- promocja
- W empik go
Nie umieraj do jutra - ebook
Nie umieraj do jutra - ebook
Istnieje pogląd, że od upadku powstania warszawskiego do zajęcia stolicy przez oddziały polskie i radzieckie miasto pozostało całkowicie martwą, pozbawioną ludności pustynią gruzów.
Ale Warszawa nigdy nie była „królestwem bez poddanych”. Nawet w tym straszliwym czasie, kiedy na rozkaz von dem Bacha kto żyw musiał opuścić miasto, a w jego lewobrzeżnej części przystąpiły do działania niemieckie ekipy specjalne powołane w celu ostatecznego zniszczenia i spalenia tego, co pozostało – istniała jedyna na świecie Rzeczpospolita gruzów.
W siedmiu nowelach Gluth-Nowowiejski portretuje warszawskich robinsonów – ludzi, którzy w nieustannym zagrożeniu, w ekstremalnie trudnych warunkach, bez dostępu do pożywienia i wody żyli na zgliszczach. Ukrywali się najczęściej w piwnicach lub na strychach. Zazwyczaj wybierali budynki najmocniej zrujnowane, którym nie groziło podpalenie lub wysadzenie przez niemieckie oddziały niszczycielskie.
W książce znalazła się historia Czesława Lubaszki, piekarza, który wykupił żydowską dziewczynę za pięć bochenków chleba, i Panny X, która odgrywała rolę niedorozwiniętego mężczyzny, by ukryć przed wszystkimi swoją kobiecość, a także Aresa – mściciela z ruin, który postanowił popsuć szyki nazistom. Opowiadania zostały opatrzone notatkami bibliograficznymi i zdjęciami.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66140-78-3 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panuje pogląd, że był taki okres w historii Warszawy, kiedy to miasto stało się całkowicie martwą, pozbawioną ludności pustynią gruzów. Chodzi o sto dni – od upadku powstania, czyli podpisania aktu kapitulacji 2 października 1944 roku, do wyzwolenia stolicy przez oddziały polskie i radzieckie 17 stycznia 1945 roku.
To nieprawda. Warszawa nigdy nie była „królestwem bez poddanych”. Nawet w tym straszliwym czasie, kiedy na rozkaz von dem Bacha kto żyw miał opuścić stolicę, kiedy w lewobrzeżnej Warszawie przystąpiły do działania niemieckie ekipy specjalne, powołane w celu ostatecznego zniszczenia stolicy, aby zgodnie z wolą Hitlera „zrównać Warszawę z ziemią i wymazać ją z mapy Europy” – nawet wtedy istniała społeczność warszawska, jedyna w świecie Rzeczpospolita Gruzów.
Warszawscy Robinsonowie...
Byli wśród nich tacy, którzy nie mieli innego wyjścia – musieli się ukrywać. Mężczyźni uciekający przed rozstrzelaniem, powstańcy okrążeni w beznadziejnym pierścieniu, grupy żydowskie... Byli tacy, którzy na zimno dokonali wyboru. Schronienie w ruinach woleli od wygnania z miasta, terroru, poniewierki, obozu.
Wszyscy znaleźli się w sytuacji prawdziwie dramatycznej. W ogromnej większości wykazali niezwykły hart ducha, męstwo, odporność fizyczną. Dla niektórych warunki życia w gruzach okazały się niestety zbyt surowe – umierali lub załamywali się, opuszczając kryjówki. Jeśli wpadali w ręce Niemców, los ich był przesądzony.
Swoje kryjówki mieli we wszystkich dzielnicach na lewym brzegu Wisły – w Śródmieściu i na Woli, na Mokotowie, Ochocie i Żoliborzu. Im lepiej zamaskowane, tym większe dawały nadzieje przetrwania.
Najgorzej było z żywnością. Gdzież ją znaleźć po dwóch miesiącach powstania! Myszkowali więc po piwnicach, opuszczonych mieszkaniach i zdobywali jakieś resztki. Ale i one się kończyły. Równie dużym problemem było zaopatrywanie się w wodę. Rozbite filtry nie pracowały, pozostały jedynie studnie. Ze studni jednak korzystali przede wszystkim Niemcy. Dobrodziejstwem stały się więc śnieg, lód – z tego była woda! Zaszywając się w gruzach wczesną jesienią, Robinsonowie nie przypuszczali, że przyjdzie im spędzić tu i zimę. A listopad i grudzień 1944 roku były mroźne, wiał lodowaty wiatr, sypał śnieg. Nakładali na siebie wszystko, co udało się znaleźć w piwnicach. Niektórzy ryzykowali nawet ogrzewanie płomykami koksu. Bardzo niebezpieczne były to poczynania.
Spali głównie w dzień. Wychodzili nocą. Nauczyli się poruszać bezszelestnie, zawsze czujni. Wiele tygodni życia w stałym zagrożeniu wyostrzyło zmysły wzroku, słuchu, węchu.
Ukrywali się przeważnie w grupach. Najłatwiej było w trzy–pięć osób, choć zdarzały się i liczniejsze zespoły. Samotników było niewielu i tylko niektórym udało się przeżyć te długie, straszne miesiące w pojedynkę.
Książka zawiera dziesięć opowiadań o warszawskich Robinsonach. Osiem to wierny zapis autentycznych wydarzeń. W jednym, opisując powojenne fakty, źródeł ich szukam w epoce Rzeczpospolitej Gruzów. Jedno jest legendą. Ostatnie, Jesień na Marymoncie, to opowiadanie autobiograficzne.
Około tysiąca osób ukrywało się w gruzach lewobrzeżnej Warszawy. Przetrwało i uratowało się kilkaset. Wszyscy byli niewątpliwymi bohaterami ostatnich miesięcy wojny. Warszawa powinna o nich pamiętać. Polacy powinni o nich pamiętać...
Odchodzą świadkowie. Niechaj pozostanie zapis ich przeżyć.
ZOSTAJĘ!
Decyzję Czesława Lubaszki uznano za szaleństwo. Zostać w Warszawie, kiedy bezwzględny okupant nakazał wszystkim opuścić miasto! Pięć lat okrucieństwa sił hitlerowskich, zwłaszcza podczas masakry na Woli, Starym Mieście, na Powiślu czy w Śródmieściu, zbyt ciężko doświadczyło cywilów, by nie liczyć się z kolejnym aktem gwałtu. Tkwić gdzieś w kryjówce w nieustannym pogotowiu, bo wykrycie nieposłusznych równa się niechybnej śmierci! Skazywać się na powolne konanie bez dachu nad głową, bez wody i jedzenia, bez jakichkolwiek możliwości poruszania się. A jeśli niemieckie patrole z psami będą szukać życia w gruzach? A jeśli przyjdą chłody, śniegi, zawieje? Jeśli w to jaskiniowe życie wkradnie się choroba?
– Wolę to od poniewierki, wywiezienia do Niemiec – odpowiada Lubaszka. – Dwa, trzy tygodnie i front przekroczy Wisłę. Wytrzymam.
Czesław Lubaszka, kapral Wojska Polskiego.
Jest silny i uparty. Wierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę. Ileż to razy wychodził cało z beznadziejnych, zdawałoby się, sytuacji! Uda się i teraz.
Patrzy na niekończące się tłumy warszawiaków opuszczających miasto Grzybowską i Pańską, na ich bezgraniczną rozpacz i upokorzenie. Ale on, piekarz ze Śliskiej, nie dzieli ich losu, zostaje w Warszawie, nawet gdyby miał to przypłacić życiem. Czuje się po trosze jak kapitan statku pozostający na pokładzie do końca. Może bardziej Robinson...
Po kapitulacji powstania na rozkaz Niemców ludność Warszawy opuszcza miasto. Znaleźli się jednak śmiałkowie, którzy postanowili zostać.
Nie jest zresztą sam. Dołącza do niego jeszcze dwóch. Obserwuje ich z życzliwym zdziwieniem: we trzech będzie łatwiej, choć wymaga to potrojenia zapasów żywności, wody, broni i amunicji.
Czesław Lubaszka bierze w swoje ręce ster władzy. Zna doskonale teren. Tu mieszkał, tu w ostatnich tygodniach pracował w piekarni wyrabiającej chleb dla walczącej Warszawy. Potrafi też dobrze strzelać. No i odwaga nie odbiera mu rozumu, a zuchwałość sprytu.
Specjalnym doradcą szefa zostaje Kazimierz Jaworski, trzydziestotrzyletni zrzutek spadochronowy, równie szybko myślący, co strzelający, poza tym człowiek spokojny i opanowany, ale zdecydowany na wszystko. Kłopot tylko z tym trzecim. Wypełzł gdzieś z gruzów i kiedy dowiedział się, że ci dwaj zamierzają zostać w Warszawie aż do jej wyzwolenia, niemal na klęczkach prosił o przyjęcie do kompanii. Byli zaskoczeni, zwłaszcza że przybysz mówił po rosyjsku i rozumieli go piąte przez dziesiąte. Z opowieści wynikało, że Wania, żołnierz Armii Czerwonej – jak się przedstawił – znalazł się w oblężeniu pod Kijowem i z całym oddziałem dostał się do niewoli. W czasie transportu uciekł, ukrywał się w lesie, a potem przerzucono go do Warszawy. Jako chemik pracował w prywatnym zakładzie przy Siennej.
Dowód osobisty obywatela Czesława Lubaszki, wydany w sierpniu 1939.
– Jakże ja teraz do niewoli – uskarżał się – skoro nasi są kilkaset metrów stąd?!
I został.
– Będziesz dowódcą naszej armii – śmieje się Lubaszka. – Mianuję cię generałem. Tylko nie strzelaj na wiwat!
Zabierają się energicznie do przygotowania kryjówki. To teraz najważniejsze. Należy spodziewać się przeczesywania dzielnic opuszczonych przez powstańców. Znani z dokładności Niemcy nie pominą żadnej ulicy. Mogą szukać „polskich bandytów” w obawie przed ewentualnym zagrożeniem. Warszawa lewobrzeżna staje się pierwszą linią obrony przed Armią Czerwoną zajmującą drugi brzeg Wisły. Trzej śmiałkowie również nie wątpią, że nie będą jedynymi mieszkańcami gruzów, że tu i ówdzie inni szykują sobie legowiska. Jeśli Niemcy odkryją choćby jedną kryjówkę, z całą bezwzględnością będą tropić pozostałe, jak desant na tyłach frontu. Kryjówka zatem musi być maksymalnie bezpieczna i nieźle wyposażona. Byle przetrwać do nowej ofensywy, która przecież nie powinna nastąpić później niż w końcu października...
Wybierają piwnicę domu przy Twardej 40. Mieścił się tu kiedyś skład broni akowskiej. Pozbawiona jest okna, ma jednak dopływ powietrza. Resztę muszą zrobić sami.
Gromadzą cały arsenał: peemy, pistolety krótkie, granaty. Wania, uszczęśliwiony, znalazł pepeszę i kilka bębnów amunicji.
– Jeśli nas wypatrzą, tanio nie sprzedamy skóry – zapowiada.
Rzecz w tym, że nie powinni ich wypatrzyć. Maskują wejście do kryjówki. Dźwigają całe elementy konstrukcji ścian i stropów, deski, blachę. Układają to wszystko w artystycznym nieładzie, by sprawiało wrażenie naturalnego zwaliska. Żeby dostać się do ich piwnicy, trzeba teraz przechodzić gruzowiskiem ze zręcznością kota. Nikomu na myśl nie przyjdzie, że istnieje tu taki apartament z trzema mieszkańcami.
Z okolicznych domów przynoszą kołdry, koce, maszynkę spirytusową, denaturat, garnki. Zdobywają trochę kaszy, soli, cukru i... sto pięćdziesiąt kilogramów mąki! Z pięćdziesięciu Lubaszka piecze chleb. Kilkanaście bochenków jako zapas specjalny chowają w różnych zakamarkach strychu, pozostałe, jak też worki mąki, biorą ze sobą do kryjówki.
Penetrują okolice, przejścia w stronę Złotej i Marszałkowskiej oraz Ciepłej i Grzybowskiej. Sprawdzają, gdzie są czynne studnie, zaopatrują się w wodę.
Kiedy 8 października ostatnie grupy ludności cywilnej opuszczają śródmieście Warszawy, Lubaszka i jego towarzysze są całkowicie gotowi podjąć trud jaskiniowego życia. Obserwują oddalającą się kolumnę, niewielką, mając nadzieję na szczęśliwy koniec ich podróży. Jeszcze kilku maruderów, jeszcze trzymająca się pod ręce para staruszków, kobieta z wózkiem, dwoje dzieci z obandażowanym mężczyzną. I koniec. Miasto opustoszało, ucichło.
Wciskają się do swojej kryjówki, barykadują drzwi.
– Nasza łódź podwodna wyrusza w niebezpieczny rejs – mówi Jaworski. – Przez kilka dni w ogóle nie wypłyniemy na powierzchnię.
Dni są do siebie podobne. Noce również. Dzień zaczyna mylić się z nocą. Polegują, wstają, by rozprostować kości, mówią szeptem. Z ciszy wyłapują dźwięki, które mogłyby przynieść wolność. Ale nic się nie dzieje. Czasem zaterkocze seria karabinu maszynowego, czasem wstrząśnie piwnicą detonacja pocisku artyleryjskiego. I znowu cisza.
Ruiny przy ulicy Twardej, w pobliżu piwnicy kryjówki.
Żują chleb, popijają wodą. Próbują spać jak najdłużej, byle nie tylko czekać. Sen przychodzi jednak z trudem i więcej w nim koszmaru niż odpoczynku.
– Pójdę zobaczyć, co na zewnątrz.
Jaworski odtrąca Wanię od drzwi.
– Nie czas na samotne wycieczki.
Wychodzą wszyscy razem. Na początek trzeba odbarykadować drzwi, potem, zachowując maksymalną ostrożność w tunelu wśród gruzów, wydostać się na ulicę. Zimno, wieje silny wiatr od Wisły.
Długo patrzą w milczeniu na coraz ciemniejsze ruiny Twardej. Rejestrują z uwagą ślady jakiegokolwiek życia. Na północ od Świętokrzyskiej płonie kilka domów, na Powiślu fale czarnego dymu odbijają się od nieba i rozpływają pod horyzontem. W nozdrza wciska się swąd płonącego miasta. Z wyraźnym zadowoleniem, jako konkretnego dowodu życia, słuchają psiej serenady dochodzącej gdzieś od Alei Jerozolimskich.
Ale co to? Kroki. Coraz bliżej! Przywierają do ściany.
Wyraźne sylwetki trzech Niemców w mundurach ochronnych, w hełmach, z pistoletami maszynowymi zawieszonymi na szyi zatrzymują się, by za chwilę wspiąć się na gruzowisko i... zniknąć za nim. Udało się!
Po upadku powstania i pozbyciu się całej ludności lewobrzeżnej Warszawy Niemcy na dobre zadomowili się w mieście. Bez obawy wędrują po wymarłych ulicach na skróty – przez ruiny. Taka ścieżka prowadzi niedaleko kryjówki. Chciałoby się urządzić jedną, drugą zasadzkę, pokąsać psubratów, strachu napędzić! Nie znaliby dnia ani godziny, nie wiedzieliby, skąd nadchodzi śmierć: z drugiej strony Wisły czy z sąsiedniej góry gruzów... Oj, duszo polska, Kmicicowa!
Realia każą zapomnieć o wojnie zaczepnej. Szansą na przetrwanie są tylko czapka niewidka, poruszanie się bezszelestne, omijanie wielkim łukiem niemieckich ścieżek.
Chłód staje się coraz bardziej dokuczliwy. Śnieg z deszczem, zawierucha. Nie pomaga nakładanie kilku warstw odzieży. To już chyba listopad. Stracili zupełnie rachubę czasu. Czy to zresztą ma jakieś znaczenie? Ich wpływ na rozwój wypadków jest żaden, muszą trwać w ukryciu do końca. Przypominają sobie różne wydarzenia tragiczne, beznadziejne, które jednak zakończyły się szczęśliwie. Dlaczego taki dobry koniec miałby nie być im pisany?
Przyszło najgorsze. Którejś nocy Jaworskiego zaczynają męczyć ataki kaszlu. Dusi się, zakrywa głowę kocem, by stłumić hałas. Przerażeni, nie mogą mu pomóc. Żeby choć aspiryna! Gotują bez przerwy wodę na maszynce spirytusowej i poją go lekarstwem własnej produkcji: gruzoglukozą. Jak to dobrze, że została jeszcze odrobina cukru! Otulają chorego wszystkimi kocami. Nie opuszczają komórki ani na chwilę.
Gruzoglukoza okazała się skuteczna. Po trzech dniach Jaworski przełamuje kryzys.
Choroba przyjaciela i stała już obecność Niemców na „ich” terenie wpływają na podjęcie niełatwej decyzji. Zdają sobie sprawę, że tak skrupulatnie wybrane schronienie ma jednak istotne mankamenty. Choćby problem odwrotu. Z obecnej komórki prowadzi tylko jedno wyjście. Jeśli zostaną wykryci, nie mają żadnej możliwości ucieczki.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------