Nie rozumiemy się bez słów - ebook
Nie rozumiemy się bez słów - ebook
Komedia romantyczna dowcipnie portretująca pokolenie współczesnych 30-latków. "Nie rozumiemy się bez słów" to historia przyjaźni, łączącej dwójkę głównych bohaterów, od szalonych lat 90. aż po dzisiejsze czasy. Wychowali się na przegrywanych kasetach magnetofonowych i filmach wideo. Nie mieli żadnych planów poza tym, że chcieli podbić świat - i może przy okazji w kimś się zakochać. Czy im się to udało? Serialowa narracja, dużo humoru, wartkie dialogi i szczypta nostalgii w duchu Nicka Hornby'ego.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63841-18-8 |
Rozmiar pliku: | 752 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobra, przyznajcie się – jak wyobrażacie sobie najważniejszy dzień swojego życia?
Jako dzieciak byłem pewien, że zostanę wielkim bohaterem. Niekoniecznie jednym z tych, którzy latają po dachach wieżowców i bronią miast przed złoczyńcami, choć na mojej półce znaleźlibyście kilka egzemplarzy komiksów z Batmanem i Punisherem. Nie, bliżej było mi do herosa dnia codziennego. Kiedy tylko w telewizji pokazywali jakiś mecz, wyobrażałem siebie, jak pięknym strzałem w samo okienko bramki zapewniam swojej drużynie triumf. Albo siebie jako strażaka, który włazi po balkonach, by wydobyć ludzi z płonącego mieszkania na wysokim piętrze; ciekawe, że nigdy w moich fantazjach pożary nie wybuchały na parterze ani w domkach jednorodzinnych – tak jakby w tym przypadku ratowanie nie wiązało się z bohaterstwem. Widziałem się w roli człowieka, dla którego okazywanie męstwa jest czymś zupełnie pospolitym: jedni sprzedają samochody, inni czyszczą ulice, a ja na co dzień wykonuję prace zarezerwowane dla gości z pierwszych stron gazet. To gdzie tu jest miejsce na najważniejszy dzień, skoro wszystkie są takie same? Niech będzie, że zrobiłem coś efektownego w ramach nadgodzin.
Niestety w moim przypadku nic takiego się nie wydarzyło.
Rankiem najważniejszego dnia mojego życia razem z siostrą pędzę samochodem na złamanie karku. Siostra ma na imię Aneta, niedawno skończyła trzydzieści cztery lata, prawo jazdy zrobiła tuż po maturze, a mimo to wciąż nerwowo mamrocze pod nosem przy skrętach w lewo. Ja mam na imię Maciek, jestem trzydziestolatkiem, nie wziąłem ze sobą prawa jazdy, które i tak w tej chwili nie bardzo by mi się przydało, ponieważ właśnie staram się ekspresowo wyleczyć kaca. Wystawiam głowę przez okno, próbuję nie myśleć o tym, co niedługo się wydarzy i… No co, wy też nie walnęlibyście sobie kilku kolejek do poduszki, żeby pozbyć się stresu?
– Włosy sobie zepsujesz! – wrzeszczy Aneta, a ja potulnie chowam łeb do samochodu.
Nie byłem w życiu na zbyt wielu ślubach. Kuzyn Mikołaj – to pamiętam, raz. Kuzynka Aśka od strony mamy, Jasiek, potem dwóch znajomych ze studiów, ale obaj poskąpili i zaprosili mnie tylko do kościoła. Pamiętam, jak w poprzedniej pracy koleżanka z biurka obok robiła sobie przedwakacyjne wyliczanki. Wychodziło jej, że średnio co dwa tygodnie będzie na czyimś ślubie albo wieczorze panieńskim, sama zresztą miała męża od trzech lat i – z tego, co widziałem w internecie – dziecko w drodze. Nie wiem, jak z tym jest u was, ale dla mnie było to trochę niczym spotkanie z obcą cywilizacją. Dziewczyna wypisywała na kartce daty najbliższych ślubów, tak jak inni układają sobie trasy podczas zagranicznych wycieczek.
Nie przypuszczałem, że ludzie z moich roczników w ogóle wstępują w związki małżeńskie. Instytucja ślubu przed trzydziestką tak trąciła dla mnie myszką jak całowanie kobiet w rękę. Wiedziałem, że coś, kiedyś, że są gdzieś jacyś dziwacy, którzy spędzają najlepsze lata swojego życia na gotowaniu obiadów i składaniu regałów z Ikei, ale ja i ślub? Nie chodzi mi o to, że systematyczne upijanie się i dogorywanie w taksówkach średnio koresponduje z małżeństwem – zwłaszcza że i mnie nie zdarza się to tak często jak kiedyś – ale o wewnętrzne poczucie ograniczenia. Nawet jeśli z kimś jesteś i jeśli na dodatek tego kogoś kochasz, to chyba lepiej zostawić sobie jakąś boczną furtkę… prawda? Na wypadek, gdyby któreś się jednak rozmyśliło albo uznało, że jeszcze za wcześnie na poważne decyzje. No tak, bo w sumie jest za wcześnie. Nie słuchajcie rodziców, którzy wypychają was przed ołtarz, bo chodzi im tylko o to, żeby już nigdy nie musieli wspomagać was finansowo. Przed trzydziestką człowiek jest naprawdę nieprzygotowany na takie hece. Starsi, rzecz jasna, uważają inaczej, no, ale oni żyli w dawnych czasach, obrączkowali się bez przemyślenia sprawy, robili to nazbyt spontanicznie i nigdy nie patrzyli na śluby tak dogłębnie jak moje pokolenie.
Teraz jadę na ślub i trzęsę się jak osika. Jeśli mam być szczery, to ceremonie zawarcia związku małżeńskiego mają tylko jeden pozytywny aspekt. Możesz publicznie i absolutnie legalnie schlać się, ba – wymigiwanie się od tego uchodzi za towarzyskie faux pas. I to wszystko. Nie wzruszają mnie patetyczne przysięgi pod ołtarzem, bo wiem, że ci sami ludzie najpóźniej za rok będą kłócić się o to, gdzie mają leżeć brudne skarpety. Nie przejmuję się suknią panny młodej, która niedługo poleci za pół ceny na internetowej aukcji. Zresztą mam nieodparte wrażenie, że nowożeńcy – choćby wiążące ich uczucie było najgłębsze – zawsze czują się nieswojo podczas tego festiwalu czułości i szczerych życzeń. Muszą afiszować się ze swoją miłością, sprzedawać intymność nad talerzem pełnym kiełbas z wody. Nienawidzą tego. Nie wyobrażam sobie żadnej pary, która nie czułaby zażenowania przy okrzykach „Gorzko!”. To tak, jakby kazano im nagle grać w pornosie.
Tak, śluby. Śluby to esencja kiczu i fał szu. Byliście kiedyś na udanym ślubie? Ale takim naprawdę fajnym, dopracowanym w każdym szczególe? Takim, który sami chcielibyście przeżyć? Nie ma szans. Zawsze znajdzie się jakiś powieszony na drzwiach od kibla kupidyn albo koleżanka z zacięciem graficznym, która po weselu wklei wasze zdjęcie w różowe serce na tle spokojnego morza. Co gorsza, zrobi to w absolutnie dobrej wierze.
– Jezu, nie wierzę, że musiałeś zalać pałę akurat wczoraj – przerywa ciszę Aneta.
– Nie wiem. Nie zalałem się – mówię. Nie jestem pewien, ale to chyba moje pierwsze wypowiedziane dziś zdania.
– Młody, błagam, tylko mi nie ściemniaj. Waliło od ciebie jak od Polmosu. Znam cię trzydzieści lat i wiem, kiedy jesteś na kacu. Wyglądasz, jakby ktoś wytarł ci twarz gumką.
Spoglądam w boczne lusterko. Niestety, trudno byłoby się z nią o to pokłócić.
– Dlaczego nawet na ten ślub musimy się spóźnić?
– Dlaczego nawet przed tym ślubem nie przyjeżdżasz na czas?
– Ej, przyjechałam o umówionej godzinie, tak?
– Srak – na więcej mnie w tej chwili nie stać, zwłaszcza że półgębkiem odbija mi się po zjedzonym w nocy tatarze.
– Okej, dobra, dobra – Aneta puszcza kierownicę i unosi ręce w geście poddania się. – To jest znowu moja wina, okej. A co poczuje Izka, kiedy spóźnisz się na ślub?
– Nie wiem. Jedź szybciej.
– Co?
– Jedź szybciej. I trzymaj kierownicę.
– Nie interesuje cię Izka?
– Interesuje. Aneta – opieram głowę o prawą dłoń. – Błagam, nie mówmy o tym teraz. Możemy o tym teraz nie mówić?
– To nie zwalaj winy na innych. Znowu.
– Czemu znowu?
– No jak, czemu znowu? – każda rozmowa z moją siostrą, na co dzień szkolnym pedagogiem, ma potencjał, by ciągnąć się w nieskończoność. Schemat, jakim operuje Aneta, jest zawsze podobny: wyciąganie problemu, później stopniowe odsuwanie się jakby w geście porażki, a na koniec atak z niekrytej flanki i dowodzenie, że jego istota tkwi we mnie. Istota problemu, nie gestu porażki. Choć nie, w sumie to i jednego, i drugiego. Jest w te klocki świetna. Ale i ja czasem potrafię być dobry.
– Siostra – zaczynam – Ja z tobą o tym pogadam, ale serio, po weselu (punkt pierwszy: przyznaję, że jest problem). Sorry – to ja się spóźniłem (punkt drugi: stopniowe odsunięcie się). Po prostu źle się teraz czuję, jestem trochę zdenerwowany, nie leży mi garnitur i boli mnie brzuch.
– Tatar – przerywa Aneta.
– Co?
– Boli cię brzuch, bo znowu nawpieprzałeś się po pijaku tatara. Chyba że to nowa linia Hugo Bossa szczypie mnie teraz w oczy. Gumy masz w schowku – ucina, zanim udaje mi się zareagować.
– Dzięki – rzucam, ładując sobie do ust trzy miętowe gumy naraz. – Czekasz na ślub?
– Czekam, mmm, no czekam – nie trzeba być psychologiem, by usłyszeć różnicę w poziomie entuzjazmu pomiędzy jej pierwszym a drugim „czekam”.
– Pogoda nam się udała – ciągnę. – Pomyśl sobie, jaki będzie dobry catering!
– Ty lepiej o pannie młodej pomyśl!
– A ty lepiej pomyśl, jak złapać wianek. Na bank będzie tam jakiś samotny Hugh Grant (punkt trzeci: atak z niekrytej flanki, świński, ale zawsze).
– Młody – moja trzydziestoczteroletnia, samotna od lat siostra spogląda na mnie z pobłażliwym uśmiechem. – Weź…
– Na przykład uroczy, ale gamoniowaty Francuz.
– Tylko nie Francuz! Szwed! Wampir z „Czystej krwi”! – gratulacje, udało ci się zmienić temat.
– No to Szwed. Wysoki Szwed. Poznajesz go przy stole, usiłujesz sięgnąć po tartinkę, ale Szwed ma dłuższe ręce i robi to za ciebie. Ładnie wymyśliłem?
Został mi tylko ostatni, najważniejszy punkt. Jeśli Aneta zacznie się śmiać, spojrzy przed siebie na drogę i będzie jeszcze przez parę sekund się uśmiechać, po czym zaduma głęboko – jesteśmy w domu.
– Jezu, nie wierzę, że mamy wspólną matkę, ty czubie – śmieje się Aneta, po czym patrzy na drogę, przez chwilę się uśmiecha, a następnie na jej twarzy maluje się wyraz głębokiej zadumy.
Ha!
* * *
Wesele ma odbyć się w zajeździe na skraju wsi, ślub – w kościele kilka kroków dalej. Wszystko znajduje się na kompletnym wy-gnajewie, przypominając odcięty od świata kompleks duchowo-ga-stronomiczny. Zajeżdżamy na zacienione podwórze, gdzie już stoi moja matka oraz wuj Jastrząb ze strony Izki, znaczy panny młodej. Ho, ho, komitet powitalny?
– Maciusiu! – załamuje ręce mama. – Dzwonię od dwóch godzin!
Nie wyłączaj telefonu po pijaku. Nie wyłączaj telefonu po pijaku. Nie wyłączaj telefonu po pijaku, a zwłaszcza jeśli musisz rano wstać i przedtem nastawiłeś sobie w nim budzik.
Wyłączyłem telefon po pijaku.
– Cholera! – klnę teatralnie. – Znowu mi się zepsuł…
– O matko, a ja swój zostawiłam w domu! – Aneta uderza się w czoło.
– Chłopie – otyłe oblicze wuja Jastrzębia zasłania mi prześwitujące przez drzewa słońce i całuje w oba policzki – tragedia, kata-strofiren! Izie zepsuł się zamek w sukni!
– Zamek?
– Ten z tyłu, na plecach. No popatrz, co za gówno. I spóźni się godzinę na własny ślub, a goście czekają w tym upale.
– Mama Izy wezwała krawca, siedzi i wymienia zapięcie! – głosy mamy i Jastrzębia brzmią razem jak grecki chór żałobny.
Szybko podsumowuję fakty. Iza będzie za godzinę. Goście nie wiedzą, że już jestem. Mogą pomyśleć, że przyjechaliśmy razem. Mam godzinę na odetchnięcie powietrzem, zlikwidowanie kaca i doprowadzenie się do jako takiego stanu. To pierwsza dobra wiadomość najważniejszego dnia w moim życiu.
– Kochani! – rozkładam szeroko ramiona. – To może zróbmy tak, że ja teraz skoczę się na chwilę przejść, a za mniej niż godzinkę będę z powrotem, co? O tu, niedaleko, na pole za tamte drzewa.
Nad całą trójką zawisa wielki, komiksowy dymek z napisem: „Po co?”
– Głowa mnie trochę boli od tego słońca, w samochodzie trzęsło, muszę się przewietrzyć. Pół godzinki. 45 minut – wyjaśniam.
– A nie zapocisz marynarki? – pyta z troską mama. Szybko zdejmuję ją i przerzucam przez ramię.
– Spokojna głowa, mamuś – uśmiecham się. – Tylko nie mówcie reszcie, że już jestem, jeszcze będą dzwonić, a ja chciałbym się trochę wyciszyć.
– Przecież i tak masz zepsuty telefon – Jastrząb spogląda podejrzliwie.
– Faktycznie! Ale wiecie, źle się czuję, a tam trzeba wszystkich wycałować i w ogóle – kręcę jak oszalały. A jednak perspektywa buziaków od ciotek Izki najprawdopodobniej działa na wyobraźnię mamy i Jastrzębia. Kiwają głowami i ruszają w stronę kościoła.
– Młody! – wuj Jastrząb odwraca się i mruga porozumiewawczo. – Tylko nie rozmyśl się i nie spierdol mi w to żyto!
Jesteście pewni, że tylko kobiety mają intuicję? Po latach prowadzenia małej gastronomii Jastrząb potrafi przefiltrować dowolną psychikę w kilka sekund. Ale o nim opowiem wam później.
Zamiast za drzewa idę do leżącego po drugiej stronie szosy małego sklepu. Za wygrzebane z portfela złotówki kupuję pół litra wody mineralnej i paczkę mocnych miętówek. Wychodząc, dostrzegam pole pełne jakichś wiechci ciągnące się za sklepem. Żyto? Pszenica? Nigdy nie znałem się na przyrodzie. Rozglądam się dookoła i daję nura pomiędzy kłosy.
Przedzieram się przez nie, by po paru chwilach wyjść na niepo-ro śniętą niczym miedzę. Moja głowa wystaje ponad kłosy, ale nie ma szans, żeby ktokolwiek z weselników mnie tu zauważył. Choć nie sprzyjają temu żadne okoliczności, zapalam papierosa. Dym zawsze mnie rozleniwiał, lecz nie tym razem. Teraz każde sztachnięcie otwiera coraz więcej klapek w moim mózgu. Strach nie ustępuje, za to uczucie lęku staje się czymś w rodzaju niewidzialnej ręki, która o odpowiedniej porze i tak pociągnie mnie przed ołtarz. Czuję, że nie mogę się mu przeciwstawić, nawet gdybym bardzo chciał. Niech Jastrząb będzie spokojny, nie spierdolę mu w żyto.
A może właśnie to jest ten moment, w którym strach pokonuje się daniem drapaka? Spójrzmy na to logicznie: hej, chyba nie powinno cię tu być. Ani w polu, ani w kościele, ani na weselu. Bałeś się tego dnia przez sporą część swojego życia, a kiedy ustaliłeś już wszystko, to zacząłeś odganiać każdą myśl o nim niczym natrętną muchę. Powinieneś być szczęśliwy, a ze stresu chce ci się rzygać. Wiesz, że za kilkadziesiąt minut zamkniesz najpiękniejszy rozdział swojego życia. Nie chcesz być częścią tego pieprzonego ślubu. Pomyśl o sobie. Być może twój kłopot polega na tym, że robiłeś to zbyt często, ale zmuś się jeszcze raz. Pomyśl o sobie. Nie myśl o Izie.
Myślę o Izie. Nie musiałem dziś jej widzieć, żeby czuć, że jest szczęśliwa. Włączam telefon, ale wśród dwunastu nieodebranych połączeń i trzech wiadomości (to ciocia Stefka umie wysyłać SMS-y?) nie ma niczego od niej. Ma pewność, że nic nie zniszczy jej tego dnia, dlatego nie przejęła się nawet zepsutym zamkiem od sukni. Czułem to już wtedy, kiedy razem wybieraliśmy feralną kieckę.
– Ty w ogóle widzisz się na tym ślubie? – zapytałem, patrząc na przymierzającą suknię Izkę.
– O Jezu, nie. Totalnie nie – zaśmiała się, po czym spoważniała, widząc mój wzrok. Wiedziałem, że chce powiedzieć: „To znaczy w sukience nie, bo poza tym to tak. Bardzo, bardzo tak”.
Wracaj tam, kretynie. Nie możesz jej tego zrobić.
Ponieważ na polu nie mogę ani usiąść, ani o nic się oprzeć, zaciągam się papierosem i ruszam na krótki spacer. Myślicie, że to dziwne, że zawsze uwielbiałem wracać myślą do naszego pierwszego spotkania, rozkładać na cząstki wszystkie sytuacje, które sprawiły, że z nieznajomych staliśmy się kumplami, przyjaciółmi, a nawet parą? Chodzi mi o takie typowe, sentymentalne gdybanie, analizowanie, co stałoby się, gdybym, nie wiem, spojrzał w lewo zamiast w prawo, usiadł z kim innym w ławce, nie wyprowadził się z rodzinnego miasta, poznał tych, a nie innych ludzi. To wszystko składa się na wielki, tętniący od dwudziestu lat organizm, w którym zmieniło się wszystko oprócz dwóch głównych komórek. No właśnie, przecież to już dwadzieścia lat, odkąd znam tę chuderlawą dziewczynę z krzywymi nogami. A przecież wystarczyło, żebym wyszedł z domu kilka minut później, a nasze historie potoczyłyby się zupełnie inaczej.
Chcecie, żebym wam o tym opowiedział?