Niebezpieczna miłość - ebook
Niebezpieczna miłość - ebook
Lord Oliver żył pełnią życia. Nie stronił od romansów i cenił rozkosze podniebienia. Skazany na stryczek za podżeganie do buntu, tuż po wykonaniu wyroku uznał, że skoro nadal jest świadomy, zapewne znalazł się w piekle. Chwilę trwało, nim zrozumiał, że wcale nie umarł, bo przekupiony kat tylko upozorował jego śmierć. Wybawczynią Olivera okazuje się piękna i tajemnicza lady Lark. Uratowała mu życie, teraz prosi o przysługę. Oliver na jej prośbę ukrywa protestanckiego duchownego skazanego przez Marię Tudor na śmierć. Jest też gotów wybawić lady Lark z rodzinnych kłopotów. Szczerze pokochał tę dzielną kobietę, ale ona nie wyjawiła mu swojej największej tajemnicy. Gdy prawda wyjdzie na jaw, Oliver stanie przed trudnym wyborem. Czy dla miłości poświęci to, co ceni najbardziej?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-7616-0 |
Rozmiar pliku: | 814 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
William Szekspir _Jak wam się podoba_, Akt III, Scena V, w przekładzie Stanisława Barańczaka
PODZIĘKOWANIA
Mojej koleżance po fachu, Barbarze Dawson Smith, dziękuję bardzo za życzliwość i przyjaźń, która łączy nas od wielu lat. Jestem jej również wdzięczna za wsparcie i za poświęcony mi czas. Słowa podziękowania kieruję także do licznych pracowników Elektronicznego Biuletynu Informacyjnego GEnie Romance Exchange, którzy nie skąpili mi swego czasu, prowadząc ze mną interesujące rozmowy.
Szczególne podziękowania należą się Trish Jensen i Kathryn van der Pol. Ich umiejętności redakcyjne i korektorskie są wprost nieocenione!PROLOG
Oliver de Lacey wcale nie umierał godnie. Na miejsce kaźni szedł zalany łzami, błagając o litość. Mało tego, posikał się, a przedtem swoje ostatnie w życiu śniadanie, które jadł w zimnej, wilgotnej celi w więzieniu w Newgate, zwymiotował. A gdy przyszedł ksiądz, by udzielić ostatniego namaszczenia, też jęczał, błagał o zmiłowanie i kłamał w żywe oczy, że jest ojcem dziecka córki jednego ze strażników.
Nigdy w życiu do głowy by mu nie przyszło, że skończy na szubienicy. Zawiśnie na stryczku i już po chwili znajdzie się w piekle. Na pewno o tym nie marzył, ale co z tego, skoro nie było co się łudzić. Bo jest właśnie tam, w piekle. Inaczej być nie może, skoro dookoła ciemno. Wszędzie… Chociaż nie… Nie wszędzie, widać przecież smugi szarego światła. Skąd tu się wzięły? Tak samo jak te dźwięki, też podejrzane. Coś zgrzyta, coś skrzypi, a poza tym – i przede wszystkim – skoro go powiesili, a więc dusza opuściła ciało, to dlaczego ten przeklęty kark tak boli? Dlaczego wyraźnie czuje zapach świeżo ciętego drewna?
Dla człowieka, który nigdy by się nie spodziewał, że zakończy życie jak zwyczajny zbrodniarz, wszystko to było przerażające. Wcale się nie łudził, że dożyje późnej starości, ale chciał odejść z tego świata z fasonem. Zginąć w pojedynku albo podczas wyścigu konnego, a najlepiej w łóżku, podczas igraszek z cudzą żoną. Na pewno nie chciał umrzeć, dyndając na sznurze na oczach ciskającej wyzwiska gawiedzi! Niestety zadyndał, ale przynajmniej nikt nie wiedział, że pętla zacisnęła się wokół szyi lorda Olivera de Laceya, barona Wimberleigha. Pojmano go przecież i skazano jako Olivera Lackeya, prostaka, brodatego zbira, za to, że podżegał tłum do zamieszek. Czyli trzeba być wdzięcznym, że udało mu się oszczędzić wstydu rodzinie. Wszyscy teraz wyjechali, wrócą dopiero na wiosnę i Olivera w domu nie zastaną. Po prostu znikł jak kamfora.
Ach! Jakaż to będzie dla nich wielka, niepowetowana strata!
Dziwne, że stać go było jeszcze na szczyptę ironii. W takiej chwili! Ale na tej szczypcie koniec, bo dalej już myśli smętne. Że ten jego pobyt na ziemskim padole dobiegł końca. Wcale nie niemiły, przecież starał się nie marnować czasu. Niczego sobie nie żałował, ani ponętnych kobiet, ani rozkoszy podniebienia. Przeczytał wiele książek, brał też udział w każdej bitwie, w której mógł uczestniczyć. Żył szybko, czerpiąc z życia pełnymi garściami, świadomy, że pewnego dnia ta jego przeklęta choroba jednak go pokona.
I co z tego, że tak się starał, skoro tego ranka, jeszcze zanim zapiał pierwszy kur, życie odebrała mu wcale nie choroba, lecz kat. Powiesił go jak jakiegoś opryszka.
Nagle ktoś przemówił:
– Mówią, że miał ciężką śmierć. Widziała to pani?
Kto to powiedział? Czyżby sam Bóg? Nie, niemożliwe, bo głos wcale nie był niebiański.
Natomiast drugi głos, kobiecy, który teraz usłyszał, był przesłodki. Jak śpiew skowronka o poranku.
– Wcale nie zachowywał się godnie. Nie rozumiem, dlaczego Spencer tak nalegał, by wziąć właśnie tego.
Spencer? Czyli jakiś diabeł nazywa się właśnie Spencer?
– Spencer, tak jak Pan Niebiosów, którego wyroki są niezbadane, też działa w potajemny sposób – wyjaśnił ten pierwszy, niepociągający głos. – Czy Spencer wie, że pani tu jest?
– Naturalnie, że nie! Przecież on uważa, że nadaję się tylko do odszyfrowywania wiadomości!
I nagle cisza. Żadnych głosów, nic już nie skrzypi, nie brzęczy. Co teraz? Wiadomo co. Trzeba wziąć się w garść, skoro za chwilę zostanie wrzucony w ogień piekielny.
Nie, jeszcze nie, bo mówią dalej.
– Teraz musimy być bardzo ostrożni. Czy jest tu ktoś w pobliżu?
– Tylko ten, który zawiaduje grabarzami. Jest w swojej chacie. Dał mu pan tego wina? Tego wzmocnionego?
– Oczywiście. Teraz na pewno nie jest w stanie utrzymać się na nogach.
– Ale w oknie widać światło.
– Widzę przecież, dlatego trzeba zachować się chytrze. Przesunąć go na sam koniec dołu… Spokojnie, nie wolno się spieszyć…Ostrożnie, ostrożnie… Niech pani poda przecinak, muszę tu coś podważyć…
I nagle w tych ciemnościach, przed jego nieruchomymi stopami, pojawiła się kwadratowa, jasna plama. Plama światła! Czyżby wyjście na świat? Natychmiast ożył i zaczął przesuwać się do przodu. Stopy prawie od razu znalazły się na zewnątrz, a po krótkiej chwili cały Oliver.
– Doktorze! Niech pan spojrzy! On już się sam wydostał! Bogu dzięki!
Nad Oliverem pochyliły się teraz jakieś dwa cienie, nad którymi wysoko w górze widać było zakryte szarymi chmurami niebo.
– Panie Lackey? Czy pan mnie słyszy? – zawołała kobieta.
– Tak… – wycharczał.
– On mówi! Bogu niech będą dzięki!
Dziwne, że zwraca się do niego per pan Lackey. Chyba diabeł powinien wiedzieć, kim on jest naprawdę.
– Panie Lackey, musimy pana stąd wydostać – powiedział mężczyzna.
– Ale… Ale gdzie ja właściwie jestem? Piekło to chyba nie jest. Niebo też nie. A więc może czyściec?
– Och… On dalej jest pewien, że nie żyje – szepnęła kobieta. – Panie Lackey, pan żyje, tylko jest w grobie dla biedaków, tym naprzeciwko klasztoru franciszkanów.
– Żyję? Przecież umarłem i zapewne państwo widzieli, że śmierć miałem nielekką.
– Owszem, powiesili pana – przytaknął mężczyzna. – Aleś pan nie umarł i, jak mówiła już pani Lark, jest pan w grobie dla biedaków.
Lark? Czyli skowronek! Jakżeż to imię pasuje do tego urzekającego głosu.
– A niby dlaczego miałbym nie umrzeć? – spytał Oliver, trochę już jednak poirytowany.
– Ponieważ przekupiliśmy kata, żeby skrócił sznur i dopilnował, że kiedy sznur będzie już odcięty, a pan uznany za martwego i włożony do skrzyni, wcale pan martwy nie będziesz.
– Och… – Oliver milczał przez chwilę, musiał przecież przetrawić to, co teraz usłyszał. – Jestem państwu nieskończenie wdzięczny. Ale zaraz…– I teraz jęknął. – Czy uratowaliście mnie dlatego, że tak się płaszczyłem, tak błagałem, że aż się posi… Że zachowałem się haniebnie?
– Może i tak.
Gdzieś w oddali zapiał kur.
– Musimy się pospieszyć. Czy może pan wstać?
Oliver zebrał się w sobie i próbował usiąść. Jednak bezskutecznie.
– Proszę, niech pan się pospieszy! – nalegała Lark. – Bo może pan od tych, co tam leżą, złapać jakąś chorobę. Przecież kładą tam jednego na drugim, przykrywają słomą i przysypując prochem wapiennym. Kiedy grób jest pełny, przysypuje go się ziemią i porasta trawą.
– Czyli zostałem wrzucony między trupy?!
– Niestety tak.
Oliver spędził kilka tygodni w Newgate, w śmierdzącym stęchlizną więzieniu, gdzie karmiono go byle czym, teraz przecież omal go nie powieszono, a więc nadzieja raczej nikła, że teraz starczy mu sił, by wygrzebać się spośród tych trupów. Ale udało się! Wstał, oni go pochwycili i już po minucie leżał, ciężko dysząc na zimnej, mokrej trawie, a nad nim stali pochyleni jego wybawcy. Snipes w kaftanie grabarza i czarnej pelerynie z kapturem nasuniętym na twarz. Widać było tylko wydatny nos, równie wydatną brodę i wymykające się spod kaptura kosmyki siwych włosów.
– Idę teraz do grabarza, żeby powiedzieć, że pogrzebaliśmy nieszczęsnego grzesznika – oznajmił i od razu ruszył w stronę stojącej nieopodal niewielkiej chaty ze ścianami z plecionki.
– Da pan radę wstać? – spytała Lark.
I wtedy Oliver spojrzał na nią i zobaczył, że twarz o delikatnych rysach, obramowana lśniącymi, kruczoczarnymi lokami, wymykającymi się spod skromnego czepka, jest równie urzekająca, jak głos.
– Wielki Boże! Pani, jesteś… aniołem!
Kąciki pełnych, czerwonych ust drgnęły.
– O, nie. To niemożliwe.
– Możliwe. Bo chyba jednak umarłem i jestem w niebie. Pani jesteś aniołem i będziesz mi towarzyszyć przez całą wieczność. Alleluja!
– Nonsens! Proszę podać mi rękę i wstać. Powinien pan jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu.
I rzecz dziwna, bo kiedy tylko dotknął jej dłoni, od razu poczuł nagły przypływ energii. Bez kłopotu poderwał się z ziemi i wtedy stało się już oczywiste, że Lark o głosie skowronka wzrostem nie grzeszy. Żeby na nią spojrzeć, musiał po prostu patrzeć w dół. I patrzył. I znów coś dziwnego, bo jednocześnie miał wrażenie, że ta całkowicie obca mu osoba jest mu bliska. Jakby łączyła ich jakaś więź. Czy ona czuła coś podobnego? Bo musiała coś poczuć, skoro oczy ma tak szeroko otwarte, jakby była czymś zaskoczona.
– W bezpiecznym miejscu?
– Tak. Na pewno bezpiecznym. Zostanie pan tam, dopóki pańska szyja nie będzie już w porządku.
– Tak. To zrozumiałe. I mam jeszcze jedno pytanie. Do pani.
– Tak, słucham pana.
Dziwne, że właśnie teraz do głowy przyszło mu coś takiego. Głupota? Na pewno. I zuchwałość niebywała. Ale korciło, a więc może sobie pofolgować. Przedtem oczywiście należy się uśmiechnąć. Postarać się, by rzeczywiście był to ten uśmiech, o którym niejedna dama mówiła, że przyćmiewa blask gwiazd.
Uśmiechnął się, ale niestety Lark chyba nie była tym uśmiechem urzeczona. Przechyliła tylko głowę nieco na bok i powtórzyła:
– Słucham pana.
– Tak, już mówię. A ośmielam się zapytać, piękna pani, czy nie zechciałabyś zostać matką mego dziecka.ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Spencerze! Nigdy byś nie odgadł, o co on mnie spytał! Jak on śmiał!
Lark, bardzo teraz wzburzona, nerwowym krokiem przemierzała wielką sypialnię w Blackrose Priory. Sypialnię Spencera Merrifielda, hrabiego Hardstaffa, rozpartego na poduszkach na wielkim łożu z baldachimem.
– Mówisz o de Laceyu? A cóż takiego ci powiedział?
– De Lacey? – Lark, wyraźnie zdezorientowana, przysiadła na stołku przy łóżku, obciągając ciepłą spódnicę z kaszmiru. – Byłam pewna, że nazywa się Oliver Lackey.
– To tylko jedno z nazwisk, jakimi się posługuje, kiedy chce sobie ubarwić życie. Dla głupiej zabawy, bo tak naprawdę to lord Oliver de Lacey, baron Wimberleigh, spadkobierca hrabiego Lynleya.
– Czyli to arystokrata?!
Ten bosy mężczyzna w poplamionej koszuli, barchanowym serdaku i podartych spodniach? Przecież wyglądał jak zwyczajny łachmaniarz. Ale kiedy się uśmiechnął…
Chyba zadrżała, bo Spencer spojrzał na nią bacznie. Chociaż może nie ma się czym przejmować. On przecież na nią inaczej nie patrzy. Zawsze tak wnikliwie.
– Tak, ale posługuje się innym nazwiskiem. Zapewne dlatego, by oszczędzić wstydu swojej rodzinie. A teraz zdradź mi, Lark, cóż takiego ci powiedział.
Co powiedział? A to, że chciałby mieć z nią dziecko!
Lark czuła, że jej policzki już płoną. Jak on śmiał spytać właśnie o to ją, kobietę, której dusza wypełniona jest modlitwą! Która jego pytaniem była tak zaskoczona i upokorzona, że bąknęła jedynie, by schował się w powozie i tam czekał na doktora Snipesa. A potem natychmiast odsunęła się od niego.
A teraz, kiedy Spencer nadal patrzył na nią tak badawczo, absolutnie nie była w stanie powiedzieć mu prawdy.
– Ach! Nie pamiętam już, co dokładnie powiedział, ale zachował się po grubiańsku.
– W końcu otarł się o śmierć. Miał prawo nie być w najlepszym nastroju.
Dziwne, że Spencer, zwykle surowo osądzający ludzi, teraz raptem jest taki tolerancyjny.
– Mógłby jednak zadbać o maniery – bąknęła, pragnąc z całego serca, by te rumieńce wreszcie znikły z jej policzków. – A czy możesz mi powiedzieć, Spencerze, dlaczego ci zależało, by uwolnić właśnie Olivera de Laceya?
– A… Coś tam sobie umyśliłem. Tym bardziej, że lata lecą, a ja coraz bardziej nie domagam.
– W takim razie trzeba poszukać jakiegoś innego medyka…
– Co będzie, to będzie, Lark. Nie boję się śmierci. Przyjdzie do każdego. Jednak zanim przyjdzie po mnie, chcę zadbać o twoją przyszłość. Przecież kiedy odejdę, zostaniesz sama, a masz zaledwie dziewiętnaście wiosen. Dwór w Evensong należy już do ciebie, ale ja chcę zostawić ci wszystko, co posiadam. Żebyś nie musiała się o nic martwić. I tu jest pewien szkopuł…
– Chodzi o Wyntera?
– Tak. O mego syna.
Spencer powiedział to niemal z odrazą. Wynter Merriefield był jego synem z pierwszego małżeństwa z Eleną de Dura.. Doña Elena niestety miała swego angielskiego męża za nic i romansowała z wieloma młodszymi od niego mężczyznami. W rezultacie ona i Spencer byli sobie zupełnie obcy. Małżeństwo się rozpadło, ale nie było to małżeństwo bezdzietne. Doña Elena, porzucając przed ćwierćwieczem Spencera, zataiła przed nim, że jest przy nadziei. Pojechała do Szkocji, tam urodziła syna i od samego początku karmiła go nienawiścią do ojca, jednocześnie wpajając mu miłość do królowej Marii.
Jakieś dwa i pół roku temu Wynter zaczął pojawiać się w Blackrose Priory. Jak sęp czyhający na swoją ofiarę, czyli na śmierć coraz bardziej podupadającego na zdrowiu ojca. Lark prawie codziennie widywała go przez okno swego pokoju. Był wysoki, smukły i bardzo urodziwy, jak młody bóg. Galopował na karym koniu po podmokłych łąkach nad rzeką albo jeździł po zboczach wzgórz, gdzie koń mógł poszczypać sobie bujną trawę.
– Zgodnie z prawem moje dobra dziedziczy Wynter, jako jedyny potomek płci męskiej – mówił dalej Spencer. – Kiedy rozstałem się z moją pierwszą żoną i wystąpiłem o anulowanie małżeństwa, nie miałem pojęcia o jego istnieniu. Ale dowiedziałem się niebawem i uznałem go za swoje dziecko. Bo i dlaczego miałbym tego nie zrobić? Przecież to nie jego wina, że urodziła go kobieta, która nauczyła go nienawiści.
– Przepraszam, że mówię o nim nieprzyjaznym tonem – bąknęła Lark. – Przecież to oczywiste, że jest twoim jedynym spadkobiercą.
Wynter Merrifield, z którym jednak coś ją łączyło. Tamte wspólne chwile, o których tak bardzo chciała zapomnieć…
– Wynter, bardzo oddany królowej Marii i zagorzały katolik, chce, by w Blackrose Priory znów był dom zakonny. Co nie może się stać. Mnisi, którzy mieszkali tu przed kasatą zakonu, byli rozpustni. A ja starałem się bardzo, by to miejsce stało się tym, czym jest teraz, i chcę mieć pewność, że nic się nie zmieni. Martwię się też, jak to będzie z tobą, Lark.
– Niepotrzebnie, Spencerze. Doktor Snipes i jego żona na pewno się mną zaopiekują. Poza tym wiem już sporo i mogłabym być doktorowi pomocna.
Spencer pokiwał głową.
– Ale ja i tak zamierzam wydziedziczyć Wyntera. Decyzję już podjąłem.
– Dlaczego? Przecież to twój syn…
– Któremu nie mogę zaufać. Przecież trudno, żebym nie widział, jak bardzo jest mi nieprzychylny. Dlatego chcę go pozbawić prawa do spadku. I tu będę potrzebował twojej pomocy, Lark. Jestem przykuty do łóżka, a więc chciałem cię prosić, byś znalazła mi dobrego jurystę. Kogoś godnego zaufania i biegłego w swoim fachu. Kto potrafi być dyskretny i, co ważne, pozbawiony jest skrupułów.
– Kogoś bez skrupułów? Dziwne. Takich ludzi przecież nie darzysz estymą.
– Trudno. Tak musi być…
Spencer urwał, bo zaczął kasłać. Okropnie, więc Lark szybko poklepała go po plecach i przemówiła bardzo łagodnym teraz głosem:
– Naturalnie, znajdę ci najchytrzejszego spośród londyńskich jurystów. Oczywiście takiego, który będzie pozbawiony wszelkich skrupułów. Na pewno!
Lark, podchodząc do naprawdę okazałego domu z muru pruskiego, trudno było uwierzyć, że Oliver de Lacey mieszka właśnie tutaj. W tym domu i w tym miejscu nad Tamizą, gdzie było mnóstwo rezydencji londyńskich notabli i wspaniałe tarasowe ogrody ciągnęły się aż do nabrzeża. Ale skoro ponoć tu mieszkają de Laceyowie, trzeba zastukać do tych drzwi. Zastukała i po chwili w progu pojawiła się bardzo już posunięta w latach, pulchna kobieta oparta na lasce.
– Dzień dobry. Czy zastałam lorda Olivera de Laceya?
– Kogo?! Kogo?! – spytała starsza pani, przykładając do ucha trąbkę.
– Olivera de Laceya!
– A co tak krzyczy! Przecież nie jestem jeszcze głucha jak pień. Nie, nie ma go jeszcze. Niech panna wejdzie do środka i powie mi, co ją tu przywiodło.
Lark przekroczyła próg i stanęła jak wryta. Nic dziwnego, skoro miała wrażenie, jakby raptem znalazła się w środku jakiegoś zegara monstrualnej wielkości. Bo wszędzie, na kominku i przed schodami, i wzdłuż ścian widniały gigantyczne koła zębate, połączone drutem i łańcuchami.
Czyżby to była sala tortur? Może ci de Laceyowie są katolikami, którzy…
– Wystraszyła się pani? – spytała Nance, wskazując laską na złowrogie zębatki. – To wszystko może i wygląda groźnie, ale na pewno nikomu krzywda się nie dzieje. To wynalazki ojca sir Olivera. Niech pani popatrzy!
Nance nachyliła się i zaczęła kręcić jakąś korbą koło podestu schodów. I po chwili podest, na którym stało krzesło, raptem zazgrzytał i zaczął się podnosić. Jak nietrudno się domyślić, skonstruowano ten mechanizm, by stara gospodyni nie musiała wchodzić po schodach! A potem kolejne cuda. To, co wisiało pod sufitem, ni stąd, ni zowąd rozbłysło wielkim światłem. Był też zegar zasilany żarem z kominka czy miechy napędzane kołami pasowymi.
Wszystko to Nance Harbutt prezentowała z wielką dumą, podkreślając, że tego rodzaju udogodnienia można znaleźć w całym domu i są to wynalazki Stephena de Laceya, hrabiego Lynleya.
– Proszę, niech pani usiądzie – powiedziała, wskazując dość dziwny mebel. Niby zwyczajna sofa, ale na płozach, jak sanki. Lark usiadła i przedziwny mebel zakołysał się, nie za mocno, jakby popchnął go łagodny wietrzyk. Nance rozsiadła się obok, wygładzając fałdy wyjątkowo obszernej spódnicy.
– Milord wymyślił tę kanapę, kiedy ożenił się po raz drugi i na świat zaczęło przychodzić jego potomstwo. Bardzo lubił siadać tutaj z żoną i kołysać maleństwa.
Co za miły obrazek. Ojciec i matka siedzą tu razem, ojciec tuli do piersi maleńkie dziecko… Nie, czegoś takiego Lark nigdy w życiu nie widziała. Tak samo jak aż tak wielkiego psa jak ten, który leżał przed kominkiem. Podobny był do greyhounda, ale sierść miał dłuższą. Łapy chyba też.
– To borzoj, chart rosyjski – powiedziała Nance. – Lord Stephen je hodował i najładniejszy szczeniak z każdego miotu miał zawsze na imię Pawlo.
Lark słuchała jej pilnie, bo zauważyła już, że ta zapewne najstarsza osoba w domu lubi dużo mówić, natomiast nie lubi, kiedy jej się przerywa. Teraz paplała bez przerwy, a Oliver nadal się nie pojawiał. A czas mijał i w końcu, kiedy Nance na moment zamilkła, by nabrać powietrza, Lark spytała szybko:
– Bardzo chciałabym się z zobaczyć z lordem Oliverem. Nie wie pani, gdzie może teraz być?
– Niestety nie. O tej porze często nie ma go w domu. Załatwia pilne sprawy. Z tym że zdarza mu się zajrzeć do którejś z tawern nad Tamizą.
Tawerny nad Tamizą? O, to już coś. Trzeba tam zajrzeć, a mogła to zrobić, skoro do Londynu nie przyjechała sama. Lark towarzyszył jeden ze służących, Randall, który teraz czekał w kuchni, niewątpliwie racząc się piwem albo cydrem. I to mógł być kłopot, bo pewnie wypił już za dużo i trudno mu będzie utrzymać się na nogach. Tym niemniej podjęła już decyzję. Z Randallem czy bez, ona i tak spenetruje te tawerny.
Oliver de Lacey, usadowiony przy stole do gry w jednej z tawern na południowym brzegu Tamizy – tawerny okrytej naprawdę złą sławą – poderwał głowę, bo kątem zauważył w drzwiach kogoś, kto w tawernach raczej nie bywa. Drobną, otuloną w czarny płaszcz kobietę, chyba bardzo speszoną.
– Och – jęknęła usadowiona na kolanach Olivera Clarice, też spoglądając na drzwi. – Czyżby purytanie znowu zaczęli nas nękać?
– Nie przejmuj się nią – mruknął Oliver, wtulając twarz w ciepłą szyję Clarice, pachnącą jak cała Clarice, czyli bardzo zmysłowo. – To niewątpliwie jakaś stara, pomarszczona zołza, która nie może znieść widoku ludzi cieszących się życiem. Prawda, Kit?
Kit, czyli Christopher Youngblood, usadowiony po drugiej stronie stołu, uśmiechnął się szeroko.
– Szczerze mówiąc, to ty, drogi przyjacielu, trochę za bardzo się tym życiem cieszysz. A od przybytku głowa jednak potrafi zaboleć!
Oliver naturalnie zrobił odpowiednio zdegustowaną minę, po czym rzucił półgębkiem do Clarice:
– Kit jest zadurzony w mojej przyrodniej siostrze, Belindzie, to dla niej chroni swoją cnotę.
– Ach! Jaka szkoda! – wykrzyknęła Clarice, potrząsając głową obsypaną złocistymi lokami. – Wielka szkoda!
Druga nierządnica, Rosie, nachyliła się do Kita i pociągnęła za wykrochmaloną kryzę, zmuszając, by spojrzał na nią.
– A więc dobrze, niech dama jego serca dostanie go nietkniętego! – wygłosiła. – Ale potem może już nie będzie tak nieczuły na wdzięki innych kobiet.
Pocałowała go w usta, prawie siarczyście. Kit zrobił się czerwony jak piwonia, Oliver roześmiał się i zawołał, by podano piwo, po czym przywołał dwóch stałych kompanów do gry, Samuela Hollinsa i Egmonta Carpera. Zaproponował, by pograli w tę grę, podczas której nie wolno odezwać się ani słowem. Był w znakomitym nastroju, wręcz szampańskim, a to z powodu niemałej ilości wypitego piwa, także dzięki tej ponętnej istocie płci żeńskiej usadowionej na jego kolanach.
Zagrali. Wygrał, i to jak! Po prostu powalił ich na kolana, choć zagrał po raz pierwszy po tym nieszczęsnym wydarzeniu. Stanowczo wolał nie nazywać tego po imieniu. Zamiast stracić życie na szubienicy, spadł jak kot na cztery łapy i z tego powodu był tak szczęśliwy, że wcale nie wnikał, jak to się mogło stać. Przecież pozostał wśród żywych tylko dlatego, że dwoje całkiem mu obcych ludzi, ryzykując tak wiele, pospieszyło mu z pomocą. Przekupili kata, wyciągnęli niedoszłego wisielca z tego koszmarnego grobu dla biedaków, a potem zaprowadzili do niewielkiego domu niedaleko kościoła św. Idziego, gdzie czekała na niego balia z ciepłą wodą, brzytwa i czyste ubranie. Wykąpał się, zgolił brodę, włożył czyste ubranie i wrócił do domu. Spał chyba przez całą dobę. Potem ubrał się elegancko, skatowaną szyję okrywając szczelnie wykrochmaloną kryza i ruszył do tawerny.
Uratowany. Nadal wśród żywych, bo tego życzył sobie niejaki Spencer. Dlaczego? Nie wiadomo. Oliver przecież słyszał, jak doktor Snipes i pani Lark zastanawiali się, co skłoniło Spencera, by uratować właśnie Olivera de Laceya. Człowieka chorego na nieuleczalną dusznicę, która go i tak niebawem zabije.
– Ollie? – Clarice czubkiem języka połaskotała go w ucho. Rozkosznie. – Teraz twoja kolej.
Oliver szybko otrząsnął się z tych niewesołych myśli i rzucił. I wyrzucił siódemkę! Clarice zapiszczała z radości, Carper, naturalnie bez odrobiny entuzjazmu, wyłożył tyle pieniędzy, ile się należało, a uszczęśliwiony Oliver wsunął Clarice w dekolt dukata.
I zaraz potem usłyszał, gdzieś tam z boku, bardzo ciche i nieśmiałe:
– Milordzie?
Poderwał głowę i okazało się, że tuż obok stoi ta ubrana na czarno purytanka. Nieznajoma? Nie, bo kiedy zsunęła z głowy czarny kaptur, Oliver natychmiast zerwał się na równe nogi. Clarice oczywiście grzmotnęła na podłogę, ale on tego nie zauważył, wpatrzony w kobietę, którą miał przed sobą.
– To pani?!
– Tak. To ja. – Pani Lark skinęła głową. Blada, drżąca, czyli wyraźnie czymś bardzo zdenerwowana. – Bardzo bym chciała z panem porozmawiać na osobności.
– Ależ oczywiście, z całą przyjemnością – powiedział skwapliwie i podprowadził ją do krzesła, stojącego pod ścianą. – Bardzo proszę, niech pani usiądzie. I proszę wybaczyć, ale porozmawiamy trochę później. Bardzo chciałbym dokończyć tę grę, bo szczęście mi dziś wyjątkowo dopisuje. Może pani tymczasem napije się piwa?
– Nie, nie. Dziękuję.
Mówił, przez cały czas wpatrzony w śliczną twarz Lark i dziwne, bo już czuł, jak bardzo go ciągnie do tej powabnej istoty. Najchętniej to już by całował te pięknie wykrojone usta, już tulił do siebie to smukłe ciało.
Cóż… Miejmy nadzieję, że co się odwlecze…
Potrząsnął głową, przywołując się do porządku.
– To na pewno nie potrwa długo – zapewnił. Skłonił się i wrócił do stolika do gry.
Lark siedziała na krześle, czując się coraz bardziej niezręcznie. Bo i co jej strzeliło do głowy, żeby przychodzić tu sama! Randall, owszem, zdążył wypić niemało i sen go zmorzył, tym niemniej należało nim potrząsnąć i absolutnie nakazać, by szedł razem z nią. Ale ona, wielka bohaterka, wyruszyła w drogę sama. Zapłaciła przewoźnikowi, który przewiózł ją przez Tamizę, a potem, jak jakiś złodziejaszek, przemykała bocznymi uliczkami, gdzie pełno było włóczęgów i różnych rzezimieszków. Na szczęście natrafiła na lorda Olivera już w pierwszej tawernie. To, co zobaczyła, wcale jej się nie spodobało. Spencer uważał, że lord Oliver to człowiek honoru, a przecież wszystko, co ona teraz miała przed oczami, świadczy niezbicie o czymś innym. Dla lorda Olivera honor wcale nie jest najważniejszy, raczej hazard, piwo i kobiece wdzięki pod gorsetem tej Clarice. Nie mogła też nie słyszeć, o czym tam pogadują ci gracze. Same sprośności i to naprawdę było już nie do wytrzymania. Trudno. Trzeba być konsekwentną, cierpliwie czekać. Popatrując na ludzi, którzy już teraz, przed południem, opijają się piwem i winem, jakby to był późny wieczór, a oni byli na weselu.
Oczywiście przede wszystkim popatrywała na Olivera de Laceya, który w niczym nie przypominał tamtego nieszczęśnika sprzed dwóch dni. Teraz wyglądał jak prawdziwy książę. Miał przepiękne, jasnozłociste włosy, regularne rysy twarzy, oczy błękitne jak jajko rudzika. Ubrany był w granatowy aksamitny dublet z rękawami ozdobionymi złocistym sznurem. Pełen wigoru, tryskający humorem. Co chwilę wybuchał śmiechem, a śmiał się tak serdecznie, że w rezultacie Lark wcale nie dziwiła się tej Clarice, że tak się do niego tuli. Bo ten mężczyzna był nadzwyczaj pociągający.
Po jakimś wstał i podszedł do niej, naturalnie szeroko uśmiechnięty.
– Nie ma pani ochoty przyłączyć się do nas?
– Na pewno nie.
Wtedy westchnął. Tak demonstracyjnie.
– Jakoś trudno mi pogodzić się z faktem, że siedzi pani tu sama jak palec – powiedział i odwróciwszy się do kompanii przy stoliku do gry, zawołał: – Moi drodzy! Wybaczcie, ale już nie gram. Teraz służę swoją skromną osobą pani Lark.
Ale podszedł jeszcze do nich i zrobił coś niebywałego. Przykląkł przed Clarice, spoglądając na nią tak, jakby była królową Marią. Ucałował jej dłoń i nadal trzymając za rękę, powiedział teatralnie:
– Żegnaj, moja piękna.
Jak rycerz, żegnający damę swego serca. Lark patrzyła na niego wręcz zauroczona. Oczywiście wiadomo było, że to żaden rycerz, żadna dama, tylko hulaka i sprzedajna dziewka, ale Oliver potrafił zrobić to tak, że wyglądało bardzo romantycznie. Jakby rzeczywiście tę kobietę uwielbiał…
Niestety zaraz potem uszczypnął Clarice w pośladek. Ona, naturalnie zachwycona, wybuchnęła śmiechem. A on wstał i włożył niebieski aksamitny kapelusz, ozdobiony piórami sięgającymi prawie sufitu.
– Kit? Odezwę się do ciebie niebawem.
Mężczyzna o imieniu Kit żartobliwie zasalutował, a Oliver podszedł z powrotem do Lark, chwycił ją za rękę i bezceremonialnie pociągnął za sobą. Wyszli z tawerny, a on nadal trzymał ją za tę rękę, co dla niej było jednak kłopotliwe.
– Może by milord puścił już moją rękę?
– Dziwne. Nie zawahała się pani podać mi ręki, gdy leżałem w grobie, wśród trupów, a teraz ta moja ręka jest pani bardzo niemiła. Dlaczego?
– Po prostu nie musi mnie pan prowadzić. Dam radę iść sama…
I zamilkła, wpatrując się w niego, bo przecież wyglądał teraz zachwycająco. Przechylił głowę na bok i pióra przy jego kapeluszu zrobiły to samo. Też przekrzywiły się na bok, nieco opadły, i z tymi piórami prawie przy policzku wyglądał w istocie zachwycająco. Chyba jak Adonis, ulubieniec Afrodyty. Lark, oczarowana tym cudnym widokiem, milczała przez chwilę, wlepiając w niego oczy, po czym zła na siebie za tę chwilę słabości, odezwała się prawie opryskliwie:
– Nie życzę sobie, byś pan mnie dotykał!
– Czyżby?
I znowu jej dotknął. Zuchwały i uparty jak każda istota płci męskiej! Z tym że teraz musnął jej policzek, tak powolutku, bardzo delikatnie i ten dotyk sprawił jej przyjemność. Po prostu przyciągał jak magnes. Teraz najgorętszym jej pragnieniem było przytulić się policzkiem do jego ciepłej dłoni, spojrzeć mu prosto w oczy i wyszeptać coś, czego nigdy nikomu nie odważyłaby się powiedzieć…
– Dobrze. Będę o tym pamiętał – zapewnił Oliver. – Ta dama nie lubi być dotykana.
– Nie lubię. Tak samo jak nie lubię chodzić po nieznanym mi zaułku razem z mężczyzną, którego też właściwie nie znam. Ale wyboru nie mam, bo, jak powiedziałam, chciałam porozmawiać z panem na osobności. Chodźmy.
Pierwszy ruszył przed siebie wąską uliczką. Lark za nim. Przeszli kawałek i nagle w górze coś zaskrzypiało. Oliver natychmiast odwrócił się, podskoczył do niej, złapał za ramiona i zaraz potem znalazła się tuż pod ścianą. Po prostu przyparta do muru.
– Proszę mnie puścić! Pan zachowujesz się nadzwyczaj swobodnie – zajęczała i zaraz potem z góry sfrunęła cała kaskada pomyj, opadając na ziemię dokładnie w tym miejscu, w którym oni byli przed sekundą.
– Czyli możemy iść dalej – oznajmił Oliver, ruszając przed siebie.
– Ale dokąd idziemy? Dokąd? – dopytywała się Lark, karnie podążając za nim.
– Nie powiem, bo to ma być niespodzianka.
– Ale ja nie chcę żadnych niespodzianek. Chcę tylko z panem porozmawiać.
– I porozmawiamy. Kiedy przyjdzie na to czas.
– Chcę już teraz! A pan droczy się ze mną!
– Cierpliwości, droga pani!
Teraz mijali budy, gdzie trzymano psy do walki z bykami. Niebawem widowisko miało się zacząć, bo ludzie już się gromadzili, przede wszystkim sprzedajne dziewki, każda z twarzą ukrytą pod maską. Po chwili doszli nad Tamizę. Szerokiej, brunatnej, po której pływało mnóstwo łodzi różnego rodzaju i niewielkich barek. Po stronie wschodniej widać było w oddali maszty wielkich okrętów wojennych i statków kupieckich, a po stronie przeciwnej imponującą sylwetę Mostu Londyńskiego. Z tej odległości Lark nie mogła dojrzeć strażnicy na południowym końcu mostu, zwykle zdobionej głowami zdrajców wywieszonymi na pikach. Jednak widziała krążące tam drapieżne kanie i to wystarczyło, by zadrżała.
Kiedy stanęli na brzegu, Oliver podniósł rękę i po krótkiej chwili już podpłynęła niewielka barka z wygodnym siedziskiem pod baldachimem.
– Zapraszam panią! – powiedział, kłaniając się nisko, ale ona przez chwilę nie ruszała się z miejsca. Bo może jednak niedobrze, że nie ma przy sobie Randalla. Przecież nie wiadomo, dokąd ten wesoły lord ją poprowadzi. Po chwili zeszła po kamiennych schodkach, a kiedy sternik wyciągnął rękę, by pomóc jej przy wchodzeniu na barkę, Oliver krzyknął donośnie.
– Bodkin, nie! Dama bardzo nie lubi, by ktoś jej dotykał!
Bodkin wzruszył ramionami, ale rękę naturalnie cofnął. Lark ostrożnie postawiła jedną nogą na barce i w tym momencie, kiedy druga noga była jeszcze na mokrym, śliskim kamiennym stopniu, barka nagle przechyliła się. Lark zachwiała się i, owszem, znalazła się na tym wyściełanym siedzisku, ale na pewno nie zrobiła tego wdzięcznie. Po prostu o to siedzisko grzmotnęła, co wcale nie było miłe. Jej duma ucierpiała, a więc spojrzenie, jakim teraz obdarzyła Olivera, było bardzo nieprzychylne, czym on się zupełnie nie przejął. Uśmiechnął się wręcz promiennie i rozsiadł się tuż obok niej.
Wtedy stwierdziła chłodno:
– Mam nadzieję, że rzeczywiście dotrzemy do jakiegoś miejsca, gdzie będziemy mogli porozmawiać na osobności.
A on, nadal rozpromieniony, szturchnął żartobliwie wioślarza, który siedział tuż przed nim.
– Słyszałeś, Leonardo? Dama wyraźnie ma ochotę na schadzkę!
– Przecież nie o to chodzi! – zaprotestowała.
– Wiem, ja tylko żartowałem. Płyniemy tam, gdzie rzeczywiście będzie można spokojnie porozmawiać na osobności.
– Ale dlaczego trwa to tak długo? Nie możemy tego zrobić już teraz?
– Nie. Bo to ma być niespodzianka i dlatego proszę o cierpliwość. – I teraz Oliver spojrzał na sternika. – Bodkin! Mamy odpływ. Myślę, że można spokojnie przepłynąć pod mostem.
Sternik nie był jednak co do tego przekonany.
– Mamy płynąć w górę rzeki? Pod prąd? Przemokniemy do suchej nitki!
– Nie szkodzi! Będzie dobra zabawa. Ruszamy!
Lark miała nadzieję, że załoga nie posłucha, ale myliła się. Trzech wioślarzy natychmiast chwyciło za wiosła i barka wypłynęła na środek Tamiy. I, rzecz dziwna, Lark raptem poczuła się wspaniale. Choć lord Oliver de Lacey momentami naprawdę ją irytował tymi wybuchami radości, choć woda pod arkadami mostu była wzburzona, a ona wiedziała przecież, że niejeden śmiałek przepływając pod tym mostem, stracił życie. Jednak jej i tak ta przejażdżka elegancką łodzią bardzo się podobała. Nawet wtedy, gdy zbliżali się już do rozszalałej wody pod mostem i dziób łodzi uniósł się, a zaraz potem cała łódź. Wcale się nie bała. Przeciwnie, była zachwycona, że przeżywa tak wspaniałą przygodę.
Mimo to nie powinna zapominać, że jest tu w konkretnej sprawie.
– Bardzo chciałabym, żeby pan wreszcie mnie wysłuchał.
– Nie, jeszcze nie. Będzie tak, jak powiedziałem. Niespodzianka!
– Ale dlaczego pan tak się uparł z tą niespodzianką?
– Dlaczego? – Oliver zerwał kapelusz z głowy. Przycisnął do serca, a jeden ze złocistych loków opadł na czoło. – Bo ja czegoś bardzo chcę. Naprawdę bardzo, pani Lark. Chciałbym choć raz zobaczyć panią uśmiechniętą.