Nie ma złej pogody na spacer - ebook
Nie ma złej pogody na spacer - ebook
Fińskie dzieci uczą się najlepiej, w Paryżu dzieci nie grymaszą, a w Szwecji – są zdrowe, aktywne i szczęśliwe!
„A gdyby tak więcej maluchów obserwowało prawdziwe ptaki, zamiast grać w Angry Birds?” – fragment książki
Stare skandynawskie porzekadło mówi, że nie ma złej pogody, są tylko źle dobrane ubrania. W Polsce jeszcze niedawno zwykło się mawiać, że dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe. Kiedy Linda Åkeson, szwedzka blogerka i dziennikarka, wyszła za mąż za Amerykanina i przeprowadziła się do stanu Indiana, nie mogła uwierzyć, że mieszkańcy kraju o tak oszałamiająco pięknej i bogatej przyrodzie do tego stopnia utracili więź z naturą. Kiedy urodziły się jej dzieci, postanowiła – wbrew presji społecznej – wychować je tak, jak niegdyś wychowano ją. Nie ma złej pogody na spacer to zapis tych zmagań – oparty na osobistej historii poradnik, który pomoże rodzicom:
– wypuścić dzieci na zewnątrz niezależnie od pogody,
– zmierzyć się z lękiem, poznać wartość odrobiny ryzyka i zaufać dzieciom,
– pozwolić im na kreatywną nudę,
– uwierzyć, że czasami mniej naprawdę znaczy więcej,
– pozbyć się panicznego lęku przed bakteriami i brudem,
– ochronić dzieci przed uzależnieniem od urządzeń elektronicznych.
Osobista historia, przydatne rady, opinie specjalistów, wyniki najnowszych badań i inspirujące przykłady z życia – oto, co znajdzie w tej książce każdy obecny i przyszły świadomy rodzic.
„Linda Åkeson McGurk proponuje doskonałe antidotum na hiperczujne, zelektryfikowane, poddane standaryzowanym testom i aresztowi domowemu dzieciństwo XXI wieku oraz na ekspertów, którzy je wymuszają. Praktyczna i mądra książka” – Richard Louv, autor bestsellerów Ostatnie dziecko lasu i Witamina N
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06686-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DANIEL CROCKETT
.
Kiedy pojechałam na wymianę studencką do Perth w Australii, spodziewałam się, że przywiozę stamtąd jedynie świetną opaleniznę i plecak pełen miłych wspomnień. Tymczasem wróciłam z chłopakiem pochodzącym z prowincji w Indianie. Na jednej z pierwszych randek opowiedział mi, jak w dzieciństwie budował tamy z kamieni w strumyku za domem. Z innego strumyka – w Szwecji – ja z kolei wyciągałam kamienie, żeby woda mogła swobodnie płynąć. Od razu poczuliśmy, że mamy się ku sobie.
Nierokujący powodzenia związek szwedzkiej miłośniczki przyrody z amerykańskim zwolennikiem technologii okazał się znacznie trwalszy, niż przewidywały nasze rodziny, więc po studiach postanowiliśmy przeprowadzić się do Montany – mąż w czasach szkolnych często jeździł tam z rodziną na narty. Tuż po ukończeniu dziennikarstwa dostałam pierwszą pracę w start-upie związanym z branżą internetową. Firma ta – pełna bezdusznych boksów, tajemniczych formularzy i niezadowolonych pracowników pod stałym nadzorem nadgorliwego kierownika – mogłaby być świetną inspiracją dla scenarzysty filmu o życiu biurowym. Mimo wszystko przeprowadzka nie była dla mnie problemem. Górski krajobraz przypominał mi ten ze Szwecji, otaczała mnie niesamowita przyroda, a srogie i długie zimy mogły śmiało konkurować z tymi w mojej ojczyźnie.
Miejscowość Bozeman, w której zamieszkaliśmy, zmieniała się właśnie z sennego miasteczka ranczerskiego obleganego przez rybaków w hipsterski ośrodek studencki i cel wakacyjnych podróży mieszkańców z całego kraju. Nie każdy dobrze znosił tę przemianę, lecz dzięki swojemu skandynawskiemu rodowodowi i doświadczeniu w surowych warunkach pogodowych ja wpisałam się we wzorzec „prawdziwego” Montańczyka i z łatwością zostałam zaakceptowana przez miejscowych. Każdy, kto choćby przez chwilę wahał się, czy wsiadać za kierownicę podczas śnieżycy, albo narzekał na chłód, otrzymywał łatkę Kalifornijczyka, bez względu na to, czy pochodził ze złotego stanu, czy nie. Jak na ironię większość tych, którzy wyśmiewali obcych, sama pochodziła spoza Montany. Okazało się jednak, że Montańczykami określano ludzi nie tyle ze względu na miejsce urodzenia, ile raczej na stan umysłu. Za człowieka sukcesu nie uznawano tego, kto wspiął się wyżej po szczeblach korporacyjnej drabiny, lecz tego, kto spędził więcej czasu w namiocie niż w biurowym boksie. O poziomie zamożności niekoniecznie świadczył stan konta, ważniejsza była ilość łosiny w zamrażarce. Zdolności nie oceniano na podstawie podręcznikowej wiedzy, bardziej istotne było to, w jaki sposób ktoś radził sobie z wyzwaniami życia codziennego – czy potrafił uciec przed lawiną albo uniknąć ataku niedźwiedzia grizzly.
To zdecydowanie nie przypominało Szwecji. Większość moich tutejszych znajomych zawstydzała mnie swoją dogłębną znajomością natury i umiejętnościami przetrwania w dziczy. Jedno jest pewne – gdyby nadszedł koniec świata, natychmiast chwyciłabym za rękę zaprawionego w boju mieszkańca Montany i już bym jej nie puściła.
Zauważyłam jednak, że mimo tak twardej survivalowej kultury w Montanie istnieje przepaść między człowiekiem a naturą. Jedną z pierwszych rzeczy, jakiej nauczyłam się w nowej ojczyźnie, było to, że praktycznie każdą sprawę można tu załatwić bez wyściubiania nosa z samochodu. W Skandynawii do wszystkich miejsc mogłam dojść pieszo lub dojechać komunikacją miejską, a w Montanie codziennie rano prosto z komfortowego, ogrzewanego lub klimatyzowanego domu wsiada się do równie komfortowego klimatyzowanego auta i jedzie do pracy. W zasadzie tylko w taki sposób można się tam dostać, chyba że mieszka się na tyle blisko, by tę odległość pokonać piechotą lub na rowerze. Komunikacja miejska nie istnieje. W porze lunchu podjeżdża się do okienka jednej z niezliczonych restauracji serwujących fast foody, spędza dziesięć minut w kolejce, a potem pochłania posiłek w samochodzie, załatwiając przy tym kolejne sprawy. Chcesz zwrócić film do wypożyczalni? Możesz podjechać pod specjalny automat. Musisz wysłać list? Zrobisz to, nie wysiadając z auta. Kupić sześciopak? Zamówisz go u gościa czekającego w okienku dla zmotoryzowanych. Nawet sprawy bankowe można załatwić zza kierownicy. Przed szkołami rodzice w autach czekają w długich, krętych kolejkach, aż nauczyciel przez krótkofalówkę wywoła ich dzieci na zewnątrz. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.
Przy wielu drogach nie ma chodników, a samo przejście przez parking pod supermarketem może graniczyć z samobójstwem. Ale jeśli już pokona się tę trasę, trafia się do miejsca, gdzie wszystkie potrzebne sklepy mieszczą się pod jednym dachem. Zauważyłam nawet, że niektórzy przychodzą do supermarketów tylko po to, żeby poćwiczyć, pospacerować albo pobiegać długimi korytarzami. Jest to na tyle popularne zjawisko, że takich ludzi nazywa się mall walkers. Zaintrygowało mnie to. Rozumiem, że osoby starsze mogą unikać w ten sposób śliskich chodników lub wyboistych leśnych ścieżek, ale w tych zajęciach uczestniczą ludzie w każdym wieku. Co oni tam robią, skoro o rzut kamieniem mają niesamowite Góry Skaliste, oferujące wszelkie formy rekreacji na świeżym powietrzu? Najwyraźniej nie rozgryzłam jeszcze wszystkich różnic kulturowych.
Te tłumy przemieszczające się od jednego klimatyzowanego pomieszczenia do drugiego nie muszą dostosowywać stroju do pogody. Zauważyłam, że ludzie często ubierają się tak, jakby w ogóle nie zamierzali wychodzić na zewnątrz – w środku zimy nie zakładają nawet płaszczy. W jednym z felietonów dla szwedzkiej gazety napisałam, że gdy weźmiemy pod uwagę konstrukcję amerykańskiego społeczeństwa, to większość Amerykanów pokonuje najwyżej tysiąc stóp dziennie. A teraz myślę nawet, że znacznie przeszacowałam tę liczbę.
Nie zastanawiałam się wtedy, jakie to będzie miało znaczenie, gdy będziemy mieć własne dzieci. Pochłaniało nas beztroskie życie, a najważniejsze decyzje dotyczyły wyboru szczytu, na który chcemy się wspiąć w weekend, albo miejsca na biwak. I tyle nam wystarczało do szczęścia. Kiedy jednak zaczęłam dobijać do trzydziestki i zastanawiać się nad powiększeniem rodziny, zdecydowaliśmy o przeprowadzce do Indiany, do rodzinnego miasteczka męża, żeby mieć bliskich pod ręką. Po raz kolejny wybierałam się w kulturową podróż.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------