Nie musisz być szalony, żeby tu pracować - ebook
Nie musisz być szalony, żeby tu pracować - ebook
NAJLEPSZA KSIĄŻKA O TYM, JAK (NIE) DZIAŁA ODDZIAŁ PSYCHIATRYCZNY.
W jaki sposób zapanować nad pacjentem, który uważa, że jest wilkołakiem?
Czy osobę grożącą samobójstwem można odesłać do domu?
Jak psychiatrzy radzą sobie z wypaleniem zawodowym?
*
Fakt, że choroby psychiczne są jednymi z najtrudniejszych do zdiagnozowania, to dopiero początek problemów. Izba przyjęć mierząca się z nieustanną apokalipsą, zaledwie kilka minut na rozmowę z pacjentem i walka o każde wolne łóżko szpitalne nie ułatwiają pracy.
Doktor Benji Waterhouse uchyla drzwi oddziału psychiatrycznego i opowiada o najbardziej tajemniczej gałęzi medycyny. Sięga po historie swoich pacjentów, a także odwołuje się do własnych przeżyć, by z niepodrabialnym angielskim poczuciem humoru przybliżyć realia pracy z chorymi z perspektywy obu stron lekarskiego biurka.
*
DOKTOR BENJI WATERHOUSE jest brytyjskim lekarzem ze specjalizacją w psychiatrii. Jest także wielokrotnie nagradzanym komikiem stand-upowym, występował np. na festiwalu w Edynburgu. Pisał dla „The Guardian” i „The Independent”, a Królewskie Kolegium Psychiatrów umieściło go na liście „Inspirujących psychiatrów”. Niniejsza książka to jego debiut. x.com/doctor_benji, instagram.com/doctor_benjis
*
To śmieszna książka o nieśmiesznych sprawach. Mam nadzieję, że podważy wiele lat pogardliwego i stereotypowego myślenia o tym najbardziej niekochanym dziecku medycyny. Bardzo polecam.
– JANINA BĄK @janina.daily
Będziecie się śmiać, kilka razy zakręci wam się łezka w oku, a na końcu stwierdzicie, że nie każdy superbohater nosi pelerynę. Niektórzy chodzą w białych kitlach.
– PIGOUT
Spodziewałam się psychiatrycznych żarcików i oddziałowych anegdotek. Dostałam książkę mądrą, ciekawą, napisaną z ogromną wrażliwością i krytyczną refleksją. Ale żarciki i anegdotki też są. W dodatku bardzo śmieszne.
– EMILIA DŁUŻEWSKA, autorka „Jak płakać w miejscach publicznych”
Genialnie zabawna i śmiertelnie poważna!
– „THE GUARDIAN”
Przezabawna, poruszająca i pełna wrażliwości na drugiego człowieka.
– „THE TIMES”
Szczere i bezkompromisowe spojrzenie na świat psychiatrii.
– „THE LANCET”
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-798-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Janina Bąk, @janina.daily
Mocna, zabawna i po prostu ludzka opowieść o pracy psychiatry w brytyjskich realiach… Szczere i bezkompromisowe spojrzenie na świat psychiatrii.
– „Lancet”
Czy da się napisać książkę o zdrowiu psychicznym, która będzie zabawna niczym topowy stand-up, ale równocześnie zwróci uwagę społeczeństwa, jak bardzo ważny jest temat? Da się. Właśnie na nią patrzysz.
Doktor Benji Waterhouse dokonał rzeczy wręcz imponującej. Udało mu się opowiedzieć o kulisach pracy psychiatry w sposób lekki i przystępny, a równocześnie empatyczny i otwierający oczy na problemy systemowe. Będziecie się śmiać, kilka razy zakręci wam się łezka w oku, a na końcu stwierdzicie, że nie każdy superbohater nosi pelerynę. Niektórzy chodzą w białych kitlach.
– Pigout
Wspaniały memuar. To książka, która powinna skłonić do debaty publicznej, ale równocześnie jest przezabawna. Jest jak sygnał ostrzegawczy, że poważne zmiany są potrzebne.
– „Evening Standard”
Spodziewałam się psychiatrycznych żarcików i oddziałowych anegdotek. Dostałam książkę mądrą, ciekawą, napisaną z ogromną wrażliwością i krytyczną refleksją.
Doktor Benji Waterhouse zabiera czytelnika do pracy i nie ukrywa przed nim tematów trudnych. Pisze o niewydolności systemu, w którym nieustannie brakuje czasu i łóżek, a herbatę trzyma się w szafce zamkniętej na kłódkę; o ogromnej odpowiedzialności lekarzy zmuszonych do balansowania między współczuciem a pragmatyką; wreszcie o wątpliwościach związanych z samą psychiatrią – dziedziną medycyny, w której lekarz może opierać się wyłącznie na słowach pacjenta. Pół biedy, jeśli ten twierdzi, że jest wilkołakiem – gorzej, gdy na szpitalny oddział przywiodły go problemy osobiste, wykluczenie, niezaspokojona potrzeba bliskości i inne kwestie, których nie wyleczą tabletki.
Ale żarciki i anegdotki też są. W dodatku bardzo śmieszne. Czyli, jak mówią nad Tamizą, sytuacja _win-win_.
– Emilia Dłużewska,
autorka _Jak płakać_ _w_ _miejscach publicznych_1
WITAJCIE
– Nie wydrukowałem planu dzisiejszego dnia, bo mamy dwadzieścia milionów funtów zadłużenia, więc oszczędzamy na papierze – mówi doktor Laing trzy lata wcześniej podczas szkolenia wprowadzającego dla nowych lekarzy.
Dyrektor ds. klinicznych Nightingale Hospital jest wysokim mężczyzną w eleganckim garniturze. Ma gładko ogoloną głowę i emanuje naturalnym ciepłem lodów na patyku.
– Wszystko, co słyszeliście, jest prawdą – ciągnie, stojąc przed prezentacją w PowerPoincie, przedstawiającą nasz harmonogram. – NHS przechodzi kryzys. Mamy epidemię chorób psychicznych, a w kraju brakuje łóżek, więc znalezienie miejsca w szpitalu graniczy z cudem. Morale jest niskie, a realna wartość naszych zarobków cały czas spada. Ale witajcie.
Na swój pierwszy dzień na psychiatrii założyłem ten sam szczęśliwy czerwony krawat, który rodzice kupili mi na rozmowę kwalifikacyjną na studia. Jakimś cudem się dostałem, mimo że w pewnym momencie określiłem raka jako „rosnący rynek”, a kiedy zapytano mnie, jak reaguję na widok krwi, z nadmiernym entuzjazmem odparłem, że „nie mogę się doczekać pracy z płynami ustrojowymi”.
Jako młodszy lekarz lekceważąco traktowałem kolegów z innych specjalizacji, którzy mówili mi, że psychiatrzy nie są prawdziwymi lekarzami. Raz zdarzyło się, że jako pierwszy w szpitalu przybyłem do pacjenta, który miał zatrzymanie akcji serca, i udało mi się go resuscytować*. Kiedy już zabrano go na oddział intensywnej terapii, nadzorujący mój staż lekarz specjalista z sympatią uścisnął mi ramię i powiedział:
– Jaka szkoda, że idziesz na psychiatrię, Benji. Taki świetny lekarz się zmarnuje.
Zignorowałem nawet własną rodzinę. Moja babcia ze strony ojca jest bardzo blisko z moją mamą, ale kiedy powiedziałem jej, że chcę obrać podobną ścieżkę kariery – nie psychologię, ale psychiatrię – pokręciła głową i zapytała:
– Jak to możliwe, że jeszcze wierzysz w te bzdury, widząc, jaka jest twoja matka?
Nie przejąłem się tym i tak oto znalazłem się tutaj, pośród innych świeżo upieczonych rezydentów psychiatrii, z których każdy pewnie zastanawia się teraz, czy dokonał właściwego wyboru.
Przed nami dziewięć godzin odhaczania kolejnych punktów szkolenia przygotowującego do pracy w NHS.
Najpierw pozujemy do zdjęć na identyfikatory, które wypluwa minidrukarka. Na plastikowych plakietkach szpital chwali się obecną „przeciętną” oceną CQC (Komisji ds. Jakości Opieki Zdrowotnej), co ma zapewnić pacjentów, że są w dobrych rękach.
Podczas przerwy na kawę my, nowicjusze, mamy szansę się poznać. Przedstawiam się egzaltowanej blondynce imieniem Beatrice.
– Benji? – mówi. – Dziwne imię dla człowieka. Moja mama miała golden retrievera, który się tak wabił.
Przerzucamy się wojennymi opowieściami z dwóch lat stażu i rozmawiamy o tym, co nas skłoniło do wybrania medycyny. Opowiadam starannie dopracowaną historię o sobie – nieoszlifowanym diamencie; synu twórczej psycholożki dziecięcej i fachowca samouka, który samodzielnie wyremontował nasz rodzinny dom; chłopcu wychowanym pośród pól hrabstwa Northumberland, mającym za sąsiadów tylko owce, który wbrew wszystkiemu dostał się na studia medyczne. Co jest prawdą, jeśli pominiemy fakt, że dziadek opłacił mi prywatną szkołę po tym, jak w wieku czternastu lat dostałem upomnienie od policji za kradzież w sklepie (była to torba sportowa pełna figurek piłkarzy Newcastle United). I że mój tata przerobił ze mną niemożliwy do przejścia „egzamin próbny”, który uczelnia przysłała przed tym właściwym. Oraz że w wyniku pomyłki administracyjnej nie przysłano mi wtedy arkusza próbnego, tylko prawdziwy egzamin. Kiedy z niego wróciłem, zapytałem tatę, czy powinniśmy poinformować uczelnię. „Lepiej nie” – powiedział. Więc zachowaliśmy to dla siebie i się dostałem. Z jednego z ostatnich miejsc, mimo że znałem z wyprzedzeniem wszystkie pytania.
Wracamy na swoje miejsca na ostatnie zajęcia przed lunchem: zapobieganie i postępowanie w przypadkach przemocy i agresji. Inaczej znane jako judo.
– Oto techniki obrony własnej, które mogą wam się przydać w pracy z pacjentami – mówi doktor Laing. – Polecam swobodne ubrania, bo kiedyś rozerwałem sobie spodnie, rzucając o ziemię doktorem Shemem. A było to jeszcze przed szkoleniem.
Założę się, że co roku puszcza ten sam żart.
Przedstawia nas Keithowi, rzeczowemu byłemu policjantowi w średnim wieku.
Odstawiamy krzesła na bok, zdejmujemy buty i otaczamy go półkolem jak dzieci, które za moment mają wskoczyć do dmuchanego zamku. Keith pokazuje na mój krawat.
– Noś go dalej, jeśli chcesz, żeby ktoś cię udusił – mówi.
Ściągam krawat, opierając się pokusie, żeby zawiązać go sobie na głowie jak Rambo, i wpycham go do kieszeni.
– A co z identyfikatorami? – pyta ktoś z pozostałych.
– Mają zabezpieczenie przeciwko uduszeniom – nonszalancko mówi Keith. – Więc jeśli pacjent złapie was za smycz NHS, to złamie się wam sprzączka, nie kark.
Keith przypomina mi nakręconych działaczy antynarkotykowych, którzy w czasie szkolnych pogadanek przekonywali nas, że wystarczy raz zaciągnąć się jointem, żeby znaleźć się na prostej drodze do śmierci z przedawkowania heroiny.
Stoi przed nami i pręży umięśniony tors. Ręce trzyma tak, jakby pod każdą pachą miał zwinięty w rulon dywan.
– W zeszłym roku doszło do niemal siedemdziesięciu tysięcy napaści na pracowników ochrony zdrowia i większość z nich wydarzyła się w środowisku związanym ze zdrowiem psychicznym.
Niektórzy z moich nowych kolegów zaczynają nerwowo przestępować z nogi na nogę, prawdopodobnie zastanawiając się, czy miejsce na radiologii jest jeszcze dostępne.
– Ten kurs łączy umiejętności z różnych sztuk walki. Żeby skorzystać z technik, których was nauczę, nie musicie być silni ani dobrze zbudowani – zapewnia nas Keith, spoglądając na mnie. – Czasem najlepszą formą obrony jest atak! – mówi i dla podkreślenia swoich słów uderza ciosem karate wnętrze drugiej dłoni.
Zastanawiam się, czy to oficjalne wytyczne NHS.
Na te słowa doktor Laing unosi brew i robi krok w przód, żeby zaznaczyć, że on tu rządzi, ale utrzymanie autorytetu nie jest takie proste, gdy jest się w skarpetkach. Zwłaszcza jeśli są na nich wypisane dni tygodnia, a ty założyłeś poniedziałkowe w środę.
– Należy tu podkreślić, że przemoc wobec personelu jest rzadkością – wyjaśnia. – My tylko przygotowujemy was na najgorsze. Starajcie się zawsze unikać fizycznego obezwładniania pacjenta i podawania mu zastrzyku uspokajającego, co może zająć do trzydziestu minut.
Na tym właśnie polega problem z przemocą. Zajmuje tyle czasu.
– To chyba też lepsze dla pacjenta – zauważa ktoś.
– Faktycznie – mówi doktor Laing, jak gdyby nigdy nie przyszło mu to do głowy. – Przemoc może też wywołać fizyczne i psychiczne obrażenia, które będą wymagały pójścia na zwolnienie lekarskie**, a to obciąża nas finansowo. Zaczynajcie więc od umiejętności miękkich i na przykład zaproponujcie pacjentowi filiżankę herbaty.
– Choć z drugiej strony – Keith wcina się niczym kłótliwy rozwodnik – najczęstszym rodzajem broni używanym przeciwko pracownikom oddziałów psychiatrycznych jest bardzo gorący napój. Nigdy więc nie podawajcie pacjentom gorącej herbaty.
Doktor Laing zauważa nasze zlęknione miny, gdy wyobrażamy sobie chlust parującym earl greyem w oczy, i natychmiast interweniuje.
– Takie sytuacje są bardzo rzadkie. Najlepiej ich unikać. Pomóc w tym mogą proste nawyki, na przykład siadanie blisko drzwi, żeby mieć łatwą drogę ucieczki. I korzystanie z przycisków alarmowych, dzięki którym natychmiast przybiegnie pomoc.
– Zakładając, że nie wyczerpią się w nich baterie – dodaje Keith, nasz dyżurny czarnowidz.
– Możecie także wykorzystać umiejętności aktywnego słuchania – mówi doktor Laing, całkowicie ignorując Keitha – czyli sprawiać wrażenie, że jesteście uważni i empatyczni. Poćwiczmy wyrażanie empatii – proponuje.
– Okej – rzuca Keith, który wyraźnie chciałby już przejść do rzeczy, czyli ćwiczenia walki z pacjentami. – Potrzebuję dwóch ochotników.
Pokazuje na mnie i dziewczynę w hidżabie, która ma na imię Nafisa, po czym gestem zaprasza nas do ringu. Kiedy każe się nam przedstawić, opieram się pokusie, żeby zrobić to w stylu wrestlingowym („W czerwonym narożniku…!”) i wybieram bardziej powściągliwe skinienie głową.
– Dobra, teraz jedno z was ma być agresywne i rzucać wyzwiskami, a drugie stara się je uspokoić – instruuje nas Keith. – Dajecie!
– Chcesz pierwszy być agresywny, czy ja mam zacząć? – pyta Nafisa z życzliwym uśmiechem.
– Jak wolisz – odpowiadam uprzejmie.
– EJ, ŁYSOLU, URŻNĘ CI ŁEB I GO ZEŻRĘ! – warczy Nafisa, która najwyraźniej zadecydowała za nas oboje, kto jaką przyjmie rolę.
Czuję na sobie spojrzenia grupy. Niektórzy nawet robią notatki.
– Może usiądziemy i o tym porozmawiamy?
– JASNE, USIĄDŹMY I POGADAJMY O TYM, JAK URŻNĘ CI TEN ŁYSY ŁEB I GO ZEŻRĘ…
Mam wrażenie, że Nafisa za bardzo wczuła się w rolę. Pozwalam sobie na nieśmiały uśmiech.
– ŚMIEJESZ SIĘ ZE MNIE?! – ciągnie Nafisa.
– Nie, nie, skąd. Może zrobię ci filiżankę letniej herbaty?
– Dobra… stop – mówi doktor Laing po kilku minutach, przerywając tę słowną jatkę. – Co myślicie o tej sytuacji? Zacznijmy od pozytywów.
– Benji sprawiał wrażenie opanowanego, nawet gdy na niego krzyczano – zauważa ktoś.
– Zgadzam się. Czy masz doświadczenie w radzeniu sobie z pobudzonymi lub agresywnymi osobami?
_Nie zawodowe._
Kręcę przecząco głową.
– Twoje łagodne usposobienie okaże się bezcenne w pracy na oddziale. Jakieś inne pozytywy?
Krępy rezydent imieniem Dom mówi, że to dobrze, że nie wziąłem odwetu i nie przywaliłem pacjentce. Doktor Laing potakuje, najwyraźniej uważając, że nie ma czegoś takiego jak głupia odpowiedź. Reszta grupy powtarza sobie w duchu, żeby uważać na Doma.
– A teraz porozmawiajmy o tym, co można poprawić.
Beatrice, która ma w sobie coś ze skoncentrowanej kapitanki żeńskiej drużyny hokejowej, zagląda do swoich notatek w poszukiwaniu inspiracji.
– Nie powiedziałabym, że Benji jest łysy. Jego włosy dopiero zaczynają rzednąć…
– Tak, ale na czubku zdecydowanie to widać – rzuca Nafisa na swoje usprawiedliwienie. – Tylko postawił sobie włosy.
Grupa potakuje. Nawet doktor Laing lekko mi się przygląda.
Gorsze niż zażenowanie spowodowane łysieniem jest to, że teraz ludzie regularnie mówią mi, jak bardzo przypominam swojego ojca, Johna. Gdy zobaczę swoje odbicie w sklepowej wystawie, widzę, jak na mnie patrzy. A jeśli odziedziczyłem jego linię włosów, to co jeszcze?
Doktor Laing wyrywa mnie z zamyślenia.
– Zamiana ról. Tym razem Benji będzie obrażał Nafisę. Pamiętajcie, żadnych hamulców. Zaczynamy!
Podczas dyskusji, która potem następuje, Beatrice mówi, że jej zdaniem wielokrotne nazwanie Nafisy „skończoną idiotką” to za mało. Dom sugeruje, że wywołałbym silniejszą reakcję, gdybym poszedł w islamofobię. Drugi minusik, Dom.
Nie chcąc tracić czasu, Keith przechodzi do głównego punktu programu.
– Na początek się rozgrzejmy, żeby rozruszać stawy i rozluźnić mięśnie – mówi, rozpoczynając serię energicznych przysiadów.
– Ciekawe, czy pacjenci też będą czekać z atakiem, aż rozciągniemy ścięgna – szepcze do mnie Nafisa.
Keith demonstruje najczęstsze rodzaje ataków – uderzenia, kopniaki, chwyty, przytrzymania i przyduszenia – oraz jak się przed nimi obronić albo uchylić. Następnie ćwiczymy je w parach.
– Na koniec kilka chwytów, które warto znać – mówi Keith. – Jak się uwolnić, gdy ktoś złapie cię za włosy? Zdarzało się, że niektórych w ten sposób oskalpowano, a innych ciągnięto po ziemi jak szmacianą lalkę, aż złamali sobie kark. Oszczędzę wam krwawych szczegółów – dodaje o jedno zdanie za późno.
Mówi nam, że uwolnienie się z takiego chwytu jest właściwie niemożliwe, więc najlepszym rozwiązaniem jest prewencja. Zaleca nosić krótkie albo związane włosy. Przez chwilę uważnie studiuje nasze fryzury, po czym pokazuje na doktora Lainga i dwóch innych, zupełnie łysych lekarzy.
– Doskonale… doskonale… doskonale… – mówi.
W przerwie na lunch mijamy z Nafisą smutny bar sałatkowy w szpitalnej stołówce i dołączamy do długiej, nieruchomej kolejki po gorące, smażone w głębokim tłuszczu jedzenie. W którymś momencie Nafisa zadecydowała najwyraźniej, że zostaniemy przyjaciółmi.
– Zagramy w grę? – proponuje, gdy czekamy. – Nazywa się „pacjent czy pracownik psychiatrii”. Za trudne przypadki są punkty bonusowe. Ja zacznę.
Rozgląda się po stołówce, po czym wskazuje skinieniem głowy na rozczochraną kobietę, która siedzi samotnie i je zielone jabłko razem z ogryzkiem. Z jej kieszeni wystaje stetoskop, zdradzając prawidłową odpowiedź.
– Pracownica – mówi Nafisa.
Moja kolej. Wzrokiem wskazuję na dużego mężczyznę w kolejce przed nami. Jest niechlujnie ubrany, nie ma identyfikatora i mamrocze coś do siebie.
– Pacjent – mruczę pod nosem.
– To było za proste – odpowiada Nafisa.
Kobieta z siatką na włosach wychyla się nad pustą, tłustą, srebrną tacę i krzyczy w stronę kolejki:
– Czy ktoś nie czeka na frytki?
Zero reakcji.
Nagle mężczyzna przed nami odwraca się i gwałtownie wyrzuca rękę w moim kierunku. Odskakuję i zaciskam dłonie w pięści, szykując się do odparcia ataku tak, jak przed chwilą ćwiczyliśmy.
– Przepraszam pana – mówi, a ja zdaję sobie sprawę, że on tylko pokazuje na mój zegarek. – Wie pan, która godzina? O drugiej muszę być z powrotem na oddziale, żeby wziąć leki.
Po południu zajmujemy się: teorią podnoszenia i przenoszenia, poślizgnięciami, potknięciami i upadkami, a na kontroli zakażeń tym, jak nie wywołać przypadkowo epidemii wirusa ebola. Zaliczam szkolenie z mycia rąk, które teraz znajdzie się na pierwszym miejscu w moim CV. Podczas testu kończącego zajęcia dotyczące bezpieczeństwa dowiaduję się, że jeśli zapali mi się komputer, a z kabli będą tryskać iskry, najlepiej: D) Nie korzystać dalej z komputera.
Następnie przypomina się nam o uiszczeniu opłat do Naczelnej Izby Lekarskiej i Brytyjskiego Stowarzyszenia Lekarzy, a także o wykupieniu ubezpieczenia zawodowego od odpowiedzialności cywilnej, które przydaje się, kiedy lekarz amputuje nie tę nogę, co trzeba. Co w psychiatrii byłoby podwójnie niepokojące.
Podczas przerwy na kawę Beatrice informuje nas, że według jej obliczeń początkujący lekarze zarabiają czternaście funtów i dziewięć pensów na godzinę⁴, więc żeby zarobić na mój londyński czynsz, prenumeraty czasopism medycznych, egzaminy, do których muszę przystąpić, a do tego jeszcze spłacić trzydzieści tysięcy funtów kredytu studenckiego, będę musiał przepracować wiele godzin. Co i tak mnie czeka, więc w sumie dobrze się składa.
Pod koniec dnia prezentacja w PowerPoincie doktora Lainga ujawnia, jaki dostaliśmy przydział na najbliższy rok. Następnego ranka mam się zgłosić do niejakiej doktor Glick.
– No i jeszcze harmonogram dyżurów – oznajmia doktor Laing, zmieniając slajd.
Ten grafik determinuje życie towarzyskie, jakie będziemy próbowali prowadzić w przerwach między pracą, nauką i snem.
– Z góry przepraszam osobę, która będzie pracować dziś w nocy, ale ktoś musi – dodaje.
Jestem niemal pewien, że wypadnie na mnie, ale okazuje się, że jednak na Doma. No cóż, zapewne zdążył się zdrzemnąć na szkoleniu o równości i różnorodności.
Wieczorem dzwoni mama. Nigdy nie zapomina o ważnym dniu.
– No i jak było, skarbie? – pyta. Jej głos jest pogodny i spokojny, idealny stan po jednym kieliszku wina.
Opowiadam jej o doktorze Laingu i Keicie. I o innych rezydentach, pilnując się, żeby nie wymienić z imienia żadnej konkretnej dziewczyny.
– Poznałeś kogoś sympatycznego? – dodaje mimochodem. „Sympatyczny” to kryptonim dla „potencjalnej matki moich wnuków”.
Ignoruję ją.
– Czy wszystkim podobał się twój krawat?
– Tak, mamo, bardzo.
– To dobrze. Mnie robota omal dziś nie zabiła – rzuca.
Po jej słowach można by wnioskować, że jest strażaczką wbiegającą do płonących budynków, a nie psycholożką pomagającą dzieciom ze szczególnymi potrzebami edukacyjnymi, ale wszystko, co mówi mama, ma ten sam melodramatyczny wydźwięk, jakby było kwestią życia lub śmierci. Nawet kiedy kładła mnie spać, gdy byłem mały, mawiała:
– Kochałabym cię, nawet gdybyś kogoś zamordował.
Słyszałem to znacznie częściej niż zwykłe „kocham cię”. Już od najmłodszych lat na wpół spodziewałem się, że moja pierwsza ofiara jest tuż za rogiem.
– Tata w domu? – pytam.
– Nie, w stodole.
Kiedy miałem siedem lat, przenieśliśmy się z Newcastle na wieś w hrabstwie Northumberland, by spełnić romantyczne marzenie ojca o zbudowaniu domu dla rodziny z dala od miasta.
Przeprowadzka uważana jest za jedną z najbardziej stresujących rzeczy w życiu, nawet jeśli nie zamieniasz domowych wygód, takich jak centralne ogrzewanie, bieżąca woda czy szczelny dach, na chylący się ku upadkowi młyn, który planujesz samodzielnie odrestaurować, mimo że nie jesteś wykwalifikowanym budowlańcem, hydraulikiem, elektrykiem ani architektem. Ale tata miał do pomocy czterech synów w wieku lat siedmiu, trzech, dwóch i jednego roku, więc zupełnie się tym nie przejmował.
Trzydzieści lat później, długo po tym, jak wraz z braćmi dorośliśmy i wyprowadziliśmy się z domu, tata wciąż próbuje wykończyć nasze rodzinne gniazdo. Trochę jak ten japoński żołnierz, który przez kilka dekad po zakończeniu drugiej wojny światowej wciąż bronił filipińskiej dżungli.
„Stodoła” to ogromna, chaotyczna konstrukcja na końcu pola, pełniąca funkcję „męskiej jaskini”, warsztatu i składu materiałów budowlanych. Tata wypełnił ją narzędziami, drewnem w różnych rozmiarach, ramami okiennymi, workami cementu, słoikami śrubek, gwoździami i zawiasami na każdą okoliczność, a także przypadkowymi rzeczami, które znalazł w kontenerach remontowych. Tak że jest przygotowany, na wypadek gdyby ktoś na gwałt potrzebował zepsutego pianina, żeliwnej wanny lub czterdziestu szkolnych krzeseł.
– Dziś rozwalił ścianę, która, jak doszedł teraz do wniosku, była w całości zrobiona z azbestu – dodaje mama.
Tata ma nonszalanckie podejście do BHP. Od dzieciństwa uczyliśmy się z braćmi obsługi narzędzi elektrycznych i ciężkiego sprzętu. Nigdy jednak nie zakładaliśmy masek, gogli ochronnych ani kasków. Nie stanowiło to problemu, ponieważ tata był też naszym lekarzem rodzinnym. Przez kilka lat był technikiem na kardiologii, więc ciało ludzkie nie robiło na nim wrażenia. Kiedy brat rozciął sobie głowę, spadając z drzewa, lub kiedy ja straciłem prawie dwa litry krwi po tym, jak paskudnie skaleczyłem się scyzorykiem, ojciec sam się nami zajmował, żebyśmy z byle powodu nie zawracali głowy profesjonalistom w szpitalu, pięćdziesiąt minut autem od domu. I jakimś cudem wszyscy żyjemy.
Tak jak tatę często można zastać w poplamionym farbą kombinezonie roboczym, tak mama lubi robić dobre wrażenie. Na rodzinne wakacje kamperem zwykle tylko ona zabierała deskę do prasowania, żeby jej białe T-shirty nie były pomięte. Moi bracia i ja pamiętamy, choć mama temu zaprzecza, jak poślizgnęła się kiedyś, wychodząc z wanny, i uszkodziła sobie nadgarstek dominującej ręki. Nawet tata wiedział, że wymaga to wizyty w szpitalu, ale mama nie dała mu się nigdzie zabrać, dopóki nie pomógł jej ułożyć włosów lokówką.
– Ale dzwonię, żeby porozmawiać o tobie – ciągnie mama.
Opowiadam jej o szkoleniu wprowadzającym, kwestiach BHP, o judo, a na koniec wspominam o ciekawych popołudniowych zajęciach na temat rozpoznawania przemocy domowej wobec dzieci i jej przeciwdziałania.
– To jest dramat – przerywa mi mama. – Absolutny dramat. Cały czas stykam się z tym w mojej pracy.
Mama jest świetną psycholożką dziecięcą i ma w domu całą szufladę listów z podziękowaniami od wdzięcznych rodziców i podopiecznych. Pomaganie dzieciom sprawia jej ogromną radość. Poczucie zawodowej satysfakcji jest jednak ulotne, więc mama stała się pracoholiczką. O swojej pracy opowiada równie chętnie jak o synach.
Nie ogranicza stawiania diagnoz do dzieci z poradni. Czasem stwierdza u ojca spektrum autyzmu i za każdym razem, kiedy nie podzielamy jej punktu widzenia, żartuje, że jesteśmy z braćmi tacy sami jak on. Kiedyś zdiagnozowała też autyzm u Andy’ego Murraya na podstawie jednego wywiadu telewizyjnego, ale mnie się wydaje, że tenisista był zwyczajnie zmęczony.
– Masz szczęście, że twoje dzieciństwo było takie idylliczne – mówi.
Słyszę, jak przełyka i jak jej kieliszek znów napełnia się winem.
– To prawda, mamo – odpowiadam posłusznie. – Dobrze, idę poczytać coś na jutro.
– Jesteś taki jak ja, skarbie. Masz moją etykę pracy. Nie to co twój tata. Nie wiedziałby, co to życie zawodowe, gdyby…
– Mamo…
– Dobrze, dobrze. Jestem z ciebie taka dumna.
Nikt nie jest bardziej szczęśliwy, że zostałem lekarzem, niż moja mama, która wspomina o tym tak często, jak to możliwe.
– Mój syn jest psychiatrą w Londynie! – dorzuca. – Odmienisz życie tylu ludzi!
_Dalsza część w wersji pełnej_
* Przybyć jako pierwszy do pacjenta z zatrzymaniem akcji serca to jak wyjść jako pierwszy na parkiet na weselu: ktoś musi wszystko rozkręcić, ale wolałbyś, żebyś to nie był ty. Zwłaszcza że w którymś momencie trzeba będzie pewnie zanucić do hitu Bee Gees: „A-a-a-a…”.
** Unikanie zwolnień lekarskich jest czymś, co lekarzom wbija się do głów od pierwszych dni stażu, bo przysparza to pracy ich – już i tak przeciążonym – kolegom. Kiedy jako stażysta krótko pracowałem na oddziale ratunkowym, mój kolega znosił potworny ból brzucha tak długo, aż w końcu stracił przytomność. Plus przychodzenia do pracy z zapaleniem wyrostka jest taki, że kiedy twoja ślepa kiszka w końcu pęknie, znajdujesz się wtedy jakieś czterdzieści pięć metrów od sali operacyjnej. Papierkową robotę dokończył ze szpitalnego łóżka.PRZYPISY
1Zgodnie z Centre for Mental Health, dostęp 2023, www.centreformentalhealth.org.uk/parity-esteem.
2Zgodnie z NHS England, dostęp 2023, www.england.nhs.uk/statistics/statistical-work-areas/bed-availability-and-occupancy/bed-data-overnight/.
3Zgodnie z Royal College of Psychiatrists, dostęp 2019, www.rcpsych.ac.uk/news-and-features/latest-news/detail/2019/11/05/hundreds-more-psychiatric-beds-needed-to-help-end-practice-of-sending-patients-hundreds-of-miles-for-treatment-says-rcpsych.
4Zgodnie z British Medical Association, dostęp 2023, www.bma.org.uk/bma-media-centre/junior-doctors-can-make-more-serving-coffee-than-saving-patients-bma-warns-ahead-of-three-day-strike.GDZIE SZUKAĆ POMOCY
PRZYDATNE NUMERY TELEFONÓW
Centrum Wsparcia dla Osób Dorosłych w Kryzysie Psychicznym
TEL. 800 702 222
(codziennie przez całą dobę)
Fundacja „Twarze Depresji”
TWARZEDEPRESJI.PL
Bezpłatna możliwość skorzystania z czterech programów zdalnej pomocy psychologicznej, a w przypadku dzieci i młodzieży – także psychiatrycznej.
E-MAIL: [email protected]
Telefon Zaufania Fundacji „Twarze Depresji”
TEL. 22 290 44 42
Telefoniczna Pierwsza Pomoc Psychologiczna
TEL. 22 425 98 48
(od poniedziałku do piątku 17.00–20.00; soboty 15.00–17.00)