-a:

Ada: „Cześć, Adam. Zatrzymali transport publiczny. Jest trochę chaotycznie. Niech taksówkarz do mnie zadzwoni. Okej?”.

Ada to nasza gospodyni z Airbnb. Moja pochodząca z Niemiec dziewczyna Annett i ja szykowaliśmy się na grę w tryktraka, przejażdżki promem, herbatę i duże kawałki cudzoziemskiego ciasta. Nie na chaos.

Ja: „Kto go zatrzymał? Wsiadamy do taksówki”.

Ada: „A jak ci się wydaje, kto mógł go zatrzymać? Niech taksiarz do mnie zadzwoni”.

Nie miałem pojęcia, kto go zatrzymał. W końcu to tak nie działa, że jest jakiś główny wyłącznik transportu publicznego, który można sobie tak po prostu nacisnąć, nie? To nie lampa podłogowa.

Ja: „Taksówkarz mówi, że zna ten adres. Do zobaczenia”.

Ada: „Niech i tak do mnie zadzwoni. Powiem mu, które drogi są przejezdne”.

Ja: „Dlaczego drogi są nieprzejezdne?”

Ada: „Nie widziałeś wiadomości? Są wielkie protesty”.

Nie oglądałem wiadomości. Unikałem wiadomości tak, jak inni unikają cholesterolu. Ale to nie jest coś, do czego wypada się przyznawać. Ignorancja to nie cnota.

Drugi powód, dla którego nie chciałem, żeby taksówkarz dzwonił do Ady, był taki, że cierpię na dziedziczną chorobę znaną jako Paraliżująca Angielskość (PA). Powoduje ona, że jestem niezdolny do sprawiania ludziom kłopotu, nawet nieznacznego. Poprosić naszego taksówkarza, żeby do kogoś dzwonił? Szaleństwo. Znajdowanie konkretnego adresu i docieranie do niego pojazdem silnikowym to przecież cała jego praca. To specjalista od logistyki. Przyglądałem mu się z siedzenia pasażera. Miał niewiele ponad czterdziestkę, łysiał nieco i usiłował to ukryć, pozwalając, by rozwichrzone włosy po bokach jego głowy rosły nieskrępowane poczuciem dobrego smaku. Wyglądał na kogoś, kto więcej niż dobrze opanował sztukę rzucania ponurych spojrzeń – jego brwi opadały nisko na powieki, przypominając mi wysiedziane ślady na mocno zużytej sofie. Na prawie białej koszulce było widać ślady niedawnych obiadów jedzonych za kółkiem. Mamrotał do siebie.

No więc był on trochę niechlujnym i drażliwym przykładem fachowca od logistyki, ale nadal pozostawał fachowcem. Nie śmiałbym tego kwestionować, sugerując, że nie jest na bieżąco z aktualną sytuacją zamykania dróg tutaj, w jego mieście.

Kiedy następny raz spojrzałem na zegarek, minęła godzina.

– Czy jesteśmy już blisko? – spytałem.

Właśnie skręciliśmy w stromą ulicę, by odkryć, że jest zablokowana barykadą ze śmieci, drewna i dwóch wywróconych do góry nogami wózków sklepowych. Wokół nas płynęły tłumy młodych ludzi, wyposażonych w samodzielnie wykonany sprzęt do zamieszek. Wyglądało to na zlot fanów hitowego zespołu z lat siedemdziesiątych, Village People. Była to już trzecia taka prowizorycznie sklecona barykada, która przeszkodziła nam w podróży w ciągu ostatnich dziesięciu minut.

– Cholerni idioci – powiedział taksówkarz. Nie wydawał się być z czymkolwiek na bieżąco. Wcisnął dźwignię zmiany biegów na wsteczny, zawrócił i usiłował wyjechać z powrotem na ulicę, z której właśnie przyjechaliśmy.

– W jakiej sprawie protestują? – spytałem.

– Protestują, tak – powiedział, kończąc manewr zawracania. Rzucił groźne spojrzenie dwóm kobietom niosącym wielką tęczową flagę _gay pride_. – Pieprzeni terroryści.

Nie wyglądał na szczególnie sympatycznego gościa. Te kilka angielskich słów, na które się zdobył w czasie podróży, wypowiedział agresywnie w moją stronę. W drugą stronę, przez okno kierowcy, leciały tureckie słowa (podejrzewam, że raczej dla dorosłych) prosto w twarze pieszych, innych kierowców oraz wszelkich przedmiotów na tyle bezczelnych, by stawać nam na drodze. Przedmioty wydawały się szczególnie go denerwować.

– Ci ludzie nie wyglądają na terrorystów – zauważyłem.

– Terroryści, tak.

Chciałem pociągnąć tę dyskusję, ale się powstrzymałem. Głównie dlatego, że prowadził tak, jakbyśmy siedzieli w magicznym gokarcie i jakby zjadł specjalnego grzyba zapewniającego mu nieskończoną liczbę żyć*. Wyjrzałem przez przednie okno na grupę protestujących, na ich pomalowane twarze, farbowane włosy, podarte dżinsy i wielokolorowe kamizelki. Byłem pewien, że nie są terrorystami, a nawet że prawdopodobnie są tymi dobrymi. Protestujący to niemal zawsze ci dobrzy, prawda? Bo protestowanie wymaga większego wysiłku niż nieprotestowanie.

Jeżeli ludzie są gotowi, by zadać sobie trud zorganizowania demonstracji, napisania piosenek, przygotowania transparentów i maszerowania ulicami z tymi transparentami, ze śpiewaniem tych piosenek, z wściekłością, to można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że mają istotny powód. A w tych rzadkich przypadkach, gdy go nie mają, przeciw nim odbędą się zapewne jeszcze większe protesty. Raczej nie widuje się na ulicach ludzi robiących złe rzeczy, którzy wznoszą okrzyki: „Czego chcemy? WIĘCEJ TYRANII! Kiedy jej chcemy? No, to w sumie od nas zależy, prawda?”. Nie, tych ludzi się nie widuje, bo oni już wygrali.

Taksówkarz skręcił w kolejną boczną uliczkę, zatrzymał się pod kolejną prowizoryczną barykadą i znowu rzucił: „Kurwa”.

– Wiedziałaś o tym w ogóle? – spytałem Annett, która wymyśliła ten wyjazd.

Spojrzała na mnie, cmoknęła, westchnęła, zmarszczyła brwi i uniosła wzrok, wszystko na raz. Jeżeli chodzi o komunikację, to Annett jest osobą preferującą ilość, co ją bezlitośnie konfliktuje ze światem zorientowanym na jakość. Wzięła głęboki oddech, by się opanować.

– O protestach? No jasne, że wiedziałam. Było w wiadomościach. Ale nie myślałam, że są takie wielkie ani że będziemy tak blisko. Czy raczej w środku, na co akurat w tej chwili wygląda. – Rozejrzała się wokół. – Jesteśmy w środku, nie? – Zmarszczyła nos.

Byliśmy w środku.

Popełniłem błąd i usiadłem z przodu taksówki; rzadki błąd wynikający z osobistej inicjatywy, który oznaczał, że teraz odpowiadam za kontakty z kierowcą. Nienawidziłem odpowiedzialności. Nienawidziłem szukania rozwiązań. Chciałem być z powrotem w domu, na mojej kanapie, chciałem ignorować wszystkie życiowe problemy i zajadać ciasteczka.

Następna ulica, w którą kierowca próbował skręcić, wyglądała znajomo. Może dlatego, że próbował to zrobić po raz trzeci. Ścisnąłem palcami grzbiet nosa, zwalczyłem atak PA, wyciągnąłem telefon, zadzwoniłem do Ady i przekazałem telefon kierowcy. Dziesięć minut później i pięć pięter wyżej staliśmy przed różowymi drzwiami.

Te drzwi otworzyły się i niska dziewczyna w puchatych kapciach w kształcie jednorożców obdarzyła mnie ciepłym uściskiem. Tym rodzajem uścisku, który sugeruje znajomość znacznie głębszą niż zwykła transakcja mieszkanie za pieniądze, która faktycznie miała tu miejsce. Ada.

– Nie byłam pewna, czy przyjedziecie. Nie baliście się?

Annett i ja wymieniliśmy obojętne spojrzenia oznaczające, że bylibyśmy gotowi się przestraszyć, gdyby tylko ktoś nam powiedział, czego mamy się bać.

– Protestów? – spytała Annett, wchodząc do przedpokoju. – W Berlinie też mamy mnóstwo protestów.

– Naprawdę? – zapytała Ada, prowadząc nas obok niedużej kuchni wykładanej zielonymi kafelkami. – Ten jest naprawdę brutalny. Policjanci zachowują się jak zwierzęta. Powinniście uważać.

– Nie będziemy się angażować – zapewniłem ją, kiedy dotarliśmy do salonu. – Przyjechaliśmy tu jedynie w celach turystycznych.

Rozłożyliśmy się na gigantycznym granatowym narożniku w salonie. Zacząłem się odprężać. Tak lepiej. Tu było wręcz jak w domu, tylko więcej tęczowej ikonografii.

– A czego dotyczy protest? – spytałem, gdy Ada nalewała herbatę ze lśniącego czerwonego czajniczka.

– To skomplikowane – odpowiedziała. – Konkretne sprawy, ale też ogólne sprawy. Chyba głównie chodzi o wrażenie, że Erdoğan usiłuje zrobić z nas państwo islamskie, takie jak Arabia Saudyjska. Usiłowali nawet zabronić publicznych pocałunków!

Podała nam filiżanki.

– Wiecie o Erdoğanie, prawda?

– Tak, oczywiście – skłamałem. Wiedziałem, że istnieje. Czy to nie wystarczy?

Ada dobiegała trzydziestki. Miała krótkie włosy, z jednej strony wygolone. Każde ucho miała przekłute sześć razy, a na jej szyi widniał tatuaż złotej rybki. Nawet kiedy się nie odzywała, krzyczała głośno kontrkultura. Na czas wynajmu własnego mieszkania zamierzała zamieszkać u swojej dziewczyny, szefowej kuchni, prowadzącej niedaleko restaurację. Pasowałaby do islamskiego państwa równie dobrze jak ja do włoskiego żeńskiego zakonu. Rozumiałem, dlaczego protestuje. Miała dużo do stracenia.

Jej telefon zabrzęczał.

– Cholera, muszę iść – oznajmiła, bezlitośnie odstawiając niedopitą herbatę. – Spałam w Parku Gezi z przyjaciółmi. Coś się tam porobiło.

Ton, jakim to wypowiedziała, zabrzmiał złowieszczo.

– Może wpadnę później, chcecie?

Wypowiedzieliśmy serię słów podkreślających możliwość takiego rozwoju wydarzeń, z jednoczesną sugestią jego całkowitej niemożliwości.

Twarz wychodzącej Ady była znacznie bledsza, niż kiedy przyjechaliśmy. Nasze świeże osamotnienie uczciliśmy, umieszczając na jej sofie więcej naszych kończyn. Było wygodnie. Tak właśnie lubiłem. Niedługo potem na zewnątrz rozległ się naprawdę głośny łomot – jak pierwsze, pełne entuzjazmu bębnienie pozbawionego poczucia rytmu perkusisty. Dźwięk stawał się tym głośniejszy, im bardziej zbliżaliśmy się do balkonu. Z tego balkonu mieliśmy niesamowity widok w dół zbocza wzgórza. Było stąd widać co najmniej sto balkonów oraz ludzi wychodzących na nie, by walić w garnki drewnianymi łyżkami – coś w rodzaju orkiestry z naczyń kuchennych. To był niesamowity spektakl. Prosty, skuteczny, niskotechnologiczny wyraz sprzeciwu. Garnkowa meksykańska fala. Z mieszkania poniżej mieszkania Ady, po skosie, wyszła mała dziewczynka, góra pięcioletnia, uzbrojona w łyżkę. Jej mama pochyliła się, przytrzymując garnek na wysokości odpowiedniej, by mała mogła w niego z entuzjazmem walić. Czasami nawet trafiała. To było naprawdę urocze.

– Powinniśmy się dołączyć? – spytałem Annett.

– Nie wiem. Właściwie to nie wiemy, w jakiej sprawie tak hałasują.

Nie miałem ochoty wyjaśniać Annett mojej teorii, że „protestujący zawsze mają rację”, bo zdarzało się, że argumentowała za pomocą faktów, podczas gdy ja odwoływałem się zazwyczaj do anegdot.

Nie dołączyliśmy, ale przyglądaliśmy się z wielkim zachwytem i podziwem, od czasu do czasu rzucając wyrazy uznania. Dowiedzieliśmy się potem, że jest to tradycyjna forma protestu, który odbywa się zawsze o dziewiątej wieczorem, czyli podobno w czasie, kiedy Mustafa Kemal Atatürk założył Republikę Turecką w 1923 roku.

Wreszcie, znudzeni i głodni, wyszliśmy z domu.

– Może powinniśmy zajrzeć do parku? – spytała Annett.

Podrapałem się po brodzie.

– To brzmi dość poważnie. Chcesz?

– Tak. To w tej chwili najciekawsza opcja.

Przeniosłem się z drapaniem na szyję.

– Hmm. W zasadzie to wolałbym kolację.

Wzruszyła ramionami.

– Chyba mogę się z tym wstrzymać. A przynajmniej spróbuję. To co, połazimy bocznymi alejkami i znajdziemy jakieś spokojne miejsce, gdzie da się posiedzieć na zewnątrz?

Po pierwszych kilku minutach spaceru stało się jasne, że duża część życia w Stambule toczy się na ulicach. Dzieci grają w piłkę, uderzają w zaparkowane samochody i uciekają, gdy pojawiają się wkurzeni właściciele wygrażający pięściami. Starsi ludzie z wyżej położonych mieszkań spuszczają z okien wiaderka na linach do bardziej sprawnych sąsiadów, którzy napełniają je warzywami i owocami. Mieszkańcy podjeżdżają skuterami pod same wejścia restauracji, a już po chwili cmokają powietrze obok policzków przyjaciół i pociągają z sziszy. Chyba latem panuje tu rozluźnienie wynikające ze świadomości, że jutro będzie ciepło. A pogoda pojutrze? Też zapowiada się nieźle.

Przeszliśmy się bocznymi alejkami, stosując popularną wśród turystów metodę: która ulica wygląda najładniej? Kiedy skręciliśmy za róg i zauważyliśmy w oddali obiecującą niedużą kafejkę, w której blaty stołów zdobiła niebieska mozaika, poczułem jakieś palenie w gardle.

– Co to za zapach? – spytała Annett, kaszląc.

Nagle zza rogu wypadła grupa demonstrantów; jeden zatrzymał się na chwilę, by ochlapać sobie twarz jakąś substancją podobną do mleka. Cofnęliśmy się do drzwi domu, by ich przepuścić. Gonili za nimi czterej policjanci, uzbrojeni jak do rozpędzania zamieszek. Byliśmy przyparci do ściany. Jeden z policjantów rzucił w stronę demonstrantów syczący cylinder: gaz łzawiący. Odbił się od ściany i wylądował kilka metrów od nas, na prawo. Policjanci przebiegli obok, poruszając się z trudem w swoich ciężkich zbrojach z tarczami i maskami gazowymi. Chmura gazu rozchodziła się szybko – wystarczyło kilka sekund, żeby dotarła też do naszych gardeł, wzniecając w nich ogień.

Poczuliśmy przypływ adrenaliny. _Jazda. Ruszać się. Dokąd? Nieważne. Już…_

Uciekliśmy przed demonstrantami i policją. Za następnym rogiem stała kolejna mała grupka policjantów. Z pewnej odległości ktoś z protestujących rzucił w nich kamieniem, więc w pewnym sensie także w nas.

Czyli nie tędy.

Odwróciliśmy się i pobiegliśmy, co nie było łatwe, bo usiłowaliśmy przy tym nie oddychać. Po lewej zobaczyliśmy dziedziniec z otwartym wejściem. Annett wskazała w tamtą stronę i wpadliśmy do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Był to dziedziniec należący do trzech budynków. Padliśmy, kaszląc i plując, koło żelaznego ogrodzenia na drugim końcu.

Patrzyłem na świat przez wąskie, niewyraźne szparki, w które zamieniły się moje oczy.

– O Boże… To jest… ekhm, ekhm… – zacharczałem – …straszne.

– Cholera. – Annett otarła twarz rękawem. – Au. Kurwa. Gaz łzawiący?

Nigdy dotąd nie dostałem gazem łzawiącym. Trudno dostać, kiedy wychodzi się z domu tak rzadko jak ja. Jest to bardzo nieprzyjemne doświadczenie, przypominające połączenie tonięcia i płonięcia.

– Na pewno – odpowiedziałem, ocierając twarz koszulą.

– Zasługuje na swoją nazwę.

Pojawiło się kilku demonstrantów, tak samo pomiętych i zaplutych jak my, którzy zamknęli bramę i weszli do budynku za nami. Też chcieliśmy się znaleźć pod jakimś dachem, gdzie powietrze mogło być mniej gryzące, więc poszliśmy w ich ślady. To był bar. Na nasz widok barman, tymczasowo polowy pielęgniarz, podbiegł i chlusnął nam w twarze trochę tego tajemniczego mlecznego płynu.

– To ma pomóc – powiedział nieco łamanym angielskim.

Pomogło. Fala płynu lejącego się z naszych oczu i nosów została wstrzymana i po raz pierwszy udało się nam naprawdę spojrzeć na bar. Mroczny, alternatywny bar; jego ściany były pokryte ręcznie pisanymi wiadomościami i miał ciężkie fioletowe zasłony, które doskonale tłumiły eksplozje polityki z zewnątrz.

– Chyba powinniśmy się napić czegoś mocnego – powiedziałem do naszego pielęgniarza, który wrócił na swoje miejsce za barem.

Odwrócił się i odkręcił butelkę raki.

– Nie jestem pewna, co smakuje gorzej, to czy gaz łzawiący – orzekła Annett po pierwszym łyku. Odstawiła szklankę.

Demonstrantka siedząca przy najbliższym stole odebrała telefon, wstała i wybiegła na dziedziniec. Reszta osób przy jej stole wpatrywała się w telewizor. To był reportaż w dzienniku o demonstracjach. Reporter stał na jednej z ulic, którymi tu dotarliśmy.

Myśleliśmy, że to będzie krótki relaksujący wypad. Sprawy szybko się rozwinęły.

– Czy możesz mi powiedzieć, co się dzieje? – zapytałem barmana.

Odłożył telefon i usiadł na stołku barowym koło nas.

– Policja usiłuje oczyścić Park Gezi. Był tam duży obóz.

Zagwizdał, by przyciągnąć uwagę dziewczyny siedzącej dwa stoły dalej. Miała brązowe buty do kolan i koszulkę z Che Guevarą, a spowijała ją solidna aura pewności siebie.

– Ona lepiej mówić po angielski – powiedział.

Przedstawiła się jako Dora i wyjaśniła, że obóz protestujących robił się coraz większy i większy. Spały tam setki osób, a codziennie dołączały tysiące, by protestować razem z nimi: przeciw przekształceniu parku w centrum handlowe, przeciw coraz większej islamizacji kraju i rosnącej autokracji. W ciągu ostatniej godziny rząd postanowił przykręcić śrubę. Wysłano policję w jednym konkretnym celu: odzyskania kontroli nad parkiem. Protestujący stawiali opór. Doszło do przemocy. Starcia rozlały się na sąsiednie ulice, jak ta, na której przypadkowo zabłądziliśmy.

– Jak myślisz, jak to się skończy? – spytałem.

Ważyła słowa.

– Wygramy. Turcja zawsze była świecka. Ale to będzie kosztować.

– Jak ci idzie z raki? – spytała Annett.

Odkaszlnąłem.

– Świetnie. Idziemy?

Pokiwała głową. Wstaliśmy, podziękowaliśmy barmanowi i pożegnali się z demonstrantami. Annett wysunęła głowę za drzwi baru i powąchała powietrze.

– Da się oddychać? – spytałem.

– Chyba tak.

– Co chcesz zrobić?

– Moim zdaniem powinniśmy zaryzykować – orzekła Annett. – I tak straciłam apetyt. Pierwszy raz w życiu. I mam nadzieję, że ostatni. Wrócimy do mieszkania lizać rany?

– Ja się zgadzam.

Dwa zakręty dalej natrafiliśmy na barykadę, która płonęła. Pędziła w jej stronę policyjna karetka. Zawróciliśmy, zamierzając zrobić większą pętlę. Zgubiliśmy się i zupełnie przypadkowo wyszliśmy z alejki na ulicę Istiklal. To jedna z głównych ulic handlowych Beyoğlu, arteria prowadząca bezpośrednio na plac Taksim, który z kolei prowadzi do Parku Gezi. Istiklal była pełna demonstrantów zbijających się w małe grupki i nakładających na siebie domowej roboty zbroje, które składały się z kasków, gogli, masek ochronnych i koktajli mlecznych przeciw gazowi łzawiącemu. Ruszali stamtąd w stronę placu Taksim, stawali do walki z policją, obrywali gazem łzawiącym, wycofywali się, odpoczywali i ruszali ponownie. W sklepach gorączkowo zaciągano metalowe żaluzje ochronne, obawiając się eskalacji zamieszek. Obok nas pojawił się młody człowiek niosący wielkie kartonowe pudło.

– Maski gazowe – krzyknął. – Maski gazowe!

Roześmiałem się na ten pokaz szybko reagującego kapitalizmu.

– Na Bliskim Wschodzie zawsze tak jest – oznajmił. – Biznes przede wszystkim.

Kupiliśmy po masce. Nie były to prawdziwe maski gazowe, raczej takie białe maski ochronne, jakich używa się przy malowaniu, majsterkowaniu albo – jeżeli ma się wyjątkowego pecha – podczas relaksujących wypadów do innych miast.

Rozglądaliśmy się z mieszaniną podziwu, strachu i niepewności. I nie tylko my. Inni, którzy wyszli z domu załatwiać normalne, codzienne ludzkie sprawy – zakupy, jedzenie, a nie protestowanie przeciw demokratycznie wybranej władzy – także tu utknęli i tak samo nie mieli pojęcia, jak się wydostać.

Spojrzałem na Annett, która stała w masce i sprawdzała mapę.

– Nie chcę mówić oczywistości, ale to nie wygląda najlepiej – powiedziała, a maska oraz dźwięk syren i okrzyki tłumiły jej głos. Białka jej oczu nie były już białe. Wrócił ten zapach.

Ludzie zaczęli się szybko przemieszczać w naszym kierunku. Ja chodziłem tam i z powrotem.

– Nie mam pojęcia, która droga jest bezpieczna – powiedziała – ale sprawdziłam przed wyjściem i na Istiklal ma być spotkanie, nad tą restauracją z niebieskim znakiem. To z Couchsurfingu**. Chcesz tam pójść i przeczekać?

Nie miałem lepszych pomysłów. Przynajmniej nie bylibyśmy na ulicy. A na całym świecie na couchsurfingowych imprezach, na których podróżni i miejscowi spotykają się w barach i wymieniają opowieściami, często bawiliśmy się bardzo dobrze. Pod wskazanym adresem znaleźliśmy porysowane metalowe drzwi z nazwą baru. Bar był na trzecim piętrze. W środku – jakichś dwadzieścia osób. Był to jeden z tych celowo podniszczonych barów, które bardzo się starają, całkowicie bez powodzenia, wyglądać tak, jakby wcale się nie starały. Meble były przypadkową zbieraniną. Grano reggae. Grupka z Couchsurfingu skupiała się wokół trzech dużych okien, dających nieprzesłonięty widok na spektakl niezadowolenia rozgrywający się na Istiklal, bezpośrednio pod nami.

Grupa protestujących była odpychana od ogrodzenia parku przez mur z policyjnych tarcz. Nad tym murem przelatywał silny strumień wody i gaz łzawiący. Jeden z demonstrantów podniósł wciąż jeszcze syczącą puszkę i rzucił ją z powrotem w tłum policjantów.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedziała dziewczyna z Indii. – To jak scena z filmu.

– O co chodzi w protestach? Znaczy wiem, że są przeciw Erdigenowi – zainteresował się Kanadyjczyk w czerwonej czapce baseballowej.

– Erdoğanowi – poprawił żylasty, brodaty miejscowy, który przedstawił się jako Ahmed. Na prawym palcu wskazującym miał wytatuowanego małego asa. Wbijał paznokcie w udo. – Erdoğan to… – Odwrócił się do koleżanki, Turczynki w okularach z grubymi, czerwonymi oprawkami. Pomogła w tłumaczeniu. – Tyran – oznajmił. – Na początku chciał zrobić z Parku Gezi kolejne głupie centrum handlowe…

– Ale zaczęło się jeszcze przed tym – wtrąciła dziewczyna. – Usiłuje zmienić system parlamentarny, żeby zostać przy władzy i zakazać aborcji. Jest okropny.

Następne kilka godzin spędziliśmy z Annett przy tych oknach, obserwując, rozmawiając z couchsurferami, pijąc na uspokojenie nerwów i pozostając pod głębokim wrażeniem odwagi i przekonania demonstrujących poniżej – przekonania każącego im biec prosto do walki z uzbrojoną policją z pełną świadomością, że dostaną gazem łzawiącym, armatką wodną, zostaną aresztowani, pobici, a może nawet postrzeleni gumową kulą.

Widzieliśmy wiele drobnych absurdów, jak przebicie chmury dymu przez wózek z dzieckiem, gorączkowo manewrowany przez matkę. Mieli na sobie dopasowane kaski, maski ochronne i gogle. Kask dziecka miał rozmiar jak na dorosłego i przykrywał niemal całą jego głowę. Dziecko podtrzymywało kask jedną ręką, wyglądając spod niego, a wydawało się przy tym całkiem spokojne, jakby wracało z wycieczki do ogrodu zoologicznego.

W pewnym sensie to było zoo. Ludzkie zoo.

W miarę jak dzień przechodził w noc, coraz trudniej było dostrzec, co się dzieje. Pod oknami ktoś podpalił stary fotel i trzech czy czterech demonstrantów tańczyło wokół niego triumfalnie.

– To nie tak, stary – powiedział Ahmed. – Musimy protestować kulturalnie. Inaczej nie będziemy lepsi od nich.

Obok płonącego fotela pojawił się mężczyzna trzymający torby zakupowe, jakby był akurat w którymś z nowych centrów handlowych i zgubił się w drodze na podziemny parking. Wyciągnął komórkę i robił sobie selfie przed ogniem, wykonując gangsterskie gesty.

– Oj, _fremdschämen_ – stwierdziła Annett, pocierając czoło.

_Fremdschämen_ to niemieckie słowo na nieprzetłumaczalne, ale wyraźnie rozpoznawalne uczucie wstydu za kogoś. Coś w rodzaju żenady z drugiej ręki.

– To szaleńcy – powiedział Andrea, Argentyńczyk dzielący z nami okno.

Było w nim ciche, ale godne podziwu skupienie. Patrzył daleko i sięgał głęboko. Jeżeli mrugał, robił to potajemnie. Co dziwne, wydawał się najbardziej poruszony tym, co widzieliśmy. Postanowiłem, że kupię mu kolejnego drinka, jak wrócę z toalety, z nadzieją, że to pomoże mu się rozluźnić.

Adrenalina mi spadła, jednak w bezpiecznym barze ogarnął mnie zaskakująco dobry nastrój. Byłem pod wielkim wrażeniem demonstrantów i wszystkiego, co byli gotowi znieść, broniąc tego, w co wierzą. Tego, co ich zdaniem uczyni ten kraj lepszym.

Trzy wąskie, prostokątne okna w toalecie były rozbite i dostawało się przez nie toksyczne powietrze z zewnątrz. Wciąż miałem na szyi maskę ochronną. Obwąchałem każdą z trzech kabin, by sprawdzić, która będzie najmniej niebezpieczna dla zdrowia, po czym nałożyłem maskę z powrotem. Ulżyłem sobie przy dźwiękach demonstracji z zewnątrz. Nadal piekło mnie w gardle. Głęboko odczuwałem swoją obecność w tej chwili. Tło zanikło. Czułem się zainteresowany, wręcz czułem się częścią czegoś. Nie relaksowałem się w domu, jak zwykle.

Turcja to miejsce, gdzie polityki nie trzeba szukać – sama cię znajdzie. Ku mojemu zaskoczeniu, chociaż całe życie byłem apolityczny, nagle spodobało mi się poczucie, że mnie znalazła. Może życie jest lepsze, kiedy nie wszyscy uznają, że „godzimy się z tym, że mamy różne opinie”, jak nauczyło mnie moje angielskie wychowanie.

Po powrocie do baru rozdałem drinki. Andrea skinął głową z bezgłośnym podziękowaniem. Otworzył usta. Znowu je zamknął. Jeszcze trochę pokiwał głową. Pociągnął łyk piwa. Podrapał się po głowie. Zmarszczył brwi. Zajrzał nam głęboko w dusze i nie spodobało mu się to, co zobaczył.

– Wiesz co, nie rozumiem – powiedział w końcu. Zrobił gest w kierunku okna. – Tego nie rozumiem. Niczego. Tego kraju. Polityki. Całej tej walki. Nawet Argentyny. Ty jesteś z Niemiec, tak? Niemcy uczestniczyły w dwóch wojnach światowych i obie przegrały. Argentyna nie była w ani jednej. A jednak dzisiaj Niemcy mają jedną z najsilniejszych gospodarek świata, a my jesteśmy niczym. Walczymy między sobą, walczymy z naszymi politykami, całkiem jak tutaj. Całkiem jak w Turcji. Wiesz?

Pokiwałem głową.

– Dlaczego to nie my jesteśmy Niemcami, a wy Argentyną? Albo Turcją? Albo Azerbejdżanem? Albo Koreą Północną? Dlaczego niektóre państwa działają, a reszta to sam chaos?

To było dobre pytanie. Zastanawiałem się nad tym przy oknie przez kolejną godzinę czy dwie. Nie było to pytanie z rodzaju tych, na które można naprawdę odpowiedzieć, bo w rzeczywistości to tysiąc pytań upchniętych w zbyt małym pudełku intrygi. Ale w jednym miał rację: dla każdego popularnego eksponatu w ludzkim zoo – każdego Nowego Jorku, Rzymu, Wielkiej Piramidy, Wielkiego Muru, Wielkiej Rafy Koralowej – który dostaje dziewięćdziesiąt dziewięć procent uwagi, podziwu i turystyki, istnieją dziesiątki krajów, tysiące miast, setki milionów ludzi żyjących tam, daleko, w miejscach, o których rzadko się słyszy. Miejscach, gdzie normalne równanie ludzie + zasoby/czas = funkcjonujące społeczeństwo jakoś się pokręciło, dając wyniki dalekie od prosperity, wolności i (stosunkowej) równości, jakiej Annett i ja doświadczaliśmy w Niemczech.

Minęła północ, na zewnątrz było mniej demonstrantów, dlatego proporcjonalnie wydawało się, że policja z coraz większym powodzeniem okrąża i aresztuje tych, którzy za wolno uciekają. Używano dużych ilości gazu łzawiącego. Widziałem wielu protestujących, którzy zbierali puste puszki, pewnie na pamiątkę. Pod oknem miała miejsce potyczka. Policjant w masce przeciwgazowej rzucił pojemnikiem z gazem w małą grupkę wycofujących się demonstrantów. Pojemnik odbił się od ściany i wylądował pod przepełnionym koszem na śmieci, po drugiej stronie Istiklal. Wydawało się, że nikt go nie zauważył.

Kiedy znowu spojrzeliśmy na zegarki, była pierwsza trzydzieści. Nabuzowani całą tą adrenaliną dawno zapomnieliśmy o kolacji, której w końcu nie zjedliśmy. Staliśmy z Annett obok siebie, przy oknie. Pandemonium przycichło.

– Spróbujemy? – spytała Annett.

Zagryzłem wargę.

– Problem w tym – powiedziałem tonem autorytetu – że teraz policja po prostu zakłada, że każdy, kto jest na zewnątrz, jest zamieszany. Żeby dostać się do domu, musimy przejść przez Istiklal, a na Istiklal, cóż, dużo się dzieje. Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli tamtędy przejść.

– Tak, trzeba będzie znaleźć inną drogę.

Pokiwałem głową.

– Jeśli chcesz, to ja jestem gotowy. Możemy zrobić dużą pętlę i spróbujemy znaleźć inną drogę.

Z ociąganiem wstaliśmy i zaczęliśmy się żegnać z resztą grupy. Krzywili się z dezaprobatą i machali przecząco.

– Usiądźcie – powiedział Ahmed. – Przeczekajcie to.

Podziękowaliśmy im za troskę, zapewniliśmy, że będziemy bezpieczni, odbyliśmy kolejną rundę pożegnań i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Drzwi okazały się zamknięte. Barman wyszedł zza baru, robiąc dokładnie te same gesty, mówiące: „Stójcie”.

– Bezpiecznie nie – powiedział.

– Wiemy.

Wskazał na środek lokalu.

– Zostać tutaj.

Wskazałem na kierunek przeciwny do Istiklal.

– W porządku, pójdziemy daleko od kłopotów.

Wydawał się szczerze zaniepokojony, w sposób naprawdę wzruszający. Od naszego przyjazdu do Stambułu wszyscy byli bardzo mili i pomocni – nie licząc oczywiście tych, którzy opryskali nas gazem łzawiącym albo podpalili coś blisko nas, ale byliśmy przekonani, że to nie było nic osobistego.

– Dzięki, znamy ryzyko – powiedziała Annett. – Nic nam nie będzie.

Spuścił wzrok na podłogę.

– Okej – powiedział – ale idźcie w tamtą stronę.

– Tak, w tamtą stronę – potwierdziłem, powtarzając kierunek jego wyciągniętego palca, przeciwny do Istiklal.

Na klatce schodowej czuć było najmodniejszy dzisiaj zapach: _eau de rebellion_. Na ulicy znowu poczułem przypływ adrenaliny. Skręciliśmy w lewo, byle dalej od Istiklal.

– Zaczekaj – zawołałem do Annett przez dym z płonącego niedaleko kosza na śmieci.

Uniosła maskę.

– Co?

Obróciłem się, by spojrzeć w drugą stronę.

– Zaczekaj tu. Zaraz wrócę.

Zanim zdążyła zaprotestować, ruszyłem biegiem w stronę Istiklal. Na rogu szybko zerknąłem w prawo i w lewo. Po lewej, jakieś sto metrów dalej, stał wóz policyjny. Powietrze było gęste od dymu, oczy zaszły mi łzami, rozmazując obraz. Wiedziałem, że postępuję głupio, ale z jakichś przyczyn brnąłem dalej – chciałem zdobyć ten pojemnik po gazie łzawiącym. Ten zza kosza po drugiej stronie ulicy. Uznałem, że jest dość bezpiecznie i rzuciłem się w jego stronę, kaszląc, bo powietrze było toksyczną zupą. Widziałem kosz zaledwie kilka metrów dalej.

Obok niego lśnił metalowy przedmiot. Miałem świszczący oddech. Moje płuca krzyczały z wściekłości. Wyciągnąłem rękę, by oprzeć się o kosz. Kiedy się pochyliłem i sięgnąłem za niego, poczułem w dłoni chłód metalu. Wciąż tam był. Miałem go. Nie byłem właściwie pewien, dlaczego tak mi na nim zależy, ale czas na rozważania przyjdzie później, po wszystkim. Podniosłem pojemnik. Zamrugałem. Nic się nie stało. Zamrugałem znowu. Moje płuca wypełniały się płynem. Zakaszlałem mocno, plując na ulicę. Puszka miała znajomy niebiesko-srebrny motyw.

_Nie. To chyba niemożliwe, prawda?_

Ryzykowałem aresztowaniem i własnym zdrowiem dla…

Nikt nie mógłby być tak głupi, prawda?

Uniosłem ją bliżej do twarzy.

Nie pasowała.

Była za wąska.

To nie był pojemnik po gazie łzawiącym.

To była… puszka red bulla.

Z obrzydzeniem rzuciłem ją na ziemię. To był szczyt. Ruszyłem w tę samą stronę, z której przyszedłem. Widziałem stojącą tam Annett, z rękami na biodrach i przechyloną głową. Pokonaliśmy już większą część Istiklal, mogliśmy skręcić w następną ulicę w lewo i być niemal w domu, góra pięć – sześć minut. Wskazałem w tamtą stronę. Odwróciła się i ruszyła biegiem. Biegliśmy ze zmrużonymi łzawiącymi oczami i mokrymi policzkami. Po kilku krokach zobaczyliśmy, że z bocznej uliczki wyłoniło się dwóch policjantów goniących demonstranta.

Annett skręciła w prawo, z powrotem w stronę baru, a ja za nią. Wiedząc, że drzwi będą zamknięte, pobiegliśmy dalej. O dziwo, warzywniak tylko siedem czy osiem drzwi dalej wydawał się otwarty. W środku były ze cztery osoby, może pięć. Spróbowaliśmy otworzyć drzwi, ale były zamknięte na klucz. Zgiąłem się w pół, kaszląc mocno. Mężczyzna koło sześćdziesiątki, ze starannie przystrzyżoną siwawą brodą, otworzył nam. Znalazł dwa nieduże, plastikowe niebieskie stołeczki, żebyśmy mogli usiąść. Demonstranci będący w środku zaproponowali nam trochę manifestacyjnego koktajlu mlecznego. Mężczyzna szybko przyniósł herbatę. Niewiele trzeba tu było robić, żeby dostać herbatę. Rozdawali ją nawet bez żadnej prośby.

Była pierwsza czterdzieści pięć w nocy.

Twarz Annett była czerwona, a nozdrza miała szeroko rozwarte, gdy siedziała naprzeciwko mnie, zaciskając dłonie w pięści.

– Nie mogę uwierzyć, że mnie zostawiłeś!

Otarłem załzawione oczy. Nie pomogło.

– Przepraszam. Z baru widziałem za tym koszem pojemnik po gazie łzawiącym. Wiem, że to głupie, ale chciałem go mieć na pamiątkę.

Przyswajała to przez kilka sekund. Chyba niezbyt jej się spodobało.

– Dlaczego? Co? Dlaczego?! – Z wściekłością pokręciła głową. – Jak mogłeś być tak głupi? To po prostu… niesamowicie durne. – Ukryła twarz w dłoniach. – Tak durne, że aż boli.

– Wiem – przyznałem; unikając jej wzroku, szukałem ratunku w podłodze.

Rozejrzała się wokół mnie.

– No to gdzie jest ta cholerna, głupia puszka?

– To była… – urwałem. – No… – Zachichotałem. – O Boże. – Rozchichotałem się jeszcze bardziej. Otarłem oczy. – To była…

Patrzyła na mnie ze swojego stołka z zaciśniętymi zębami, gdy mój atak śmiechu wymknął się spod kontroli. Usiłowała zachować wściekłość, ale gdy ja straciłem kontrolę, ją spotkało to samo. Po chwili cała jej wściekłość wyparowała i oboje ocieraliśmy z twarzy łzy, mleko i herbatę, chociaż tylko jedno wiedziało dlaczego.

– To była puszka po red bullu – wykrztusiłem.

Zacisnęła pięść, uniosła ją do ust, odsunęła, odwróciła głowę, usiłowała coś powiedzieć, przestała, odwróciła się z powrotem i zdzieliła mnie pięścią w ramię.

– Idiota.

Czarna komedia trwała, gdy pojawił się za nami właściciel sklepu, trzymając w górze ogórka.

– To chyba dobra chwila, żeby wybrać parę ogórków i pomidorów na jutrzejszą sałatkę, prawda? – powiedział.

Biznes na Bliskim Wschodzie nigdy nie ustaje.

Podziękowaliśmy za herbatę i ruszyliśmy z powrotem w tłum, bez pomidorów i ogórków. To naprawdę nie był właściwy moment na myślenie o jutrzejszej sałatce. Poza tym już było jutro. Z pomocą mapy poszliśmy do domu bardzo okrężną drogą. Dotarliśmy tam o trzeciej nad ranem, nadal zbyt nabuzowani, by spać. Oglądaliśmy całodobowe kanały z wiadomościami. To bardzo dziwne uczucie – dla odmiany być wiadomościami.

* Nawiązanie do gry wyścigowej _Mario Kart_ (produkcji Nintendo), w której pojawiają się postacie z popularnej serii gier _Super Mario_ (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

** _Couchsurfing_ (ang.) – serwis internetowy, za którego pośrednictwem można znaleźć osoby z różnych stron świata oferujące darmowy nocleg we własnym miejscu zamieszkania.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: