- W empik go
Nie ma - ebook
Nie ma - ebook
Książka, za którą Mariusz Szczygieł otrzymał Nagrodę Literacką NIKE 2019.
Mariusz Szczygieł - laureat Europejskiej Nagrody Literackiej i Dziennikarz Roku 2013 – opowiada prawdziwe historie o nie ma. Nie ma kogoś. Nie ma czegoś. Nie ma przeszłości. Nie ma pamięci. Nie ma widelców do sera. Nie ma miłości. Nie ma życia. Nie ma fikcji. Nie ma właściwego koloru. Nie ma komisji. Nie ma grobu. Nie ma siostry. Nie ma klamek. Nie ma niebieskich tulipanów. Nie ma nie ma.
Rozmówcami Szczygła są ludzie z różnych światów: czeska poetka, ukraiński żołnierz, polska księgowa, albański malarz, izraelska pisarka, a także jego ojciec, z którym autor wybiera się ostatni raz w życiu do Pragi. Nad książką unosi się rada, którą dała autorowi Hanna Krall: „Wszystko musi mieć swoją formę, swój rytm, panie Mariuszu. Zwłaszcza nieobecność”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65970-31-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdybym zmyślał, byłaby o wiele ciekawsza.
AUTOR
DEDYKACJA
Od czasu, kiedy w 2009 roku – z kilkuletnimi niestety przerwami – zacząłem zbierać materiał do tej książki, zmarło wiele bliskich mi osób. Większości z nich opowiadałem o pracy nad Nie ma. Niektórym o tym nie mówiłem, ale wszystkim chciałem książkę sprezentować po jej wydaniu.
Dedykuję Nie ma im właśnie.
Są to:
Elżbieta Bednarkiewicz
Maciej Firlej
Viola Fischerová
Krystyna Goldbergowa
Joanna Hornik-Grabowiecka
Kora
Lidia Ostałowska
Iwona Ostapkowicz
Gayga
Tomasz Stańko
Leonard Talmond
Teresa Torańska
Zjawiają się nieproszone i jest ich coraz więcej. Lubią przyjść mailem lub Messengerem. A im jestem starszy, tym bardziej się mnożą.
Umarł/Umarła.
Kiedy dostaję taką wiadomość, myślę: „Oto kolejna osoba będzie teraz u mnie mieszkała”.
Napisałem do siostrzenicy, wymienionej tu Iwony Ostapkowicz: „Pamiętam, jak zaprosiliśmy ją z moim przyjacielem na kolację. Oboje już nie żyją... Ciekawe, czy ich świadomość gdzieś krąży? Obawiam się jednak, że świadomość gaśnie, jeśli już nie może jej ożywiać chemia mózgu. Mogą tylko żyć w naszej pamięci – i będą. Iwona więc też zamieszka u mnie”.
Zjawiają się nieproszone i jest ich coraz więcej. Lubią przyjść mailem lub Messengerem. A im jestem starszy, tym bardziej się mnożą. Tak będzie do chwili, gdy nie dostanę już żadnej wiadomości.
Wtedy przyjdzie mi zamieszkać u kogoś z Was.
CZYTANIE ŚCIAN
^(1.) W wagonie nie było prawie nikogo, co odczułem jako przykrość. Można ją porównać do żalu, jaki towarzyszy wielu ludziom przy stwierdzeniu: dziś wieczorem nie ma nic w telewizji.
Metro w każdym kraju jest sceną i widownią zarazem. Lubię szybką zmianę obsady. Lubię poczucie, że ten sam aktor nigdy nie zagra dwa razy. Chyba że przez przypadek, ale wtedy są małe szanse, aby to zauważyć. Sztuka jest bowiem tak wieloobsadowa, a scena tak pojemna, że raczej nie uda się dostrzec ponownego wejścia tej samej postaci. Nikt nie gra roli głównej, żaden reżyser nie narzuca swojego gustu. To najbardziej demokratyczny teatr świata, ponieważ to widz decyduje, na kogo patrzy. Właściwie nie da się wysłuchać żadnej rozmowy do końca. Widz skazany jest na teatr nieskończony, w którym nie pada cała kwestia od dużej litery do kropki. Bardzo rzadko wybrzmiewają puenty. „Ruscy wykupili już całe Karlovy Vary, wyobraża pani sobie?”. „Ale ja się bardzo pilnuję” – odpowiada pani. Niestety, wejście nowych aktorów zmusza do pogodzenia się z uwiędnięciem dialogu. Można uznać, że to była właśnie puenta. Co więc oznaczała? Jak ją interpretować? Zadanie na przejazd do następnej stacji i nowego aktu.
W metrze mam wrażenie, że obcuję z materiałem literackim wymagającym jak awangardowa proza – dramaturg rozbudza moje oczekiwania, ale ich nie zaspokaja. Najczęściej jednak wagon jest teatrem pantomimy, a nie dramatu. Wykonawcy mają role nieme, oferują mi tylko język swoich ciał. Pokaz walki o to, żeby się utrzymać na ruchomej, niepewnej scenie. Pokaz zaangażowania wybranych partii mięśni, żeby się nie przewrócić i nie położyć roli, może być dużą przyjemnością. Jednak najwięcej satysfakcji daje obserwowanie siedzących. Jeśli aktor stojący jest piękny w usiłowaniu, to aktor siedzący jest piękny w nieusiłowaniu. Mam wtedy do czynienia z portretem bardzo osobistym. Aktor w roli siedzącej jakby tracił poczucie, że wciąż gra. Nie wciąga już brzucha. Jeśli jest kobietą, nie napina mięśni twarzy. Jeśli jest mężczyzną, nie trzyma wysoko głowy, żeby mniej widzów zobaczyło biały opłatek skóry we włosach. Aktor siedzący bez scenicznego partnera skazany jest tylko na siebie, emanuje bezradnością. Bezradność kumuluje się w fałdach jego skóry, które dobrze widać nad pośladkami, jeśli usiądzie się tak, by obserwować go z boku. Z fałdami nic nie można w tej sytuacji zrobić. To pokaz niedołęstwa woli, które w widzu takim jak ja budzi czułość. Jeżeli do tego aktor przymknie oczy i, choćby nie wiem jak się upierał, że izoluje się od widowni przegrodą swoich powiek, widownia może mieć inne odczucie. Właśnie wtedy go mamy! Są tacy widzowie, którzy na taki akurat moment czekają. Jakby liczyli na to, że między stacją Můstek a Malostranská aktor zacznie pokaz uwalniania swojego ducha, który na naszych oczach wzniesie się nad tunel metra. Przymknięcie oczu w sytuacji publicznej zbliża ją do sytuacji intymnej. W twarzy zachodzą zmiany i mam wrażenie, że każdy z aktorów, choćby grał podły charakter, po zamknięciu oczu staje się uosobieniem łagodności i dobroci.
Ale może to tylko moja projekcja, bo chciałbym widzieć wszystkich z zamkniętymi oczami. Mam nieodparte wrażenie, że to daje poczucie władzy. Ten, kto patrzy, ma władzę nad tym, kto nie patrzy. A może aktor pod przymkniętymi powiekami czeka na to, co mu zrobi widz? Jest gotowy na wszystko?! Na pocałunki od nieznanych osób i na uderzenie w twarz?
^(2.) Obsada była więc szczątkowa: para studentów, zbyt daleko ode mnie, żebym poczuł się jak w loży. Okazało się, że chwilowo będę miał do czynienia nie z teatrem, lecz z samą literaturą. Zauważyłem na ścianie wagonu tabliczkę, taką, na jakich zamieszcza się reklamy. Może dlatego, że uczyłem się wtedy czeskiego i lubiłem sprawdzać, czy rozumiem tekst w całości, zacząłem czytać o tym, że ktoś za chwilę wyjdzie z cienia kasztanów:
Za chwilę wyjdę z cienia kasztanów
i ptasiego śpiewu
pójdę nagrzanym asfaltem
w dół do zakrętu
skąd się zobaczę
jak patrzę w cieniu kasztanów
na siebie idącą w kapeluszu
po czarnym asfalcie
skąd widzę siebie
jak tuż za zakrętem
znikam sobie na zawsze
z oczu^()
Przeczytałem wiersz raz, drugi. I trzeci, żeby się upewnić, czy znów zadzieje się to samo. Przy „w kapeluszu” czułem nieprzyjemną pieszczotę w jelitach, jakby organizm raził je wytworzonym przez siebie prądem elektrycznym.
Wiersz wisiał w wagonie kolejki w ramach akcji „Poezja w metrze”, a podpisany był: Viola Fischerová.
Pociąg dojeżdżał do stacji Anděl. Przeczytałem tekst już kilka razy, umiałem go chyba na pamięć, jednak mimo to postanowiłem przepisać do zeszytu. Nagle reżyser wpuścił dziesiątki statystów, szturchnęła mnie jakaś kobieta. Tablicę z wierszem zasłonił policjant. Stanice Smíchovské nádraží, vystupujte v levo ve směru jízdy. Policjant wysiadł. Ja, z zeszytem na kolanach, zadowolony, że zapisałem prawie cały wiersz, uświadomiłem sobie, że żyję w kłamstwie.
Jak łatwo się kłamie, żeby nie sprawiać przykrości. Ta motywacja oczywiście unieważnia kłamstwo i w moich oczach czyni z niego bardzo szlachetny środek.
Ileż nakłamałem się poetom!
Poeci nie dają wiersza do czytania, poeci go podtykają pod nos. I jeszcze bezwstydnie dociekają: jak ci się podoba? Nigdy nie spyta taki: jak ci się nie podoba? A powiedz poecie: twój wiersz na mnie nie działa, to jakbyś mu napluł w twarz.
Coś jednak powiedzieć trzeba. Stworzyłem więc cudowne kłamstwo.
Wiesz, mówię, żeby dobrze przeżyć wiersz, trzeba zgrać swój rytm z jego rytmem. Kapuściński to kiedyś zauważył. A ja coraz częściej łapię się na tym, że mój wewnętrzny rytm kompletnie nie współgra z żadną poezją. Jakbym był skażony jakimś okropnym, wulgarnym rytmem z zewnątrz, z ulicy, z telewizji... Tak naprawdę to lepiej, żebym nie bezcześcił twojego wiersza swoim niechlujnym czytaniem.
Rozumiem cię świetnie, mówi poeta, bo też uważa, że świat poza jego wierszami jest nie do zniesienia.
Właściwie poeci są szczęśliwi, że spotkali kogoś, kto, tak jak oni, zgłasza zastrzeżenia do rzeczywistości.
To piękne kłamstwo pozwala mi przeżyć kontakty z poetami, którzy bywają zachłanni i żarłoczni. Mam wrażenie, że gdybym tylko pochwalił ich wiersz, wchłonęliby mnie swoim otworem gębowym i językiem wcisnęli w wiersz następny. Tkwiłbym tam rozgnieciony przez cudzy talent.
I teraz w praskim metrze linii B wszystko to okazało się nieprawdą: żaden rytm, żaden świat, żadne metro, ani policjant nawet, nie są przeszkodą, kiedy człowiek trafia na
WŁAŚCIWY WIERSZ.
Wróciłem do domu i – co uważam za akt egzaltacji jak na trzydziestoośmioletniego mężczyznę – zacząłem wiersz z metra, wtedy jeszcze we własnym nieudolnym tłumaczeniu, wysyłać znajomym.
Następnego dnia pojechałem do biblioteki miejskiej, by sprawdzić hasło „Fischerová, Viola” (w 2004 nie miałem telefonu z internetem, nawet mieszkanie, które wynająłem na tydzień, nie miało łącza; żeby szperać w sieci, korzystałem z kafejek internetowych, ale tym razem postanowiłem odnaleźć to nazwisko w porządnym katalogu bibliotecznym).
„Fischerová, Viola, (1935), urodzona w Brnie, czeska poetka i tłumaczka”.
^(3.) Pierwszy tomik poezji wydała w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat.
Pod tytułem Wiersze za duszę Pavla Buksy.
Napisała go po samobójstwie męża.
Następny tomik wyszedł, gdy miała lat pięćdziesiąt osiem. Trzeci – na jej sześćdziesiąte urodziny. Czechy odkryły dojrzałą poetkę, ruszyła lawina nagród.
Pani bibliotekarka zaczęła szukać czasopisma, w którym „niedawno było dużo o pani Fischerovej”: – Tylko która to gazeta...? W pani Fischerovej, jak była młodziutka, proszę pana, to kochał się i Hrabal, i Havel. Gdzieś czytałam, że raz szli ulicą Spaleną do skupu makulatury. Hrabal tam pracował, zna pan jego Zbyt głośną samotność? Szli sobie, Hrabal po jednej stronie, Havel po drugiej, a ona w środku. Lizała loda. Raz dawała polizać jednemu, raz drugiemu. Gdzie jest to czasopismo?...
^(4.) (Kto by nie znał Zbyt głośnej samotności o pakowaczu makulatury? Hydrauliczną prasą zgniata stare papiery i książki. Ale wybranym oferuje ratunek i zabiera do domu. Ocala te, po których się spodziewa, że dowie się z nich czegoś, czego jeszcze nie wie o samym sobie.
Kiedy dostrzega grzbiet jakiejś cennej książki, oblicza, czy ma dość siły, żeby tę książkę otworzyć. Kiedy uznaje, że tak, wtedy podnosi ją i książka drży w jego palcach jak ślubna wiązanka panny młodej przed ołtarzem.
Niestety, mimo że nieustannie czyta i szuka w książkach znaku, czuje, że one sprzysięgają się przeciw niemu i nie dostaje ani jednego przesłania z nieba).
^(5.) – A książkę Hrabala Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać, pan zna? Z wiersza pani Fischerovej pożyczył sobie ten tytuł. Ale obaj, i Hrabal, i Havel, proszę pana, przestali się w niej kochać, gdy poznała swojego pierwszego męża. Też pisarza. Wyemigrowała z tym mężem do Szwajcarii, a on się tam potem zabił.
Mam ksero wywiadu, który znalazła mi czternaście lat temu bibliotekarka. Wywiadujący pyta Violę Fischerovą, co wpłynęło na to, że po samobójczej śmierci męża zaczęła pisać.
„Rok po tym, gdy z Josefem Jedličką, moim drugim mężem, »znaleźliśmy siebie«, pojechaliśmy samochodem na grób Pavla do Bazylei. Kiedy jechaliśmy, przed szybą auta zobaczyłam jego twarz, ale tak blisko, że się przeraziłam. Powiedziałam sobie: chyba się zabijemy, a Pavel jest tu po to, żeby nas odprowadzić na tamten świat. Nie zabiliśmy się i w drodze powrotnej zapisałam sobie coś na karteczce. Po raz pierwszy po kilkudziesięciu latach. A rano miałam poczucie, że to wiersz klucz. Były to Drzwi do naszego domu z tomiku Wiersze za duszę Pavla Buksy. A dalej już szło”.
Drzwi do naszego domu
wrota otwartej rany
Schody aż lśnią
Ani kropli krwi
Jednego paproszka
Całe nasze życie
trwało szesnaście lat
i odegrało się w trzech pokojach
„Na początku sądziłam – mówiła dalej Viola Fischerová – że w ten sposób się dowiem, jaki był sens śmierci Pavla, a pisanie się skończy. Ale nagle zaczęły wypuszczać odnogi wiersze o czymś zupełnie innym. Tak właśnie się to zaczęło”.
^(6.) Z biblioteki poszedłem na pocztę główną, aby zajrzeć do książki telefonicznej.
– Dzień dobry... Nie, nie mam żadnej sprawy... Chciałem powiedzieć tylko, że przeczytałem pani wiersz w metrze... Nie bardzo wiem, co jeszcze bym miał dodać... Nie, Polakiem. Po prostu przeczytałem wiersz i jestem pod takim wrażeniem, że pomyślałem: muszę to pani powiedzieć.
^(7.) „Cokolwiek nas otacza, trafia do nas w przeróbce pojęć, czyli mowy – mówionej, pisanej albo obrazkowej”. Oczywistość tę (choć dla wielu, którzy uważają, że język jest zwierciadłem rzeczywistości, to nie jest takie oczywiste) sformułował poeta.
„Tym bardziej – pisał dalej – co minęło, nie jest nam dostępne inaczej niż w podwójnej przeróbce, jakiej poddał to umysł kiedyś i poddaje teraz. W innej postaci przeszłość nie istnieje. Kto utrzymuje inaczej, twierdzi po prostu, że niedający się objąć kalejdoskop czasu w każdej swojej ćwierci sekundy jest obecny w jakimś nadumyśle, który przeszłość, teraźniejszość i przyszłość ogląda równocześnie”.
Ten cytat z Czesława Miłosza o operacji umysłu na rzeczywistości miałem podkreślony od dawna. Czekał na swój moment. Nadaje się do antologii tekstów o ^(NIE\ MA).
A więc – zawsze tylko ułomny raport pamięci.
Moje odkrycie Violi Fischerovej miało miejsce w grudniu 2004 roku. Poprzedni rozdzialik tej opowieści – odtwarzający, co mówiłem przez telefon – napisałem na początku kwietnia 2018 roku. Z przeświadczeniem graniczącym z pewnością, że tak właśnie wyglądała nasza rozmowa, kiedy stałem w kabinie na poczcie głównej.
Przysiągłbym.
Jednak pod koniec kwietnia, googlując Violę, znalazłem opublikowane w sieci zapisy z jej pamiętnika sprzed czternastu lat, a tam napisała:
„24 grudnia 2004
Przed południem telefonował mężczyzna, który się nie przedstawił, ale chciał znać mój adres mailowy. Ma dla mnie jakąś radosną niespodziankę. Najpewniej Święty Mikołaj.
1 stycznia 2005
Znów telefonował ten facet i znów chciał mój mailowy adres, ponoć go źle sobie zapisał. Skoro nie św. Mikołaj, spytałam, z kim rozmawiam. »To ma być niespodzianka« – powiedziała tajemnicza istota i się rozłączyła”.
^(8.) Pamięć to kurwa. Lub: kurwa, pamięć.
Tak powiedzielibyśmy sobie z Violą przy czerwonym winie. A może nie, może ona nie potraktowałaby tego tak poważnie. Powiedziałaby: ech, ta pamięć, kurwanoga...
Trudno wyjaśnić, dlaczego „noga”. To jej „przeklątko” – jak nazywa je tłumaczka wierszy Fischerovej na polski i przyjaciółka, Dorota Dobrew. Wtrącane raczej w teksty lżejszej wagi. Bo kiedy mówi o rzeczach naprawdę wkurwiających, to nie łagodzi kurwy nogą.
A więc dobrze, Violu: kurwanoga, pamięć! Relacje świadków są często ze sobą sprzeczne, bo pamięć nie jest pasywną rejestracją – nie zapisuje wszystkiego demokratycznie, jest tylko zapisem aktywnym – dopasowuje fakty do naszego założenia. Zmieniamy przeszłość tak, by wspomnienia pasowały do całego zapamiętanego obrazu.
(Myśl ta jest elementem wykładu z neurologii, a nie wrażeniologii reporterskiej).
^(9.) W pierwszym mailu piszę poetce, że w ramach prezentu świąteczno-noworocznego rozsyłam wiersz o wychodzeniu z cienia kasztanów znajomym w Polsce i Czechach. Przyjemność – jak dawno zauważyła ludzkość – jest niewielka, jeśli się nią z kimś nie podzielimy.
Niektórzy z moich polskich znajomych byli nawet zdziwieni, że Czesi mają poezję metafizyczną. (Mają, od metra. Przecież im mniej Boga, tym większa potrzeba metafizyki!).
Reagowali gorąco. „Wiersz piękny” – pisali, bo są to inteligentni znajomi, wiedzą, że trzeba używać słów krótkich i prostych. „Martwy”, a nie „ten, który odszedł” albo „u kresu drogi”. (Ja to wiem od Juliana Barnesa, a on chyba od Gustawa Flauberta).
Viola (w pamiętniku) ucieszona, że 24 stycznia przyszedł „dwumetrowy mail” z reakcjami polskich czytelników na jej wiersz. W całości zacytowała list od „jakiegoś pana, z którym Mariusz już dość długo koresponduje, ale nie wie, kto to jest”. (Tak jej go zaprezentowałem, dziś „pamiętam”, że mógł to być młody nauczyciel ze Śląska, ale jak miał na nazwisko?).
„Wiersz Violi Fischerovej – pisał – bardzo pasuje do »komunikacji«. W jego budowie i treści jest pokazana sytuacja człowieka w podróży – po sobie, przez siebie i przed siebie; podmiot jest też przedmiotem osobnym, ale i elementem całości – to jak przyglądanie się swojemu odbiciu w szybie pędzącego wagonu przy jednoczesnym posuwaniu się w określonym kierunku, w nieustannie zmiennym krajobrazie.
I to: »(...) skąd widzę siebie/ jak tuż za zakrętem/ znikam sobie na zawsze/ z oczu«.
Kiedy przyglądam się czasem ludziom, to tak, jakbym przyglądał się sobie, a jak ich słyszę, to słucham siebie. Jak w Niebie nad Berlinem Wendersa, kiedy przechodzący obok ludzi – nazwijmy go Anioł – słyszy ludzkie myśli i czasami odprowadza je, siebie w nich, na krawędź, za którą znika z oczu, przestaje być słyszalne owo obserwowane »ja«.
TO JEST GENIALNE.
Przypominam sobie scenę z innego filmu, w którym po zamku błąka się mężczyzna. Nagle trafia do sali, z której ilekroć chce wyjść, wpada na wybiegającą ze ściany kobietę, która upada przy schodach i zostaje ukłuta mieczem przez innego »ducha«, który biegnie za nią. Ta sekwencja powtarza się, ilekroć mężczyzna próbuje wyjść z sali na korytarz. Każdemu powtórzeniu towarzyszą niezwykłe wizje bohatera. Nie pamiętam, jak ta scena się kończy. Mam teraz podobne uczucie zapętlenia czasu, wpadnięcia w jakiś cudowny strumień świadomości. JAK PAN WIDZI, WIERSZ ZROBIŁ NA MNIE WRAŻENIE. PS Przeczytanie czegoś takiego w metrze musi być zaskakującym przeżyciem”.
Tyle czytelnik, cenny – jak się okazało – także dla niej.
^(10.) Violu, właśnie coś zrozumiałem.
Dzięki Tobie – a właściwie dzięki temu, że nasze relacje z pierwszej rozmowy przez telefon tak się różnią – mam pomysł: będę pisał „pamiętam”.
Ten właśnie czasownik w pierwszej osobie liczby pojedynczej należałoby zawsze ujmować w cudzysłów. Byłoby to najuczciwsze wobec czytelników.
„Pamiętam”, że jak mieliśmy się zobaczyć pierwszy raz, wiosną, wyszłaś przed swój dom na osiedlu Barrandov w Pradze, żebym nie błądził, idąc od przystanku Plac Chaplina.
„Pamiętam”, że kiedy czekaliśmy na windę, powiedziałaś: – To jest blok, gdzie mieszkają reemigranci, którzy uciekli z Czechosłowacji po sześćdziesiątym ósmym, a wrócili na początku lat dziewięćdziesiątych. U nas nie szanuje się powracających. Mówią, że zdradziliśmy, zostawiliśmy ich w komunistycznym gównie. Poza tym przypominamy im, że sami nie zdołali wyemigrować. Czy w Polsce szanuje się powracających?
„Pamiętam”, że odpowiedziałem: – Bardzo. Imponują nam.
„Pamiętam”, że już przy stole powiedziałaś: – Havla też nie szanują, bo jego istnienie przypomina im, że nie byli bohaterami. Robią wszystko, co mogą, żeby odebrać mu bohaterstwo, umniejszyć jego dzielność, dzięki czemu nie będzie widać, że sami byli tak tchórzliwi.
„Pamiętam”, że oczy miałaś niebieskie, i czas im nie odebrał barwy. Włosy ciemnokasztanowe, właściwie niemal czarne, bez śladów siwizny. Długie, ale upięte w kok.
„Pamiętam”, że w windzie pomyślałem: kurczę, z ludzkiego zamętu w metrze, z kolorowych napisów na ścianach wagonu, właściwie z chaosu miasta, tak łatwo może się wyłonić konkretny człowiek!
„Pamiętam”, że szukałaś zapalniczki i wypuszczając dym z ust, wyjaśniałaś, że wszystko od razu staje się przeszłością. Teraźniejszość nie istnieje.
„Pamiętam”, że powiedziałem, że mój tata nie może patrzeć na wskazówkę sekundnika, bo prędkość, z jaką ona biegnie, go przeraża.
„Pamiętam”, że mówiłaś, że nie jesteśmy w stanie zatrzymać żadnego tu i teraz. Ile ono trwa? Kilka sekund?
^(11.) A więc po jednej stronie Hrabal, po drugiej Havel, ona z lodem w środku.
– Muszę ci to boleśnie sprostować – oznajmiła podczas pierwszego wspólnego wieczoru. – Po jednej stronie szedł Havel, ale po drugiej Honza Zábrana, wtedy poeta. Do Hrabala szliśmy w odwiedziny. Do tego jego skupu makulatury, gdzie swoją maszyną hydrauliczną prasował książki. Spotkaliśmy go na zapleśniałym podwórku, jak właśnie udeptywał papier.
Honza, czyli Jan Zábrana – później już znany tłumacz rosyjskiej i amerykańskiej poezji i prozy – potwierdza w swoim dzienniku: był sierpień 1958 roku, Viola niosła rożek lodów pistacjowych, już sobie nimi poplamiła śnieżnobiały – jak zawsze – sweterek, dawała im polizać na lewo i prawo, a on niósł Hrabalowi pierwsze czeskie wydanie Babla.
Znany zbiór opowiadań Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać z 1966 roku Bohumil Hrabal otwiera jej wierszem: „W mleczarni można by sprzedawać i w nocy./ Rozpocząć samodzielne życie to więcej, niż się urodzić./ Negację można rozumieć/ także jako nieumiejętność postrzegania./ Zresztą daję ogłoszenie o sprzedaży domu,/ w którym już nie chcę mieszkać”^(). Wielu czytelników sądziło, że podpisana pod nim Viola Fischerová jest postacią wymyśloną, ponieważ nigdy o takiej poetce nie słyszeli.
Kiedy usiłowałem stworzyć dla siebie jej życiorys, szybko się okazało, że była dziewczynką od urodzenia skazaną na artyzm. I lepiej nie da się tego określić.
Bo tak:
Ojciec Josef Ludvík Fischer, filozof („Filozofia musi być metafizyką”) poprosił w 1935 roku poetę Františka Halasa („wielki poeta chaotycznej epoki”), żeby wymyślił imię dla jego córki. Květa^() wydawało się filozofowi i poecie zbyt banalne, Růžena – zbyt pogrzebowe.
Oprócz wyboru imienia wielki poeta Halas napisał na jej narodziny wiersz („Może ta mała kiedyś się rozmarzy,/ w grobie przewróci się zgniły poeta,/ dziecięce oczy w niebo mnie uniosą.../ Przyjdzie ta chwila, będę na nią czekać – Violce wszystkiego, czego nie ma, życzy František Halas”^()).
Kiedy jako nastolatka odwiedziła z kolegami wielkiego poetę Vladimíra Holana („Holan – bibliotekarz Boga”), przeczytał jej pierwszy wiersz i powiedział: „Stwierdzam to z żalem – jest przejrzysty jak źródlana woda”. Po pół roku, gdy pokazała następne, mówił: „Już mętnieje, już mętnieje...”.
Kiedy jako dwudziestolatka porzuciła poetę Honzę Zábranę, napisał o niej wiersz, który zaczął od słów: „Nie posłałem cię donikąd,/ w piekle jest kobiet dość...”. Zadedykowała mu swój, który zaczęła: „Był dla niej jak żywe mięso pod tłuczkiem,/ A ona jeszcze sięgała po szczęście...”.
Poetę traktowała jak świętego, poezję – jak religię. Powtarzała, że wobec swoich tekstów ma wielkie wymagania, bo powinny być czymś sakralnym: „Tu miała źródło moja absolutna niszcząca samokrytyka”.
Dlatego w wieku dwudziestu czterech lat przestała pisać. „Czasem – opowiadała – napisałam coś po pijanemu, wkładałam do nocnej szafki, a rano bez czytania wyrzucałam”.
Głównym sprawcą jej milczenia były wiersze przyjaciółki z tej samej paczki, do której należeli Havel i Zábrana. Nazwano ich potem Pokoleniem ’36. Havel mówił, że w ponurych latach pięćdziesiątych chcieli nadać pozytywny sens swoim infantylnym pragnieniom. Mieli od piętnastu do dwudziestu lat, a ich witalność była silniejsza niż stalinizm. Przyjaciółka nazywała się Věra Linhartová i głównie milczała. Viola traktowała jej wiersze jako doskonałość, z którą nie mogła się mierzyć. „Wiedziałam – wspominała – co Věra z czego zrobiła i co to w tekście oznacza, i to mnie niszczyło. Czasem czułam się przed nią jak mysz przed wężem. Dlatego zamilkłam na trzydzieści lat”.
Ukończyła slawistykę na Uniwersytecie Karola, którą zaczęła na Uniwersytecie w Brnie, potem była redaktorką w Czechosłowackim Radiu. W 1968 roku wyemigrowała ze swoim przyszłym mężem Pavlem Buksą (znanym jako pisarz Karel Michal) do Szwajcarii. W Bazylei studiowała germanistykę i historię. Pracowała jako nauczycielka w szkołach: pielęgniarskiej i zawodowej. W 1984 roku przeprowadziła się do Niemiec, bo zatrudniło ją Radio Wolna Europa. Wzięła ślub z eseistą i prozaikiem Josefem Jedličką, który niemal przez całe życie miał w Czechosłowacji zakaz druku. W 1994 roku jako podwójna wdowa wróciła do Pragi.
^(12.) (Mail z 17 marca 2009).
„Mariuszu, zapomniałam ci dodać, że Hrabal wtedy, kiedy w latach pięćdziesiątych przestałam pisać, stwierdził: »Linhartka wypaliła ci mózg«. Jak trzydzieści lat później przyniosłam mu w Pradze do gospody swój pierwszy tomik, przeczytał, a po tygodniu powiedział: »Śmierć Pavla była silniejsza niż twoje oczarowanie Linhartką. To jest piękne«.
Po czym spojrzał zza stołu i się skrzywił: »Ale to cię nie uratuje«”.
^(13.) Z Pavlem Buksą zapoznał Violę martwy kot.
Bezkształtna ciemna bryła miękko uderzyła w szybę, otworzyła na oścież niedomknięte skrzydło okna i pacnęła na tapczan. Kocie zwłoki leżały w nienaturalnie wykręconej pozycji na zielonym rypsie, a czarne futro błyszczało w świetle lampki jak ciepły, miękki asfalt. Martwy był widocznie od niedawna, bo ciało nie zdążyło jeszcze stężeć, a szeroko otwarte żółte oczy w skośnych szparkach błyszczały jak u żywego zwierzęcia. Właściciel mieszkania nie lubił kotów. Ani żywych, ani martwych. Kto nie lubi żywych kotów, ten tym bardziej nie będzie skłonny odnosić się do nich z szacunkiem po śmierci.
– Kto cię tu wrzucił, ty ścierwo? – zapytał więc bez szacunku należnego martwemu stworzeniu.
– Nie wiesz – odpowiedział kot. – Nie przedstawił się.
Kot nie zmienił przy tym położenia, a jego pyszczek przy wypowiadanych słowach otwierał się ledwie dostrzegalnie. Głos miał słaby. Nieco chrapliwy, ale nie taki, jak wyobrażalibyśmy sobie koci głos.
Mężczyzna poprosił kota, żeby powiedział „szesnaście”. Kot powtórzył. Potem „dwadzieścia osiem i pół”. I to kot powtórzył. Następnie „akumulacja kapitału”. To też powtórzył. Właściciel mieszkania nie wiedział, co ma dalej zrobić, miał wrażenie, że o czymś takim już czytał.
– Chcesz mleczka? – spytał kota.
– Nic nie chcesz. Jesteś martwy. Jako taki nie jesz – odparło zwierzę.
– Jak długo jesteś martwy? – dopytał.
– Bardzo długo. Dokładnie nie wiesz, nie pamiętasz. Nie możesz dokładnie orientować się w czasie – odpowiedział kot.
– A w ogóle dlaczego mówisz?
– Bo jesteś pytany.
Zwierzę zbadał lekarz i okazało się, że kot, mimo że nie działał mu krwiobieg ani żadne narządy wewnętrzne i był twardy jak kamień, miał sporą wiedzę. Znał mnóstwo języków i odpowiadał w tym, w którym zadało mu się pytanie. Miał tylko jedną wadę: nie umiał posługiwać się czasownikami w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Zawsze odzywał się w drugiej osobie. Wszystkie wypowiedzi kota – jak powiedziałby Czech – były śmiertelnie logiczne.
(Na przykład na pytanie, kim jest robotnik, kot odpowiadał: – To człowiek, który utrzymuje się z pracy własnych rąk, do nieuczciwego zarobkowania brakuje mu przesłanek).
Ponieważ kot mówił wyłącznie to, co myślał, czym mógł spowodować kłopoty, skończył w klasztorze zamkniętym.
Viola pracowała w redakcji radiowej i postanowiła stworzyć z opowiadania Martwy kot słuchowisko. Tekst miał trochę obrazoburczych – jak na tamtą epokę – fragmentów, nie chciała ich więc sama skracać, postanowiła zrobić to razem z autorem. Pojechała do niego do Zbraslavii pod Pragą, gdzie trzydziestosześcioletni Pavel Buksa mieszkał przy rynku wśród ukochanych antyków, które skupował od handlarzy. „I już tam zostałam – wyznała.
– Panienko, ma panienka kogoś? – spytał Pavel następnego dnia.
– A co?
– Ja bym sobie panienkę zostawił...
Co więcej – po siedmiu miesiącach wspólnego życia i trzech tygodniach sowieckiej okupacji razem uciekliśmy do Szwajcarii”.
Martwy kot pochodzi z kultowej książki Karela Michala Straszydła na co dzień. Do racjonalnego świata wkracza – jak w Mistrzu i Małgorzacie – irracjonalne. Na przykład brukarz Houska przez przypadek wysiaduje jajo. Zgodnie z wierzeniami ludowymi wysiedziany z jaja kurczak musi swojemu panu przysparzać bogactwa, pomagając mu w pracy. Kurczak z wielką zawziętością brukuje ulice. Księgowy umie zamienić się w niedźwiedzia i postanawia to wykorzystać, żeby znaleźć ciekawszą pracę. W cyrku mówią mu jednak, że przemiana w niedźwiedzia to nic specjalnego, a niedźwiedź księgowy też na nikim nie zrobi wrażenia, bo liczących zwierząt jest na kopy...
Znaczenie opowiadań Karela Michala odczytywano na początku lat sześćdziesiątych w mig. Czytelnicy wysysali wszystkie skojarzenia jak głodny pies szpik z kości. Ogałacali z niedomówień. (Co do nieżywego kota: w totalitaryzmie nawet martwi są niebezpieczni i muszą zostać uciszeni). W latach 1961-1967 roku Straszydła na co dzień wydano cztery razy, łącznie sto tysięcy egzemplarzy – w niedużej Czechosłowacji był to nakład gigantyczny. Co możemy wyczytać z nich dzisiaj? To, co z Przygód dobrego wojaka Szwejka, powieści, która w swoich czasach była tylko „wulgarnym zbiorem anegdot”, ale przeobraziła się w dzieło filozoficzne, choć przecież nie zmieniono w niej ani linijki.
„Mariuszu – pisała Viola – Straszydła... to książka humorystyczna, ale na głębszym poziomie opowieść o rozczarowaniu ludźmi”. I prosiła, żebym zrobił coś dla rozpropagowania jej pierwszego wydania w Polsce^().
Pisarz Ivan Klima zauważył, że w Straszydłach... pisarza – Karela Michala – doszły do głosu upiory, które nie odstępowały człowieka – Pavla Buksy.
^(14.) Jak trzeba uważać na zdecydowane deklaracje... Uczyłem się przecież: „martwy”, a nie „ten, który odszedł”, wszak tę szkołę wyznaję. Jednak kiedy zacząłem szukać informacji o mężu Violi w moim ulubionym słowniku Czescy pisarze dziesięciu stuleci, znalazłem tam sformułowanie o Pavlu Buksie/Karelu Michale, które wydało mi się piękne, i sprzeniewierzyłem się wcześniejszym naukom.
Autor słownika Radko Št’astný napisał o nim: dobrovolně odešel ze života (dosłownie: dobrowolnie odszedł z życia). Przy innych zaś pisarzach samobójcach podał: zemřel sebevraždou (umarł śmiercią samobójczą).
Do używanych jeszcze czasem w piśmiennictwie czeskim form omownych typu: poprvé spatřila světlo světa (dosłownie: pierwszy raz ujrzała światło dzienne), zamiast „urodziła się” (dziewczynka) czy „została wydana” (książka), mam stosunek jak do zabytkowych sztućców. Mogę spróbować nimi jeść od święta, ale na co dzień robię to niechętnie. Bo duże, niewygodne i wyglądają pretensjonalnie przy schabowym. Mimo to staroświeckie słowa o dobrowolnym odejściu z życia wydają mi się pełne godności i szacunku.
Jak na śmierć, to bardzo estetyczne zdanie.
Zastanawiam się, czy twórca słownika napisał to zdanie o Pavle Buksie/Karelu Michale przypadkowo czy świadomie? Jeśli celowo, widzę w tym próbę zrozumienia tego czynu. Jakby wybitny historyk literatury zaakceptował sposób zakończenia przez pisarza życia.
„Dla mnie to taki pomniczek zrozumienia. Rzadkość” – napisałem Violi w liście.
Dzięki temu odbyliśmy naszą najdłuższą rozmowę w życiu. („Przyjedź, będę musiała się upić, żeby ci pokazać, jak powstały moje wiersze”). Każde wspomnienie podczas tego wieczoru oznaczała odpowiednią naklejką: 1) „O tym możesz napisać za mojego życia”; 2) „O tym możesz napisać dopiero po mojej śmierci”; 3) „O tym nie możesz napisać nawet po mojej śmierci”.
Zamierzam trzymać się tych reguł.
Nadszedł czas na punkt 2).
^(15.) – Napisał, że Pavel dobrowolnie odszedł z życia?
Szuka zapalniczki.
Podaje korkociąg.
– Nagle miałam taki wspaniały sen, że idę po moście... Mówię o 30 czerwca roku 1984 w Bazylei. Ten sen znałam z dzieciństwa, bo często się powtarzał. Raz był brązowo-biały, innym razem kolorowy. Zawsze naprzeciw mnie szła pani w szlafroku z kapturem na głowie i bardzo miło się do mnie uśmiechała. Nagle jej uśmiech tężał, martwiał, właściwie kamieniał. Zaczynałam się jej bać i ze strachu stamtąd odlatywałam. Spadałam z mostu głową w dół, do rzeki, a jak odleciałam dalej, to na trawę. Miałam ten sen w dzieciństwie może trzydzieści razy. Ostatni raz mi się przyśnił w wieku dwudziestu dwóch lat. A teraz w tym śnie, w Bazylei, gdy miałam prawie pięćdziesiąt, potrzebowałam jeszcze szlafroka. Takiego jak tej pani. I kupiłam w domu towarowym, różowy. Uświadomiłam sobie jednak, że on się Pavlowi nie spodoba. Wróciłam, oddałam. Pamiętam, że mówiłam: mąż będzie przeciwny. Sprzedawczynie się obruszyły, że taki mam respekt przed mężem... Idę w tym śnie dalej i na wystawie widzę inny piękny szlafrok. Biały, który od razu kupuję, i wiem, że się Pavlowi spodoba. Następnego dnia naprawdę szłam ulicą i nagle zobaczyłam, że na wystawie wisi szlafrok, delikatny, frotté, bielutki. Szlafrok z tego snu. Kupiłam natychmiast, pomyślałam, że ten mu się na pewno spodoba. Do tego kupiłam sandały. Mieliśmy identyczny gust, więc normalnie byłoby tak, że on zobaczyłby te zakupy i powiedział: super. Ale naraz poczułam strach, żeby mu je w ogóle pokazać. No i przeczułam, że coś wisi w powietrzu, bo jak przyniosłam to wszystko do domu, Pavel od razu powiedział: a ja widziałem piękny męski szlafrok, który bardziej by ci pasował. No ale spójrz, mówię, jaki ten jest ładny i delikatny. On: jest ładny, lecz mieszczański, a ja ci wybrałem inny piękny szlafrok, bez pretensji. No przecież, Pavle, mogę mieć dwa szlafroki, nie? Dodam, że Pavel wtedy wrócił z odwyku. Wylewałam mu piwo, a podsuwałam bezalkoholowe, w nocy nalewałam je do pustych butelek po procentowym. Tego wieczoru musiałam zażyć mocne tabletki, bo jakiś czas wcześniej otwierałam mu to piwo i się skaleczyłam. W ciągu dwóch dni od małej kropeczki na dłoni zaczęła iść bolesna pręga. Widziałam, że posuwa się dalej, miałam obawy, że to zatrucie krwi. Rozpoczęłam leczenie. Okazało się, że mój organizm zżarł mi pół tarczycy. Nagle też zaczęłam mieć kłopoty ze skórą, czułam nieprawdopodobne swędzenie. Pani system obronny padł, powiedział doktor. Zaczęłam brać nowe leki. I tego dnia, kiedy kupiłam szlafrok, pomyślałam, że mam już wszystko przygotowane do szkoły. Bo uczyłam wtedy wiedzy o prawie w szkole zawodowej. Nie znałam się na prawie, świeżo nauczyłam się niemieckiego, ale bardzo dobrze przygotowywałam każdą lekcję. Pomyślałam, że jak mam już gotowy materiał dla uczniów, to mogę zażyć tabletki. One mnie bardzo otępiały. Były tak uspokajające, że potem mogłam jedynie bezwolnie oglądać telewizję albo drzemać. Wtedy zapukał nasz znajomy, wspaniały chłopak, miał żonę, chociaż był gejem. Ona była niesamowicie inteligentna i bardzo go kochała, ale po co byli razem? Miał mnóstwo chłopaków, a ona chyba była masochistką, nieważne... Pavel mówi: Violu, muszę coś Thomasowi wyjaśnić, lecz nie jestem w stanie tego zrobić na trzeźwo. Dwa piwa! Tylko dwa piwa... No i dałam mu je. Nie wiem, o czym rozmawiali. Thomas chyba zakochał się w jakimś Arabie, a Pavel był jego powiernikiem... Thomas poszedł sobie o dziesiątej, a ja trochę przysypiałam przy telewizorze. Ukšuk, nasz pies, trzymał głowę na moim kolanie. Pavel położył głowę na drugim i mówi: miałem taki straszny sen... Jestem policjantem i przychodzi do mnie dziewczynka, która krzyczy, że słyszy kroki! I one się zbliżają. Prosi, żebym ją ratował. Mówię jej: jestem tylko zwyczajnym policjantem. Ona: ale tu chodzi o moje życie. I ta straszliwa niemoc, że nie mogę jej pomóc... To powiedział mi właściwie do brzucha, na tym kolanie. Mówię: Pavle, pijana głowa, pijane sny, pójdźmy spać. Idę myć zęby, patrzę, a on w kuchni siedzi. Mówię: chodź spać. On: poczekaj, kochana, poczekaj, jeszcze dwa piwa, tylko dwa piwa... Przyniosłam mu te dwie butelki. To było jak z moim drugim mężem Jedličką, żeby on nie palił za dużo, bo nie powinien, zaczęłam wypalać jego papierosy i tak wpadłam w nałóg. Myślę: upiję mu trochę tego piwa. I tak się zaczął Ionesco. Że też nigdy nie przyszło mi do głowy tego zapisać! To był czysty Ionesco: chciałem ci kupić ten szlafrok, a ty go nie chciałaś... Nie, że go nie chciałam, ja sobie kupiłam inny... No kupiłaś, ale ja chciałem ci kupić ten męski... No dobrze, kupiłam sobie sama szlafrok... I tak to szło w różnych wariantach. Byłam pod wpływem tych tabletek, popijałam piwo i czułam, że jestem już w innym świecie. Byłam tak senna, że spadałam z krzesła. Powiedziałam: słuchaj, idę spać. I jeszcze: już mam tego dość. Czyli to ostatnie zdanie było jednak negatywne. Położyłam się. Musisz wiedzieć, że cała rodzina Pavla miała obsesję broni. Ojciec zastrzelił się pod koniec wojny. Matka zawsze miała małego derringera, damski rewolwer. Jeśli z Pavlem czasem się o coś kłóciliśmy, to właśnie o to, bo miał bzika na tym punkcie. Wciąż mi wmuszał broń. Mówiłam: idź w cholerę! Jak będę miała pistolet, będą mnie dopadały niechciane myśli, w kogo go wymierzę, spieprzaj mi z bronią! Raz szłam w Bazylei ciemną ulicą do przyjaciółki i napadł na mnie jakiś facet, ale to nie powód, żebym nosiła rewolwer. Chciałem ci kupić ten szlafrok, a ty go nie chcesz... Usnęłam. Naraz Pavel, który miał zawsze taką przyjemną dewizę: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce!, zbudził mnie i mówi: nie przejmuj się, możesz mieć przecież dwa szlafroki, nie ma sprawy. Na to ja: Pavle, pozwól mi już spać. A on: ten męski by ci pasował bardziej, chciałbym ci go kupić... I co chwilę mnie wybudzał. Zawsze był taki taktowny, a teraz o coś ważnego mu chodziło, ale po tych proszkach byłam otępiała i nie reagowałam. Nigdy nie było mowy o rozstaniu. Nigdy. Raz tylko miałam taki czas, że chodziłam się uczyć do koleżanki. On, kiedy był pijany, musiał ze mną rozmawiać. A ja na tej emigracji często byłam zajęta. Co się musiałam naprzygotowywać, naczytać tych idiotycznych prawniczych skryptów... Nie znałam dobrze języka, nie znałam szwajcarskiego systemu prawnego i jakimś cudem udało mi się zostać nauczycielką. Prawa! Nie mogłam tego stracić, zwłaszcza że najpierw pracowałam jako szatniarka w angielskim pubie. Pavel zresztą był stróżem nocnym. Zdolny, chwalony twórca, scenarzysta, którego film Honor i sława, na podstawie własnej książki, zdobył pierwszą nagrodę w Wenecji – stróżem... Chodziłam więc do przyjaciółki się uczyć, bo miała trzy wynajęte pokoje i spokój. A uczyłam się, jak mówię, czegoś absolutnie niemożliwego. Powiedział wtedy: dobrze, chodź sobie do niej. I to był jedyny moment, kiedy może trochę się od niego oddaliłam. No a teraz te rozmowy podczas snu... Chciałem ci kupić taki piękny szlafrok... Mówię więc: zostaw mnie, mam tego dość. Na co Pavel wstał, poszedł do swojego łóżka, a miał amerykański pistolet, i mówi: to się da wszystko rozwiązać. Nagle słyszę takie „bang!”. Kiedyś pijany strzelił w drzwi kuchni, pomyślałam, że tym razem strzelił w sufit. Mówię: no jeszcze tego nam trzeba, najpierw drzwi, teraz sufit. Patrzę, leży przykryty kołdrą. Podnoszę ją i widzę: jest nieruchomy, a pod sercem ma wypalony ślad.
Viola przesuwa kieliszek, spod gazet na stole wyciąga tomik.
Na koniec liczy się kula
Na koniec liczy się niewypowiedziane słowo
Na koniec nic się nie składa
A mucha
której nie zabiłam przedwczoraj
lata tu i lata
– Zadzwoniłam po pogotowie i do przyjaciółki. Pavel jeszcze żył, przyjechali szybko, lekarz go spytał: panie Buksa, pan był nieszczęśliwy?
^(16.) „Znamy smutek koni, smutek psów, który nie jest wywołany przyczyną zewnętrzną. Wierzę, że tego smutku doświadcza nawet dżdżownica, a jego miara odpowiada zdolności osądu potrzebnego jej do przetrwania. My, ludzie, staramy się go nazwać, ale w ten sposób nie możemy się go pozbyć. Jest niezniszczalny. Nie daje się oswoić. Nie trzeba mówić o nim codziennie, lecz można do niego przywyknąć, jeśli człowiek czasami wsłucha się w to, co smutek mówi.
Ja, smutek, jestem z tobą. Ja jestem twój smutek, ponieważ smutki innych ludzi wstydzą się ciebie, kryją się, nie chcą się ośmieszyć. Dzielę z tobą łoże, chleb i sól, a ty beze mnie nigdy nie poznałbyś ich smaku. Zasypiasz, kiedy cię kołyszę, śpisz mną przykryty i budzisz się, kiedy przypomnisz sobie o mnie. Ubieram cię i żywię, bo przeze mnie, tylko przeze mnie jesteś zawzięty i uległy, jesteś wariatem i mędrcem, jesteś tym, w czym inni widzą twoją wartość i marność, tym, co ich smutki w tobie cenią i czego nie cenią. Ja, smutek, prowadzę cię ku wszystkim zabawom, w to, czym chciałeś albo nie chciałeś być i czym jesteś, chociaż nie chcesz o tym wiedzieć. I ja jestem winny temu, jakie kłamstwa mówisz innym i do czego przyznajesz się przed samym sobą, jestem winny i temu, że nie czujesz się winny. Prowadzę cię, byś szukał i nie znalazł, prowadzę cię, żebyś stał się tym, co poszukuje. Umiem udawać, umiem schować się w kącie i zmaleć, umiem być wielki i cię zagarnąć. Jestem wszystkimi twoimi miłościami, nigdy twoją nienawiścią, dlatego nie żywisz jej tam, gdzie powinieneś. Ale skoro mnie poznałeś, to już zawsze w wodach stojących i tych, co płyną wartko, będziesz widział moje postrzępione odbicie. A jeśli zechcesz mieć duszę, będziesz ją mieć, bo ja, smutek, jestem całą twoją duszą, twoim współczuciem i nieczułością, uczynkami dobrymi i złymi oraz świadomością tego, czym są. Ty i ja nazywamy to życiem. Przywykliśmy. Nie jesteśmy niczym innym niż sobą nawzajem i to właśnie nazywamy życiem. Jeżeli znasz mnie wystarczająco dobrze, to wiesz, że prowadzę cię ku śmierci jak baranka potulnego i pozbawionego wełny – do owczarni, gdzie już mnie przy tobie nie będzie, bo ja, smutek, nie mam nikogo poza tobą (...)^()”.
Karel Michal, Przemili sąsiedzi, 1972
^(17.) – Uważam, że do bycia emigrantem trzeba mieć talent. Pavel był bardzo zamknięty, a jeśli coś komunikował, to tylko żartem. Zanim się zastrzelił, leżał dwa miesiące na psychiatrii, miał tam odwyk. Profesor Ladewig powiedział, że jego podstawowym problemem nie był alkoholizm, ale była utrata tożsamości. „To jest, pani Buksová, diagnoza. On ma mur przed sobą i nie jest w stanie nawiązywać relacji z otoczeniem. Jest emocjonalnie zamurowany. Proszę zauważyć, że nie umie pisać o sobie, ani w pierwszej, ani w trzeciej osobie”. Kiedy film według jego scenariusza dostał w sześćdziesiątym dziewiątym w Wenecji główną nagrodę dla dzieła zagranicznego, obok Satyriconu Felliniego – za najlepszy film włoski, nasi znajomi mówili: zgłoś się do szwajcarskiej telewizji, masz atut w ręku. On wtedy jako stróż objeżdżał w nocy rowerem jakieś magazyny i sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. A Pavel odpowiadał: nie przyjechałem do Szwajcarii, by grać wielkiego scenarzystę, który dostał ważną nagrodę. Udało mu się po jakimś czasie zdobyć pracę w gimnazjum klasycznym, gdzie uczył łaciny i greki. Pisać jednak nie mógł. Mówił, że nie ma tu swojej publiczności. Że potrzebuje czasu. Ale im bardziej czas upływał, tym mocniej zamykał się w sobie. Oboje dostaliśmy w siedemdziesiątym drugim propozycję napisania tekstów do takiego zbioru Czesi w Szwajcarii. Zimny raj. A Pavla głos Przemili sąsiedzi wzbudził wiele reakcji. Jednak przez te piętnaście lat nic innego spod jego ręki nie wyszło.
Tu masz tych Przemiłych sąsiadów, schowaj sobie.
^(18.) – Wracając do tamtej nocy... Mnie zaczęła nieznośnie boleć głowa, ale musiałam jechać do komisariatu. Siedzę tam, śledczy mnie wypytuje, mówię o tych szlafrokach. Ten policjant nazywał się Holzman i to był człowiek z drewna. Prosiłam: nie macie jakiejś tabletki na ból głowy? Nie wytrzymam tego. On się uśmiechał i powtarzał: nie mamy. Podczas tego przesłuchania przychodził starszy pan. Chwilę słuchał i odchodził. Nagle ten pan zapytał: kiedy zobaczyła pani pistolet? Leżał na pierzynie, gdy ją podnosiłam, więc go odłożyłam. Bo musisz wiedzieć, że miałam na lewej ręce ślady prochu. Potem ten Holzman wiózł mnie do domu. Spytałam, czy wierzy w Boga. On, że wierzy. Powiedziałam mu: czuję okropny lęk, czytałam książkę o tym, że samobójcy trafiają do nieprzeniknionej ciemności. Do pustki, gdzie nic nie ma. To mnie przerażało, martwiłam się o niego. Psychiatra Ladewig powiedział mi kiedyś: w gruncie rzeczy Pavel jest pani dzieckiem.
Nie umiem mówić o poezji. Jedyne zdanie, jakie powtarzam, to, że człowiek się broni nawet poezją. Posłuchaj:
Nie mogę do ciebie
nie ma cię tu
Nie ma ani martwego
ani żywego
A w kuchni przy oknie
na stołku
przesiaduje pustka z opuszczonymi rękami
i pustym wzrokiem
i pije
To trwało cztery lata – do osiemdziesiątego ósmego! Ciągle byłam przerażona, co tam się z Pavlem dzieje. Aż z Josefem trafiliśmy do skromnego kościółka, w porównaniu z barokiem czy gotykiem to takie nic było. Ale tam pracowało dwóch księży, jeden starszy, który miał kulkę spod Stalingradu w głowie, i młody, który niezmiernie inteligentnie interpretował Stary i Nowy Testament, nawet później u niego się ochrzciłam. Josef był katolikiem niezwykle wykształconym, w niedzielę jak tylko po obiedzie wypiliśmy kawę, szliśmy z Ukšukiem na spacer i ciągle rozmawialiśmy o kazaniach tego młodego. Josef zaoszczędził mi mnóstwo pieniędzy na psychoterapię, bo wciąż wspominałam mu o tej ciemnej pustce. Pewnego razu mówię: Pavel w ogóle nie jest winny temu, że się zastrzelił, dlatego że wciągnął go wir choroby, z którego nie mógł się wydostać. I wybuchłam płaczem. Josef nachylił się nade mną, wziął mnie za nadgarstki, o tak, i powiedział: Violu, właśnie za takich ludzi umarł Chrystus. I od tego momentu przerażenie minęło. To było, jakby ktoś spłukał mi je wodą...
Jednak jeszcze czegoś spłukać nie mogę.
Podasz mi zapalniczkę?
Po przesłuchaniu dostałam się do jakiegoś błędnego kręgu. Szłam z Ukšukiem i myślałam: jeśli uznają, że to ja zabiłam Pavla, dostanę tyle lat więzienia, że już tego pieska nie zobaczę. Będzie musiał Thomas zrobić mu zdjęcie, żebym go miała zawsze przy sobie. Potem myślałam o tym, że przecież ciągle boli mnie kręgosłup i muszę wciąż chodzić na pływalnię. Czy dadzą mi tam pływać? Bo co zrobię, jeśli tabletki na te bóle nie działają? Odkryłam, że jak tylko jakaś absurdalna myśli przekradnie się do głowy, to ona ciągnie następną. I zaczynasz brodzić w absurdach, choćbyś wiedział, że one w ogóle cię nie dotyczą. Jednak nie możesz z nich wyjść. Tworzysz na swój temat sztukę, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wiesz, jak mi powiedzieli, że Pavel nie żyje, naraz mi się zrobiło strasznie zimno. Ale nie tak po wierzchu, tak jakoś bardzo wewnętrznie. Weszłam do wanny, puściłam gorącą wodę, lecz nadal było mi zimno. Wciąż zimno, wciąż, wciąż, wciąż. Nagle patrzę: nogę mam już całą czerwoną, a jeszcze mi zimno. Pomyślałam sobie, jakaś zatruta ta woda, i zakręciłam kran. No i, proszę ciebie, miałam dwa miesiące poparzoną nogę. Nic jednak w tym momencie nie czułam, zupełnie, tylko chłód. Bo ten chłód był w środku. I o tym jest ten wiersz:
I tego
kto nie zabije muchy na wiosnę
można posądzać
I tego
kto dźwiga na plecach dziecko-olbrzyma
można posądzać
I tego
komu śmierć zimnem
oparzy duszę
można posądzać
Jak dowiedziałam się wczoraj
Ten starszy pan, komisarz: czy pani wie, jak to się stało? Ja na to: proszę posłuchać, panie komisarzu, oglądałam tyle filmów kryminalnych, że gdybym chciała tego Pavla naprawdę zabić, kurwa, tobym wzięła gumowe rękawice, żeby na sobie nie mieć śladów prochu. A on mi mówi... mówi: pani Buksová, nie wszystkie przypadki są jak z filmów kryminalnych. My się kierujemy naszym doświadczeniem i ono nas zaprowadzi do celu... Tyle, i serdecznie się ze mną pożegnał. Jeszcze zdążyłam mu powiedzieć: naprawdę pan myśli, że go zabiłam? Nie odpowiedział na to pytanie, tylko dodał: pani będzie mieć trudny czas przed sobą; gdyby potrzebowała pani pomocy, porady, oto mój numer. I poszedł. Patrzę, a pistolet leży wciąż... wciąż w sypialni. Zatelefonowałam do niego, co... co... co mam z nim zrobić. Dał mi adres, dokąd mam go odwieźć. A ja... ja... niczego się w życiu nie brzydziłam tak... tak... tak jak broni. Żaby nie, węża nie, ale broni bardzo. Kiedyś wyciągnęłam wielką żabę jeżowi z pyska, bo nie mógł jej połknąć, była za duża i oboje się męczyli. Nie brzydzę się. Ale broń...?! Napijesz się jeszcze trochę?
– Tak, tam jest ta druga butelka, którą przyniosłem.
– Ja nigdy nie chcę mieć w domu drugiej butelki... Więc zaprosili mnie następnego dnia z tą bronią do prokuratury. Tam był inny starszy pan, bardzo sympatyczny, zaczął ze mną rozmawiać, ale ponieważ byłam przekonana, że... że... że mnie zamkną, zaczęłam temu miłemu panu mówić o Ukšuku, że... że muszę mieć jego duże zdjęcie, czy by mi nie zrobił takiego zdjęcia, bo za siedem lat już go nie zobaczę. A on: pani Buksová za to by pani dostała dożywocie, a nie siedem. Wyobraź sobie mnie w tym momencie. Ale zaraz dodał: zbadaliśmy, że u pani męża kulka weszła w ciało bez napięcia. Mąż nie był przerażony, mięśnie były rozluźnione. Zrozumiałam, że ciało się nie broniło. Myślę sobie, przecież zabić można, kiedy człowiek śpi. Jeszcze nie dawałam za wygraną. Trajektoria lotu, pani Buksová, zdecydowanie wskazuje na samobójstwo, nie mamy żadnych wątpliwości. Teraz ci... ci... ci powiem coś... coś, co nie chcę, żeby ukazało się za mojego życia. Kiedykolwiek widzę w scenie, że... że ktoś jest podejrzany, nie wytrzymuję nawet minuty. Nie jestem w stanie dalej oglądać filmu, jeśli pojawia się figura podejrzanego. Na dźwięk tego słowa czuję znowu to... to... to zimno w sobie. Nikt się nie domyśla, dlaczego zaraz wychodzę z kina.
^(19.) – Mój ojciec... – zaciąga się. – Czy mówiłam ci, że był filozofem? Jeszcze przed wojną, przed modą na buddyzm, powtarzał teorię, że wszystko ze wszystkim się wiąże. I wszystko może działać na wszystko tak, że wszystko jest wspólną, wzajemnie przeplatającą się jednością.