Nie proszę o miłość - ebook
Nie proszę o miłość - ebook
Dwie singielki. Dwie historie. Jedno pragnienie miłości.
Przyjeżdżają do Warszawy w poszukiwaniu nowego życia. Hania szuka prawdziwego uczucia, Ewa –po rozstaniu z partnerem – kolejnych przygód i erotycznego spełnienia. Co łączy tak różne kobiety? To samotność, do której żadna z nich się nie przyznaje. a która sprawia, że z obawą myślą o kolejnych etapach życia. Dokąd zaprowadzi je ten strach?
Mocna, słodko-gorzka opowieść o egoizmie i związkach , oczekiwaniach i rozczarowaniach, zdradzie i naiwności. A także o trudnej przeszłości, która pada cieniem na przyszłość.
Ta historia jest aż za bardzo prawdziwa.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-137-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hania
Jestem Hania. Taka sobie Hania. Moje imię kojarzy mi się właśnie z kimś „takim sobie”. Matka i ojciec mają odmienne zdanie.
Rodzice. Co mogą wiedzieć o dorosłej Hani?
Ostatnie miesiące, lata (całe życie?) miały prawo przyczynić się do niskiego poczucia wartości. Dlaczego taki farmazon przykleił się do mnie i pozostał? Etykietka. Jestem ometkowana.
Jestem Hania. Hania całkiem porządna, poukładana. Hania, która czuje się już zbyt zmęczona, by balować ze znajomymi do świtu, i zbyt energiczna, by odmówić pójścia na imprezę. Hania, która sama sobie wydaje się czasem nudna, a nudę widzi głównie w oczach rozmówców.
Jestem Hania. Tak często wypowiadam te słowa, że zaczynają mi przy tym drętwieć usta. Blokują się, bo ile razy człowiek może się przedstawiać? I ilu osobom?
Czasem krzyczę w myślach, wrzeszczę jak opętana: „Jestem! Słyszycie mnie? Jestem!”. Odbija się to echem w mojej głowie, bez odzewu. Miło sobie czasem pokrzyczeć. Poczuć, że się żyje.
Jest początek stycznia. Jestem tego pewna. Niedawno witałam nowy rok. Dobrze, że mam taki punkt zaczepienia, bo miesiące zlewają mi się w jedno, moją uwagę przyciąga jedynie zmieniająca się temperatura. Jesień, zima, wiosna, lato, dzień za dniem, taka sobie Hania żyje, bez sprzeciwu, poddaje się kolejnym miesiącom.
Stoję przed lustrem jak co dzień rano, jak prawie każdy człowiek, który musi gdzieś wyjść, pobiec, coś załatwić. Patrzę na siebie i myślę, że wyglądam jakoś blado. Wiem, co to za stan. To „mysiość”.
Mysiość jest czasoprzestrzenią, w której – mam wrażenie – udało mi się zbrzydnąć w ciągu jednej dosłownie nocy. Ciało chude, kościste, powyginane, jakbym dopiero co uciekła z frontu. Cera w lustrze razi bladością, rozległe cienie pod oczami ciążą na wyrazie twarzy. Wąskie usta zbijają się w cienką linię, szczękę mam obolałą. Już ja dobrze wiem czemu.
Zaciskałam ją znowu całą noc, tak mocno, że zachodzę w głowę, jakim cudem nie wbiłam sobie zębów głęboko w dziąsła. Doprawdy, ludzki organizm jest wytrzymały. Ciotka ortodontka obiecała mi kiedyś załatwić specjalną nakładkę na szczękę. Mało mnie obchodzi nakładka, nie rusza mnie, że kosztuje fortunę i ogólnie… Ale jednak chcę mieć ładne zęby, jakaś część mnie dźwiga wciąż brzemię kobiecości. Ta część ciągle nalega i nalega, żebym o siebie dbała. Zmieniła majtki, wyprasowała bluzkę, sprawdziła, czy stanik się nie rozłazi, i wydepilowała pachy. Dobrze, proszę pani, zajmę się tym, tylko niech mi pani da już spokój.
Mysiość często mija, kiedy już wejdę między ludzi. Wystarczy, że moja stopa dotknie chodnika, a usta wypowiedzą pierwsze „Dzień dobry”.
Od razu lepiej, kiedy „taka sobie Hania” ma się do kogo odezwać.
Obudziłam się chwilę temu, jak zawsze rześka. Mój krnąbrny, całkiem rozregulowany organizm budzi mnie za wcześnie. Od dwóch lat! Mechanizm jest prosty.
Świadomość daje mi sygnał, że to już koniec błądzenia w krainie snów. Czas zacząć dzień, wyznaczyć sobie cele, wypełnić go, jak najlepiej się da. Przekonanie, że należy najbliższe dwanaście godzin przeżyć z sensem, objawia się lekko drżącymi dłońmi i mocniej bijącym sercem.
Późno przyszedł sen. Późno i był zły…1
------------------------------------------------------------------------
1 Hey, , w: , Warner Music Poland, 2001.
W pracy mam być na dziewiątą.
Stoję boso w łazience, gapiąc się w lustro o piątej rano.
Zdążę jeszcze zjeść dwie łyżki owsianki i pójść na basen, jak zawsze od poniedziałku do piątku. Jak zawsze stanę pod drzwiami jako jedna z pierwszych, czekając na ich otwarcie. A potem zanurzę się w wodzie i zrobię dwadzieścia długości. Zawsze tyle samo.
Wsadzę moje kościste, koślawe ciało pod prysznic, świecąc nagością obok otyłej pani, która przychodzi na basen od roku i nie schudła dotąd ani kilograma. Mruczymy do siebie powitanie, ale nigdy nie rozmawiamy. Nie mam ochoty. Ona też nie. I to nam pasuje.
Dzień zaczęty. Zaraz wślizgnę się do metra, tuż przed siódmą, jeszcze nim cała Warszawa wleje się szarym, gęstym strumieniem do podziemi, opanowując wagony jak wygłodniała szarańcza.
A był taki czas, że wsiadałam do metra przed szóstą. Po co?
Zamykam oczy i widzę go. Moją nadzieję podpierającą drzwi w wagonie, choć to zakazane.Rozdział 2
Ewa
Układam usta w dziubek i spoglądam w lustro. Są pełne i wydatne, choć nietknięte żadną igłą czy skalpelem. Matka natura dzieli nierówno. Mnie dała skarb…
W oczach odbijają się łazienkowe lampy. Unoszę mocno zarysowane brwi i przekrzywiam głowę. Dzisiejszy look zdecydowanie zasługuje na uwiecznienie. Chwała i nieśmiertelność temu, kto wymyślił selfie. Dobrze zaczęty dzień to taki, kiedy moje alter ego chce stać się po raz kolejny hitem mediów społecznościowych i jeszcze zanim dojadę do metra, zebrać przynajmniej dwadzieścia nagród w postaci polubień i komentarzy. Komentarze lubię najbardziej. To ma sens, wyraża emocje, a te wzbudzam na pewno.
Krótka, rozkloszowana spódniczka, sportowe buty. Bluzka i kolczyki połyskujące zwodniczo. Trzydziestka trójka, a wyglądam na dwudziestkę. Makijażu wiele nie trzeba. Wystarczy pobieżne podkreślenie oczu albo mocniejsza szminka, a płeć męska zapomina wysiąść na właściwej stacji metra. Nie ułatwiam im zadania. Droczenie się mam we krwi, to jak instynkt lwicy. Uśmiecham się, patrzę w oczy, a potem odwracam wzrok, bo wszystko ma swoje granice. Głównie moja ochota na zabawę.
Jestem Ewa. Ewa, co już swoje przeszła i wie, czego pragnie. Ewa, co chce używać życia, bo, do cholery, ma się jedno.
Kiedy mój poranny look wędruje już w odmęty Internetu, by zapracować na uznanie, zatrzymuję wzrok. Patrzę na nią. Na Ewę w lustrze. Ona poważnieje. Myśl przenika szklaną taflę i ścianę łazienki.
Za tą ścianą leży prawnik od siedmiu boleści. Jeszcze nie zaszczycił świata swoim majestatem. Śpi.
Mogłabym go obudzić. Kiedyś tak robiłam. Co to za „kiedyś” było, sama już nie pamiętam.
On nie wie, co traci. Sukcesywnie, z każdym przespanym porankiem, milczącym dniem i kłótliwym wieczorem, traci.
Już za chwilę nie będzie smakował moich wydatnych ust ani nie zajrzy w moje ogromne oczy. Jeszcze moment, a będę stała w innej łazience. Nowa Ewa, wolna Ewa. Ale tego jeszcze nie wiem. Przeczuwam, bo kobieta taka jak ja nie będzie wiecznie tkwiła w takim układzie.
Czuję, jak pod powieką zbiera się piekąca łza, słona zdrajczyni, ma ochotę rozmazać dopiero co nałożony tusz.
Nie mam teraz czasu na słabość.
Nie mam czasu na zabawę w miłość2.
------------------------------------------------------------------------
2 Ibidem.Rozdział 3
Hania
O piątej rano lubię postać w łazience i zawiesić się na moment. Przed oczyma istna karuzela twarzy. Wspomnień. Ludzi, którzy byli przez chwilę, a teraz już ich nie ma. Tak nieznaczący, nierealni, jednak zapamiętani. Tak jak on. Chłopak z metra.
Wczesna pora, moja ulubiona. Jeszcze wrócę do tego, dlaczego taki ze mnie skowronek. Kiedyś zdarzyło mi się wsiadać do metra tuż przed szóstą. Ledwo wstało słońce. Wsiadłam, nieświadoma tego, że jedno spotkanie zmieni najbliższy tydzień w szereg wczesnych poranków.
Nadjeżdżający pociąg, huk, otwierające się drzwi. Nagle czuję czyjś wzrok. Atakuje mnie uśmiech chłopaka, który stoi pod drzwiami. Zastygam i myślę: „O matko. To on. Przeznaczenie. Te oczy. Takie łagodne, tak sympatyczne, ciepłe. Ktoś taki nie mógłby mnie skrzywdzić. I ten uśmiech. Jakby mnie przytulał już teraz, chociaż nawet go nie znam. Ale jestem jakoś pewna. Mogłabym iść przez życie z kimś takim, komu dobrze z oczu patrzy. Przystojny chłopak. Na pewno czuły i wyrozumiały. Partner, jakiego może potrzebować kobieta, która właśnie szykuje się na trzydziestkę”.
Zupełnie nie wiem, jak to się dzieje, jak działa ten mechanizm, ale widzę już siebie z bukietem kwiatów w ręku, jego przy ołtarzu, albo chociażby w urzędzie stanu cywilnego. Widzę NAS, a wokół moich przyjaciół, którzy z uśmiechem i podziwem odprowadzają piękną zakochaną parę.
Widzę, a wszystkie te obrazy przelatują mi przez głowę równie szybko, jak metro pokonuje stacje. Nie mam śmiałości podnieść głowy, a tymczasem przystanek Ratusz Arsenał wzywa mnie do wyjścia. Ostatnie spojrzenie, żeby się upewnić, że to nie przypadek, ale najprawdziwsze na świecie przeznaczenie. Istne powinowactwo dusz.
Tak. Patrzy na mnie, uśmiecha się. Nie spuszcza ze mnie swoich szafirowych łagodnych oczu, które tego poranka są piękniejsze niż cała wieczność wschodów słońca.
Nazajutrz wygłodzona wyobraźnia, która nie daje mi spokoju, budzi mnie o czwartej rano. Szepcze, że już za chwilę opowiem koleżankom o wyjątkowo romantycznej historii poznania mężczyzny w metrze. O tak, mój organizm, bez porozumienia z mózgiem, rozplanował wszystko. Poranny trening został przesunięty, aby można się było zjawić na stacji metra tuż przed szóstą i liczyć na spotkanie. A jeżeli to przeznaczenie, to na pewno uda mi się zobaczyć chłopaka ponownie.
Tuż po czwartej biegnę więc zamyślona ulicami Mokotowa. Organizm pompuje endorfiny jak szalony, jestem pobudzona, ale to nie z wysiłku. Całe ciało przeszło na tryb oczekiwania.
Tuż przed szóstą stoję na stacji metra. Mija mnie pierwszy pociąg. To taka zabawa: przeskanuj cały skład w sekundę! Pociąg nadjeżdża, a ja bez zastanowienia zaglądam za szyby w poszukiwaniu JEGO.
Nie ma.
Czekam więc na kolejny skład, to raptem niecałe dwie minuty.
Znów nie ma. Wciąż puste wagony dają niemalże stuprocentową pewność, że go nie przeoczę.
Trzeci pociąg i nagle sokoli wzrok, skupiony maksymalnie, wychwytuje jego obecność. Jest!
Wsiadam. Stoję naprzeciw niego. Uśmiecha się, patrzy na mnie. Mój wzrok utkwiony w podłodze na pewno nie pomaga w nawiązaniu znajomości, ale nie potrafię inaczej. Wysiadam po paru minutach, trzymając w ręce bukiet kwiatów i uważając, żeby nie podeptać śnieżnobiałej sukni.
Płyną dni. Jeden poranek – pudło. Nie ma go, choć mija mnie aż pięć pociągów z rzędu.
Piątego poranka czekam cierpliwie, a polowanie zostaje nagrodzone. Jest chłopak. W czwartym metrze, tuż po godzinie szóstej. Tym razem więcej ludzi w wagonie, staję bliżej.
Zbieram się na odwagę. Patrzę na niego. A on na mnie. Znowu podziwiam podłogę, ale nagle czuję, że on rusza z miejsca. Kościelne dzwony wybijają melodię, serce wali jak oszalałe, dłonie pocą się nieprzyjemnie. Jeszcze nie wiem, co powiem, jak przywitam miłość, jak to wszystko będzie, ale…
Ale, jak śpiewała Kayah, (…) wyszło na jaw, że chodzi nie o mnie3.
------------------------------------------------------------------------
3 Kayah, Na językach, Zebra, BMG Poland, 1997.
Chłopak mnie mija, podchodzi do jakiejś dziewczyny. Chyba dawno jej nie widział. Rozmawiają, ale ja już nie patrzę. Słyszę tylko, jak dzwony fałszują. Przepiękny bukiet z róż i storczyków nagle traci wszystkie płatki. Na podłogę metra opadają moje nadzieje.
Wysiadam. Wiem już, że koniec z porannym polowaniem na metro. W poniedziałek rano pójdę na basen, na szóstą.Rozdział 4
Ewa
Poznałam go kiedyś na imprezie pracowniczej. To się musiało tak skończyć, bo w tamtym czasie, w tamtych okolicznościach był dla mnie idealny. Trzeba zrozumieć: nie zadaję się z byle kim.
Odganiam myśl, że może zołza ze mnie. Zarozumiała, nadęta sucz, ale…
Ale nie. Nie po to o własnych siłach, bez zaplecza finansowego i koneksji wyczołgiwałam się z domu na wsi, żeby teraz powiedzieć sobie dosyć.
Trzy lata temu spotkałam Rafała. Młodego, obiecującego prawnika. Jak to brzmi! Rój kobiecych spojrzeń, jaki go oblepił tego dnia, mógłby kogoś innego onieśmielić. Jeżeli jednak rodzisz się boski i wykuwasz swój sukces dzień po dniu, mało co może cię osłabić. Po prostu idziesz na imprezę w dobrze skrojonym garniturze, z lekkim zarostem i zawadiackim uśmiechem. Nawet nie musisz działać. Świat leży u twoich stóp. Świat, ale nie ja.
Ja rozgrywam te sprawy inaczej. Cała jestem jednym wielkim buntem przeciwko konwenansom i szufladkowaniu kobiet do klasy istot zbudowanych z emocji. Pokorne, cnotliwe? Tak, ale z wyboru. Mam wiele cnót, ale wiem, jak smakować życie i w jakich dawkach. Doskonale rozumiem, że zaspokajanie potrzeb i karmienie instynktów to jedyna droga do tego, by żyć w zgodzie ze sobą. Spełniona, zaspokojona kobieta może sięgnąć po wszystko. Po każdy sukces.
Biorę więc, co chcę. A chcieć, to MÓC. Rafała chciałam od pierwszej chwili, a droga do celu była wyjątkowo podniecająca. Jeszcze tego samego wieczora wylądowałam z nim w szatni, potem w samochodzie, a na koniec u mnie. Dokładnie tak jak w amerykańskich komediach.
Różnica polegała na tym, że rano chemiczna więź, zaprawiona naprawdę doskonałym seksem, nie osłabła. Zanim zjedliśmy śniadanie, zaspokoiłam wszystkie instynkty jeszcze kilkakrotnie. Rafał był godnym zawodnikiem. Nie wychodził z roli nawet na moment.
Cholernie podniecające.
Ogarnięty, zadziorny, przystojny. Dobrze zarabiający, inteligentny, stanowczy. Typ każdej kobiety na świecie, choć tylko nieliczne potrafią powiedzieć głośno, że O TO CHODZI. Tego pragną. Kogoś, kto je postawi do pionu, ale równocześnie uwiedzie. Kogoś, kto wie, kiedy kupić kwiaty, a kiedy jest odpowiednia chwila, by zedrzeć z niej sukienkę.
Rafał był kimś takim.
Był tym, który przez pierwsze tygodnie stał się dziką żądzą. Odezwał się we mnie jakiś nieznany wcześniej głód.
Rafał. Boski Rafał, ucieleśnienie fantazji snutych przed snem. Rafał, który jednym spojrzeniem sprawiał, że fala gorąca uderzała mnie w podbrzusze. Pożądanie to ja. Pożądanie, które znajduje ujście.
Nasz seks to było misterium. Od samego początku odkrywania swojej cielesności nie bałam się szukać doznań, ale przy nim nie musiałam. Samo się znajdowało. Chodziło pewnie o Ewę – bezlitosną wampirzycę. Nienasyconą, dziką, poddaną instynktom, która w seksie z Rafałem znalazła słodkie ukojenie. Choć na moment, choć na chwilę czuła spokój, pewność, że nie błądzi.
A kiedy kładła się obok, słyszała, jak oddycha, czuła, jak szuka ręki. Jak chce wziąć w ramiona, jak nie pozwala zatrzeć wrażenia. Ta Ewa na chwilę postanowiła ułożyć się wygodnie i zasnąć. Zasunąć wieko krypty: szaleństwa, eksperymentowania, wiecznej zabawy.
Dlaczego nie? Stały partner. Ukochany. Facet. Mój chłopak.
Wszystko, co jest adrenaliną, daje mi mocnego kopa. To jeden z powodów, dla których unikam narkotyków. Mam wrażenie, że w połączeniu z moją osobowością chyba wystrzeliłyby mnie w kosmos.
To ja jestem narkotykiem. Lubiłam uzależniać. Rozpalać. Zostawiać na głodzie i wracać jak najbardziej wyczekana dawka.
Widziałam ten głód w oczach Rafała. Pragnął. Drapał. Brał. Zawsze z tą samą zapalczywością.
Jakaś część mojej drapieżnej natury tupała nogą. Stabilizacja, stały partner i – uwaga, wielkie słowo – MIŁOŚĆ. Niby tego chciałam, ale…
Upoiła mnie myśl, że Rafał to ktoś, kto jest moją wizytówką. Kiedy pokazywałam go w towarzystwie, koleżankom buty spadały z nóg. On, wycięty z okładki pisma o modzie męskiej, obejmujący mnie w pasie, patrzący na mnie. I ja. Udająca, że to takie normalne, że dałam się ujarzmić, że oto ktoś, kto może stać u mojego boku.
Chciałam nieco wystygnąć. Zamienić scenariusz Seksu w wielkim mieście4 na Gotowe na wszystko5. Z gorącej pogromczyni męskich serc stać się dziewczyną, która ranki spędza na piciu kawy, nago, ewentualnie obleczona w koronkowe majtki i koszulę swego faceta.
------------------------------------------------------------------------
4 Bohaterkami są cztery wyzwolone singielki.
5 Bohaterkami są kobiety po trzydziestce, które można nazwać gospodyniami domowymi.
Mam zwyczaj przekuwania postanowień w czyn, więc tak się właśnie działo. Wiłam gniazdo w iście hollywoodzkim stylu. Jak na gwiazdę przystało.
Gdzieś po drodze doszłam do wniosku, że jest w tym wszystkim miłość. We wspólnych porankach i wieczorach. W weekendach i nocach. W nieustannym pożądaniu i tym, że w tej materii pasujemy do siebie jak ulał.
Nie mogło być inaczej, skoro pragnęłam Rafała, włączyłam go do swojego świata i byłam mu wierna.
Moja miłość nie jest matematycznym równaniem. Urodziła się w zupełnie obcym środowisku, w którym rządzą zmysły i instynkt, ale ostatecznie kontrolę przejęła codzienność.
Byliśmy. Ta machina kręciła się szybko, a kiedy przystawała, łatwo było ją wprawić w ruch.
Nie zauważyłam rdzy, która pojawiła się od środka. Nigdy nie zaglądałam do wewnątrz. To nie w moim stylu.
Kocha. Kocha. Kochał. A może jeszcze kocha. Dlaczego tego nie wiem? Czy wątpliwość oznacza brak uczucia?
Na samą myśl oddycham głębiej, a serce wali szybciej. To mi się nie podoba.
Kiedyś czas i okoliczności sprawiły, że ja pokochałam Rafała na pewno, nawet jeżeli nie wierzyłam, że mogę wykrzesać z siebie tak wymagające uczucie. Wymagające bo?
Bo miłość wyklucza. Daje w zamian sporo, ale oznacza pożegnanie się z jakąś częścią siebie.
Poczułam, że staję przed wyborem. Być z nim, blisko, na co dzień. Tłumaczyć się ze swojego życia, planować wszystko, myśląc MY, uwzględniać drugą osobę w biegu, jakim jest życie.
Ktoś czeka na mnie w domu. Ktoś tęskni. Dla kogoś jestem ważna. Ale równocześnie muszę do tego domu kiedyś wrócić. Sama, nie z przygodą pod pachą. Muszę przewidywać, spowiadać się: gdzie, z kim, po co.
Oswajałam się z tymi nowościami stopniowo, aż w końcu zrozumiałam, że tak, tego pragnę. To jest ostateczny cel. Zostałam wychowana do życia w rodzinie i tkwiła we mnie myśl, że kobieta po trzydziestym roku życia powinna zmierzać ku ustatkowaniu się. Nie dlatego, że takie są oczekiwania społeczne. Mam je gdzieś. Chcę się czuć bezpieczna. Chcę kiedyś budzić się u boku kogoś bliskiego i nie zwariować ze strachu, że jest się zbyt brzydkim i starym, żeby zbudować dom.
Wybrałam Rafała.
On wybrał mnie.
Trafiła mu się kobieta, która osiągnęła wiele, nie mając nic. Spełniła marzenia, startując od zera. Wyszła z głuszy do miejskiej dżungli i stała się jej panią.
Kiedyś usłyszałam w biurze, jak jedna suka powiedziała do drugiej:
– Ta Ewa to wyżej sra, niż dupę ma.
Nieładnie. Dosadnie i nieładnie, na dodatek kulą w płot. Dobrze wiem, jak mierzyć. Co mogę przeskoczyć, a gdzie mi jeszcze brakuje. Wiem, jak ochronić się przed ignorancją, zazdrością. Gram w grę, mając pod ręką zawsze jakiegoś asa. Nie ryzykuję, chyba że chcę stracić. Grunt to wyjść na swoje, zawsze z godnością.
Lubię się bawić, ale nie daję sobie w kaszę dmuchać. Nie pozwolę na przekroczenie postawionych przeze mnie granic, ale też nie waham się położyć serca na dłoni.
Wiem, jak pomóc, wesprzeć, ukoić. Wiem, kiedy przyjść z odsieczą i ogarnąć chaos zasiany przez kogoś innego. Wiem też, jakie mam braki. Wiem, że daję się ponosić przyjemnościom, ale… niech pierwszy rzuci kamieniem!
Taka właśnie trafiłam się Rafałowi. Świadomie ukształtowana. Ulepiona z dobrej gliny. I ja nie narzekałam. Rafał nie ustępował mi w niczym i to nadawało sens wszystkiemu. Swój do swego. Dwa ziarnka w korcu maku.
Zakochałam się i kochałam.
On się zakochał i trwał.
Zamieszkaliśmy razem. Po prostu – on już został. Nie wyganiałam. Mężczyzna w domu to dobry znak.
Gdybym miała teraz rozdzielić ziarno od plew, przeczesać dni w poszukiwaniu owej rdzy, która zaczęła infekować wszystko bez ostrzeżenia, mogłabym gorzko zapłakać. Z wściekłości.
Bo choć każde moje słowo może odmalowywać portret wyrachowanej, zbyt pewnej siebie i aroganckiej suki, to jednak w ten związek, w uczucie wpakowałam tę „lepszą siebie”. Nie zasłużyłam sobie na to. Nie z jego ręki. No chyba że ktoś uważa, że każda dojrzała kobieta, która nie boi się mieć osobowość, powinna przeżyć taki cios.
Czyżby?Rozdział 5
Hania
Przesadziłam z tą suknią i kwiatami, z wyobraźnią i z działaniem. Na samą myśl o sobie, stojącej jak kretynka na stacji metra, robi mi się gorąco.
Nie, nie chcę, to wcale nie ja! Nie jestem zdesperowana, nienormalna ani nawet nachalna. Jestem po prostu samotna.
Coraz głębiej i rozpaczliwiej, coraz bardziej panicznie i coraz mocniej – samotna.
Obecnie z łatwością użalam się nad sobą. Kiedyś mocno się przed tym broniłam. Siedziałam w okopach i ani myślałam wychylić głowę. Teraz sama wyszłam na przedpole, pozwalając, by co chwila jakaś kula trafiała mnie i powalała na łopatki.
A czas nie zawsze leczy rany. Nieraz wykrzywia, przeżera, osłabia. Mnie się to zdarzyło.
Samotność, kiedyś tak naturalna i tolerowana jak każdy inny „problem”, z czasem stała się upiorem, który z całą radością usiadł mi na sercu i rozgościł się tam na dobre.
Skrzydlata bezwzględna bestia. Wiecznie głodna, wytrącająca z równowagi, wysysająca energię wampirzyca. Codziennie cięższa, waży tonę. Już nie potrafię oswoić się z tym, że jest, tylko myślę o niej i umartwiam się.
Jedyne, na co mnie stać, to przetrwać. Mogę żyć, funkcjonować, iść do przodu. Czasem czymś się cieszyć, odżywić nadzieją. Usłyszałam kiedyś, że tam, gdzie umiera nadzieja, zaczyna się pustka, która wprowadza w stan otępienia i choroby. Nie godzę się na przejście do świata cieni. Ale często mam wrażenie, że jestem blisko, niebezpiecznie blisko…
Depresja?
Nie, to nie moja broszka. Ja nie dam się wtłoczyć w taką przypadłość.
Depresja?
Nie, w żadnym razie. Jeszcze mogę wiele, wiele marzeń mam w głowie, wiele radości z najbłahszych chwil. Wysysam je łapczywie i bardzo szybko, żeby choć na chwilę nasycić świat barwami. Udaje się. To, że jestem samotna, nie oznacza, że sama. Mam wokół siebie ludzi.
Depresja?
Nie boję się tego słowa. Po prostu cierpię na inną chorobę. Ponoć cywilizacyjną. Podobno tak mają młodzi, bo za szybko żyją, bo przedkładają karierę nad rodzinę, bo wolą najpierw zaspokajać swoje przyjemności, a dopiero potem myślą o zakładaniu gniazda.
Jakie szybkie życie? Jaki brak myślenia o rodzinie? Sięgam pamięcią do dwudziestoletniej Hani i widzę tam dziewczynę, która chciała tego wszystkiego. Ktoś napisał dla niej gorzki scenariusz, scena za sceną, coś nie gra. W fabule zgrzyta, świszczy, nie daje nadziei. To ja źle wybierałam? Czy byłam wybierana? Dałam się wybrać?
Teraz nie jestem ani wybrana, ani też nie należę do wybierających. Na pewno nie do przebierających. Taka ze mnie zwyczajna Hania.
Hanię nieco wymiętosiło życie. Żadna tam patologia czy kiepski start. Żadne wielkie dramaty. Ale jednak coś sprawiło, że moja uwaga musiała się skupić na wielu rzeczach jednocześnie.
Najbardziej „lubię” decydować o swoim „być albo nie być”. Stać na rozstaju dróg i zastanawiać się, która z kamienistych ścieżek ma szansę wyprowadzić mnie z mroku, a która jest zgubna. Jeżeli samotność jest chorobą cywilizacyjną, to znam jeszcze drugą: strach. Przyjdzie czas, że będę się mniej bała i ryzykowała coraz więcej, ale zawsze wbrew sobie.
Nie jestem bojaźliwa. Ale im więcej mam lat, tym więcej przybywa mi lęku. Wolałabym zmarszczki. Albo kilogramy. Cokolwiek.
Ze strachu człowiek robi różne rzeczy. Mniej dba o siebie, za dużo bierze na barki. Długo nie czuje ciężaru, jak heros dźwiga wszystko jednym palcem. Dopiero kiedy łamie się kręgosłup, prawda wychodzi na jaw. Herosi nie istnieją. Są tylko ludzie, którzy ukrywają prawdę tak głęboko, że sami nie mogą jej znaleźć. A ona ujawnia się zawsze w złym momencie. Najbardziej lubi pojawiać się wtedy, gdy jest już za późno. Po ptakach.
Tak to już jest, że o strachu i depresji myślę częściej, kiedy na weekend wybieram się do rodziców.
Matka wydzwania już od kilku tygodni. Muszę w końcu się zebrać i pojechać. Dobrze mi zrobi oderwanie się od Warszawy. Do innego świata, który widywany raz na jakiś czas bywa nawet miłym antidotum. To znaczy miłym do momentu, w którym nie napotykam zatroskanego wzroku mamy. A będzie to tak:
|SCENA I|
– Oj, Hanuś, ty moja Hanuś. I co tam w tej Warszawie słychać?
Czytaj: „Masz już mężczyznę?”.
– Nic, mamuś. To, co zawsze. Protesty, dużo samochodów na ulicach i zgiełk.
Mama tradycyjnie wywróci oczami, ale to nie koniec.
|SCENA II|
– Oj, Hanuś, jak ja to czekam, aż ty z kimś przyjedziesz. Coś tam się zadziało ostatnio?
– Nic, mamuś. Zupełnie nic takiego – odburknę coraz bardziej zniecierpliwiona.
Potem wchodzi trzeci aktor. Wkracza, sapiąc głośno, a mnie jak zawsze serce ściśnie się boleśnie.
|SCENA III|
– Tato…
– Hanuś moja, dawno cię nie widziałem! Tak mi się córunia w wielkim świecie zagubiła!
Rozczulam się często na takie słowa i tracę czujność, co jest katastrofalne w skutkach. Ojciec ma niezwykły dar uderzania w najczulsze struny duszy z precyzją osławionego wirtuoza.
– Hanulku moja ty słodka, ty to chyba potwornie samotna w tej Warszawie jesteś – mawia, a w jego oczach nie ma litości czy żalu, ale głębokie współczucie. Staram się nie patrzeć, ale tata rozbraja mnie z łatwością. Przytulam się więc mocno, myśląc: „Dobijasz mnie, tatulku”.
Tatulek i mamulka mieszkają na Podlasiu. I ja tam właśnie mieszkałam przez całe swoje dzieciństwo, do momentu, gdy zrozumiałam, że czas wybrać inną drogę niż rodzice.
Łatwo mi sięgnąć pamięcią do dawnych lat.
Choroba ojca, niezaradność matki, moje wieczne poczucie winy.
Ja – licealistka chodząca do szkoły ze świadomością, że trzeba coś zrobić, ratować ich jak najszybciej. Uciec przed biedą, ale lepiej wygonić ją z domu. Jak wielu ludzi z tych stron, kocham te oszałamiające pejzaże, łany zboża, dróżki, gospodarstwa, lasy.
A jednak. Wieczorami, słuchając świerszczy za oknem i odganiając roje much, uciekam myślami do innego świata. Wiem, że chcę wyjechać. Do miasta, które ma autobusy, także nocne, zabudowane przystanki, tramwaje, może nawet metro. Do miasta, w którym do mieszkania wjeżdżasz windą, a balkon to twój jedyny ogród.
Wiem, że chcę zarabiać dużo pieniędzy, odciąć się, odnaleźć siebie. Nie patrzeć na kochanych ludzi, którzy nie radzą sobie w życiu, ledwo wiążą koniec z końcem, w tej swojej poczciwości stając się godnymi politowania.
Muszę się wyrwać, pomóc im, pomóc sobie. Przekonać się, czy ta prosta, nudna Hania może podbić świat i działać tam, gdzie nie ma łanów zbóż, cykad, rzek i łosi wybiegających bez ostrzeżenia na drogę.
Żal mi tylko mojego brata, Kuby. Brata ciotecznego. Nie wychowujemy się w jednym domu, ale mieszkamy dosyć blisko. Jako jedynaczka zawsze miałam świadomość, że on wysłucha, pomoże, wesprze.
Dzieciństwo u boku Kuby mignęło błyskawicznie. Jak na rodzeństwo cioteczne byliśmy zawsze bardzo zgodni. Pokrewne dusze. Zanim mój ojciec zachorował, potrafiliśmy całe dnie włóczyć się po bagnach, podglądać świat, podążać tropem wilków. Czasem po prostu siedzieć pod drzewem i rzucać kamieniami.
Kuba nie jest w stanie zatrzymać galopujących myśli. Zresztą, on doskonale wie, co się dzieje. Zna moje myśli, ale nikogo nie ocenia. Właśnie to uwielbiam w nim najbardziej. Magiczną, oderwaną od ludzkiej natury umiejętność nieoceniania innych. Zwłaszcza po pozorach. Nawet ja, w całym moim analitycznym myśleniu, nie potrafię tak zaufać i przyjąć stanu rzeczy bez narzekania.
Tymczasem już jako licealistka analizuję, czy zostać na Podlasiu. Zarabiać jak wszyscy. Prowadzić agroturystykę. Zostać przewodnikiem. Szukać pieniędzy, gdzie się da.
Nie chcę. Za blisko rodziców. Czuję, że się duszę. Tak im nie pomogę.
– A ty wiesz, Haniu, że ty imię masz po tej Hance z Chłopów? – mawia nieraz mama, która jest niesamowicie dumna, że tak to sobie wymyśliła. Reymontowska wieś, bardzo szczera i niełatwa, bohaterka złożona i ciekawa. I moje imię na cześć genialnego twórcy.
– Tak, mamuś – odpowiadam zawsze. – Dobrze, że mnie Jagna nie nazwaliście. Wtedy musiałabym nucić piosnki i ulegać miejscowym.
Ojciec za to, prawdziwy mistrz analiz literackich, dorzucił kiedyś taką refleksję:
– To by się, Hanulku, zgadzało. Zobacz, ta Hanka to taka szara, skromna myszunia była. Ale potem to ją życie zahartowało. I co? I wyszła z niej kobieta silna, najzaradniejsza, przyćmiewająca Jagnę!
To naprawdę nie fair z jego strony, że mnie z Hanką porównuje. Idąc tym tropem, widzę, że muszę zebrać od losu niezłe cięgi, żeby wydostać się ze skorupy zahukanej, prostej, nudnej dziewuchy ze wsi.
Moi rodzice to ludzie, którzy dali mi nie tylko życie. W pakiecie dostałam sporo wiedzy, inteligencję, miłość do literatury, przyrody, innych ludzi. To, czego od nich nie chciałam przyjąć, to właśnie ta nieumiejętność poradzenia sobie z wymagającą rzeczywistością.
Kiedy ojciec zachorował, nikt z naszej trójki nie potrafił udźwignąć ciężaru. Brakowało i pieniędzy, i spokoju. Miłość musiała wystarczyć, żeby to wszystko jakoś posklejać. A Hanka licealistka musiała dojrzeć nieco szybciej i snuć nie marzenia, ale bardzo realne plany.
Tak więc, słuchając za oknem świerszczy, widziałam kilka opcji.
|SCENARIUSZ I|
Agroturystyka, łapanie się wszelkich sposobów zarabiania pieniędzy, zostanie równocześnie na Podlasiu.
PLUSY: Zostaję w rodzinnych stronach.
MINUSY: Potrzebny spory budżet na początek. Zostaję w rodzinnych stronach i duszę się…
|SCENARIUSZ II|
Studia, wyjazd do większego miasta. Podjęcie pracy i regularna pomoc finansowa dla rodziców.
PLUSY: Zmieniam otoczenie. Zmieniam siebie. Otwieram się na świat. Ratuję rodzinę.
MINUSY: Dźwigam na barkach brzemię utrzymywania siebie i innych.
Najchętniej studiowałabym polonistykę, może kulturoznawstwo… Turystykę? Nic już nie wiem. To, z czym kojarzą mi się pieniądze, to kierunki ścisłe.
Czasem te rozważania młodej dziewczyny wydają mi się naiwne. Mam ochotę nieco nią potrząsnąć i powiedzieć, cytując Mrożkowego Stomila: No masz! Przecież ja cię cały czas namawiam: buntuj się6.
------------------------------------------------------------------------
6 S. Mrożek, Tango, Warszawa 2014, s. 54.
Na myśl o tym jakaś część mnie ma ochotę odpowiedzieć cytatem, który widnieje dosłownie wiersz poniżej: Czy ojciec nie rozumie, że odebraliście mi ostatnią szansę?7.
------------------------------------------------------------------------
7 Ibidem.
I tak oto przyszłość zaczyna nabierać realnych kształtów. Marketing i zarządzanie. Kierunek, po którym możesz robić wszystko. Albo nic. Wyjeżdżam na studia.
Biorę ze sobą tylko to, co jest mi bardzo potrzebne. Sporą walizkę. Tyle zaskórniaków, ile rodzina zdołała zebrać na imprezie pożegnalnej. I kredyt studencki, który zaciągam po to, żeby od razu pomagać rodzicom.
Ciotka mieszkająca pod Piasecznem wie, jak jest. Przygarnia mnie na początek, daje mały kąt w mieszkaniu. Żywi. A ja kupuję bilet miesięczny strefowy, dojeżdżam na uczelnię i od pierwszych dni robię wszystko, żeby sobie poradzić. Mój cel nadrzędny: wysyłać złotówki, potem setki do domu. A jeszcze lepiej przywozić je osobiście.
Przyjmuję ten stan rzeczy nie jako brzemię, ale element życia.
Los jest w miarę łaskawy. Mam oczy i uszy otwarte. Daję sobie radę, coraz bardziej, lepiej, sprawniej. Już po trzecim roku studiów pracuję za niezłe pieniądze. Lawiruję, godzę dwa światy. Znajduję czas na wszystko. Prawie wszystko. Kto by się przejmował, że kroczę samotnie przez świat? Kto miałby czas na przelotne znajomości, randki, wdzięczenie się? Nie ja.
Zaczynam mieć przyjaciół. Tylko dwoje z nich przechodzi do grona tych prawdziwych. I tylko oni, Aśka i Kamil, wiedzą, jak żyję. Wiedzą i akceptują to, że wszystkie oszczędności wędrują ze mną na Podlasie. Wiedzą, że trzeba spłacać kredyt, że nie jeżdżę na wakacje, wypady, czyli wszędzie tam, gdzie trzeba płacić.
Im to nie przeszkadza, choć może inni ludzie, ci niepoinformowani, mają mnie za wycofaną, skąpą, bezbarwną. Taką sobie Hanię.
W tych wszystkich latach kalkulowania każdego grosza pozwalam sobie tylko na jedno: samodzielne mieszkanie. Maleńka kawalerka, wyszperana na Mokotowie, niedaleko metra, kosztuje mnie tysiąc złotych miesięcznie. Do tego rachunki, media. Świadomość, że jestem samodzielna, wolna, dorosła, jest osłodą. Wolę być panią siebie i nie musieć dzielić przestrzeni z kimś obcym.
Asia i Kamil to para. Jasne, że proponowali mi wspólne mieszkanie. Czemu nie? Mam ochotę przemilczeć ten temat.
Otacza mnie mały chaos zaklęty w wielkim porządku. Wrażenie, że wszystko, co robię, jest obwarowane ryzykiem. Walczę o swój byt, o dom. Kiedy wsuwam mamie w rękę banknoty, zawsze czuję ulgę. Nie narzekam. Los daje mi w końcu całkiem niezłą posadę w korporacji. Asystuję, reguluję, pilnuję.
Trochę czasu zajmuje uwierzenie, że ta praca jest, będzie. Że dochód jest stały, jak w zegarku, a ja jako pionek nikomu się nie narażam. Jestem sobie. Taka zwyczajna Hania z biura, całkiem zaradna „spoko” dziewczyna.
Kiedy w końcu czuję, że wszystko zaczyna się układać, kiedy ostatecznie mogę powiedzieć sobie, że jest tak, jak planowałam…
Właśnie wtedy przeszywa mnie ból. Cholerna pustka. Duszność. Bezsens.
Zdumiona, rozglądam się wokół siebie i nie wierzę. Ta dziewczyna, która dała się wtłoczyć w rytm codzienności, to ja? Hania, która wychodzi po ośmiu godzinach z biura, to też ja? Czasem wpadnie do Aśki i Kamila, czasem pójdą razem coś zjeść albo do kina. Ma swoje pasje – zawsze znajdzie zajęcie. Ale coś nie gra. Brakuje kogoś. Ta potrzeba, zepchnięta w podświadomość, przykryta całymi tonami zmartwień, w końcu zaczęła przebijać. Nieśmiało, cichutko, niezauważenie.
Nie usłyszałam jej na czas. Wyśmiałam, odgoniłam jak roje much z werandy rodziców. Więc wróciła. Ze zdwojoną siłą, wściekłością, rozpaczą. Nie jestem na nią gotowa.Rozdział 6
Ewa
Umówmy się, że są faceci i są pizdy. Może jestem wulgarna, ale słownik nie zna lepszego określenia. No chyba że „cipy”, ale wychodzi na to samo.
Rafał na początku był facetem. Dosyć długo utrzymywał taki pozór, całkiem nieźle mu szło. Zdążyłam uwierzyć, że taki facet przy mnie to gwarancja zaspokojenia podstawowych potrzeb. A więc: bezpieczeństwa, dobrego, regularnego seksu, wzajemnego wsparcia, zrozumienia. I oczywiście chemii. Całej pieprzonej tablicy Mendelejewa. Idealnych związków nie ma? Jeżeli tak, lepiej nie być w żadnym. Lepiej nie nazywać związkiem czegoś, co nie przynosi kobiecie spełnienia.
Rdza w końcu wylazła. Coś zaczęło się psuć. Najpierw wrażenie, że jest nas jakby „mniej”. Więcej pracy, mniej bycia w domu. Mniej nas razem poza domem. Coraz więcej kłótni.
Skarpetki rzucone na podłogę i umywalka pełna zgolonego zarostu rodziły gniew. Ogarniała mnie furia, kontrola nie wskakiwała, jak zepsuty bieg. Jasne, że nie chodziło o skarpetki. Szukałam każdej okazji, żeby wyładować swój gniew, a było go coraz więcej.
Nic bardziej nie doprowadzało mnie do szału jak jego wieczne niezadowolenie. Jego roszczeniowa postawa. Jego milczenie. Jego odwracanie się do mnie plecami. Jego wyrzuty. Jego szukanie moich wad. Tak, mam wady. Jak każdy. Wcześniej bardziej mu pasowały.
Rafał chyłkiem wycofał się z łóżka. Coraz mniej seksu. W ogóle wszystkiego mniej: namiętności, pragnienia, ognia, pożądania. To, czego najbardziej nienawidzę w sobie, to fakt, że nie umiałam tego przerwać. Miesiące męczarni, z nadzieją, że może uda się coś naprawić.
Widzę się dzisiaj z Ingą. Inga może coś doradzi, miewa różne pomysły. A faceci jedzą jej z ręki. Nawet nie zostawiam karteczki: „Wrócę późno”. SMS-ów w ciągu dnia nie piszemy już prawie w ogóle.
Pizda, nie facet. Doprowadzi mnie to do ostateczności!
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej