Nie ma ekspresów przy żółtych drogach - ebook
Nie ma ekspresów przy żółtych drogach - ebook
…staje się co jakiś czas, żeby odpocząć, żeby się obejrzeć, żeby policzyć, ile już było, a ile jeszcze zostało. Taka jest ta książka: sprawdzam gdzie byłem, gdzie jestem, dokąd się wybieram. Oprócz tego oczywiście niezwykła ilość celnych spostrzeżeń, głębokich przemyśleń oraz barwnych opisów.
Z szacunkiem: Autor
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-667-9 |
Rozmiar pliku: | 474 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabajkale. Krasnokamieńsk
Piach, stary beton, zielsko. Nie chcą nas w hotelu z szarej cegły. Nerwowo się naradzają. Same kobiety. Pachnie z kuchni. Ale w końcu się godzą, tylko proszą, żeby nikomu nie mówić, że tu mieszkamy. Gdzieś z głębi wychodzi kilku chińskich kolejarzy. Idą do wyjścia, a my do pokoju, który jest tak niski, że dotykam dłonią sufitu. Okno też jest niskie i wychodzi na zielska.
Następnego dnia jedziemy na wschód. Zaczyna się step. Po prawej jeszcze kilkanaście drzew, wśród nich konie szukają cienia, potem nie ma już nic. Po horyzont tylko trawa. Szutrowa droga wspina się na kolejne grzbiety, ale znowu jest tylko zieleń. Nieskończoność zieleni pod błękitnym niebem. Zawsze chciałem to zobaczyć, wyobrażałem sobie, ale nie podejrzewałem, że jest aż takie. Tak ogromne, tak proste i piękne. Że przypomina coś w rodzaju religii.
Jechaliśmy do Krasnokamieńska. Musieliśmy mieć jakiś cel, jakiś punkt w tym bezkresie. Tam się wydobywało najwięcej uranu w Rosji. Dziewięćdziesiąt procent. Dla elektrowni, dla okrętów podwodnych, dla rakiet i bomb. Jakaś groza się od tego rozpościerała nad stepem. Promieniowała. Miasto było melancholijne. Szare betonowe bloki i tyle. Topole, kurz, wiatr i zielsko. Jak na producenta potęgi światowego mocarstwa wyglądało smętnie. Ale cały ten wschód był taki: o nic nie dbał poza uporczywym istnieniem, poza upartym utrzymywaniem się na powierzchni. Reszta nie miała znaczenia.
Stara droga Gródek – Jabłonna Lacka
Tędy zmarli wędrowali na cmentarz, który znajdował się na drugim kilometrze za wsią. Trumny całą drogę nieśli na ramionach krewni. Mężczyźni zmieniali się co jakiś czas, dobierając wzrostem. Tak pokonała tę drogę moja babka, tak pokonał ją dziadek. Po obu stronach rosły drzewa, więc szło się w cieniu. W każdym razie latem. Zimą od pól ciął ostry wiatr. Najpiękniej było jesienią. Krajobraz miał w sobie coś akwarelowego. Mgła lekko rozmywała kolory. Czerwienie, żółcie, siności, błękity i resztki zieleni. Lekko to falowało, smużyło, przepadało w odległości. Pejzaż kończył się, ale poza nim było coś, co nieodparcie pociągało wyobraźnię. Nic konkretnego, nic wyrazistego. To była raczej próżnia, pustka wypełniona mlecznym światłem jesieni. Ilekroć jestem w tamtych stronach, zatrzymuję się na cmentarzu i wypatruję. Czasami tamto powraca w jakiejś postaci. Ten blask wydobywający się z nieznanego. Może z miejsca, dokąd odeszli zmarli. A może tylko z głębi naszego umysłu.
Droga numer 993. Łysa Góra, potem krzyżówka na Folusz. Zmierzch
Najlepiej, gdy jedzie się od Dukli, bo widok trwa wtedy dłużej, nie trzeba się zatrzymywać ani odwracać wzroku. No i musi być dość pogodnie. W każdym razie musi być widać Liwocz: ogromną, szeroką, rozsiadłą górę, za którą zaraz stoczy się słońce. Zamyka krajobraz od północnego zachodu. A tego krajobrazu jest niezwykła ilość. Jakby ziemia tutaj specjalnie się zapadła i utworzyła ogromny amfiteatr. Kilkadziesiąt kilometrów pejzażu. Domy, wsie, wieże kościołów, drzewa, zagajniki, faliste, długie linie wzgórz, miedze, pionowe kreseczki topól, wszystko zatopione w czerwonozłotym blasku.
Potem zjeżdża się w dół, zaraz jest Żmigród, skręt w prawo, Rynek, zjazd i zaraz w lewo, i przez most nad Wisłoką. Po dziesięciu kilometrach zjawia się ten sam widok, ale już pod innym kątem i zoom nieco go powiększa i przybliża. Zmierzch zgęstniał, ale mgliste powietrze przechowuje resztki blasku. Można zjechać z głównej w prawo, w boczną do Dębowca i stanąć. To, co jest w dole, przypomina obraz. Liwocz jest bliżej i nie dominuje nad krajobrazem, ale go ochrania. Zasłania od północnych wiatrów. U jego podnóża znowu domy, wsie, kościoły, miedze, drogi, pierwsze światła w oknach jak dalekie iskry, zwierzęta wracają z pastwisk, słychać owadzi bzyk motocykla, jesienią i wiosną snują się wstążki dymu z ognisk, zimą z kominów pionowo do nieba ciągną szarobłękitne nitki. Znowu poziome, falujące linie krajobrazu spotykają się z pionowymi konturami topól rosnących wzdłuż dróg i ostrym stożkiem wieży kościelnej w Cieklinie. Ilekroć myślę, jak powinien wyglądać kraj, do którego się tęskni, widzę ten pejzaż. Idealny i nieosiągalny zarazem. Przychodzi mi do głowy, że człowiek powinien się rodzić w takim krajobrazie, spędzać w nim dzieciństwo i potem go opuszczać, by wiedzieć, co znaczy utracona miłość.
Brack. Lotnisko
Lecieliśmy z Moskwy do Irkucka. Robiło się już jasno. W dole w szarym świetle poranka pojawiło się tylko o ton ciemniejsze lustro wody. „Eto Bajkał”, powiedział ni to do siebie, ni to do mnie młody Rosjanin obok. Powiedział to z podziwem i uszanowaniem należnym temu śródlądowemu morzu. Ale to nie był Bajkał. To był Zbiornik Bracki. Sztuczne jezioro długości sześciuset kilometrów i miejscami szerokie na dwadzieścia pięć. Po chwili wylądowaliśmy w Bracku. Nie wiadomo dlaczego. Irkuck leżał trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe. Padał deszcz. Podjechał lotniskowy autobus – ciężarówka z dorobioną kabiną, coś w rodzaju osinobusu. Zszedłem po schodkach na płytę i zobaczyłem, że wszystko jest tutaj stare i znękane. Spękany beton, zielsko w szparach, plamy oleju, ten pojazd, do którego mieliśmy się załadować. Pierwszy raz byłem w Rosji i od razu tak daleko. Zawieźli nas do hali. Przypominała prowincjonalny dworzec autobusowy, tyle że wielki. Był ranek. Ludzie szli z tobołami. Brudne szyby, deski, nędza i smutek baru z kawą bez zapachu i chińskimi zupkami. Jednak już po chwili wiedziałem, że nie będę mógł się oderwać od tego kraju, że nie będę mógł go zapomnieć. Ponieważ odnalazłem tutaj ślady eksperymentu na globalną skalę. Komunizm nie był rewolucją materialistyczną. On był w swej istocie antymaterialistyczny. Próbował unieważnić materię, zanegować jej przydatność, jej konieczność. Wszystko o tym świadczyło. Ten spękany beton, to zielsko, cała ta rozpacz i brzydota wyzierająca z rzeczy. Koślawość i zarazem ogrom. Tropiłem to, nie mogłem oderwać wzroku. Od Bracka o szóstej rano w deszczu.
Ułan Bator, Mandalgowʹ, Dalandzadgad, Manlaj, Mandal, Sajnszand, Dzamyn Üüd
Dziesięć dni na Gobi. Tysiąc sześćset, tysiąc osiemset kilometrów. Bez mycia. Nie było wody. Po prostu. Tyle co do picia i gotowania. Pustynia jest żółta, jest szara, złocista i zielona. Dziesięć dni przy ognisku z wielbłądziego nawozu. Czasami trafialiśmy na zarośla saksaułowe i wtedy mieliśmy trochę drewna. Gdy rozbijaliśmy wieczorne obozy, wokół zalegała absolutna cisza. Po horyzont. Chyba że zrywał się wiatr. Dziesięć dni w kucki, w namiocie, na kolanach. Zwijanie, rozwijanie. Trzeba było uważać na skorpiony. Gobijskie są zielonkawe i niepozorne. Dwa razy widziałem mokasyna dalekowschodniego. Wstawałem o szóstej rano i szedłem przed siebie. Prędzej czy później natykałem się na ślady wielbłądów. Czasami stawaliśmy w jurtach. Pasterze przyjmowali nas bez zdziwienia. Przyglądali się dyskretnie. Częstowali mleczną herbatą i suszonym serem. Potem odjeżdżaliśmy. Patrzyli długo w ślad za nami, w ślad za obcymi, których nie mieli już więcej spotkać. Jurta od jurty o dziesiątki kilometrów. Spotkaliśmy jeźdźca. Siedział w cieniu swojego konia i na coś czekał. Wokół po widnokrąg nie było nic, tylko słońce i nieruchome powietrze. Poprosił naszego kierowcę o wodę. Wypił całą butelkę. Półtora litra. Odjechaliśmy. Został sam w krótkim końskim cieniu. Ten kraj jest hipnotyczny. Nie ma lepszego kraju do podróżowania. Jedzie się w głąb pejzażu, a jednocześnie w głąb czasu. Bo prawie wszystko jest tutaj takie samo jak było dawniej. Niemal się nie zmieniło. Trzeba żyć w kucki, przy ogniu. Nasłuchując nocą.
Suczawa. Pamięć
To, co minęło, powraca. Wchodzi jak czuła igła w serce. Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila. Dostrzegasz coś kątem oka i minione powraca z niespodziewaną siłą. Dzieciństwo. Zawsze jednak dzieciństwo i nie sposób dostrzec, gdzie przebiega jego granica. Dziesięć, dwanaście lat? Jakby późniejszy czas nie miał już tej mocy. Suczawa dawno temu, ranek, kilkoro dzieci bawi się pod ścianą obskurnego bloku. Szary kolor cegieł i piachu sprawia, że cofam się o czterdzieści lat i na kilka sekund znika teraźniejszość, by zrobić miejsce letniemu porankowi u dziadków na wsi. To jest oślepiające jak delikatna magnezja. Dzieci, szary piasek, szary mur. Tak działa pamięć. Nie sposób odgadnąć jej praw. Trwało chwilę. Taksówka wiozła nas na dworzec. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek czasu utraciła swoją władzę. Tak.Czytelnik
Miał specjalnie skonstruowane łóżko. Zabierał je nawet w zagraniczne podróże, bo nie mógł znieść miękkich, zapadających się posłań. Woził też specjalny podest, który można było ustawić nad sedesem, ponieważ nie znosił siadać; musiał kucać. Ale łóżko było najważniejsze. Niewykluczone, że więcej czasu spędzał w pozycji horyzontalnej niż wertykalnej. Trawił i czytał. Już w młodości sformułował myśl o największym szczęściu: „Codziennie doskonale jadam, dogadzając swojemu brzuchowi, i dbam o zdrowie. Mogę również czytać takie książki, na jakie mam tylko ochotę. To naprawdę wspaniałe”, pisał do przyjaciela. Później, gdy zdobył nieograniczoną władzę, w nieograniczonej również liczbie kazał sprowadzać do swojego specjalnego łóżka kobiety. Jego osobisty lekarz twierdził, że czasem było ich jednocześnie cztery albo pięć. Wszystkie młode, odurzone jego obecnością. Nigdy się nie mył, nigdy nie czyścił zębów. Usta płukał herbatą, swoje tłuste ciało kazał wycierać gorącym ręcznikiem.
Łóżko skonstruowane było tak, by mogły się na nim zmieścić stosy książek. Wylegiwał się i czytał. Jak większość tyranów był kimś w rodzaju niespełnionego artysty. Projektował fikcje, a potem je realizował. Bo czymże innym, jeśli nie zawrotną fikcją, był pomysł wytępienia wszystkich wróbli w państwie, ponieważ ptaki niszczą plony? I rzeczywiście – cały kraj, kilkaset milionów ludzi, dniem i nocą podnosiło zgiełk, wymachiwało kijami, rzucało kamieniami, tłukło w garnki tak, by szare złodziejaszki ani na moment nie zaznały spokoju, by ani na chwilę nie mogły przysiąść. Ptaki umierały w locie z wyczerpania. Całe Chiny zaścielone były ptasimi ciałkami, ale umierający z głodu chłopi mieli przynajmniej co jeść.
Tyrani biorą się z lektur. Ci najwięksi czytali bezustannie. Przerywali tylko po to, by fikcję zamienić w rzeczywistość. Nasz bohater zabijał miliony, a potem zaszywał się w swoim barłogu, by kopulować i czytać. Nie lubił przemawiać, źle mówił po mandaryńsku, nie miał nikogo bliskiego, leżał i czytał. Lekturę mieszał z wymysłem, a następnie wzywał swoich poddanych, którzy zasiadali na wytartych krzesłach w nogach łóżka, i rozkazywał: „Zmieńcie Chiny w krainę świń, dzięki temu będzie dużo łajna oraz aż za dużo mięsa, które trzeba będzie wyeksportować w zamian za żelazo i stal”. Albo ogłaszał, że kraj przystępuje do pojedynku z Wielką Brytanią w hutnictwie i za kilkanaście lat ma w tej dziedzinie zwyciężyć. Chłopi porzucali pracę w polu i budowali we wsiach prymitywne dymarki. Z braku rudy przetapiali garnki, łyżki, klamki, cały nędzny metal, który znaleźli w swych lepiankach. Gdy kraj znalazł się na skraju samozagłady, gdy ofiary Wielkiego Skoku zaczęto liczyć w dziesiątkach milionów, Wielki Sternik wycofał się na swoje posłanie, by czytać o dokonaniach dawnych cesarzy. Na przykład o tym, jak Qin Shi Huang, który zjednoczył Cesarstwo, kazał spalić wszystkie księgi, wymordować uczonych i wszystko zacząć od początku. Taka była zresztą idea „rewolucji kulturalnej”, którą Mao proklamował. Tyle że ksiąg do spalenia nazbierało się znacznie więcej, a zamordowanych „uczonych” były kolejne miliony.
Dlatego w końcu pojechałem go obejrzeć. Kolejka wiła się wokół mauzoleum. Setki, może tysiące ludzi. Plecaki musieliśmy oddać na przechowanie. Policjanci gonili nas jak bydło do załadunku. Po schodach, do pierwszej sali z jasnym posągiem, pod którym składało się kwiaty, i zaraz do drugiej, gdzie leżał pod szkłem. Różowy, wzdęty, okryty chińską flagą. Ledwo się dało musnąć wzrokiem, bo już gonili dalej. Policjant w białych rękawiczkach w absurdalnym geście kładł palec na ustach, że niby cicho, bo się zbudzi. Sekunda, dwie widoku tłustego, napompowanego trupa.
O zmierzchu Tiananmen pustoszeje. Wojsko i policja spędzają wszystkich z tego największego placu świata. Żeby miał spokój. Może czyta w tym swoim akwarium. Na bramie Zakazanego Miasta wisi jego gigantyczny portret. Tłusta twarz bez wyrazu z brodawką na brodzie. Patrzy wprost na miejsce własnego pochówku.Kucając
Rodzą się, gdy jest zimno. W lutym albo na początku marca. Jest w tym pewien rodzaj obojętnego okrucieństwa. Na zewnątrz gwiaździsty mróz, a tam wśród czterech drewnianych i wcale nie najcieplejszych ścian przychodzi na świat coś tak kruchego. W dotyku jest zimne, bo pokryte błonami płodowymi, wydzielinami, resztkami tego poprzedniego życia, które było na poły życiem wodnym, a tutaj ten mróz i trochę strach, że zaraz zamarznie. Trzeba więc wziąć wiecheć siana, wytrzeć to, rozmasować, aż stanie się jako tako suche. Mimo że nie zawsze jest się na miejscu, dają sobie jakoś radę. Zwłaszcza te tak zwane prymitywne rasy, pradawne, niezepsute hodowlą, zmieniającą dzikie zwierzę w wyrafinowany produkt, który bez człowieka już sobie nie poradzi.
No ale ten lutowy mróz zawsze sprowadzał coś w rodzaju obawy i współczucia. Dopóki nie pojechałem do Mongolii i nie zobaczyłem owczych zimowisk gdzieś na skraju Altan els – tej najdalej na północ wysuniętej pustyni na Ziemi. To nawet nie były budynki, tylko zagrody z kamienia ukryte w zagłębieniach terenu, by chronić od północnych wiatrów ciągnących znad Syberii. I zimowymi temperaturami oscylującymi w okolicy minus trzydziestu pięciu stopni.
Więc teraz już się tak nie przejmuję. Wycieram tym wiechciem i sprawdzam, czy stają na nogi. A nogi mają największe, nieproporcjonalnie długie, na zapas, bo przecież to będzie jedyna broń tych stworzeń, dość bezbronnych. Czasem z tym wstawaniem się ociągają, bo słabe, bo ciut za wcześnie, bo życie się jeszcze nie rozpaliło i trzeba pomagać: przede wszystkim pokazać drogę do maminego cycka. Podstawić cycek pod nos, wetknąć do pyszczka, przytrzymać. Bo cycek rzecz najważniejsza. Właściwie jak się zastanowić, to reszty matki mogłoby nie być. Tylko ten obrzmiały, gorący cyc, pełen mleka. W porównaniu z taką na przykład kozą owca ma go mniej, ale jest za to tłustsze, gęstsze, słodsze i w istocie nie przypomina w smaku mleka, tylko jakiś wyrafinowany deser. Może przypomina samo życie, jego esencję? I gdy już ta ciepła maszyneria ruszy, gdy to spłaszczone jak ryba, długonogie i – na pierwszy rzut oka – całkiem nieudane jagnię dopadnie źródła, to raczej możemy być spokojni: będzie żyło.
I to jak! Coraz bardziej. Z dnia na dzień coraz mocniej. Zaraz spęcznieje, zaokrągli się, nabierze masywnej cielesności. Żeby ssać, będzie bodło bezlitośnie cyca w tym swoim jagnięcym przyklęku i merdając na boki wpółbezwładnym, zwisającym jagnięcym ogonkiem. Pięć merdnięć i z byka w wymię, pięć merdnięć i znowu brutalny masaż, żeby lepiej płynęło do pyszczka. To ciało tak wątłe na początku, takie jakieś ledwo spojone, rozlazłe, po dwóch, trzech tygodniach zamienia się w cielesną kulę. W mięsny pocisk. Toczy się, turla, rwie do przodu, pokryte młodą, delikatną wełną, odbija się tylnymi nogami, wykonuje piruety i salta na przednich. W chwilach absolutnego owczego szczęścia w idiotycznie komiczny sposób wybija się ze wszystkich czterech i niczym na sprężynach podąża w baranią dal. Wystarczy pogodny dzień i trochę słońca. Ponieważ owce są w tym względzie całkiem jak ludzie.
Tej zimy przybyły trzy i wszystkie są czarne. Zachodzę do nich częściej, niż nakazywałby owczarski obowiązek, i po prostu patrzę. Emil Cioran napisał kiedyś, że zamiast wciąż obłędnie i na wyprzódki się cywilizować, „powinniśmy zawszeni i pogodni kucać w cieple zwierząt”, albo jakoś podobnie. Czytam wyrafinowanych filozofów, ale potrafię ich nauki przyjąć jedynie prostodusznie i bezpośrednio. Idę więc i kucam. Czekam, aż się zbliżą i poczują mój obcy, ludzki, ale przecież znany zapach. Aż zapomną na chwilę o nieufności, dzięki której żyją, i podejdą w zasięg dotyku. Teraz ja wciągam w nozdrza ich woń. W ciepłe, suche dni jest ostra, wyrazista i odurza. Jest w niej coś dalekiego i archaicznego. Jeśli to mieliśmy, to utraciliśmy dawno i na zawsze.
Kiedyś zabłądziliśmy nocą na Gobi. W ciągu paru chwil zrobiło się absolutnie ciemno. Do obozu mieliśmy parę kilometrów. Nie było ani iskry, ani światełka – nic. Szedłem przed siebie i wąchałem mrok. Myślałem: cóż, najwyżej zwiniemy się w kłębek i doczekamy świtu. Ale wąchałem ciemność i w końcu poczułem tę przedwieczną woń zwierząt stojących pod gołym niebem, niby udomowionych, ale nie do końca. Za nitką zapachu po kilkunastu minutach dotarliśmy do jurty. Obok była zagroda dla bydląt. Pasterze pomogli nam dojść do naszej furgonetki i namiotów.