- promocja
- W empik go
Nie ma żadnego jutra. Jak rak żołądka uratował mi życie - ebook
Nie ma żadnego jutra. Jak rak żołądka uratował mi życie - ebook
Miałam 40 lat i żyłam zwykłym, codziennym życiem: spełniałam się zawodowo, robiłam studia podyplomowe, spędzałam czas z rodziną. I nagle pojawił się on: odkryty przypadkiem rak żołądka. Choroba postawiła mnie pod ścianą; zmusiła do zmierzenia się z wewnętrznymi demonami i strachami, które rozgościły się we mnie przez lata. Ta niechciana podróż, w którą wrzucił mnie los, przewróciła do góry nogami moje życie, priorytety i przekonania. Ta niechciana podróż mnie... uleczyła. Ta książka to moja osobista opowieść o tym, jak śmiertelna choroba może uzdrowić ducha.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396779311 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O napisaniu książki marzyłam przez większość swojego życia. Zawsze było jedno „ale” – o czym miałaby być? Co byłoby na tyle interesujące i doniosłe, by czas poświęcony lekturę przyniósł czytelnikowi realną wartość? Choć od zawsze moje biurko było wypełnione zapiskami i notatnikami, nigdy nie miałam poczucia, że mam dostatecznie dobry temat, by zrobić z niego publikację.
Pewnego mglistego dnia, nie poprzedzonego żadnymi sygnałami alarmowymi, dowiedziałam się, że w moim ciele mieszka nowotwór. Na kolejne miesiące moim życiem zawładnęła nowa relacja, która nieoczekiwanie się w nim pojawiła. Nie przejęzyczyłam się, choć „relacja z nowotworem” może brzmieć zaskakująco i nienaturalnie. Od początku jednak wolałam myśleć o swoich przejściach jak o relacji, a nie walce – szczegółowo wyjaśniam to w jednym z rozdziałów książki.
Kilka godzin po szokującej diagnozie, gdy opadły pierwsze emocje, wyjęłam notes i zaczęłam pisać. Tego dnia, 12 kwietnia 2022 roku poczułam, że podstawą mojego zdrowienia będzie dobre myślenie o tym, co przede mną. Że jakość mojego życia z rakiem (a później bez niego) będzie determinowana przez jakość moich myśli. Terapeutyczną moc panowania nad nimi dało mi właśnie pisanie. Myśli wyciągnięte z głowy i przelane na papier zyskiwały nowe właściwości – mogłam je obejrzeć z każdej strony i w razie potrzeby zmienić ich kształt. Pisząc, wpływałam na swoją rzeczywistość.
Opisywałam wszystko, co wypełniało moją codzienność: luźne refleksje, przypadkowe spotkania, nieoczekiwane olśnienia. Chciałam stworzyć osobisty pamiętnik z chorowania, który kiedyś, po latach, już w pełnym zdrowiu, pozwoli mi wrócić do tych chwil. I nie zapomnieć już nigdy o tym wszystkim, czego mnie to doświadczenie nauczyło.
Pisałam w szpitalu, odchorowując chemioterapię w domu i na spacerach, w czasie których dyktowałam luźne myśli do głośnika telefonu. Najbardziej płodne były wieczory: tuż przed snem w mojej głowie objawiały się gotowe akapity, a ja usypiałam, szlifując w myślach brzmienie poszczególnych zdań.
Moje przemyślenia formułowały się w krótkie, ułożone chronologicznie wątki. Robiłam to dla siebie i bez planu na publikację. Do złożenia całości w książkę zachęcili mnie… nieznajomi. Całe mnóstwo nieznajomych! Otwarcie dzieliłam się z nimi przebiegiem mojej relacji z rakiem, a oni – dziesiątkami wiadomości i setkami komentarzy – reagowali entuzjastycznie na moje słowa. Ogrom podziękowań, dobrych słów i głębokich rozmów, które wywołała moja szczerość w kwestii choroby, otworzył przede mną nową czasoprzestrzeń. Nagle okazało się, że świat wcale nie jest oswojony z takimi historiami i potrzebuje ich więcej.
A więc jest: oto moje więcej.
Anita Wojtaś-Jakubowska
kwiecień 2022 – kwiecień 2023STRACH
Bałam się przez całe moje dorosłe życie. Czasem był to strach nakierowany na coś konkretnego, innym razem wszechogarniający lęk obejmujący całe moje istnienie.
Bałam się tego, co przyniesie przyszłość, jak będzie wyglądało życie mojej córki, w jakim świecie będzie żyła. Byłam pewna obaw, że jestem niedostatecznie dobra w związku, w którym jestem od dwudziestu lat – a to przeradzało się w strach, że któregoś dnia obudzę się sama w pustym łóżku. Czy naprawdę jestem dość dobra w pracy? Mimo awansów i podwyżek nie wiedziałam – i bałam się, że ktoś kiedyś przypadkiem odkryje moją niekompetencję.
Bałam się śmierci i myśl o niej odsuwałam tak daleko, jak to było możliwe. Po narodzinach mojej córki bałam się, że wydarzy się coś złego i nie doczekam jej ważnych chwil: szkoły, pierwszego związku, dorosłości. W pracy i w życiu prywatnym miałam dużo szczęścia – i przez to szczęście nieustannie towarzyszył mi strach, że kiedyś przyjdzie mi za nie zapłacić.
To było męczące – bać się nieustannie. W chwilach zmęczenia powtarzałam, że chciałabym usnąć na wieki i obudzić się już po wszystkim. Po jakim wszystkim? Nie potrafiłam tego sprecyzować. „Po wszystkim” oznaczało „gdy zniknie już ten cały ciężar”, który czułam od lat na swoich barkach. Ciężarem było to, kim jestem, jak dużo we mnie niedoskonałości, jak nieudolnie wypełniam swoje różne życiowe role.
We wtorek, ten wtorek, bałam się bardzo – bałam się też w czterech poprzedzających go tygodniach, gdy czekając na wyniki badań czułam, że coś jest nie tak. Strach zasiał we mnie lekarz wykonujący gastroskopię, który kilkoma nieczułymi słowami („O, znalazłem guza. Bardzo źle to wygląda. Będzie z nim spory problem.”) obudził we mnie najczarniejsze myśli.
We wtorkowy poranek z łomoczącym sercem odebrałam wydruk z wynikami badań. Były ujęte w dwa lakoniczne zdania i kilka niezrozumiałych skrótów. Dwa słowa nie pozostawiały jednak pola do interpretacji.
Rak żołądka. RAK ŻOŁĄDKA. Mam raka.
Przez pierwszą minutę nie dopuszczałam tej informacji do swojej świadomości. Po chwili zalałam się łzami, straciłam równowagę, moim ciałem zaczęły targać spazmy. Jak to? Czyli to już? To koniec? Ja nie chcę. Przecież nie zdążę zrobić tego wszystkiego, co sobie zaplanowałam. Jak mam się pożegnać z bliskimi, ze światem? Tyle chcę jeszcze zrobić. Mam tematy w pracy. Jak skończę studia podyplomowe? Przecież potrzebuję jeszcze 1,5 miesiąca na dwa ostatnie zjazdy. Jak pożegnam się z córką?
Obok mnie był mój mąż, który spojrzał na wyniki i nieświadomie włączył swój własny mechanizm obronny.
– Wszystko będzie dobrze. Wszystko jest ok. Jest dobrze. Będzie dobrze – powtarzał bez przerwy.
Potrzebowałam tu, teraz, natychmiast jakiegoś lekarza, który spojrzy na wyniki i powie mi, że to pomyłka. Że „rak żołądka” to jakieś wieloznaczne medyczne sformułowanie, oznaczające coś zupełnie innego niż nowotwór. Po 20 minutach weszłam do naprędce znalezionego prywatnego gabinetu i wręczyłam zaskoczonemu lekarzowi wyniki, prosząc go o interpretację. Mówił do mnie przez 15 minut – i choć ani razu nie użył słowa „nowotwór”, potwierdził diagnozę.
– Trzeba być dobrej myśli. To się zdarza. Ważne jest pozytywne nastawienie. Ludzie po tym żyją. Można nawet usunąć cały żołądek. Musi pani iść do szpitala. – kołatały mi w głowie jego pojedyncze zdania.
Wyszłam z gabinetu. Stałam w środku Warszawy, na ulicy Długiej i cały strach mojego dotychczasowego życia skumulował się we mnie w tej jednej chwili.
A więc to koniec. A więc to tyle. A więc niedługo mnie nie będzie.
Jak powiem o tym mamie?ŻYCZENIE
Od odebrania wyników minęły cztery godziny. Zdążyłam uspokoić się i ochłonąć – tyle czasu wystarczyło mi, by zaakceptować to, co się dzieje i przejść do trybu działania. Nie wiem, czy był to efekt mojej indywidualnej konstrukcji psychicznej, czy klasyczny mechanizm obronny – wiem, że coś samo zrobiło „klik” w mojej głowie. Perspektywa mojego myślenia zawęziła się do jednej misji: zrobić wszystko, by przeżyć.
Od porannej diagnozy zdążyłam już zebrać namiary na polecanych onkologów, sprawdzić kolejne kroki i umówić wizytę u internisty, który jeszcze tego samego dnia miał wystawić mi kartę DiLO uprawniającą do szybkiej ścieżki onkologicznej. Do wizyty zostało kilka godzin, a ja potrzebowałam chwili samotności. Postanowiłam zabrać samą siebie na kawę.
Tuż przed wejściem do kawiarni mijałam sklep papierniczy i rzuciłam okiem na wystawę. Pośród książek i notesów stała niepozorna kartka z krótkim hasłem, które mnie uderzyło. „It’s time to make a wish” – głosił napis nad rysunkiem kawałka tortu. To było to. To był znak. To powinna być właśnie moja strategia: zażyczyć sobie, jak ma wyglądać przyszłość i potem konsekwentnie to życzenie realizować.
Usiadłam nad filiżanką kawy i obserwowałam mijający mnie tłum. Świat trwał jak zwykle, w zasadzie nic się nie zmieniło. Ludzie robili zakupy, mamy pospieszały dzieci, ktoś właśnie spóźniał się na spotkanie. A pośrodku tego wszystkiego siedziałam ja – całkiem inna niż jeszcze kilka godzin wcześniej.
Pierwszy raz poczułam całą sobą (naprawdę całą sobą: miałam wrażenie, że każda komórka mojego ciała właśnie doznaje olśnienia), że jedyne co mam, to ten moment, ta jedna chwila. Skoro jednego dnia może wybuchnąć globalna pandemia, jeden kraj może zaatakować drugi, a w twoim ciele może pojawić się nowotwór – choroba nierozerwalnie kojarzona z umieraniem – to znaczy, że niczego nie da się przewidzieć, na nic nie da się przygotować. Nie ma żadnego jutra, na które mogłabym mieć wpływ. Nie ma żadnego jutra, którego mogłabym się bać.
Trudno mi opisać emocje, które poczułam w tamtej chwili. Była to mieszanka wzruszenia i przejęcia, że zrozumiałam istotę wszechświata. Ogarnął mnie całkowity spokój – taki, jakiego nigdy wcześniej nie czułam. W ciągu kilku minut weszłam w stan, który próbowałam osiągnąć przez lata, uparcie pracując nad sobą, medytując, chodząc na szkolenia. Byłam tu i teraz, z przejrzystym umysłem niezmąconym żadną zbędną myślą, ze spokojem, który dawał ukojenie. Do osiągnięcia tego stanu wystarczyła mi jedna kawa, jedna kartka i jedna choroba.
Sięgnęłam po różowy długopis i zapisałam gęsto całą pocztówkę. Znalazły się na niej trzy życzenia, a jedno z nich brzmiało: życzę sobie, by to był dopiero początek wszystkiego.
I tak zaczęło się wszystko.PIES
Kilka dni przed diagnozą zaczęłam chodzić na codzienne spacery z psem, chociaż wcale go nie miałam.
Jakieś dwa tygodnie wcześniej rodzina sąsiadów powiększyła się o małego pieska, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Szybko zapragnęłam mieć podobnego, a moja główna motywacja brzmiała: jeśli będę mieć psa, zmusi mnie to do codziennych, regularnych spacerów. Powtarzałam to sobie przez kilka dni – aż pewnego poranka mnie olśniło. Dwukrotnie! Po pierwsze, chęć posiadania psa po to, by zaspokoić własne potrzeby, była skrajnie egoistyczna. Po drugie, może poszukam motywacji do spacerów gdzieś w sobie, a nie na zewnątrz?
Tak zaczęłam chodzić na spacery z wymyślonym czworonogiem. Robiłam to codziennie, niezależnie od pogody. W nieco ponad godzinę pokonywałam tę samą trasę wzdłuż wawerskiego kanału Nowe Ujście i z powrotem.
Diagnoza nie zmieniła tego rytuału, ale moje wyprawy nabrały dodatkowego znaczenia. Mój umysł oswajał niepewność związaną z chorobą, poszukiwaniem symboliki we wszystkim, co mnie otaczało.
Patrzyłam w niebo i widziałam w nim odbicie swojego umysłu. W szybkim marszu nie tylko energia inaczej przepływała przez moje ciało – podobnie było z myślami. Były jak szybko sunące po niebie obłoki: pojawiały się, zmieniały swój kształt, a potem całkiem znikały lub przeobrażały się w nowe refleksje. Żadnego zastoju, tamy, bezwładu – tylko czysty przepływ. Byłam niebem, a nie obłokami. W czasie spacerów szybko i łatwo mi się myślało – i to było uwalniające.
Raz mijałam wczesnym rankiem starszego mężczyznę wyprowadzającego na spacer dwa psy. Szedł w piżamie i rozciągniętych crocsach. Na ramiona narzucił poszarzałą kurtkę, a w dłoni trzymał malutką filiżankę parującego espresso. Och, jak prosto i nie zważając na innych można zatroszczyć się o swoje potrzeby!
W czasie innego spaceru mocno padało. Wąska ścieżka spływała deszczem, powietrze było gęste od wilgoci, a w taflę wody w kanale uderzały ciężkie krople. Bacznie obserwowałam wszystko dookoła i wtedy mój umysł podsunął mi kolejne znaczenie: niezależnie od pogody strumień płynął cały czas uparcie w tę samą stronę, niewrażliwy na zmieniający się kontekst. Hej, przecież mogłam być takim strumieniem, mierząc się z moją chorobą!