- W empik go
Niebieska walizka. Pożegnanie z Breslau - ebook
Niebieska walizka. Pożegnanie z Breslau - ebook
Niebieska Walizka, debiutancka powieść Marianne Wheelaghan, opublikowana została pod koniec 2010 roku i natychmiast stała się bestsellerem na brytyjskim rynku wydawniczym. Fabuła opiera się na pamiętnikach jej matki, Antonii, które znalazła przypadkowo po jej śmierci. Opowiada o latach dzieciństwa i młodości matki spędzonych na Śląsku (we Wrocławiu i Wleniu) w okresie rodzenia się, triumfu i ostatecznego upadku ideologii nazistowskiej w Niemczech. Dalsze losy Antonii opisane zostały w powieści The Brown Paper Parcel, Marianne zapowiada kontynuację tej historii, która w finalnej wersji ma być trylogią.
Marianne Wheelaghan pochodzi z Edynburga, jednak opuściła dom rodzinny w wieku siedemnastu lat, by mieszkać w Anglii, Hiszpanii, Niemczech, Papui Nowej Gwinei, Fidżi i Republice Kiribati, zanim w końcu wróciła do Edynburga i osiadła tam na stałe. Pisanie powieści nie zawsze było jej głównym zajęciem, pracowała jako krupierka, pokojowa, kasjerka w pizzerii, była też zatrudniona w firmie sprzedającej suszarki do rąk. Przede wszystkim jednak prowadziła zajęcia teatralne dla młodzieży, jednocześnie ucząc języka angielskiego. Opowiadanie historii pasjonowało ją od zawsze, ale pisaniem na poważnie zajęła się dopiero, gdy postanowiła dokonać radykalnego zwrotu w swojej karierze i ukończyła studia pisarskie na Uniwersytecie w Lancaster. Fascynują ją zwłaszcza związki między tożsamością i miejscem, które analizuje w swoich dziełach. Obecnie prowadzi także warsztaty pisarskie dla początkujących autorów.
Książka ukazała się w ramach CANON SILESIAE - Ślōnske Dzieje (nr 11).
Tłumaczenie z angielskiego: Marcin Melon
Słowo wstępne: dr hab. Wojciech Browarny, profesor UWr
Fragmenty:
30 stycznia 1933
Pani Schwarzkopf nieoczekiwanie odwróciła się i ujęła moją twarz w swoje dłonie. Jej oczy zrobiły się szkliste.
– Co za dzień! – powiedziała drżącym głosem, a z jej oczu popłynęły łzy. – To się dzieje naprawdę! To początek nowej ery dla Niemiec. Nareszcie czas na dobrą zmianę! Koniec z biedą i rozpaczą! Czas na sprawiedliwość dla wszystkich prawdziwych Niemców! Jakich wspaniałych czasów doczekałyśmy, drogie dziecko! Mamy takie szczęście, takie szczęście…
Po czym przykleiła swoje wielkie gumowate wargi do moich ust w ohydnym pocałunku. Fuj! Nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu się ode mnie odklei!
26 marca 1933
Podoba mi się pomysł, by Niemcy miały wielką silną armię, która nas obroni. Papa też się zgadza.
– Przynajmniej będziemy mogli powstać z kolan w rozmowach z naszymi europejskimi sąsiadami – mówi.
Ale Mama ma inne zdanie.
– Nawet mi nie mów o tym całym Hitlerze – mówi. – To przez tego człowieka nasz Hansi trafił do więzienia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65558-44-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– _Richtiś? Niy godej! Za bozna nos robisz?_ (Naprawdę? Nie mów? Wkręcasz nas?) – W ten sposób zazwyczaj reagowali moi śląskojęzyczni znajomi, usłyszawszy historię, która doprowadziła do publikacji niniejszej książki.
Nie dziwię się: to ciąg wypadków, które uznać należy za co najmniej mało prawdopodobne. Zaczęło się od mojego poszukiwania jakiegoś przyjemnego pensjonatu na tygodniowe wakacje w Edynburgu. To, że spośród obfitej oferty (kto nie wierzy, niech sprawdzi online!) trafiłem akurat na _bed_&_breakfast_ prowadzone przez Marianne Wheelaghan, samo w sobie należy uznać za dość szczególny zbieg okoliczności. Równie zastanawiający jest fakt, że zaczęliśmy z sobą korespondować (zwyczajowa korespondencja między gospodarzem a wynajmującym pokój sprowadza się do ustalenia godziny przybycia), w wyniku czego dowiedziałem się o jej wcześniejszych pisarskich dokonaniach. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Marianne jest autorką _Blue Suitcase_, książki opartej na odnalezionych przez nią pamiętnikach jej matki. Zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy Marianne dodała, że pamiętniki opisują okres życia spędzony przez jej matkę w regionie zwanym wówczas Schlesien, a dziś – Śląskiem. Natychmiast zareagowałem:
– _Are you serious? I’m Silesian too! And I also write!_ (Mówisz poważnie? Ja też jestem Ślązakiem! I ja również piszę!).
Zresztą przypadek już wcześniej odegrał swoją rolę. Gdyby Marianne, sprzątając mieszkanie po swojej zmarłej matce, nie zajrzała na szafę, nie odnalazłaby tytułowej niebieskiej walizki i ukrytych w niej zapisków. W ten sposób zaczęła się pośmiertna podróż wspomnień Antonii: z Wrocławia, przez Wleń i Berlin na Wyspy Brytyjskie, zza szafy w edynburskim mieszkaniu, poprzez szkocką drukarnię do rąk brytyjskich czytelników, następnie do mojego laptopa w Bielsku-Białej, potem przez wydawnictwo Silesia Progress z podopolskiego Kotorza do kolejnej drukarni, by wreszcie wylądować w rękach śląskich i polskich odbiorców. W ten sposób koło się domknęło, wspomnienia Antonii wróciły tam, gdzie się narodziły. Zgodnie z życzeniem jej córki Marianne, która, gdy tylko dowiedziała się o naszych planach przetłumaczenia _Blue Suitcase_ na język polski, podchodziła do tej inicjatywy z niesłabnącym entuzjazmem. Życzeniem Wheelaghan zawsze było to, by opowieść jej matki wybrzmiała w jej ojczyźnie. Tylko tyle.
Sporo było o roli przypadków w tej historii, o okolicznościach powrotu wspomnień Antonii. Chcę jednak wierzyć, że nie jest przypadkiem to, że stało się to akurat teraz. Lubię myśleć, że to część jakiegoś większego planu, że ta poruszająca opowieść o destrukcyjnym wpływie ideologii nacjonalizmu na życie jednostek może być opowiedziana właśnie dziś, gdy demony nacjonalizmu i ksenofobii ponownie zagościły na Śląsku i w Polsce.
Marcin Melon – ur. 1979 w Katowicach, nauczyciel języka angielskiego, pisarz, dziennikarz, działacz na rzecz śląskiej tożsamości regionalnej. Autor serii książek pisanych po śląsku _Kōmisorz Hanusik,_ słownika angielsko-śląskiego _Co by pedzioł Szekspir?_ oraz tłumacz opowiadań dra hab. Tomasza Kamuselli _Limits / Styknie._FATA LIBELLI
Hannah Arendt w reportażu _Eichmann w Jerozolimie_ odsłoniła banalność zła. Filozofka podważyła założenie o „potworności” tego hitlerowskiego zbrodniarza, podkreślając jego urzędniczy i mieszczański sposób myślenia, chciwość, kabotynizm i próżność. Jej relacja oburzyła ofiary i opinię publiczną. Nie pasowała do wyobrażeń o wynaturzonych sprawcach ludobójstwa. Nie zapewniała iluzorycznego pocieszenia, że czyny Eichmanna były „nieludzkie”, przeciwnie – autorka tej książki ostrzegała, że trybikami w maszynerii zorganizowanej zbrodni są zwyczajni ludzie.
Kroniki i dzienniki z czasów „brunatnego” Breslau potwierdzają jej diagnozę. Gdy czytamy zapiski Waltera Tauska, Willy’ego Cohna lub Paula Peikerta, dzielimy ich doświadczenie zdziwienia i przerażenia. Na ich oczach krewni, sąsiedzi, koledzy i koleżanki zmieniają się w trybiki totalitarnego systemu III Rzeszy, popierają lub chwalą faszystowski reżim do ostatnich miesięcy jego istnienia. Służą krajowi i pracują. Materialnie lub zawodowo korzystają na eksterminacji ofiar. Tracą empatię. Usprawiedliwiają przemoc i swoją obojętność. Coraz bardziej stają się sprawcami tej wielkiej zbrodni – nawet jeśli nie głosowali na partię Hitlera, nie mieli zamiaru nikogo zabijać, nie pogardzali innymi z powodu ich narodowości, przekonań politycznych czy orientacji seksualnej. Trybikami tego systemu były również dzieci i młodzież.
Henryk Worcell, autor opowiadań o powojennych Sudetach, pisał, że największe przerażenie budzą niemieckie dzieci i młodzież. Behawioralne obserwacje pisarza nie pozostawiały złudzeń. Całe życie młodych ludzi wychowanych lub urodzonych w III Rzeszy upłynęło w cieniu nazistowskiej propagandy i ksenofobii. Hitleryzm stał się ich oczywistym i odruchowym światopoglądem. Tym opowiadaniom brakuje jednak perspektywy wewnętrznej. _Habent sua fata libelli_. Tysiąc pięćset kilometrów stąd powstała powieść dziennikowa, która łączy autentyzm zapisków z brunatnej epoki i oszczędną finezję ich opracowania. _Niebieska walizka_ Marianne Wheelaghan prezentuje doświadczenia nastolatki z Breslau lat 30. i 40. XX wieku. Książka szkockiej autorki, oparta na przypadkowo odnalezionym młodzieńczym dzienniku jej matki, interesująco dopełnia obraz tych czasów nakreślony przez dorosłych.
To, co w _Niebieskiej walizce_ najbardziej przerażające, równocześnie jest najciekawsze. Terror narastający w stolicy Śląska i codzienne życie bohaterki tworzą jej przeciętną biografię. Jej dziecięce przyjaźnie i rozterki przenikają się z uprzedzeniami wobec Żydów i Słowian. Uczucia i więzi rodzinne podminowane są konfliktem faszystów w komunistami, rozgrywającym się także w jej domu. Mieszczański status jej rodziny zderza się z przyziemnymi warunkami egzystencji, na które skazuje breslauerów wojna oraz nieodłączne z nią ubóstwo i strach. Mit niewinności dziecka nie wytrzymuje bliskiego spotkania z obrazami skrwawionego bruku lub popiołu z krematorium, w którym dorośli realizują „higienę ras”. Nic nowego, a jednak w oczach i słowach młodej Toni „banalność zła” nie ma nic wspólnego z retoryczną figurą intelektualnego wywodu ani moralizatorstwem _post factum_, ponieważ jest dotkliwie obecna i namacalna.
Gdy dowiedziałem się o istnieniu tej książki, pomyślałem z nostalgią, że współcześni mieszkańcy Wrocławia dostają ocaloną „walizkę” z pamięcią prawdziwej breslauerki. _Niebieska walizka_ jest opowieścią o osobach, zwyczajach i nazwach, które kształtowały życie miasta w ostatnich dekadach przed 1945 rokiem. Ten bagaż z przeszłością jest jednak znacznie cięższy niż przewiduje literacka konwencja _retro_. Marianne Wheelaghan nie moralizuje, ale też nikogo nie oszczędza. Nie pozwala się łudzić. Koniec niemieckiego Breslau i wypędzenie jego mieszkańców to makabryczny rozdział historii, która zwyczajnie zaczęła się w domach, miejscach pracy, na placach lub ulicach wiele lat wcześniej. Historii tak uniwersalnej, że gdzieś na świecie ciągle się powtarza. Chociaż źródłem tej opowieści jest dziennik nastolatki, _Niebieską walizkę_ warto otworzyć na poważnie.
Wojciech Browarny – ur. 1970, historyk literatury, krytyk literacki, regionalista, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Wrocławskiego. Pracuje w Instytucie Filologii Polskiej UWr. Kieruje Zakładem Historii Literatury Polskiej po 1918 roku i Pracownią Badań Regionalnych. Zajmuje się współczesną polską prozą, kulturą literacką na Śląsku po 1945 roku, antropologicznymi problemami nowoczesności. Autor książek m.in. _Tadeusz Różewicz and Modern Identity in Poland since the Second World War_ (Wrocław 2019) i _Historie odzyskane. Literackie dziedzictwo Wrocławia i Dolnego Śląska_ (Wrocław 2019).
Księgi mają swoje losy (łac.).PROLOG
_W wojnach, bez względu na to, która strona będzie się uważała za zwycięzcę, nie ma wygranych, są tylko przegrani._
Neville Chamberlain, premier Wielkiej Brytanii w latach 1937-1940
Mama zmarła w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Walizkę odkryłam trzy miesiące po jej śmierci. Jej mieszkanie miało zostać sprzedane. Właśnie czekałam na agenta nieruchomości, który miał je obejrzeć. Mieszkanie było puste, jeśli nie liczyć miotełki porzuconej w pustym kredensie, kuchennego krzesła i mahoniowej szafy. Agent się spóźniał, a ja, próbując znaleźć sobie jakieś zajęcie, sięgnęłam po miotełkę, by odkurzyć parapety i listwy przypodłogowe. W ten sposób trafiłam także do sypialni Mamy, tej samej, w której zmarła. Ogromna szafa, jakimś sposobem pozostawiona tam podczas procesu opróżniania lokalu, była jedynym, co mogło jakkolwiek przypominać o niedawnej jeszcze obecności lokatorki. W pomieszczeniu panował chłód. Upewniłam się, że okno jest zamknięte. Na zewnątrz przejechał autobus numer czternaście. „Czternastka” była ulubionym autobusem Mamy. Przystanek znajduje się tuż przed budynkiem, a dojazd do centrum Edynburga zajmował jej nie więcej niż kwadrans.
Rzuciłam okiem na okolicę. Wciąż ani śladu obecności agenta. Odwróciłam się, by zetrzeć kurz na szafie. Wówczas usłyszałam niepokojący dźwięk i główka miotełki zniknęła za zdobioną ramą. Westchnęłam. Podobała mi się ta miotełka, a w domu nie miałam własnej. Przyniosłam krzesło z kuchni, ustawiłam je obok szafy, wspięłam się, wyciągnęłam rękę najdalej jak potrafiłam i rozpoczęłam szukanie miotełki po omacku. Wtedy poczułam twardą powierzchnię walizki. Kilka następnych ruchów wystarczyło, by wydobyć ją zza szafy.
Była pokryta zapiaszczonymi farfoclami i niemalże tak mała, że można było ją wziąć za dziecięcą atrapę. Starłam z niej ten puch i natychmiast przeklęłam swój pomysł – przecież nie miałam niczego, czym mogłabym zmieść te śmieci z podłogi! Walizka wykonana była w staroświeckim stylu, z niebieskich desek, na których roiło się od przeróżnych zadrapań. Trzy pozaginane naklejki podróżne znajdowały się w jej lewym dolnym rogu: pierwsza była żółta i prostokątna z czerwoną obwódką. Jedną część naklejki zajmowała mała żółto-biała flaga, na drugiej można było dostrzec rysunek kościoła. Pomiędzy rysunkami wielkie czerwone litery głosiły „HIRSCHBERG IM RIESENGEBIRGE”. Naklejka nachodziła na inną: spory szary kwadrat wypełniony pomarańczowym kształtem przypominającym okazały budynek. Słowa „PALACE HOTEL” błyszczały w górnej części naklejki, poniżej migotała nazwa „BERLIN”. Ostatnia naklejka, żółty prostokąt z czarną obwódką, prezentowała niebieski pociąg parowy, pod którym wielką niebieską czcionką zapisano nazwę „BRESLAU”. Przypomniały mi się opowieści mojej Mamy o miejscowości Hirschberg, w której uczęszczała do szkoły. Z pewnością nigdy wcześniej nie widziałam walizki, jednak było dla mnie oczywiste, że to własność Mamy. Któregoś dnia, gdy byłam małą dziewczynką, zaciągnęła mnie na jedną z tych wyprzedaży, gdzie znalazła niemal identyczną walizkę i miała nawet zamiar ją kupić. Ku mojemu przerażeniu, zaczęła targować się ze starą handlarką, noszącą kapelusz, choć dzień był ciepły a my byłyśmy we wnętrzu kościoła. W końcu Mama uznała, że cena pięćdziesięciu pensów to jest absurdalnie _teuer_.
W drodze powrotnej wspomniała coś o tym, że spodobały jej się naklejki na walizce. W dawnych czasach to robiło wrażenie, mieć takie naklejki na swoim bagażu. Jednakże, o czym większość podróżnych nie miała pojęcia, sposób umieszczenia naklejki na walizce także miał znaczenie: tak portierzy w różnych hotelach przekazywali sobie wiedzę na temat charakteru gościa, jego gotowości do dawania napiwków, uprzejmości lub jej braku. Nigdy nie spytałam, skąd to wiedziała. Czy zatrzymała się kiedykolwiek jako gość w którymś z tych prestiżowych hoteli? A może pracowała w jednym z nich? Nie miałam żadnej wiedzy na temat tego, jak wyglądało życie mojej Mamy przed jej przybyciem do Szkocji. Nikt nie miał.
Zamek otwierający walizkę był zardzewiały, ale ustąpił bez problemu, wydając przy tym metaliczny odgłos. Podnosząc wieko, poczułam wypełniający pokój zapach smażonych jaj, żonkili i zatęchłych papierosów. Wnętrze walizki było wypełnione sfatygowanymi poszarzałymi notesikami, zapisanymi najdrobniejszymi literami, jakie kiedykolwiek widziałam. Były tam wycięte fragmenty gazet, pocztówki w sepii i dziesiątki listów. Odniosłam wrażenie, że na którejś z kopert dostrzegłam niemieckie litery zapisane patykowatym charakterem pisma mojej Mamy. Podniosłam ją ostrożnie. Znaczek informował, że list wysłano w roku 1966 z Argentyny i zaadresowano do mojej Mamy. Odwróciłam, by dowiedzieć się, że nadawcą była jej siostra Hilde, która mieszkała w Argentynie aż do swojej śmierci. Nigdy nie wyszła za mąż.
Drugi list przykuł moją uwagę. Pożółkły ze starości, miał dwa niebieskie znaczki w narożniku, oba prezentujące samoloty dwupłatowce. Napisy u dołu znaczków mówiły, że pochodzą z Deutsches Reich, zaś górne – że wydała je Feldpost. List został wysłany do Mamy 6 czerwca 1941 roku przez jej brata Huberta. Poniżej jego nazwiska widniały litery FP oraz liczba 45932 – wszystko zapisane patykowatym charakterem pisma używanym przez Mamę.
Zajrzałam do koperty. Wydawała się pusta. Odchyliłam, by sprawdzić. Malutki zaschnięty kwiatek, być może niezapominajka, wypadł z koperty i wylądował na podłodze. Spróbowałam go podnieść, ale natychmiast rozsypał się w moich palcach. Dotykając jego delikatnego połamanego szkieletu wyschniętą skórą moich dłoni, odczułam nagły dyskomfort. Wsypałam pozostały proszek ponownie do koperty, którą umieściłam na swoim miejscu, w walizce, po czym opuściłam jej wieko.
Kolejne miesiące zajęło mi zastanawianie się, czy powinnam przeczytać pamiętnik i listy Mamy; czułam, że dam radę, w końcu studiowałam filologię niemiecką. Martwiło mnie coś innego: czy czytanie jej prywatnych zapisków nie będzie stanowiło swego rodzaju gwałtu na jej prywatności. Mama zawsze była osobą zamkniętą w sobie. Nie, to nie był ten gadatliwy, łatwo nawiązujący znajomości typ matek. Powiedziałam sama sobie, że odkrycie walizki to moja szansa, by poznać ją lepiej. Jeśli trafię na naprawdę osobiste treści, po prostu nie będę ich tłumaczyć. Przeczytanie zawartości walizki zajęło mi kolejne miesiące. Nie trafiłam na nic, co wydałoby mi się zbyt osobiste. Zamiast tego poznałam historię pełnej wigoru osoby, której przytrafiło się coś przerażającego. Dlatego postanowiłam przetłumaczyć jej zapiski w całości i zawrzeć je w tej książce. Mówiąc najprościej: jej historia zasługuje na to, by zostać opowiedzianą.
Tłumaczyłam z taką dokładnością, na jaką było mnie stać. Mimo to, mój dawno nie używany niemiecki mógł sprawić, że przytrafiły mi się błędy, mogłam użyć niewłaściwych słów lub wyrażeń. Dotyczy to zwłaszcza fragmentów początkowych, zanim poczułam prawdziwy charakter tych zapisków. W ich przypadku dopuszczam, że mogłam użyć wyrażeń zbyt dojrzałych, by mogły wyjść z głowy dziecka. Co więcej, wiele notatek i listów zachowało się w stanie dalekim od ideału, niektóre wpisy były wręcz nieczytelne. Czasem musiałam wręcz zgadywać intencje autorki. Niektóre z listów wysyłanych do Mamy podczas oblężenia Breslau zostały opatrzone informacją „zwrot do nadawcy”, co oznaczało, że trafiły do jej rąk dużo później. Dla zachowania klarowności przekazu prezentuję je, mimo wszystko, w kolejności wysyłania, a nie otrzymywania. Zdarzały się wręcz luki w zapiskach, pewne fragmenty zaginęły, inne zapewne nigdy nie zostały napisane. Chcąc zachować ciągłość narracji, posiłkowałam się podręcznikami do historii, usiłując wyobrazić sobie, co mogło się dziać w tych pominiętych okresach. Opis pewnych wydarzeń pochodzi zatem z mojej wyobraźni, co sprawia, że książkę traktować należy nie tyle jako dokument historyczny, lecz bardziej jako autorską interpretację materiału źródłowego.
Obecnie Jelenia Góra
drogo (niem.)12 czerwca 1932
Jestem Antonia Cecylia Naschitzki. Mam prawie dwanaście lat, mieszkam na Kaiser Wilhelm Strasse w Breslau, w Schlesien, w Prusach, w Niemczech, na Ziemi. Moja nauczycielka w szkole, siostra Gertruda, powiedziała, że chciałaby, bym wzięła udział w przyszłorocznym szkolnym konkursie pisarskim imienia Franciszka Salezego, ponieważ, tak to ujęła, dobrze sobie radzę ze słowami. Każdego roku, począwszy od 1923, gdy papież Pius XI ogłosił Franciszka Salezego patronem pisarzy i dziennikarzy z powodu książek, które napisał, moja szkoła organizuje wielki konkurs na napisanie opowiadania. Udział mogą brać tylko dzieci, które ukończyły dwanaście lat. Mam prawie dwanaście, więc w przyszłym roku będę mogła uczestniczyć. Kiedy powiedziałam o tym Mamie, uniosła brwi zdumiona.
– Nawet Maria nie wygrała tego konkursu – powiedziała.
– Siostra Gertruda musi uważać, że mam szanse, inaczej by mi tego nie proponowała – odparłam, próbując się nie obrazić.
– No, może – powiedziała Mama bez przekonania – ale żeby być w czymś naprawdę dobrą, musisz ćwiczyć, dużo ćwiczyć. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widziała cię piszącą cokolwiek.
– Ale siostra Gertruda…
– Może i tak – przerwała mi – ale wolałabym raczej, byś skupiła się na swoich egzaminach na zakończenie semestru, a nie na mrzonkach o tym, co przyniesie następny rok.
Jeśli chodzi o szkołę, nie da się zadowolić Mamy i Papy. Papa był bardzo dobrym uczniem i mógł nawet pójść na uniwersytet, ale Opa kazał mu rzucić naukę i wziąć się za porządną pracę. Mama jest lekarką, co oznacza, że to naprawdę mądra osoba.
Powiedziałam Marii o propozycji siostry Gertrudy i okazała wielkie zainteresowanie: – Cudownie! Może któregoś dnia staniesz się dobra jak Thomas Mann i napiszesz nowych „Buddenbrooków_”_!
Nigdy wcześniej nie słyszałam o żadnych Buddenbrookach. Wyjaśniła mi, że to bardzo słynna powieść o pewnej niemieckiej rodzinie. Wtedy podjęłam decyzję. Ja też napiszę o mojej rodzinie, będę pisała o nich każdego dnia, to będą te moje ćwiczenia, o których mówiła Mama. Do przyszłego roku będę naprawdę dobra, na tyle dobra, by wygrać główną nagrodę, a wtedy Mama i Papa będą musieli być ze mnie dumni. Będzie mi bardzo brakowało Marii, gdy wyjedzie. A stanie się to już wkrótce, już za pół roku, gdy skończy dziewiętnaście lat. Papa wysyła ją do zakonu w Holandii, gdzie będzie uczyła się jak być zakonnicą. Papa mówi, że to najlepsza nauka, jaką można otrzymać. Holandia jest bardzo daleko. Wolałabym, by Maria nie jechała, ale ona twierdzi, że musi, bo bycie zakonnicą to jej „powołanie”.
Hilde też chciałaby zostać zakonnicą, ale Papa twierdzi, że stać go tylko na posłanie jednej córki i wiadomo, że musi to być ta najstarsza. I tak wszyscy wiedzą, że Maria jest o wiele bystrzejsza od Hilde. Papa mówi, że Hilde może pójść do miejscowej szkoły dla sekretarek, oczywiście pod warunkiem, że będzie miała wystarczająco dobre oceny w szkole. Kiedy nie ma rodziców, Hilde mówi, że Maria jest ulubienicą Mamy i że to Mama naciska, by Maria wyjechała do Holandii. Twierdzi, że gdyby to zależało tylko od Papy, na pewno wysłałby ją, Hilde, jego małą świętą Tereskę, bo to ją kocha najbardziej. Oczywiście to bzdura! Hilde nie jest jego ulubienicą, gdyby była, nie nazywałby jej „małą świętą Tereską”. Siostra Getruda twierdzi, że święta Teresa była w gruncie rzeczy bardzo pospolitą świętą, która nawet nie dokonała porządnych cudów: „Ona tylko przypomina nam, że każdy z nas może pomagać w budowie Królestwa Bożego, robiąc zwykłe rzeczy, gdy tylko mamy ku temu okazję”. Jak Papa miałby upodobać sobie kogoś tak pospolitego? Oczywiście nie mówię tego Hilde. Ile razy zaczyna paplać, jak to rzekomo Papa miałby ją sobie upodobać, ją, jego kwiatuszek, jego „małą świętą Tereskę”, przypominam jej, że Papa nazywa Marię swoją „małą świętą Agnieszką”. To z reguły wystarczy, by się zamknęła. Przecież każdy wie, że święta Agnieszka była nie tylko czysta jak śnieg, że nienawidziła grzechu bardziej niż śmierci, ale także, że była tak piękna, iż każdy mężczyzna, który ją ujrzał, pragnął ją poślubić. Hilde nienawidzi mnie, gdy tak mówię, bo nie umie znieść tego, że Maria jest ładniejsza od niej. Bo jest. Ale to wszystko nie ma znaczenia. Ważne, że Papa uznał, że Maria będzie zakonnicą i tylko to się liczy.
15 czerwca 1932
W szkole było okropnie. To wszystko jest strasznie niesprawiedliwe. Nie mam jeszcze nawet dwunastu lat, skąd mam wiedzieć kim jest biskup „sufragan”! Siostra Gertruda powiedziała, że to dlatego, że nie odrobiłam zadania domowego. Bałam się, że oberwę trzcinką. Ale wtedy doznała jakiegoś olśnienia czy czegoś w tym stylu i posłała Annę Dorotheę, tę, która zawsze siedzi z przodu, by przyprowadziła Hilde z klasy starszaków. Pomyślałam, że szczęście mi dopisuje. Ale gdy moją starszą siostrę Hildegarde spytano, czy odrobiłam zadanie domowe, odparła najgłośniej jak się tylko dało: „Nie, Antonia nie odrobiła zadania wczoraj wieczorem!”. Resztę dnia spędziłam, siedząc w kącie odwrócona plecami do reszty klasy – dodatkowo oberwałam jeszcze od tyłu po nogach za kłamanie.
Nienawidzę Hildegarde! Nienawidzę jej! Nienawidzę! Nienawidzę!
18 czerwca 1932
Spacerowałam po Starym Mieście, gdy jakiś łobuz podszedł do mnie i uderzył mnie prosto w twarz. Od razu pobiegłam do domu i powiedziałam o tym Mamie. Ale ona tylko się skrzywiła. – Ile razy mam ci mówić, byś nie wałęsała się po Starym Mieście, co? – powiedziała, powodując, że poczułam się sto razy gorzej.
– Ale… – zaczęłam płaczliwie. – Ja tylko spacerowałam, przecież nie robiłam niczego złego.
– Powiem ci, co o tym myślę – powiedziała Mama. – Powinnaś teraz tam pójść, znaleźć tego nicponia i mu oddać. Nie pozwól, by uszło mu to na sucho. – Po czym odwróciła się i wróciła do czytania gazety. A ja nie mogłam uwierzyć w to, co się właśnie stało. Oczywiście nie wróciłam tam. Po co? By oberwać jeszcze po uszach? Pobiegłam do swojego pokoju i rozpłakałam się. Czasami nienawidzę Mamy. Założę się, że na świecie nie ma drugiej matki, która wolałaby czytać gazetę, niż pomóc swojej córce. Po powrocie z pracy nie robi niczego innego, tylko czyta gazety i mówi o wyborach. To już chyba czwarte w ciągu pięciu miesięcy – blablabla. Już nie wiem, czy mam w ogóle ochotę pisać o mojej rodzinie.
Kaufhaus Barasch,
obecnie Spółdzielczy Dom Handlowy „Feniks”, Rynek 31-32
30 lipca 1932
Dziś są moje urodziny. Skończyłam dwanaście lat. Umyślnie zeszłam na śniadanie spóźniona. Maria, Hilde, Mama i Hubert już jedli. Nikt nic nie powiedział, gdy zeszłam. Usiadłam i rozsmarowałam twaróg na kromce. No, przecież nie mogli zapomnieć o moich urodzinach! Papa już zdążył wyjść. Hansi jeszcze nawet nie wyszedł z łóżka; odkąd, z powodu, jak to mawiała Mama, „cięć”, zlikwidowali jego kierunek na uczelni, Hansi nigdy nie wstaje przed śniadaniem. Papa wściekłby się, gdyby o tym wiedział, ale przecież Hansi to pupilek Mamy – a nie Maria, jak sądzi Hilde – więc wszystko uchodzi mu na sucho.
Pokojówka Erna miała przyjść o ósmej. Nie znoszę jej. Jest głupia, śmierdzi i dziwnie mówi. Mama każe mi być dla niej miłą, bo Erna pochodzi z ubogiej rodziny. Hilde mówi, że mama Erny umarła przy porodzie, a ojca zabili jej w zamieszkach krwawego maja w 1929. Dlatego Erna mieszka ze swoją omą. Nie mam pojęcia, czym były zamieszki krwawego maja, ale to nie zmienia w niczym faktu, że Erna śmierdzi. I wtedy nagle, gdy już myślałam, że wszyscy naprawdę zapomnieli, Mama uśmiechnęła się.
– Wszystkiego najlepszego – powiedziała i wtedy wszyscy zaczęli składać mi życzenia, a Mama wyjęła książkę z wielkiego pojemnika na ogórki, który stoi na żelaznej półce nad piecem. „Emil i Detektywi”. Była błyszcząca i pachniała świeżo skoszoną trawą. Maria dała mi srebrny krzyżyk, który do tej pory trzymała ukryty na kolanach. – A to od Hansiego – dodała, wręczając mi notes. W środku, zaraz na pierwszej stronie, Hansi naszkicował moją podobiznę, siedzącej przy kuchennym stole i piszącej w książce. Mama powiedziała, że jestem na tym obrazku naprawdę podobna do siebie i wszyscy przyznali jej rację, co bardzo mnie ucieszyło, bo dziewczynka była bardzo ładna i wyglądała na bystrą.
Nowa książka do pisania w niej! Nawet Hilde dała mi prezent, mały zielnik, jestem pewna, że wcześniej widziałam go w jej pokoju, ale co mi tam… Od Huberta dostałam lupę, taką samą, jak ta, której używał słynny brytyjski detektyw Sherlock Holmes. Ale czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka: Mama powiedziała, że pójdziemy na obiad na rynek do Kaufhaus Barasch, gdzie dołączą do nas również Papa i Hansi. Wszyscy bardzo się ucieszyli. Kaufhaus Barasch to zdecydowanie najbardziej elegancki i najdroższy sklep w całym Breslau. Gdy powiedziałam o tym mojej przyjaciółce Belen, powiedziała, że Kaufhaus Wertheim jest dużo większy i lepszy od Kaufhaus Barasch, oczywiście tylko zdaniem Belen. Twierdzi, że Kaufhaus Wertheim to jedyny w całym Schlesien sklep ze schodami ruchomymi, ale jakoś w to nie wierzę. Dodała też, że gdyby mogła zjeść gdziekolwiek, to wybrałaby Monopol, bo ma najlepsze jedzenie i to właśnie tam Hitler zatrzymał się podczas swojej kwietniowej wizyty. Po prostu jest zazdrosna. A ja nie mogę się już doczekać.
Kufhaus Wertheim,
obecnie Dom Handlowy „Renoma” przy ulicy Świdnickiej 40
Wieczór, 30 lipca 1932 roku
Najlepszy dzień mojego życia okazał się najgorszym dniem mojego życia. Gdy dotarliśmy do Haus Barasch, Papa już tam był, pomimo upału ubrany w swój najbardziej elegancki pasiasty garnitur i brązowy filcowy kapelusz (Hubert mówi, że na takie kapelusze mówi się „homburskie”). Gdy tylko zobaczył nas wchodzących do restauracji, wymownie podniósł rękę i spojrzał na zegarek, dając nam do zrozumienia, że jesteśmy spóźnieni. Papa uwielbia swój wojskowy zegarek Cyma. Wciąż się nim popisuje. Papa dostał go od swojego ojca za zasługi podczas Wielkiej Wojny. To jedyna rzecz, która została Papie po Opie Naschitzkim, ponieważ pod koniec Wielkiej Wojny Opa Naschitzki stracił wszystko i popełnił samobójstwo, a przynajmniej tak twierdzi Hubert. Podobno to wielka tajemnica, ale jeśli wie o tym Hubert, to na pewno wszyscy inni też o tym wiedzą.
Hubert twierdzi, że zegarek jest bardzo drogi. Jest o wiele większy i solidniejszy, niż malutki zegarek na ręce Mamy. Ma masywny brązowy skórzany pasek i efektowną tarczę z białej porcelanowej emalii, którą ochrania solidna srebrna przykrywka z małymi dziurkami wskazującymi, gdzie umieszczono cyferki. Jest jeszcze jeden otwór, w samym środku, przez który widać wskazówki w miejscu, gdzie się spotykają. Papa mówi, że bez tak precyzyjnego czasomierza nie zdołałby zdążyć na czas na wszystkie bitwy. Dla Papy punktualność jest najważniejsza.
A więc Papa spojrzał na swój zegarek z grymasem, sugerującym nasze spóźnienie, ale przecież nie byliśmy spóźnieni, ponieważ zegar na ratuszu po drugiej stronie Rynku wskazywał za trzy minuty pierwszą. – Hans Joachim? – kiedy Papa jest na kogoś zły, zawsze zwraca się do niego pełnym imieniem. Wtedy ja zawsze jestem Antonią, a nie Toni, Hilde jest Hildegarde, a Maria – Evą Marią. Hubert to oczywiście po prostu Hubert. Mama uśmiechnęła się i wyjaśniła, że Hansi zaraz do nas dołączy, po czym oboje zaczęli natychmiast rozmawiać o wyborach, znowu! Nie złożył mi nawet życzeń, co było bardzo nieuprzejme. Czekaliśmy na Hansiego przy wielkim wystawowym oknie Haus Barasch, mijani przez ludzi w jasnych letnich strojach, roześmianych i żartujących. Miałam wrażenie, że cały świat świętuje moje urodziny.
Ni stąd, ni zowąd, pojawił się rowerzysta i przemknął tuż obok nas. Niewiele brakowało, by przewrócił Mamę. – Ej! – krzyknął za nim Papa, ale rowerzysta nawet się nie odwrócił. Wręcz przeciwnie, przeciął plac, niemal zderzając się z parą koni powoli ciągnących wóz ze sianem. Konie zarżały i stanęły dęba. Słodko pachnące siano zadrżało niebezpiecznie na wozie. Jadący za nim duży czarny samochód musiał gwałtownie hamować, kierowca zatrąbił wściekle, oburzony zachowaniem woźnicy, który z kolei wrzasnął na rowerzystę, ten jednak tylko uśmiechnął się drwiąco i zniknął nam z oczu. Co za szaleństwo!
Gdzieś daleko od nas rozległ się dźwięk młota uderzającego o metal. Nagle ustały pogawędki gości okolicznych kafejek. Ze świstem pojawił się tramwaj i chmura wyborczych ulotek wzniosła się z chodnika w powietrze. Hubert złapał jedną w locie i wepchnął do kieszeni. Hilde ujrzała to i skrzywiła się. Krzywienie się to jedyne, co sprawia jej radość. Z kolei Maria, zawsze uśmiechnięta, jest jej dokładnym przeciwieństwem. Akurat wtedy uśmiechała się do dwóch Brunatnych Koszul stojących obok słupa ogłoszeniowego.
– Lepiej, żeby Papa nie zobaczył, że się na nich gapisz. – Hilde zacmokała prowokacyjnie.
Maria roześmiała się.
– Nie gapię się! Pozdrowiłam tylko Georga. To kolega Hansiego ze szkoły.
Usłyszawszy imię Hansiego, Papa odwrócił się, akurat w odpowiednim momencie, by dostrzec dwie kolejne Brunatne Koszule nadchodzące od strony kościoła Marii Magdaleny. Wszyscy czterej „zahajlowali” sobie nawzajem, co w zupełności wystarczyło do rozjuszenia Papy.
– Widzieliście jak te błazny salutują?! – spytał.
– Czy naprawdę nie ma już żadnych normalnych zajęć dla tych biednych chłopców, którzy muszą iść do SA, by zarobić trochę grosza? – dodała Mama.
– A czy SA nie jest czasem zakazane? – spytała Hilde.
– Jeśli koniecznie chcą nosić mundur, niech zaciągną się do wojska – mruknął Papa. – Zaraz wezwę policję!
– Papo, przecież nie robią niczego złego. – Maria, śmiejąc się, ujęła go za rękę.
– Nic złego? – Papa poczerwieniał na twarzy. – Leniwe nicponie, którym nie chce się poszukać normalnej pracy! Prywatna armia domorosłego malarza i dekoratora! To przez nich te wszystkie zamieszki na ulicach!
– Gdy patrzę na tych ludzi, wszyscy wyglądają na takich szczęśliwych. – Mama z westchnieniem rozejrzała się wokół. – Aż trudno mi uwierzyć, że miliony bezrobotnych głodują w tym kraju.
– A widzieliście tę kolejkę przed Urzędem Pracy? – Hilde skinęła głową. – Dookoła budynku i z powrotem. Podobno ludzie czekają tam po kilka dni, licząc, że coś im zaoferują.
– Co się jeszcze będzie działo z naszym kochanym krajem? – spytała Mama ze śmiertelną powagą, a Papa dodał coś o Kajzerze Wilhelmie i o tym, że wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby Kajzer wciąż panował i że Republika Weimarska zrujnowała to wszystko, co było dobre w Niemczech. Jak zwykle. Kolejny raz postanowili zmarnować moje cudownie doskonałe urodziny i zamienić je w coś nudnego i poważnego. Pewnie jeszcze długo musielibyśmy słuchać wykładu Papy, gdyby nie Maria.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
Obecnie ul. Powstańców Śląskich.
Obecnie Dom Handlowy „Feniks”.
Obecnie Dom Handlowy „Renoma” przy ulicy Świdnickiej.