Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie, po prostu nie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie, po prostu nie - ebook

 

Ingrid i Jan są małżeństwem z dwudziestopięcioletnim stażem. Mieszkają w pięknym domu w Oslo, mają dwóch dorosłych synów i poczucie stabilizacji, zarówno życiowej jak i zawodowej. Prowadzą spokojne życie do czasu, kiedy Jan nawiązuje romans z trzydziestoczteroletnią Hanne. Dla niej odchodzi od żony. Zdradzona i opuszczona Ingrid przeżywa załamanie nerwowe i musi nauczyć żyć się od nowa. Jan dochodzi do wniosku, że oficjalny związek z młodą kochanką nie cieszy go już tak jak kiedyś romans. Również Hanne stwierdza, że nie tego dla siebie pragnęła, czuje się głęboko rozczarowana i oszukana.

"Nie, po prostu nie" to powieść o egzystencjalnej wściekłości i życiowych frustracjach w dobie konsumpcjonizmu i globalizacji, widzianych z perspektywy zarówno pokolenia trzydziesto-, jak i pięćdziesięciolatków. Jest przepełnioną gorzkim humorem – jak w "Dniu świra" – opowieścią o utraconych marzeniach, poczuciu życiowego niespełnienia i zmęczeniu codziennością. Jak piszą norwescy recenzenci, Nina Lykke napisała bezlitosną satyrę na nasze życie, w której czytelnik widzi siebie do tego stopnia, że nie wie, czy się śmiać, czy płakać.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1014-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Jest to niezadowolenie, które pragnę w tym miejscu nazwać niezadowoleniem wynikającym z wielkich oczekiwań. Pewność zatrudnienia, poczucie bezpieczeństwa socjalnego i dynamicznie rosnący z roku na rok standard życia sprawiają, iż z ufnością patrzymy w przyszłość, lecz jednocześnie budzą zniecierpliwienie tym, że nie zmierzamy ku tej przyszłości tak szybko, jak byśmy pragnęli”.

Fragment wystąpienia szwedzkiego premiera
Tagego Erlandera przed Riksdagiem,
Sztokholm, styczeń 1956 roku1

Jaki jest sens wypruwać sobie żyły w szkole? Tylko po to, żeby później mieć pracę, dom i dzieci, i dalej wypruwać sobie żyły, aż do śmierci? – zapytał Jonas, gdy miał trzynaście lat. – Czy nie lepiej zamieszkać w przyczepie kempingowej i żyć z zasiłku? – dodał, a Ingrid nie zdołała wymyślić sensownej odpowiedzi. Bo właściwie czemu nie mieszkać w przyczepie, pomyślała, czemu nie żyć z zasiłku, nie położyć się i zwyczajnie się nie poddać? Oto i geny, do głosu doszła drzemiąca w niej choroba, rezygnacja i bezwład, które sama zdołała przewalczyć, lecz które – o proszę! – ujawniły się właśnie u Jonasa, a wkrótce ujawnią się także u Martina. Obaj będą przygnębieni, otyli i całymi dniami przyklejeni do urządzeń z jakimiś migoczącymi grami.

Na szczęście wtedy skończyło się na jednorazowym rzucie, ale jakiś rok później obaj jej synowie przestali się odzywać. Jednego dnia ćwierkali niczym ptaszki, a już następnego, gdy przy obiedzie rodzice próbowali nakłonić ich do rozmowy, wpatrywali się w milczeniu w swoje talerze i wydawali z siebie pojedyncze pomruki. Ingrid i Jan starali się podtrzymać konwersację przynajmniej między sobą, ale w towarzystwie mrukliwych przeżuwaczy nie było to takie proste, a przy okazji wyszło na jaw, że po tych wszystkich latach wspólnych zmagań z codziennością zatracili również zdolność wymiany myśli.

Z czasem obaj synowie znów zaczęli z nimi rozmawiać, ale już bez tej dziecięcej naiwności. I dobrze, inne zachowanie byłoby dziwne i wręcz nienormalne, pomyślała Ingrid. Mimo wszystko czuła zadowolenie. Mogło być gorzej. Odkąd sięgała pamięcią, nękały ją uporczywe myśli o katastrofach, a precyzyjniej rzecz ujmując, fantazje o tym, jak im zapobiega. Gdy Ingrid miała trzy lata, jej matka odebrała sobie życie. Cztery lata później jej ojciec osiągnął wreszcie cel, do którego długo dążył, i zapił się na śmierć. Wtedy to Ingrid uświadomiła sobie, że już jako trzylatka była na tyle duża, by samodzielnie otworzyć drzwi wejściowe, zapukać do sąsiadów i poprosić, by wezwali karetkę; umiała już przecież chodzić i mówić. I tak samo potem, jako siedmiolatka, była przecież wystarczająco duża, by pojechać tramwajem do Frognerparken, odwrócić nieprzytomnego ojca na plecy i odciągnąć go od kałuży, w której się topił.

Ale wtedy spała w swoim łóżeczku. Dopiero następnego ranka, długo po tym, jak przez jej matkę przepłynęło ponad trzydzieści tabletek nasennych, niszcząc po drodze jej narządy i zatrzymując funkcje życiowe, sąsiedzi usłyszeli wrzask Ingrid. Zaopiekowali się nią dziadkowie mieszkający w Hovseter. Od czasu do czasu pojawiał się tam jej ojciec, który od razu zalegał w pokoju gościnnym w celu wytrzeźwienia. Leżał tam, krzycząc o małych szarych ludzikach, którzy chcą wciągnąć go do piekła i upiec na rożnie. A potem znów znikał. Wracał i odchodził, aż pewnego ranka znaleziono go we Frognerparken z twarzą w kałuży. Ingrid odwiedzała go z dziadkami w szpitalu przez te kilka dni, zanim zmarł na zachłystowe zapalenie płuc. Mogłam go uratować, pomyślała, patrząc, jak leży bez przytomności, podłączony do niezliczonych rurek i wężyków. Ta prosta myśl zrodziła się w szpitalu Ullevål jesienią tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, kiedy to jej siedmioletni mózg ze szczególną intensywnością chłonął nowe idee, myśl rozrastała się bowiem, wypuszczając wciąż nowe pędy. Wkrótce potem Ingrid wymyśliła sobie również, że mogła uratować matkę, a refleksja ta z biegiem lat coraz bardziej rozciągała się w czasie i przestrzeni, sprawiając, że w pewnym stopniu poczuwała się do odpowiedzialności za wydarzenia mające miejsce po drugiej stronie kuli ziemskiej, jak również w czasie drugiej wojny światowej, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym, to jest na długo przedtem, zanim sama przyszła na świat, a jej dziadka wywieziono do Sachsenhausen. Za każdym razem, gdy rozmowa schodziła na drugą wojnę światową lub cokolwiek innego, co mogło do tego tematu prowadzić, dziadek wychodził z pokoju. To, że dziadek w środku rozmowy wstaje i wychodzi, było dla Ingrid tak samo naturalne jak to, że na deszczu się moknie. Nikt nie kwestionował tego zachowania. Krewni Ingrid byli zdania, że pomiędzy milczeniem dziadka a samobójstwem matki przebiega prosta linia. Druga wojna światowa wżerała się w rodzinę, przenikając kolejne pokolenia. Ingrid powinna była ostrzec dziadka przed pojmaniem go przez gestapo, matka by się wtedy nie zabiła, a ojciec nie zacząłby tyle pić.

Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Te słowa zapuściły w niej korzenie, oporne na działania rozsądku i logiki, jak również na hipnozę i psychoterapię, których także próbowała. I podobnie jak jej rodzice, którzy umierali, podczas gdy ona smacznie spała w swoim łóżku, nie przestaną umierać także inni ludzie, ale Ingrid niezmiennie każdego ranka czytała o katastrofach i wypadkach poprzedniej nocy, zamęczając się myślą, że nie kiwnęła nawet palcem, aby im zapobiec.

Za każdym razem, gdy mijała pustą galerię lub wyludnioną restaurację, musiała walczyć z pokusą, by wejść do środka, udając, że jest zainteresowana tym, co wisi na ścianach, lub by zająć miejsce przy jednym ze stolików. Musiała przeznaczać sporo energii na zwalczanie podobnych impulsów, często dochodzących do głosu w różnych dziwnych sytuacjach. Jeśli akurat przechodziła obok kawiarni, w której kelner, stojąc przy oknie, melancholijnie spoglądał na chodnik, potrafiła znaleźć setki powodów, by napić się kawy, choć przed chwilą ją piła, po to tylko, by mieć pretekst, aby tam wejść i tym samym skierować wszystko na właściwy tor, dokonać korekty sytuacji. Fakt, że wejdzie do pustego lokalu i pogapi się na obrazy albo zamówi kubek kawy, niczego nie naprawi, miała tego świadomość, to przecież nie jej problem, że ktoś się uparł otworzyć galerię czy kawiarnię na rzadko uczęszczanej ulicy. Ale wszystko to mówiły jej logika i rozsądek, a ich piskliwe, cienkie głosiki nie miały argumentów przeciwko przemożnej potrzebie wykonywania tych, a nie innych czynności, zupełnie jakby wszystkimi tymi jej bezsensownymi działaniami karmiła się jakaś wszechmocna istota, która zdawała się mówić: „Zrób to, a obiecuję, że ujmę ci za to część twej ogromnej winy”. Istota ta swoich obietnic nigdy nie dotrzymywała, lecz mimo to Ingrid ulegała jej raz za razem.

Gdyby coś się stało jej synom, byłby to dla niej koniec życia. Przestałaby istnieć, a wszystko dobiegłoby kresu. Mimo to nie chciała spędzać z nimi więcej czasu, niż było to konieczne. Gdy tylko któryś z nich wchodził do pokoju, przyspieszało jej tętno, jakby była jakimś leniwym pracownikiem fabryki, a dwudziestoletni Jonas i osiemnastoletni Martin jej surowymi dyrektorami. Ingrid od razu wiedziała, kiedy chcą od niej pieniędzy – ich twarze stawały się takie otwarte i przyjazne, prawie jak wtedy, kiedy byli dziećmi. Z początku ją to smuciło. Zupełnie jakby coś między nami się skończyło, myślała, gdy wpadali do domu i patrzyli jej w oczy z uśmiechem jedynie wtedy, gdy czegoś od niej chcieli.

Przyjdziesz dziś na obiad? – pytała czasem w wiadomości tekstowej, a gdy odpowiedź, o ile w ogóle nadchodziła, brzmiała: nie, bez wielkiej litery, wyjaśnienia ani nawet wymówki, odpisywała: OK. Zostawię Ci do odgrzania :-). Nie pozwolę, żeby to wszystko była moja wina, pomyślała Ingrid i nacisnęła „wyślij”.

Rok po skończeniu szkoły średniej Jonas nadal mieszkał w domu i zastanawiając się, co i czy w ogóle studiować, pracował w piekarni Åpent Bakeri w Holtet, a zarobione tam pieniądze inwestował w akcje.

– Czy on nie powinien dokładać się do rachunków? – spytała Ingrid Jana.

– No tak… Ale nie potrzeba nam pieniędzy – odparł jej na to. – Więc zmusilibyśmy go do tego tylko dla zasady. A to by było bez sensu.

– Może masz rację – odrzekła Ingrid. – Ale gdyby musiał płacić, to może mieszkanie z nami nie byłoby już dla niego takie atrakcyjne.

– Na pewno niedługo się wyprowadzi. Moim zdaniem to miłe, że nadal tu mieszka, możemy razem oglądać telewizję i jeść sushi. Pomyśl tylko, jemu ciągle jeszcze chce się spędzać piątkowe wieczory w rodzinnym domu przy winie i sushi, chyba niewielu dwudziestolatków tak robi.

– Ależ owszem, całkiem sporo. U mnie w pracy dużo się mówi o tym nowym zjawisku, o dorosłych dzieciach, które zamiast w weekendy wychodzić na miasto przesiadują w domu przed telewizorem. A wino i sushi dla czterech osób jest dużo droższe niż dla dwu. Utrzymanie dorosłego kosztuje dużo więcej niż utrzymanie dziecka. Powstaje coś w rodzaju komuny, tyle że to ty za wszystko płacisz, za wszystkich zmywasz i sprzątasz.

Ingrid wiedziała, że chłopcy spędzali z nimi piątkowe wieczory dla darmowego wina i sushi, a także dlatego, że Ingrid i Jan, zaszczyceni łaskawą obecnością synów, pozwalali im decydować o oglądanych programach w telewizji. Zazwyczaj wybierali filmy i seriale, które wyganiały Ingrid do kuchni, gdzie przeglądała na komórce internetowe wydania gazet, pozwalając, by odgłosy wystrzałów i wrzaski niosły się po całym domu.

– Niedługo się wyprowadzą – zapewniał Jan.

Ingrid często wyrzucała sobie urodzenie dzieci. Mogące się im przydarzyć nieszczęścia, wszystkie te zagrożenia, były niczym otchłań, która otwarła się w dzień narodzin Jonasa i miała się już nie zamknąć do końca jej dni. Maleńkie ciałko synka tchnęło nowe siły w stare myśli katastroficzne i dlatego Ingrid miała świadomość, że ani ona, ani Jan nigdy się nie zdobędą na wyrzucenie chłopców z domu i zachęcenie ich, by się usamodzielnili. Nie będą nawet w stanie grzecznie ich poprosić, żeby się wyprowadzili. Bo co będzie, jeśli coś im się stanie? Jeśli będą naciskać na Jonasa, żeby znalazł sobie mieszkanie, zaczął się utrzymywać z pensji albo kredytu studenckiego, a on na przykład spadnie z balkonu na jakimś afterparty i będzie sparaliżowany albo zostanie zamordowany w kolejce do taksówki, czy też upije się do nieprzytomności, utknie w śnieżnej zaspie i zamarznie na śmierć? I nikt się nawet nie zorientuje, bo chłopak nie będzie już mieszkał w domu, gdzie ktoś czuwa i czeka na niego w nocy, tak jak Ingrid, która faktycznie czuwała, przekręcając się bezsennie z boku na bok aż do chwili, gdy wrócił z miasta.

Ingrid pamiętała popołudnia z czasów własnego dzieciństwa. Dziadkowie wymagali, by w domu panowały spokój i cisza, kiedy chcieli zdrzemnąć się po obiedzie. Nie była nawet w stanie sobie wyobrazić, że ona i Jan, w jakimkolwiek momencie dorastania chłopców, mogliby w środku dnia położyć się na sofie i zażądać ciszy. W ich życie po obiedzie zazwyczaj wkraczały stres i pośpiech, bo człowiek – obwieszony sprzętem sportowym – musiał jak najszybciej wyjść z domu, wsiąść do wychłodzonego auta i jechać na sztucznie oświetlone boisko czy stadion, gdzie potem się czekało, drżąc z zimna, bo było się na tyle daleko od domu, że nie opłacało się robić dodatkowego kursu, i tak dalej.

Teraz zaczęło do niej docierać, że cała ta mordęga była bezcelowa. Może nie dla niej i Jana, oni przynajmniej mieli jakieś poczucie zadowolenia z faktu, że wywiązywali się ze swoich rodzicielskich obowiązków zgodnie z duchem czasu. Ale na życie chłopców nie miało to żadnego widocznego wpływu. W szkole nie byli ponadprzeciętnie pilni czy zdolni ani też szczególnie towarzyscy czy grzeczni, wszystko w nich było przeciętne i zwyczajne, a gdyby Ingrid miała ich jakoś scharakteryzować, powiedziałaby pewnie, że potrafią zadbać o swoje interesy. Właśnie tak próbowali wychowywać swoich synów: żeby umieli o siebie zadbać, by nie spotkało ich nic złego.

Wyobrażała sobie czasem, jak w przyszłości chłopcy odwiedzają ją w domu opieki, widziała ich jako mężczyzn w średnim wieku, ciągnących za sobą żony i nastoletnie dzieci; to będzie niedziela, jedna niedziela w miesiącu, nawet się nie rozbiorą, tylko zajmą miejsca po obu stronach jej wózka inwalidzkiego w ogólnodostępnym salonie. A Ingrid będzie drzemać z przechyloną na bok głową, być może nadal w śliniaku z zaschniętymi plamami po obiedzie, którego nie zdążą jej zdjąć opiekunki. A jej synowie w średnim wieku, wciąż w kurtkach, będą się gapić w przestrzeń albo w ekrany komórek czy też innego popularnego i przez wszystkich kupowanego wówczas sprzętu, podczas gdy ich żony będą próbowały prowadzić rozmowę, może zapytają, co Ingrid dostała na deser, zrobią to z porozumiewawczym uśmiechem, jakby Ingrid była kapryśnym dzieckiem, które nie chce jeść niczego poza deserami i innymi łakociami. Nastoletnie wnuki będą w regularnych odstępach czasu wydawać z siebie znudzone jęki, wreszcie po upływie półgodziny wszyscy sobie pójdą i zobaczy ich znowu dopiero za miesiąc.

Nie będą się zamartwiać i niepokoić, tak jak ona zamartwiała się i niepokoiła o swoich rodziców i dziadków. Ingrid widziała paradoks w tym zjawisku, dostrzegalnym zarówno w jej rodzinie, jak i u reszty społeczeństwa: rodzice niewydolni w swojej roli spotykali się ze strony swoich dzieci z zupełnie innym zainteresowaniem i opieką niż ci, którzy prawidłowo wypełniali swoje tak zwane obowiązki. Nierzadko zdarzało się, że dzieci matki alkoholiczki zajmowały się domem, przejmując tym samym rolę opiekuna, chowały butelki i ubierały matkę jak należy przed wywiadówkami, byle tylko do akcji nie wkroczył urząd ochrony praw dziecka. W zależności od wielu różnych czynników losy takich synów lub córek mogły się później potoczyć dobrze albo źle, ale wszystkich ich łączył fakt, że rodzice stanowili centralny punkt ich życia. Rodzice alkoholicy czy narkomani byli niczym czarne słońca, wokół których bez spoczynku krążyło istnienie ich dzieci, niczym zagadki, które synowie i córki zawsze będą próbowali rozwiązać. Ingrid oglądała filmy dokumentalne o takich dzieciach, szczególnie zapadła jej w pamięć otwarta i pełna nadziei twarz chłopaka, który odwiedzał swoją zapijaczoną matkę w jej mieszkaniu komunalnym. Otworzyła mu drzwi po dłuższym czasie, poruszała się o kulach, a syn uściskał ją na powitanie i spytał, co u niej słychać: „Co u ciebie słychać, mamo, jak się czujesz, czy dobrze się odżywiasz?”, a matka mamrotała coś w odpowiedzi, kuśtykając do pokoju. Syn ruszył za nią, ale na koniec odwrócił się jeszcze do kamery i dodał: „Wydaje mi się, że dziś miewa się całkiem nieźle”.

Ingrid z czasem doszła do wniosku, że rodzice są ważni, ale na tej zasadzie, na jakiej ważne jest powietrze i woda – coś, co dostrzega się dopiero wtedy, gdy znika lub staje się trujące. I tym są właśnie rodzice, myślała Ingrid – czymś, co się dostrzega lub co wywiera wpływ, i to zawsze negatywny, dopiero gdy zaczyna tego brakować lub gdy staje się to toksyczne i szkodliwe albo gdy ci rodzice odbierają sobie życie, zmieniają się w alkoholików, narkomanów czy przestępców. Innymi słowy: jako rodzic nie możesz uczynić swoich dzieci lepszymi, niż i tak by się stały, spokojnie możesz natomiast kompletnie je popsuć.

Gdyby udało jej się posiąść tę wiedzę wcześniej, oszczędziłoby jej to wiele wysiłku. W kwestii wychowywania swoich dzieci oboje z Janem szli z duchem czasu: dali im dzieciństwo pełne deklaracji uczuć i fizycznego kontaktu, rodzinne śniadania, doping na meczach piłki nożnej, przyjęcia urodzinowe, zdrowe drugie śniadania komponowane zgodnie z piramidą żywienia, bajki czytane na dobranoc, uwagę – przychylne ucho dla opowieści o ich fantazjach i marzeniach, cierpliwe odpowiedzi na wszystkie pytania. Niemal dekadę co wieczór siedzieli z Janem u każdego z chłopców minimum pół godziny; jednego dnia on u Jonasa, a ona u Martina, drugiego dnia – na odwrót. Przygotowywali im posiłki z nieprzetworzonej żywności, z najdrobniejszą błahostką wozili ich do lekarza, pocieszali, głaskali, odprowadzali i odbierali. Stawiali się na wszystkie rozmowy z pedagogiem, wywiadówki i czyny społeczne. Pozwolili nawet, by obaj chłopcy zapisali się do szkolnej orkiestry, mimo że żaden z nich nie wykazywał szczególnego zainteresowania muzyką, a zgłosili się tam tylko ze względu na podróże, które były finansowane z organizowanego dwa razy w roku pchlego targu, co wymagało od Ingrid i Jana poświęcenia czterech czy pięciu wieczorów każdej jesieni i wiosny na jeżdżenie po mieście i zbieranie mebli, zasłon, zabawek, ubrań, bibelotów i sprzętów elektrycznych, a następnie całego weekendu na sprzedawanie wszystkich tych rzeczy, po to tylko, by ich synowie nauczyli się fałszywie i nieporadnie grać na trąbce oraz saksofonie Yesterday i Just a Gigolo.

Po co? – myślała Ingrid, gdy każdej nocy budziła się około wpół do drugiej i rzadko była w stanie zasnąć na powrót przed świtem. Leżała tak, na tyle przytomna, by zadręczać się myślami, lecz zbyt wykończona, by robić cokolwiek innego, w rozjaśnionej światłem latarni pustce nocy, w której nie było się gdzie schować, i wtedy właśnie wracało jak bumerang jedno konkretne wspomnienie. Przez wiele lat wozili z Janem chłopców na boisko w Ekeberg, wozili nie tylko ich samych, lecz również ich rowery, ale to jeszcze nie wszystko. Ingrid zacisnęła powieki, chcąc się uchronić przed jasnym i wyraźnym wspomnieniem, jak ładuje rowery synów do ich volkswagena caravelle, a oni siedzą w samochodzie, wgapieni w swoje telefony. Oto spocona i wykończona kobieta w wieku średnim pakuje rowery do samochodu, a w środku siedzą dwa wyrośnięte samce gatunku ludzkiego, czekając, aż ona wreszcie skończy.

Dwa powołane przez nią na ten świat samce były teraz większe od niej i choć przewyższały ją wzrostem, nie były w stanie podetrzeć sobie tyłków. Ich naznaczone smugami odchodów majtki Ingrid spryskiwała odplamiaczem i wygotowywała w pralce. Innymi słowy, wciąż im zmieniała pieluchy. Potrafili przemawiać w swoim imieniu i formułować argumenty, umieli zapanować nad swoimi niewielkimi portfelami akcji – bo teraz również Martin znalazł zatrudnienie w Åpent Bakeri i zaczął inwestować – lecz jednocześnie nie sposób było sobie wyobrazić, że stawiają czoła prawdziwym wyzwaniom, są w stanie znieść nudę czy ból.

Ingrid marzyła, by przywrócono powszechny obowiązek służby wojskowej. Ale marzyła o tym tylko częścią siebie. Bo inna jej część pragnęła mieć dzieci przy sobie, nie chciała posyłać ich na ewentualną wojnę. Oczywiście, że nie. Mimo wszystko. Zdarzało się, że w niedzielne poranki znajdowała we wciąż włączonym piekarniku zwęgloną pizzę, Martin zaś leżał na podłodze w łazience i chrapał w najlepsze, nadal pijany. Codziennie wracała po pracy do zabałaganionej i brudnej kuchni, niezależnie od tego, jak długo sprzątała ją przed wyjściem. Bezsenne noce spędzała zaś na wykłócaniu się i znajdowaniu argumentów w dyskusjach, rozmowach telefonicznych czy mailach, które nigdy nie miały się odbyć czy zostać wysłane. Na tyle umiała sobie pozwolić, ale nie potrafiła powiedzieć chłopcom, żeby podcierali sobie porządnie tyłki albo prali własne majtki, sprzątali po sobie w kuchni lub po prostu prowadzili z rodzicami normalne rozmowy, wykraczające poza tematy świadczonych przez tych ostatnich pożyczek i usług.

Ingrid chciałaby cofnąć czas i zrobić wszystko inaczej. Ale co się stało, to się nie odstanie. Jej synowie byli dorośli, już ukształtowani, przyzwyczajeni, że wszystko się za nich robi w imię miłości. Śniła na jawie, że obaj emigrują do Australii, jednocześnie oczekując gwarancji, że byliby tam w stu procentach bezpieczni. Marzyła, że znów są mali, a ona wytycza dla nich nowy kurs. Nie miała tylko pojęcia, jaki kurs to miałby być. Stopniowo nabierała przekonania, że będzie dreptać wokół nich, coraz starsza i bardziej zgarbiona, i spryskiwać ich majtki odplamiaczem, dopóki sama nie padnie.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: