Nie mów nikomu - ebook
Nie mów nikomu - ebook
Mroczna przeszłość niszczy każdego, kto próbuje ją zrozumieć…
ROK 2022: Po śmierci teścia Margo postanawia towarzyszyć mężowi w powrocie do rodzinnego domu. Nigdy tam nie była, nigdy nie poznała tego mężczyzny. Do tej pory nie zaprzątało to jej głowy, ale po dotarciu na miejsce, po zobaczeniu domu, warunków, w jakich egzystował teść, w jej myślach pojawiło się pytanie: dlaczego mąż ukrywał przed nią prawdę? Co takiego wydarzyło się w tym domu, że jej ukochany po przekroczeniu progu zmienił się w kogoś zupełnie innego? Marcin wychodzi z więzienia po 25-letniej odsiadce. Naprawi swoje błędy czy też potwierdzi teorię, że człowiek raz skazany nie potrafi już żyć zgodnie z prawem?
ROK 1997: Zbyszek jest policjantem, ma fantastyczną żonę i idealne życie. Dokładnie takie, jakiego mogą pozazdrościć mu inni. Pracuje w niewielkim miasteczku, w którym przestępczość nie istnieje. Każdy każdego zna, ale czy wystarczająco, żeby uniknąć tragedii?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67308-09-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Blonderka.pl
agnieszka.rybska
Tak jak jeden człowiek potrafi budować, drugi potrafi niszczyć. Czy zło i okrucieństwo są dziedziczne? Czy można ułożyć sobie dorosłe życie, nosząc w sobie nieprzepracowaną traumę z dzieciństwa? Czy można wybaczyć niesprawiedliwy wyrok? Na te i inne pytania szukają odpowiedzi bohaterowie najnowszej książki Karoliny Wójciak: Margo, Natan, Marcin, Ania oraz Olaf. Bardzo polecam tę lekturę.
Dominika Matuła
www.domi-czyta.pl
Wójciak po raz kolejny udowodniła, jak bardzo nie trzyma się schematów i tworzy abstrakcyjną rzeczywistość, a jednocześnie tak realną. Swoimi słowami pochłania czytelnika na tyle mocno, że pomimo przerażenia nie jesteśmy w stanie się od niej oderwać. A przepełniona tajemnicami historia Margo to kwintesencja pióra Wójciak i jedna z lepszych książek, jakie czytałam. Polecam jako obowiązkową lekturę!
Aneta Marciniak
amatorka_ksiazek
Totalny rollercoaster, historia pełna zaskoczeń, emocji i z dreszczykiem. Po raz kolejny nie zawiodłam się, czytając książkę spod pióra Karoliny. Świetny styl i akcja poprowadzona tak, że tekstu nie sposób odłożyć, dopóki nie przewrócimy ostatniej strony.
Aleksandra Kaźmierczak
olovereads
Po raz kolejny dałam się wciągnąć w wir niepewności, niewiedzy i łotdefaków. Nie powinnam być zaskoczona, a jednak jestem, bo autorka tym razem zafundowała nam coś nowego. Po raz pierwszy podczas czytania czułam lęk, dostawałam gęsiej skórki i w nocy zapalałam wszystkie światła. I nie, to nie jest horror, nie ma tu nic nadprzyrodzonego, ale Karolina zbudowała taki klimat, że nie dało się tego czytać bez przyspieszonego bicia serca i bez oglądania się za siebie. Było gęsto, lepko, ponuro i bardzo niepokojąco. Chciałam czytać szybciej, żeby wyrwać się z macek strachu, a z drugiej strony czytać wolniej, bo nie chciałam, żeby ta historia się skończyła.
Katarzyna Ziembicka
aellirenn
Ona i on, młodzi, piękni, bogaci, mają wszystko, o czym marzyli. Dołóżmy do tego jednak tajemnicę z przeszłości, rodzinne sekrety, nierozliczone żale, bagaż emocjonalny i Wójciakową twistową zaciętość do mieszania w garze pełnym tego, co prędzej czy później musi wykipieć – oto przepis na kolejny hit! Czy trzeba dodawać, że musicie to przeczytać?!
Joanna Hilińska
lapie_za_slowa
Podobno czas leczy rany, ale niektóre nigdy się nie zabliźniają. Ta historia pozostawia po sobie ślad, bezlitośnie odkrywa krok po kroku zło uśpione w zaciszu domowego ogniska. Czytanie tej historii niesamowicie boli, ale równie mocno wzrusza! Niepokojąco mroczna, wstrząsająca i moim zdaniem najlepsza książka autorki! Polecam!
Agnieszka Bendkowska
__pinklife
Kolejna książka Karoliny, która pokazuje brutalność ludzi, nawet wobec najbliższych. Dlaczego dobrych ludzi nawiedzają takie tragedie? Dlaczego zło wciąż pojawia się tam, gdzie nie powinno, i niszczy najpiękniejsze relacje? Karolina w brutalny sposób pokazuje, że życie może boleśnie doświadczyć każdego z nas. A na tak wielką krzywdę nie można się przygotować. Polecam!
Joanna Ćwiertka
panda_zksiazka_
Karolina Wójciak kolejny raz porywa czytelnika do mrocznego świata ludzkich tajemnic, który fascynuje i zachwyca. Robi to bezpardonowo, a przy tym pięknie i z gracją. Ja poddałem się temu z ogromną przyjemnością. Wy też tak uczynicie. Gwarantuję!
Adam Matyjaszczyk
zaczytany.tata
Czytanie książek Karoliny Wójciak przypomina układanie puzzli. Niby na początku żadne elementy do siebie nie pasują, ale z biegiem stron wszystko powoli wskakuje na swoje miejsce. Tak też było tym razem. Karolina szokuje, a jej historie wywołują ciarki na całym ciele. Jeżeli lubisz ogromne zaskoczenia – ta książka jest właśnie dla Ciebie!
Marta Sarnecka
Bookholiczka_poleca------------------------------------------------------------------------
MARGO
Dwa dni temu dostaliśmy telefon. Zmarł ojciec mojego męża. Niespodziewanie. Sam, w rodzinnym domu Natana, bez nikogo u boku. Matka mojego ukochanego umarła, zanim się poznaliśmy. Podobno chorowała, ale mąż do końca nie chciał rozmawiać o jej chorobie. Zapewnił mnie, że to nic genetycznego i że nie powinnam się przejmować. Staraliśmy się o dziecko, więc wiedział, jak bardzo mi zależy na przetestowaniu naszych genów pod względem każdej możliwej choroby, a przede wszystkim na zapobiegnięciu wszelkim problemom.
To jego uciekanie od tematu, mówienie o rodzicach ogólnikami sugerowało jakąś tajemnicę. Zżerała mnie ciekawość, jednak szanowałam wybór męża i nie zmuszałam go do zwierzania się. Podejrzewałam, że jego matka popełniła samobójstwo. To typ śmierci dla niektórych wstydliwy. Łatwiej mówi się o chorobie, o zmaganiach i walce bliskiej osoby niż o poddaniu się i targnięciu na własne życie. Swoją postawą chciałam zapewnić Natana, że może wyznać mi prawdę, ale milczał jak zaklęty. Niby dawałam mu spokój, jednak chciałam znać szczegóły. To przecież istotne, prawda? Kilkukrotnie próbowałam wyciągnąć z niego jakieś wspomnienia. Na darmo, zawsze odmawiał poruszania tego tematu. Za każdym razem, niezależnie od tego, co robiliśmy, urywał dyskusję i wychodził. Zostawiał mnie samą, szwendał się gdzieś po mieście i wracał, kiedy miał już pewność, że poszłam spać i nie będę go męczyła pytaniami. Niekiedy czekałam na niego przykryta kołdrą po uszy i udawałam, że śpię, chcąc sprawdzić, co zrobi, jednak on po prostu się rozbierał i kładł obok mnie najciszej, jak potrafił.
Kiedy wróciłam z pracy, zastałam go nad walizką. Nie uprzedzał o wyjeździe ani nie wysłał wiadomości o nagłej zmianie planów. Zaskoczył mnie widok jego ubrań wrzucanych bez ładu do torby.
– Co robisz? – zapytałam, podchodząc do niego. Pocałowałam go w policzek, ale zupełnie nie zauważył mojej czułości ani w ogóle mojej osoby. – Wszystko w porządku?
– Tak.
– Co robisz?
– Nie widać? – syknął. – Pakuję się.
– To widzę, ale co planujesz? Jedziesz do domu?
– Tak.
– Kiedy?
– Dzisiaj, o dwudziestej mam samolot.
Oniemiałam. O niczym nie wspomniał przedwczoraj, kiedy otrzymaliśmy telefon. Stwierdził, że zaczeka na datę pogrzebu i dopiero wtedy zdecyduje o wyjeździe. Przynajmniej do takiego wniosku doszedł wtedy. Co zatem się zmieniło? I najważniejsze: dlaczego nie raczył do mnie zadzwonić, skoro postanowił wyjechać? Gdybym została w pracy do późna – co ostatnio zdarzało mi się często – mogłam wrócić do pustego już mieszkania i szukałabym go w mieście jak idiotka, podczas gdy on pokonywałby kilometry do Polski.
– I nie zadzwoniłeś? – Usiadłam na łóżku obok jego walizki.
– Nie widzę powodu, żeby cię martwić – stwierdził i schował się w garderobie. Kiedy wyszedł, niósł garnitur, ten najlepszy.
– Wszystko, co martwi ciebie, martwi mnie. Jestem twoją żoną.
– Tak, wiem. – Posłał mi sztuczny uśmiech i wrzucił garnitur do walizki.
Nie mogłam na to patrzeć. Wstałam, wyjęłam go i złożyłam, dbając o ułożenie materiału, a dopiero potem umieściłam go delikatnie w walizce, tak aby po wyjęciu nie wyglądał jak psu z gardła wyciągnięty.
– Ten garnitur – zaczęłam, wskazując na ubranie – i tak będziesz musiał oddać do prasowania. Nie wytrzyma w takim stanie do dnia… pogrzebu.
– Zobaczę na miejscu.
– Natan. – Złapałam go za rękę, kiedy znów chciał wrócić do garderoby. – Poczekaj. Porozmawiaj ze mną.
– Nie ma o czym – powiedział, patrząc mi prosto w oczy.
– Jest. Zmarł twój ojciec, a ty znów się odcinasz. Nie powiadomiłeś mnie o wyjeździe ani nie dałeś mi czasu, żebym porozmawiała z szefem o wolnym. Ale nie myśl sobie, że mam o to pretensje. Ja wszystko rozumiem. Naprawdę. Jesteś po prostu w szoku. Ale nie musisz być z tym wszystkim sam, masz mnie. – Uśmiechnęłam się do niego ciepło. – Pozwól mi się zatroszczyć o ciebie w tym trudnym momencie.
– Pojadę sam.
– Słucham? – Wydawało mi się, że się przesłyszałam.
– Nie wiem, ile mi zejdzie. Jest tyle spraw do załatwienia, dom do sprzedania. Po co masz jechać?
– Ty mówisz serio? – Stanęłam tak blisko niego, że musiał zrobić krok w tył.
– Przecież masz projekty w trakcie, klientów…
– Jezu – weszłam mu w słowo – to tylko praca, nic nie ma dla mnie takiego znaczenia jak ty. Jesteś dla mnie najważniejszy. Ty i twoje samopoczucie. Widzę, że cię ta śmierć kompletnie zaskoczyła, więc wybacz, ale sam nie pojedziesz.
– Nie gadaj głupot. – Ominął mnie i ponownie wszedł do garderoby, tym razem po bieliznę.
Odczekałam, aż wyjdzie.
– Nie pozwolę ci jechać samemu – powiedziałam stanowczo. – Nikt nie powinien być w takiej chwili sam.
– Nie potrzebuję, żebyś ze mną jechała – wypalił, a mnie kolejny raz zatkało.
Powtarzałam sobie w myślach, że on cierpi. Jest zraniony i wyładowuje się na mnie, bo jestem blisko, bo może wyrzucić z siebie to, co go męczy. To nieumiejętne wołanie o pomoc i miłość. Osoba tocząca jakąś wewnętrzną walkę, z którą nie może sobie poradzić sama, pragnie miłości i wsparcia, ale nie wie, jak o nie poprosić. Przytłoczona emocjami robi to w najgorszy możliwy sposób: odpycha, obraża, rani, rzuca ostrymi słowami jak nożem do celu.
Bez słowa wyjaśnienia poszłam po swoją walizkę. Przyciągnęłam ją do sypialni, a następnie zaczęłam tak jak Natan chodzić po swoje rzeczy.
– Co robisz? – Tym razem to on się zatrzymał w pół kroku.
– Pakuję się – oznajmiłam z uśmiechem. – Do szefa napiszę z samolotu, powiem mu, że to nagła sprawa. Biorę wolne, bo jadę na pogrzeb, nie na wakacje. W takich chwilach wybacza się wszystko. Nawet wyjazd z dnia na dzień. Śmierć nie wybiera, nie szuka dogodnego terminu. Jest nagła. On to zrozumie. Jestem tego pewna.
– Chodzi o te zastrzyki? O terapię? Jeśli ci się wydaje, że będę miał ochotę na seks, to bardzo się mylisz.
Zaniemówiłam. Przełknęłam ciężko, następnie policzyłam w myślach do dziesięciu. Tak, robił wszystko, żeby mnie wkurzyć, żebyśmy się pokłócili, a potem żebym się na niego obraziła i nie pojechała. Jednak nie spodziewałam się po nim wyciągania teraz tematu ciąży. Jakim cudem przyszło mu do głowy, że jadę po to, by uprawiać seks? Niżej nie mógł upaść, ale… to właśnie potwierdziło, jak mocno cierpiał.
– Ja wiem, co ty chcesz zrobić – powiedziałam spokojnie. – Chcesz mnie zranić. Chcesz mnie od siebie odepchnąć. Ale wiesz co… To jest właśnie to na dobre i na złe, które sobie przysięgaliśmy. Choć tobie się wydaje, że wiesz lepiej, co jest dla ciebie dobre, ja mówię stanowcze „nie”. Albo jedziemy razem, albo nie jedzie żadne z nas.
– Nie możesz mi zabronić – stwierdził pewnie, czym kompletnie podważył moją stanowczość.
– Tak, masz rację, nie mogę ci zabronić, ale jeśli mnie kochasz, jeśli traktujesz mnie jak żonę, partnerkę na życie, osobę, z którą chcesz przez nie przejść, zrozumiesz moją postawę i pozwolisz sobie pomóc.
Prychnął.
– Nie potrzebuję pomocy, serio. Nie wiem, po co dorabiasz teorię do czegoś, co jest oczywiste i bezproblemowe. Nie widziałem się z ojcem od wieków, nie byliśmy blisko. Od momentu, w którym oddał mnie do interatu bywałem w domu raz na ruski rok. Ty dopatrujesz się tu czegoś, czego nie ma. Emocji, których nigdy nie było.
– Okeeej. Skoro tu niczego nie ma, nie uważasz, że powinnam być na pogrzebie teścia? Po prostu jako rodzina. Już pomijając to, czy ciebie ta śmierć dotknęła, czy nie.
– Nie znałaś go – syknął. – Nie musisz iść.
– Ale chcę!
– Boże, czemu musisz wszystko komplikować?!
– Wszystko?
– I tak kupiłem jeden bilet.
– No to dokupię drugi.
– Nie wiem, czy jest miejsce.
– To polecę następnym.
Zaklął pod nosem, a mnie przyszło do głowy, że o czymś mi nie mówi i właśnie to coś powstrzymuje go przed zaproszeniem mnie do swojego rodzinnego domu. Nikt by się tak nie upierał, gdyby nie miał odpowiedniego powodu.
– Na ile się pakujemy? – zmieniłam temat, starając się brzmieć lekko, choć czułam się potwornie. Przygniatała mnie jego obojętność, złość i ta porażająca wręcz niechęć do mnie.
Miałam z tym człowiekiem założyć rodzinę, zestarzeć się i doczekać ostatnich dni, a tymczasem nie mogliśmy się porozumieć w takiej błahej kwestii. Co sprawiło, że przestał na mnie patrzeć jak na kogoś, kogo potrzebuje się w trudnej chwili? Wszystko wskazywało na to, że sprawiał mi przykrość, by chronić coś innego. Ale co? A może kogo? Przecież nie ojca, który właśnie zmarł, ani nie matkę, która nie żyła od wielu lat.
Milczał.
– Mam się pakować na tydzień? Dwa dni? Dwa tygodnie?
Nadal panowała cisza. Mierzyliśmy się wzrokiem, ale czułam się tak, jakby od tego zależało, co dalej z nami. Czekałam na jego odpowiedź.
– Ja wziąłem miesiąc wolnego – stwierdził sucho.
Znów mnie zaskoczył. Po co miałby jechać na tak długo? Większość spraw urzędowych można załatwić w tydzień, góra dwa.
– Dobrze, spakuję się na miesiąc – stwierdziłam takim tonem, jakby mnie to wcale nie ruszało.
Z samolotu wysłałam maila do szefa z informacją o nieplanowanym miesięcznym urlopie z powodów rodzinnych. Opisałam dokładnie sytuację, mając świadomość, jak takie branie wolnego znienacka wpływa na zwierzchników. Dodałam od siebie coś o problemach prawnych po śmierci teścia, podbramkowej sytuacji majątkowej i naszej koniecznej obecności w Polsce. W sumie powinnam poczekać na odpowiedź i dopiero wtedy wsiąść w samolot, ale zrobiłam odwrotnie do tego, co wypadało na stanowisku kierowniczym. Małżeństwo stawiałam na pierwszym miejscu. Kariera to nie wszystko.
Siedziałam obok Natana, co udało się załatwić przy nadawaniu bagażu, a z czego mój mąż wcale nie był zadowolony. Postanowiłam dać mu przestrzeń i czas: nie odzywać się, nie zmuszać go do rozmowy i o nic nie pytać. Zamiast tego patrzyłam, jak pił alkohol, jak płacił kartą za kolejnego drinka, i zastanawiałam się, czy gdyby poleciał sam, też by się tak zachowywał. W końcu zmusiłam go do wspólnego wyjazdu. Jedyne, co mógł zrobić, skoro nie miał nade mną kontroli, to znokautować siebie samego alkoholem. Całkiem jak dziecko, które na złość matce odmraża sobie uszy.
Natan nigdy nie przedstawił mnie teściowi, ani nie zabrał mnie do swojego rodzinnego domu. Unikał kontaktu z ojcem jak ognia. Na ślub też go nie zaprosił, podając jako powód poróżnienie się z nim wiele lat temu, a co za tym idzie – brak więzi. Potem nie nadarzyła się okazja, bo zaraz po ślubie Natan dostał pracę w Hiszpanii. Wyjechaliśmy błyskawicznie i zapomniałam o jego rodzinie, skupiając się w zupełności na sobie. Zawiesiłam swoją karierę w Polsce niepewna, czy jeszcze kiedyś tam wrócę, i ruszyłam w nieznane za miłością życia. Okazało się, że lepiej odnalazłam się na obczyźnie niż we własnym kraju. Mimo szczęśliwej egzystencji w Madrycie brakowało mi kontaktu z rodzicami, ale ze względu na Natana, który nie chciał marnować urlopu na podróż do Polski, jeździłam bardzo rzadko. Jeśli już, to zawsze sama, bo on ciągle pracował, ciągle miał coś pilnego do zrobienia albo za mało wolnego, albo po prostu nie chciało mu się jechać. Za to z nieukrywanym entuzjazmem wybierał dla nas miejsca na egzotyczne wakacje, podczas których praktycznie co roku przeżywaliśmy miesiąc miodowy. Do tej pory ani razu nie kwestionowałam jego wyborów. Co więcej, na spotkaniu z rodzicami usprawiedliwiałam jego nieobecność, a oni cieszyli się, że mi się powodzi, że mam fajnego męża, i nie wnikali w szczegóły.------------------------------------------------------------------------
ZBYSZEK
25 lat wcześniej…
– Wychodzę – rzuciłem do żony, stojąc w progu.
– O której będziesz? – odkrzyknęła z głębi mieszkania.
– Nie wiem, koło szóstej. Może o siódmej.
Pojawiła się w korytarzu zaalarmowana moją odpowiedzią. Wsparła rękę na biodrze i posłała mi ostrzegawcze spojrzenie. Domyśliła się już.
– A z jakiej okazji jest to wyjście?
– Dziecko się koledze urodziło.
– Któremu?
– Oj, kwiatuszku, czy ty musisz być taka ciekawska?
– Nie kwiatuszkuj mi tutaj. Chcę wiedzieć, gdzie się będziesz szlajał.
– Od razu szlajał. Na piwo idziemy.
– Z kolegami z wydziału?
– Tak, a co? Nie można?
– Już ja zadzwonię do Eweliny. Niech się dowie, że jej stary po raz kolejny…
Podszedłem do niej.
– Nie dzwoń. Nic nikomu nie będzie. Obiecuję, że jak ktoś wypije, wróci pieszo, a wszystkie żony będą miały swoich mężów w domach po ósmej.
– To już ósma się z tego zrobiła?
– No jak pieszo, to ósma.
Pokręciła głową, ale się uśmiechnęła.
– Odkąd pojawił się ten nowy kolega, co chwilę wychodzicie. Co on, jakąś nową modę przywiózł z miasta czy jak?
– No właśnie on zaprasza.
– Ale to już któryś raz z kolei.
– No bo nowy jest. Chce się poznać. Zżyć z nami.
– Z kolegami z pracy zżyć? – Skrzywiła się. – A po co? Przecież wy macie tam odbębnić swoje, zgarnąć pensję i wrócić do domu.
– Niby tak, ale wiesz, jak jest.
Nie wiedziała, ale ja nie chciałem dłużej gadać, bo spóźniłbym się do pracy. Pocałowałem ją w głowę. Pogłaskałem też po brzuchu. Za niecałe dwa miesiące miało nam się urodzić dziecko. Pierwsze.
– Będę koło dziewiątej – rzuciłem, chwytając klamkę.
– To już dziewiąta? – zaśmiała się w głos.
– Jak dłużej mnie przytrzymasz przy drzwiach, to zaraz będzie dziesiąta.
– To idź już, idź, ale do dziewiątej trzydzieści masz być w łóżku, obok mnie. Rozumiesz?
– Tak jest!
– Miłego dnia w pracy. – Posłała mi ten uroczy uśmiech, który sprawiał, że sam się uśmiechałem.
Zbiegłem po schodach i wsiadłem do swojego starego opla. Przyłapałem się na tym, że przy przekręcaniu kluczyka w stacyjce zamykałem oczy i w duchu modliłem się o ten budzący radość dźwięk uruchomienia silnika. Dzisiaj dwa razy zakaszlał, ale odpalił. Ruszyłem zadowolony.
W naszym mieście niewiele się działo. Przestępczość tu nie istniała, bo na kwitach, które wypełnialiśmy, w tym polu wpisywaliśmy prawie zawsze okrągłe zero. Nikt tu nikomu nie robił krzywdy, bo i po co. Załatwialiśmy sprawy polubownie. Trzech policjantów to już tłok, a dołożyli nam czwartego. Przeniósł się tutaj, bo chciał być bliżej rodziny. W zasadzie to jego kobieta naciskała na powrót. Pochodziła stąd, ale wyprowadziła się razem z matką, zostawiając ojca przemocowca. Ludzie znali ich problemy i wiedzieli, z jakiego powodu te dwie kobiety uciekły. Żadna inna już nie chciała tego faceta, świadoma, jak będzie wyglądało życie z nim. Samotnie doczekał jesieni życia. Jednak los tak śmiesznie pokrzyżował drogi, że żona wybaczyła mu krzywdę z przeszłości i na starość ponownie zapałali do siebie uczuciem. Żyli teraz tak, jakby nigdy wcześniej nie mieli problemów. Ludzie się dziwili, kiedy wróciła, ale nikt się nie wtrącał ani nie pytał o powody. Sąsiedzi ufali mu chyba bardziej niż córka, która sprowadziła się tutaj zaraz po matce, ponieważ chciała pilnować jej bezpieczeństwa. Przywiozła więc z wielkiego miasta na to zadupie swoją małą rodzinę. Nikt ich tutaj nie znał – naturalnie poza ojcem, który się stąd nigdy nie wyprowadził – jednak ludzie przyjęli ich dobrze. W sumie to taka książkowa romantyczna historia: pokazuje, że miłość jest w stanie zwyciężyć wszystko i nawet w najgorszym małżeństwie istnieje szansa na normalność – trzeba tylko poczekać. Czyż to nie piękne? Pokonali przeciwności losu, aby na koniec życia być razem. To chyba podoba się każdej babie.
Zaparkowałem pod komisariatem.
– Jak tam, Zbyniu? – przywitał mnie palący papierosa przed budynkiem Jacek.
– Załatwiłem ze swoją, a ty jak? – uśmiechnąłem się z satysfakcją.
– Do której masz wyjście?
– Do dziewiątej tak pi razy drzwi, a ty?
– Kurwa, wiedziałem, że będziesz grał lepiej niż ja.
– Powiedziałeś: ósma?
– Nie, gorzej.
– Siódma trzydzieści?
– No. Boi się, że się rozpijemy. Bo niby każdy w mundurze to pijak.
– A jak pijak, to złodziej.
– A jak złodziej, to wiadomo: policjant.
– A jak policjant, to łapówkarz – dodałem i zaśmialiśmy się w głos. Mimo że zimno grudniowego powietrza było przenikliwe, staliśmy przed drzwiami zupełnie niezrażeni porannym przymrozkiem. – Nowy jest?
– No przecież. Rano przyjechał i akta segreguje.
– Pierdolisz. A po co?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami, a potem zaciągnął się papierosem. Dmuchnął mi prosto w twarz. Rzuciłem palenie dla dziecka, ale gdy tylko czułem dym, ssało mnie gdzieś nisko w brzuchu. – Może chce się przypodobać.
– Niech on nie będzie taki ambitny, bo jeszcze przyjdzie nam tu pracować tak, wiesz… naprawdę – zażartowałem, ale nie odbiegłem daleko od prawdy.
Podjechał Marian – nasz komendant. Najstarszy, najbardziej doświadczony i najbardziej opieszały z nas czterech. Wygramolił się z wozu, stękając przy tym, jak przystało na otyłego człowieka wykonującego czynność, która sprawia mu problem.
– Co wy tak stoicie? – krzyknął, widząc, że się na niego gapimy.
– Fajki palimy – odpowiedział Jacek.
Szef nie należał do tych, którzy prawią kazania, pouczają czy ganiają do roboty, więc to nasze stanie i palenie nie było w jego oczach niczym złym. Potwierdził to, pytając, który z nas go poczęstuje. No to stanęliśmy we trzech, tyle że ja nie paliłem.
– Zbyniu, a ty na pewno nie chcesz? – Jacek wyciągnął do mnie paczkę.
– Nie, nie mogę. Dzieciak mi się rodzi za dwa miesiące. Obiecałem żonie, że rzucę.
– No to za dwa miesiące rzucisz – podpowiedział Marian. – Ja ci powiem coś od siebie. Takiego, wiesz… z własnego doświadczenia.
– No dawaj.
– Chuj z tym, z czego zrezygnujesz dla dzieciaka. Możesz się starać być wzorem, zrezygnować z fajek, wódki czy czego tam kobita będzie chciała, ale to i tak nie ma znaczenia.
– Nie rozumiem. – Pokręciłem głową.
– Bo widzisz, nie musisz być ideałem, żeby być ojcem. Musisz po prostu tym ojcem być – pouczał nas Marian, a my słuchaliśmy, szukając głębi w jego słowach. – Musisz być w domu, spędzać z nim czas, gadać. Dbać o to, co robi, i tak dalej.
– Ale chcę być dla dzieciaka lepszym człowiekiem – przyznałem. – To znaczy rozumiem, że on mnie zaakceptuje takiego, jakim jestem, skoro nie ma wyboru, ale wiesz… czuję, że powinienem. Że to mój obowiązek.
– E tam, obowiązek – odezwał się Jacek. – Baba ci kazała, to rzucasz. Proste.
– No tak – potwierdziłem. – Ale wiesz, ona dziecko nosi, odwala całą robotę, to chociaż tyle mogę zrobić.
– Jak moja rodziła… – Marian wypuścił dym do góry, wydymając dolną wargę – to nas do szpitala nie wpuszczali. Z okna siostra krzyknęła, co się urodziło, a my szliśmy na kielicha.
– Siostra czy pielęgniarka? – zapytał Jacek.
– No kurwa, jeszcze pytasz – żachnął się Marian. – Jak spokrewniona, to siostra, a jak nie, to pielęgniarka, ale wiesz, kiedyś każdy miał inną nazwę. Lekarz to konował, salowa to szefowa.
– A policja to psy – wtrąciłem.
– Nieee, psami to nas potem nazwali.
Skrzypnęły za nami drzwi. Pojawił się w nich nowy. Zawisł na klamce z przyklejonym do ust uśmiechem.
– Zaparzyłem kawy. Polać?
– No polać. – Marian rzucił papierosa na chodnik i zgasił go butem.
To samo zrobił Jacek. Za kilka dni, gdy się uzbiera tych petów za dużo, będziemy to zamiatać. Teraz jeszcze nikt się tym nie przejmował.
– Chodźcie, coś zrobimy – zarządził komendant.
Jednak do południa piliśmy kawę. Nowy sprzątał archiwum. Mówił, że się w ten sposób uczy okolicznych wsi i mieszkańców. Nikt mu nie bronił.
Potem, koło drugiej, pojechaliśmy do stłuczki, która okazała się dość poważnym wypadkiem. Młody kierowca potrącił na pasach babcię wracającą z targu. Staruszka niosła puste wytłaczanki, obłożona nimi jak przemytniczka, i nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Wpakowała mu się prosto pod koła – tak przynajmniej wynikało z zeznań sprawcy. Babcia po upadku przywaliła głową w asfalt, krew jej się polała, więc wezwaliśmy karetkę. Zapytana o wydarzenie gadała coś o wytłaczankach, o pieniądzach, które ukryła gdzieś pod fartuchem, ale nic na temat potrącenia. Zauważyłem uczennicę siedzącą na ławce. Jeśli wziąć pod uwagę miejsce, w którym się znajdowała, powinna widzieć, co się stało. Podszedłem do niej, a kierowca wyrósł spod ziemi tuż obok nas, żeby posłuchać, jakie zadaję jej pytania.
– Proszę wrócić do kolegi – zwróciłem się do niego grzecznie, zanim odezwałem się do młodej.
– Ona niczego nie widziała – wypalił nerwowo. – Usiadła, jak już było po wszystkim.
Zerknąłem na dziewczynę. Jej wyraz twarzy mówił coś zgoła innego. Na bank widziała zdarzenie, ale przestraszyła się kierowcy, którego nerwowość mogła działać na kogoś tak młodego paraliżująco.
– Pan wybaczy – odezwałem się do niego. – Jeśli pan nie wróci do kolegi, będę zmuszony zamknąć pana w radiowozie. Proszę nie utrudniać prowadzenia czynności.
– Darmozjady – syknął pod nosem.
Odczekałem, aż odejdzie, i usiadłem na ławce obok dziewczyny.
– Widziałaś to zdarzenie – stwierdziłem, a ona skinęła głową. – Opowiesz mi, jak to wyglądało?
Spojrzała na kierowcę, który, owszem, stanął obok Jacka, ale oglądał się na nas.
– Nie przejmuj się nim – uspokoiłem ją. – On ci nic nie zrobi. Możesz powiedzieć, co wiesz.
Milczała.
– Ile masz lat?
– Siedemnaście.
– Dobrze, jeśli nie chcesz mówić teraz, to poproszę cię, żebyś przyjechała na komisariat z rodzicami. Może tak być?
– Nie, mama pracuje. Nie będzie mieć czasu.
Nie mogliby się nie stawić, gdyby otrzymali wezwanie. Tłumaczenie jej procesu wzywania kogoś na świadka nie miało sensu. Zresztą tak samo jak wspominanie o procedurze przesłuchania, kiedy nastolatka już bez tego się bała. Zamiast straszyć ją swoim autorytetem i konsekwencjami, które i tak nie doprowadziłyby mnie nigdzie, postanowiłem z nią po prostu pogadać. Niczego przy niej nie notować ani nie sprawiać wrażenia, że to przesłuchanie.
– Wracasz ze szkoły? – zapytałem.
– Tak.
– Gdzie się uczysz?
– W liceum.
– Chciałbym zadać ci tylko kilka pytań. Nie musisz ze mną rozmawiać, jeśli nie chcesz, ale dla nas lepiej, jeśli zapytamy też innych ludzi, a nie tylko sprawcę zdarzenia. Tak jest po prostu sprawiedliwie.
– Rozumiem – powiedziała i spojrzała na miejsce wypadku, a następnie przeniosła wzrok na mnie.
Uśmiechnąłem się, a potem, już poważny, zapytałem:
– Czy ten człowiek potrącił tę babcię?
– Tak.
– Weszła mu pod koła?
– Nie. On, proszę pana… – Zawahała się, więc szybko skinąłem głową, aby zachęcić ją do mówienia. – On podwiózł kogoś. Ta pani, którą podwiózł, ona wysiadła w zatoczce autobusowej, a że z przodu miał busa, to musiał wycofać. Gwałtownie wycofał, szybko zmienił bieg i ruszył, a wtedy potrącił babcię, która była już na pasach.
To zmieniało postać rzeczy. Sam zerknąłem na przejście, na miejsce, w którym asfalt zabarwił się na czerwono od krwi, i wyobraziłem sobie zdarzenie, którego tak łatwo dało się uniknąć. Nic dziwnego, że ten zdenerwowany młody człowiek próbował mi wmówić, jakobym marnował czas na tę dziewczynę. Bał się, co mogła powiedzieć. Bał się, że go zdradzi, a ja się dowiem, że babcia wcale nie wybiegła mu pod koła, tylko on wykonał ryzykowne manewry.
– Jak masz na imię?
– Karolina – odpowiedziała niepewnie.
Zapisałem sobie jej dane. Podziękowałem i odszedłem.
Dzisiaj zrobiliśmy coś dobrego.
Wieczorem poszliśmy do baru. To już trzeci raz, jak wspólnie wychodziliśmy. Nowy pytał o nasze rodziny, o miasto, o życie tutaj. Czasami wkurzało mnie to jego podejście. Ta chęć wtopienia się, jakby przynależał do tego miejsca. Nie dało się nauczyć imion i nazwisk po to, by stać się jednym z nas. To tak nie działało, a on chyba tego nie czaił. Był zbyt miły, zbyt towarzyski, zbyt chętny. Tak, to dobre słowo. Ta jego chęć, aby się przypodobać, dopasować, rozbawić nas i zaprzyjaźnić z nami, była wręcz nachalna. Zawieranie znajomości musi przebiegać naturalnie, tego nie można wyreżyserować – jak to on chciał zrobić.
Myśmy spędzili ze sobą całe życie. Znałem Jacka i Mariana od młodości. Od czasów, w których grzebaliśmy razem w piachu. No, poza Mańkiem, bo ten, jako starszy, już łobuzował na osiedlu, gdy my niczym krety ryliśmy w piaskownicy. Mieliśmy masę wspomnień, historii i zabawnych sytuacji, które przypominały nam się nagle przy alkoholu. Nowy, choćby nie wiem jak się starał, nie pasował do nas. Nie był nasz – miejscowy. Jednak zarówno ja, jak i chłopaki staraliśmy się przyjąć go tak dobrze, jak to możliwe. Nie wypadało go traktować z góry tylko dlatego, że się tu nie wychował. Miał kobietę stąd i to powinno nam wystarczyć, aby patrzeć na niego jak na swojego.
Mimo że się wysilałem, spotkanie bardziej przypominało wymuszoną na pracownikach integrację niż wyjście z kumplami. Pogadaliśmy, wypiliśmy po kilka piw, a potem podreptaliśmy do domów. Żona na mnie oczywiście czekała. Gdy tylko wszedłem do pokoju, zerknęła wymownie na zegarek, ale nic nie powiedziała. Zdążyłem!
– Jak ci minął dzień? – Podszedłem do niej i pocałowałem ją w głowę.
– Hoduję ci dziecko – powiedziała.
Miała na sobie koszulę nocną, przez którą widziałem jej piersi i odstający pod nimi duży brzuch. Wyglądała pięknie. Ciąża jej zdecydowanie służyła.
– Dziękuję, pani hodowczynio – zaśmiałem się.
– A nie powinno się mówić „hodowczyni”? – Zmarszczyła brwi.
– Nie wiem, może powinno. – Klęknąłem obok niej. – Głupi jestem, a będę miał dziecko.
– Nie jesteś głupi. – Pogłaskała mnie po policzku.
– Ale nie wiem, jak się odmienia słowa.
– Nie musisz tego wiedzieć. Ważne, że nas kochasz.
Przytuliłem ją i położyłem głowę na jej brzuchu.
– Myślisz, że dobrze wychowamy dziecko? – zapytałem.
– Wychowamy tak, jak umiemy. Albo inaczej: tak, jak nas nauczono, plus lepiej.
– Mnie niczego nie uczono – przyznałem. – Ojciec pracował i nie było go w domu, matka zasuwała w domu i na nic nie miała czasu. Ja się wychowałem przy okazji. Po prostu kręcąc się to tu, to tam.
– I zobacz, jaki dobry jesteś.
– Tylko ty mnie tak postrzegasz.
– Bo tylko dla mnie musisz być dobry. – Walczyła o to, by się nie roześmiać. – Dla innych wcale nie musisz być dobry. Możesz być, jaki chcesz.
– A właśnie nie. Zawód mnie do tego zobowiązuje.
– Chodź, ty mój policjancie. Zrobię ci coś do jedzenia. – Podciągnęła się, jednocześnie poprawiając sobie materiał koszuli na brzuchu.
– Nie, siedź sobie, ja sam zrobię. Widać gołym okiem, jak ci niewygodnie.
– Już nie mogę się doczekać. – Pogładziła dłonią brzuch. – Z jednej strony chcę, żeby jak najdłużej siedział, bo wszyscy mnie straszą, jak to ciężko będzie, gdy się urodzi, a z drugiej chciałabym swoje ciało z powrotem.
– Ciało – zacząłem, wsuwając jej dłoń pod koszulę. Przesunąłem nią po nodze aż do uda. – Ciało to ty masz teraz jak bogini.
Zaśmiała się.------------------------------------------------------------------------
MARCIN
Odebrałem od strażnika swoje rzeczy, w tym portfel, w którym w dniu zatrzymania miałem dziesięć złotych. Zerknąłem na zdjęcie rodziny, na uśmiechnięte twarze i przeciągnąłem po nich palcem. Gniew na żonę już mi minął. Odcięła się ode mnie, nie pozwoliła dzieciom na widzenia w więzieniu. Spotkała się ze mną tylko raz – żeby przekazać mi osobiście, jaką podjęła decyzję. Nie pytała mnie o zgodę, a ja zza kratek nie miałem prawa głosu. Sprzedała wszystko, co mieliśmy, zerwała stosunki ze znajomymi, zabrała dzieci i wyjechała. Powiedziała mi prosto w twarz, co sądzi o mnie jako ojcu i mężu, oraz zaznaczyła, że ułoży sobie życie, a ja powinienem po wyjściu zająć się swoim. Nie szukać ich, nie próbować wracać do tego, co mieliśmy, tylko zapomnieć, że w ogóle istnieli.
Biłem się z tymi myślami przez tyle lat. Pisałem listy na nasz domowy adres, przepraszałem. Błagałem o wybaczenie. Tłumaczyłem jej, co się wtedy naprawdę stało, ale dla niej wyrok sądu był jednoznaczny z osądem Boga. Przestałem dla niej cokolwiek znaczyć. Stałem się wyrzutkiem społeczeństwa, mordercą, bestialskim, pozbawionym empatii potworem.
Stanąłem pod bramą zakładu karnego, obserwując, jak powoli otwierają się jej skrzydła. Od wolności dzielił mnie tylko jeden krok. Tyle lat na to czekałem. Czułem powiew powietrza na twarzy, słyszałem szum liści gdzieś nad sobą, ale w głowie miałem tylko obraz żony.
– Co teraz zrobisz? – zapytał strażnik.
– Nie wiem – odparłem, choć doskonale wiedziałem, co zrobię. Odnajdę żonę.------------------------------------------------------------------------
MARCIN
Odsiadując wyrok, interesowałem się szukaniem zaginionych. Jakich taktyk używa się, gdy sprawdza się ślady. Po ponad dwudziestu latach odnalezienie żony i dzieci wymagało znacznie bardziej skomplikowanej pracy niż poszukiwanie kogoś na bieżąco. Zaraz po zaginięciu znajdzie się ktoś, kto coś pamięta. Ktoś, kto przypadkiem coś zobaczył. Ktoś, kto usłyszał czyjeś wyznanie. Jakiś strzępek informacji: dokąd planowała jechać, które miejsce oglądała na mapie czy komuś wspomniała o czymś, co jej się spodobało.
Po tylu latach nie miałem szans na uzyskanie pomocy od kogoś z naszego otoczenia. Jak znałem życie i ludzkie charaktery, ci, którzy kiedyś ze mną imprezowali, którzy wchodzili mi w dupę, teraz by na mnie splunęli. Już żona sprzedała im odpowiednią wersję, tak aby trzymali jej stronę. Może nawet z niektórymi utrzymywała kontakt po kryjomu. Może dzwoniła od czasu do czasu i kończyła rozmowę tekstem: „tylko żeby Marcin się o tym nie dowiedział”. Gdyby faktycznie tak było, moje pojawienie się w okolicach naszego starego domu wzbudziłoby zainteresowanie, a jakiś życzliwy sąsiad doniósłby jej o tym raz-dwa. Kusiła mnie taka możliwość. Pokazałbym się, poczekał, a potem obserwował ludzi. Wolałem jednak, aby żona nie miała pojęcia, że chcę ją odnaleźć. Niech żyje przekonana o tym, że posłuchałem jej złotej rady i po wyjściu znajdę sobie nowe zajęcie, którym wypełnię pustkę po utraconej rodzinie.
Jeszcze nie wiedziałem, co jej powiem, gdy ją spotkam: czy poproszę o wybaczenie i przyjęcie mnie, czy założę jej pętlę na szyję i ją powieszę? Uczucia zmieniały się we mnie w zależności od dnia, od tego, co zobaczyłem czy usłyszałem. Kiedy uderzała mnie tęsknota za dziećmi po tym, jak na przykład obejrzałem film o rodzinie, marzyłem, żeby po tych wszystkich latach usiąść razem do stołu i spędzić wspólnie czas. Moje dzieci pewnie już miały swoje dzieci, może zostałem dziadkiem. Wtedy brałbym takie małe smerfy na kolana i czytał im książki. O ile nadal czyta się dzieciom książki.
Z kolei w chwilach, w których widziałem, jak rodzice wracają do życia dzieci oddanych do adopcji – jak usiłują wkraść się w nie tak szybko, jak szybko pozbyli się pociech, kiedy były małe – i kiedy spotykają się z zimną odmową, wtedy wyobrażałem sobie, że moja żona traci dokładnie to samo, co odebrała mnie: możliwość uczestniczenia w ich życiu. Jeśli ja nie będę mógł z nimi być, ona też nie będzie mogła. Nie pozwolę jej na beztroskie prowadzenie życia po tym, jak mnie z niego wykluczyła, nie pogadam, nie uprzedzę, tylko postawię ją przed faktem dokonanym. Tak jak ona zrobiła ze mną, gdy postanowiła się ode mnie odciąć.
Bez pomysłu, gdzie zacząć, wróciłem pociągiem do swojej rodzinnej miejscowości. Dojechałem wczesnym wieczorem, ale przesiedziałem w krzakach do zmroku w obawie przed napotkaniem kogoś znajomego. Temperatura nie pozwalała mi na spędzenie nocy na zewnątrz, więc musiałem znaleźć sobie odpowiednie lokum. Szukałem jakiejś dziury, miejsca, w którym byłbym bezpieczny, ale też niewidoczny dla ciekawskich oczu. Gdzieś tam tliła się we mnie nadzieja, że po tylu latach nikt by mnie nie rozpoznał. W końcu zapuściłem brodę, zmarniałem. Wyglądałem jak cień człowieka, którym kiedyś byłem. Gdyby nie pomoc rodziców, nie wiem, jak przetrwałbym ten początkowy i najtrudniejszy okres odsiadki. Mama niestety zmarła na raka. Tata, starszy od niej o całe dwadzieścia lat, najpierw pomieszkiwał u dzieci z pierwszego małżeństwa, a potem… potem się go pozbyli. Siedział gdzieś w ośrodku dla starych rupieci jak on – nikomu niepotrzebnych i ogołoconych z tego, co miał wartościowego do zaoferowania. Gdy jeszcze miał sprawny rozum, zadzwonił, ale przez ostatnie dwa lata to ja dzwoniłem do niego. Czasami nawet nie wiedział, z kim rozmawia. Za każdym jednak razem, kiedy przypominałem, kim jestem, kiedy relacjonowałem mu, gdzie się znajdowałem, płakał. Poruszony jego reakcją, tym, jak bardzo to przeżywał, przestałem mu mówić prawdę i zacząłem ściemniać. Opowiadać, jak mieszkam za granicą, jak mi się dobrze powodzi. Niekiedy zdawało mi się, że snułem mu wizję życia, jakie chciałem wieść. On słuchał i chyba cieszył się z mojego szczęścia – i tak do następnej rozmowy. Po jakimś czasie zmęczyło mnie opowiadanie tego samego, więc tylko dzwoniłem do pielęgniarzy, by zapytać, czy żyje, czy mu jest okej. Głównie było mu okej.
Wiedziałem o jakimś tam majątku, który na mnie czekał i którego nie rozszabrowały dzieci z pierwszego małżeństwa. W sumie mógłbym z tym iść do sądu, ale teraz, kiedy szukałem żony, wyjście do ludzi nie wchodziło w grę. Czułem, że nie zniknęła bez śladu. Zbyt dobrze jej się tu żyło. Zbyt wielu ludzi tu kochała. Musiała mnie oszukać, że wyjeżdża na zawsze, ale z pewnością wracała. Pytanie tylko, do kogo i gdzie.
Najpierw tłukłem się bez celu, chodząc to tu, to tam. Starałem się nawet wyszukać w pamięci kogoś ze znajomych, kto mógłby mi pomóc, kto mnie lubił.
Nikt, ale to nikt nie przychodził mi do głowy. Niesamowite, że wszyscy zniknęli. Koledzy, z którymi piłem wódkę, z którymi spotykaliśmy się na imieninach czy innych imprezach, którzy się żenili i którym służyłem jako świadek. Wszyscy jednogłośnie, tak jak żona, wykreślili mnie z życia. W sumie każdy z nich w takim samym stopniu jak moja wredna żona zasługiwał na to, by stracić coś, co kochał.------------------------------------------------------------------------
MARCIN
Trząsłem się z zimna. Jeśli szybko czegoś nie znajdę, przemarznę. Pewnie nie umrę, ale i tak wolałbym uniknąć spania pod chmurką. Latem byłoby wygodniej. Po prostu gdzieś bym przekimał.
Szedłem główną drogą, odchodząc od miasta w nadziei na jakąś stodołę, może nawet oborę ze zwierzętami – tam powinno być w miarę znośnie. Zakradnę się do środka, położę i prześpię. Wtedy zobaczyłem prowadzącą w głąb lasu drogę szutrową. Przypomniał mi się ten nerwowy policjant, którego widziałem w barze z pozostałymi psami. Chyba tu mieszkał. Kiedyś ktoś mówił o jego domu, o pierdolniętej żonie. Coś mi się obiło o uszy, ale nie pamiętałem szczegółów. Wpadłem nagle na genialny pomysł. Pies, i to emerytowany, będzie miał nadal kontakty ze swoimi. Gdyby udało mi się go podejść i w jakiś sposób zmusić do współpracy, błyskawicznie zdobyłby dla mnie adres. Tylko pytanie: czy zrobiłby to? Żona nie mogłaby się dowiedzieć, że to ja pytam, więc glina musiałby mieć lufę przy skroni, kiedy rozmawiałby ze swoimi, albo… musiałby być przekonany, jak ważne to dla mnie, i sam wyjść z inicjatywą znalezienia jej. Co takiego powinienem powiedzieć, żeby go przekonać do pomocy? Czy to w ogóle możliwe? Nieee, za dużo zachodu: gadanie, urabianie, przekonywanie. Jego trzeba było po prostu zastraszyć. Zagrozić mu śmiercią – wtedy zrobi dokładnie to, co mu się każe.
Skręciłem w stronę jego domu. Pokonanie drogi nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Przy bramie rozejrzałem się uważnie, szukając jakichś kamer – wynalazków techniki, które miałyby zaalarmować właściciela posesji o intruzie. Jednak niczego takiego nie znalazłem. Na moje szczęście na furtce nie było żadnej kłódki ani zamka. Pchnąłem ją i wszedłem do środka. Skradałem się do domu. W jednym oknie było zapalone światło. Panujący dookoła syf, a także stan budynku wywołały uśmiech na moich ustach – nikt tu nie dbał o obejście, wszystko gniło i trzymało się na słowo honoru. Ten stary dziad musiał tu mieszkać, i to jeszcze sam. Albo wziął jakąś kobietę, która umilała mu życie.
Zajrzałem w okno. Tym razem aż pokiwałem głową z radości. Stary dziad siedział wykrzywiony w fotelu przed telewizorem i oglądał jakiś program rozrywkowy. Przez chwilę go obserwowałem, a potem, niewiele myśląc, zapukałem do drzwi. Obejrzał się jak w zwolnionym tempie. Nie spodziewał się mnie tutaj, ale też się nie przestraszył. Czy to pozostałość po byciu psem? Pies nie czuje strachu aż do starości? Przecież teraz nie miał broni, odznaki, możliwości obronienia się przed ewentualną napaścią. Skąd więc ten spokój?
Podniósł się z trudem, a ja zobaczyłem, jak sięga po laskę i kuśtyka do drzwi. Otworzył mi je.
– Dobry wieczór – przywitałem go, a on skinął głową.
Wystarczyło na niego zerknąć. Faceta pokonał wylew. Połowa twarzy wisiała mu bezwładnie. Ręka spoczywająca na lasce drżała od wysiłku. Stał przede mną wrak człowieka. Z tego pewnego siebie gliniarza nie zostało nic.
– O co chodzi? – zapytał.
– Szukam dachu nad głową. Nie mam gdzie iść. Dojechałem tutaj pociągiem, już nadchodziła noc. Zimno na zewnątrz. Mogę wejść i się zagrzać?
Patrzył na mnie tak, jakby mnie rozpoznał. Jakby miał zaraz powiedzieć, że nie pomoże, bo mi nie wierzy, wezwie policję i tyle będzie po moim planie.
– Kim jesteś?
– Mam na imię Tomasz. Tomasz Niezgoda. – Podałem dane kolegi z celi.
– Skąd jesteś?
– Z Pomorza. – Nadal podszywałem się pod współosadzonego, podając fakty z jego życia przed odsiadką.
– I co tu robisz?
– Jestem bezdomny, włóczę się po kraju za pracą. Raz tu się zaczepię, raz tu. Dobrzy ludzie mi pomagają.
– Wejdź. – Odstąpił na bok, a ja uśmiechnąłem się szeroko.------------------------------------------------------------------------
MARCIN
Stary nie żył. Moja jedyna szansa na odzyskanie rodziny legła w gruzach. Tyle lat na mnie czekała, a kiedy przyszła kolej na wyjawienie prawdy, czmychnęła mi sprzed nosa.
Przetrzepałem wszystkie szafki w poszukiwaniu pieniędzy albo czegoś równie wartościowego. Jednak facet nie miał nic. Parę groszy i syf. Żył chyba jedynie po to, aby się wyspowiadać i w końcu odejść z tego świata.
Spędziłem z nim tylko jeden wieczór, bo następnego dnia pojawił się jakiś młody człowiek. Pukał do drzwi, w okna. Zaglądał do środka. Wiedział, że stary powinien mu otworzyć, i bałem się, że zawiadomi służby, jeśli tak się nie stanie. Wymknąłem się przez okno z tyłu i patrzyłem na niego z boku. Czekałem, aż odejdzie. On jednak dobijał się z uporem maniaka. W końcu wszedł do środka. Wyrzucałem sobie, że nie zamknąłem za sobą drzwi na klucz. Wybiegł z domu szybciej, niż tam wszedł. Od razu chwycił telefon. Zadzwonił na policję. W życiu bym nie powiedział, że znajdą tego starego tak szybko. Spodziewałem się długich tygodni gnicia ciała, smrodu, który ściągnie kogoś ze wsi. Tymczasem nie minęła doba, a już go odkryli.
Siedziałem w lesie nieopodal i patrzyłem na działanie policji, jakbym oglądał film. Powinienem ruszyć dalej, ale nie wiedziałem, w którą stronę się skierować. Gdybym miał chociaż ślad, uchwyciłbym się go. Bez tego jeździłbym od miasta do miasta i szukał na oślep żony. Przecież tak się nie da. To niemożliwe.
Zastanawiałem się nawet, czy to nie czas, abym wyszedł z ukrycia. Pokazał się ludziom w nadziei na jakąś reakcję. Tylko że dla nich nadal byłem tym, który zabił policjanta. Nikt nie rwałby się do pomocy komuś takiemu jak ja.
Czekałem. Po zabraniu starego, po tym, jak policja odjechała, wróciłem do domu. Spałem w jego łóżku. Kilka razy przyszli lokalni złodzieje. Wtedy chowałem się na strychu, w pokoju, który znalazłem przypadkowo. Oni zabierali to, co udało im się znaleźć, a ja czekałem, aż na dole ucichnie. Czasami, nie mając pewności, zostawałem w tym pokoju na noc.
Moje koczowanie szybko dobiegło końca, bo jak się okazało, miał syna. Przyjechał z żoną. Wtedy po raz kolejny zobaczyłem tego blondyna, który pojawił się zupełnie znienacka i gwizdnął im jedną walizkę. Mnie zabrakło odwagi, by to zrobić, a on po prostu podszedł pod drzwi i ją zabrał. Plułem sobie w brodę, ponieważ wyglądali na zamożnych. Mogłem się łatwo obłowić, ale okazja mi uciekła – jak wszystko w życiu. Zawsze byłem o krok za kimś, o sekundę za późno.
Z racji tego, że coraz więcej osób kręciło się koło domu, musiałem się wycofać. Przez jakiś czas mieszkałem w lesie blisko domu i obserwowałem go, ponieważ nie miałem nic lepszego do roboty. Blondyn przychodził codziennie. Zarówno wtedy, gdy ktoś był, jak i wtedy, gdy nie było nikogo. Nie wynosił niczego. Nie kradł. Miał inny cel, ale nie wiedziałem jaki.