- promocja
Nie zdobywając szczytów. Wyprawa w Himalaje - ebook
Nie zdobywając szczytów. Wyprawa w Himalaje - ebook
Aby stawić czoła Himalajom, potrzebna jest prawdziwa wyprawa. Ale jeszcze bardziej potrzebni są dobrzy towarzysze podróży.
Zapis podróży, którą Paolo Cognetti, laureat Premio Strega za Osiem gór, odbył na krótko przed swoimi czterdziestymi urodzinami, tuż przed przejściem przez grań młodości.
„W końcu pojechałem w Himalaje. Nie po to, by się wspinać na szczyty, o czym marzyłem jako dziecko, ale żeby poznawać doliny. Chciałem zobaczyć, czy jeszcze gdzieś na świecie istnieją prawdziwe pierwotne góry, ujrzeć je na własne oczy, nim i one zginą. Wyruszyłem z opuszczonych zurbanizowanych Alp i znalazłem się w najdalszym zakątku Nepalu, w małym Tybecie, który przetrwał i trwa w cieniu Tybetu wielkiego i już na zawsze utraconego. Przemaszerowałem trzysta kilometrów i przeszedłem przez osiem przełęczy leżących na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów, nie zdobywając po drodze żadnego szczytu. Towarzyszyła mi kultowa książka, pies napotkany po drodze i paru przyjaciół: po powrocie pozostali mi przyjaciele”.
Czym jest wyprawa w góry bez zdobywania szczytu? Aktem wyrzeczenia się przemocy, pragnieniem zrozumienia, krążeniem wokół sensu własnej wędrówki. Ta książka jest zapisem prawdziwej podróży ale i opowieścią o tym, że choć w górach chodzi się samotnie nawet wtedy, gdy idzie się z innymi, to poczucie oddalenia i odkrywania świata umacnia przyjaźnie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-016-1 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Istniał jednak, a przynajmniej tak mi opowiadano, mały Tybet na nepalskiej ziemi, ocalały dzięki jakiemuś roztargnieniu historii. Dolpa nawet na mapach wygląda jak anomalia: tam gdzie polityczna granica Nepalu, z reguły biegnąca po południowej stronie Himalajów, pokonuje górski łańcuch i sięga w głąb ogromnej Wyżyny Tybetańskiej, znajduje się region w całości położony powyżej czterech tysięcy metrów, obszar, do którego nie docierają ani monsuny, ani drogi, najmniej urodzajny, najbardziej oddalony i najrzadziej zaludniony w całym kraju. Może właśnie tam, mówiłem sobie, uda mi się ujrzeć Tybet, który już nie istnieje i którego nikt już nie może zobaczyć. Takiej właśnie wyprawy pragnąłem na swoje czterdzieste urodziny, by we właściwy sposób uczcić pożegnaniem jeszcze inne utracone królestwo: młodość.
Nie był to jedyny powód mojej wyprawy. Równie ważnym była karawana, w której skład miałem wejść. Bo Himalaje nie są miejscem, w które można się zagłębiać ot tak, beztrosko: aby przejść setki kilometrów wśród niezamieszkanych gór, potrzebna była prawdziwa ekspedycja z przewodnikami, tragarzami, mułami, z obozem rozbijanym co wieczór i zwijanym o poranku. Oraz z towarzyszami podróży.
W naszej dziesięcioosobowej grupie był Nicola, z którym łączyła mnie rodząca się przyjaźń. Znaliśmy się od niedawna, czuliśmy, że jesteśmy do siebie podobni, i byliśmy w tym okresie przyjaźni, kiedy wszystkiego jeszcze trzeba się o sobie dowiedzieć. Obaj jednak wierzyliśmy, że przyjaźniom nie należy się biernie przyglądać: byliśmy przekonani, że trzeba je budować na solidnym fundamencie i że potrzebują przedsięwzięć, które będzie się wspominało w przyszłości. Dlatego pewnego wiosennego dnia zadzwoniłem do niego, opisałem mu Dolpę i zapytałem:
– To co, jedziemy?
– Tak – odpowiedział.
Teraz była jesień i żaden z nas się nie wycofał.
Drugim towarzyszem był Remigio, wtedy najserdeczniejszy i najtrudniejszy z moich przyjaciół. Przez dziesięć lat, odkąd się zaprzyjaźniliśmy, nie udawało mi się go wyciągnąć z górskiej wioski, w której on się urodził i wychował, a ja zamieszkałem. Nie miałem zamiaru go wykorzenić, chciałem tylko doświadczyć razem z nim czegoś nowego: odkrywania miejsca, w którym obaj bylibyśmy przybyszami z daleka. Pracowałem nad nim miesiącami, użyłem wszystkich możliwych technik perswazji i jedyne, co osiągnąłem, to wątpliwości i ciągłe zmiany zdania. Zawsze coś mu nie pasowało, a to słabe kolano, a to brak pieniędzy, a to psujący się co chwila samochód. Ostatecznie pojawił się na lotnisku w tej samej chwili, w której ja pogodziłem się z myślą, że go nie zobaczę.
– A więc jednak jedziesz? – zapytałem.
– No jadę – odparł, wzruszając ramionami.
Wiedziałem, że w górach zawsze chodzi się samotnie, nawet jeśli wyrusza się w nie z kimś jeszcze, ale cieszyło mnie, że będę dzielił swoją samotność z nimi dwoma.
Wyruszyliśmy na początku października, kiedy w Alpach już czeka się na śnieg, i wylądowaliśmy w gorącym i zakurzonym Katmandu, gdzie właśnie zakończyła się pora monsunowa. Od czasu mojej ostatniej wizyty miasto jakby jeszcze szerzej się rozlało po rozległej dolinie: pojawiły się kolejne peryferie, slumsy, bogate dzielnice, bezpańskie psy, małpy, żebracy, kościste krowy na środku ulicy, dzieci. Po hinduskich i buddyjskich świątyniach na placu Durbar, nadszarpniętych lub całkiem zrujnowanych przez trzęsienie ziemi sprzed dwóch lat, zostały tylko zgliszcza albo mury podparte drewnianymi drągami. Wielkie billboardy oznajmiały, że odbudową zajmuje się rząd chiński. Chiny? Co robiły Chiny na najważniejszym placu w Nepalu?
Z domu przywiozłem gorączkę, która wzmagała dezorientację, i kiedy jakaś kobieta przekonała mnie, bym kupił mleko w proszku dla jej dziecka, dałem się oskubać z niemal wszystkich posiadanych rupii przez nią i jej wspólnika w sklepie. Rzeźnicy wystawiali w zaułkach ciemnoczerwone żeberka, ociekające krwią koźle głowy, a w świątynkach na rogach ulic wierni zostawiali kwiaty i owoce na przegnicie. Udaliśmy się do Thamelu, dzielnicy turystycznej, gdzie kręciły się grupy przybyszów z Zachodu wybierających się na Mount Everest albo na poszukiwanie Katmandu Beatlesów, chcieliśmy bowiem kupić brakujący nam sprzęt podróżny w jednym z tamtejszych sklepów z używanymi rzeczami, wiatrówkami, swetrami i buciorami piętrzącymi się na kontuarze, z całym wyposażeniem, które klienci ofiarowywali tragarzom, widząc, jak na wielkich wysokościach chodzą w samych sandałach i koszulkach z krótkimi rękawami, a które tragarze sprzedawali, jak tylko zeszli z gór. Błądziliśmy wśród kurzu, spoconych ciał i dłoni, wśród dźwięków klaksonów, zgnilizny płynącej wzdłuż brzegów ulic, a jednak było w tym mieście coś, co nieodmiennie mnie oczarowywało.
Porządniejsze bary znajdowały się na tarasach ostatnich pięter budynków, sprawiały wrażenie, że tam można się wznieść ponad mizerię ludzkiego istnienia. Rozmawiając przy piwie o wyprawie, zawsze patrzyliśmy na północ: z Katmandu nie widać Himalajów, dolinę zamykają wzgórza i chmury, ale mogliśmy je sobie wyobrażać i drżeć z przejęcia. W końcu, jak zawsze w Nepalu, poczucie zmarnowanego czasu przeobraziło się w przekonanie, że należy się przyzwyczaić, iż tutaj biegnie on inaczej. Dopiero kiedy człowiek mu się podda, ogarnie go właściwe nastawienie do wyprawy. Aż wreszcie któregoś dnia rano nadeszły pozwolenia na wyjazd do Dolpy i mogliśmy nareszcie wyruszyć w góry.