- W empik go
Niebieskie migdały. Tom 2: powieść - ebook
Niebieskie migdały. Tom 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 321 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom II.
Warszawa.
Gebethner i Wolff.
1876.
Дoзвoлeнo Цeнзypoю.
Вapшaвa 17 Сентября 1895 г.
–-
Kraków. – W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.
Wieczór był jesienny, jednego z tych dni ciepłych i letnich jeszcze, które są u nas gośćmi rzadkiemi. Niebo się złociło z jednej strony od zachodu, z drugiej wytryskiwały na niem blade gwiazdki, mrugające oczkami, jakby ze snu wstawały. Miasto już się w dalszych swych ulicach układało zawczasu do spoczynku. Cicho w nich było, gdzieniegdzie tylko okien kilka rzędem błyskało jaskrawo obok przyciemnionych i czarnych… Po chodnikach parami i z osobna przechodnie ku drzwiom dążyli. Ruch już tu ustał był zupełnie, z dala tylko kiedy niekiedy ozwał się turkot powozów jak grzmot odległy… i zwolna ginął w głębinach…
Na trzeciem piętrze starego domu, które miało prawo nazywać się poddaszem, w otwartem oknie, oparty o nie, siedział zamyślony, wpatrzony w niebo Zdziś. Były to jego pierwsze dni nowicyatu jeszcze nierozpoczetych kursów uniwersyteckich…
Pierwszy raz zostawiony sam sobie, czując się tak bez opieki rzuconym na bruk obcego miasta, dumał rozważając, jak ma i co począć… Chciał wszystko obmyślić wcześnie, ustrzedz się omyłek, fałszywych rachub i zawodu… Całą przyszłość musiał być winien sam sobie, przygotować ją i stworzyć. Wprawiało go to w pewną dumę, chociaż chwilami rodziło i trwogę…
Nienawykły był do takiej odpowiedzialności przed sobą samym. Najtroskliwszą opieką otoczony od dzieciństwa, wypieszczony przez matkę, która go ubóstwiała, wykołysany na pochlebstwach, wprawiony w dumę – czując się jakąś istotą wybraną czas długi, teraz gdy stracił to wszystko, co go na falach trzymało, o własnej sile wahał się postawić kroku…
Kształcono w nim wszystko, oprócz tej sprężyny, co całym włada człowiekiem i życiem kieruje całem, oprócz woli. Wyrobiono w nim uczucia, popędy, idee; gimnastyką umiejętną wprawiono myśl obracać się zręcznie; ale tych darów, jakie miał i mógł nabyć, nie wyuczono go używać. Nawykł był do życia gotowego, do wyznaczonych dróg, do nadziei nieomylnie świetnych losów – nagle świat się dlań zmieniał w pełną strasznych niespodzianek zagadkę, i znalazł się w stanie człowieka, któregoby wesołe towarzystwo z muzyką i śmiechami zaprowadziło w głąb puszczy i zostawiło w niej samego… bez sług, bez zapasów, bez świadomości gościńca…
Chwilami nabawiało go to przerażeniem, to znowu wlewało rozpaczliwe niemal męztwo.
Czuł się straszliwie samotnym, gdy wprzódy na chwilę sam z sobą nie był. Świat i ludzie, co go otaczali, kręcili się tak obojętnie każdy w swą stronę… na niego nikt nie zważał, o niego nikt się nie troskał, nikt o nim nie pomyślał.
Był w straszliwym wyrazu tego znaczeniu – sierotą.
Z tym kamieniem sieroctwa na sercu przybył na miejsce przeznaczenia, do Berlina – dokąd się wprzódy wybierał z professorem Wilelmskim, kamerdynerem, służbą, dworem, końmi, a teraz się dostał sam jeden o małym tłomoczku, z niewielkim zapasem grosza i bez stałego jeszcze postanowienia co ma uczynić z sobą, do jakiej dążyć i sposobić się przyszłości.
Wszyscy, których pytał o radę, zbywali go najpospolitszą: – życzono mu iść za instynktem niemylnym młodości, za powołaniem, jakie czuje w sobie. Zdziś badał siebie i nie mógł jeszcze znaleźć w głębi ani owego nieomylnego instynktu, ani żadnego powołania i usposobienia. Instynkt w nim zabiła najtroskliwsza opieka, o powołaniu innem jak do szczęścia i dostatku nigdy nie myślał. Wabiło go wszystko co piękne… literatura szczególniej… ale Żabicki w ostatnich rozmowach powtarzał mu nieraz, że ona daje wieńce nieśmiertelniczek, sławę, kadzidła, cierniowe korony w ogniu złocone, uwielbienia tłumu, oklaski, nienawiści potężne, nieprzyjaciół, nad których gorętszych życzyć nie można, i przyjaciół, nad których niezręczniejszych znaleźć niepodobna, – słowem wszystko czego dusza zapragnie, oprócz stanowiska i chleba.
Pisarz, poeta staje się pewnego rodzaju paryą – sfera, z której wyszedł, usuwa się od niego, inne przyjąć go nie chcą. Zostaje osamotniony ze swą wielkością i znękaniem. Żabicki mówił mu wiele i długo o tem i o innych rzeczach, które Zdziś rozbierał długo i nie rozumiał ich jasno; najwymowniejsze dlań wszakże było to, że ten sam Żabicki, co deklamował unosząc się Mickiewicza i Krasińskiego, postanowił – uczyć się medycyny…
Tłómaczyło się to w nim wprawdzie tem, że dla niego uczenie się samo było rozkoszą i celem, ale się też nie zapierał, że się spodziewał zdobyć niezależność i ten nieszczęsny chleba kawałek, który najprzód mieć potrzeba, ażeby być spokojnym i zacząć potem żyć, obracać się… myśleć, pracować.
Tej niezależności od głodu potrzebował i Zdziś teraz… Miał może mniej, a pewnie nie więcej od Żabickiego, tamten był zbrojny wolą żelazną, wytrwałością, odwagą – Zdziś nawet nie wiedział co miał w sobie, bo nigdy na żadną nie był wystawiony próbę. Zstępował do otchłani swojego serca, i było mu tam ciemno i zimno… Na dnie jego leżały zwłoki przeszłości, a za niemi nie mógł dojrzeć nic…
Niczego się tak nie obawiał Zdziś jak tego, do czego był najskłonniejszy – marzeń. Zaprzysięgał, że sobie roić nie pozwoli, jak niegdyś śnił rozkosznie, że budować musi wszystko na gruntownych podstawach rzeczywistości, a mimo to sam się chwytał co chwila na jakiejś wycieczce w świat niebieskich migdałów. Wyobraźnia niosła go, oprzeć się nie umiał. Zdawał się rachować na to, co możliwe i konieczne, a w rzeczy spodziewał się cudów, liczył na macierzyńską Opatrzność.
Cuda u niego należały do rzeczywistości…
Od dni kilku tak nic jeszcze nie poczynając bawił w Berlinie… W istocie czekał na Żabickiego, na którego pomoc się spuszczał – ale go dotąd nie było. Znajomych miał jeszcze niewielu, w świecie dla siebie nowym zoryentować się było mu bardzo trudno.
Oprócz jednego listu, nie miał zalecenia do nikogo. Kapitan Porowski, przed samym jego z Wólki wyjazdem, przypomniał był sobie, że przyjaciel jego, bodaj daleki krewny, który przez dosyć dziwne przechodził losu koleje, który, jak on, w młodości był wojskowym, potem długo professorem w Wilnie, doszedłszy szczęśliwie emerytury, a jeszcze szczęśliwiej majątku, przez szczególny skład interesów familijnych, zapędzony został do Berlina. Dał więc Zdzisławowi list do niego na wszelki wypadek.
– Znajdziesz go tam, kochany hrabio, czy nie, za to ręczyć nie mogę; człek, kawałek dziwaka, ale najpoczciwszy w świecie – mówił Porowski wręczając list z wielka pieczęcią pokapany lakiem… Powiadam wam, do rany go przyłożyć, choć się wyda nieraz szorstkim i ma swe wybryki. Czuć w nim i kapitana artylleryi, i professora matematyki, i starego szlachcica… Czy się wam przyda na co, czy nie, zawsze jaka taka pomoc i punkt oparcia…
Zdzisław przyjął list z wdzięcznością wielką, miał teraz mało stosunków i niewiele ludzi coby się do związków z ich domem i obowiązków dla niego poczuwali… Wprawdzie dwaj bracia nieboszczki hrabiny osiedli gdzieś byli za granicą, ale o tych Zdziś nie wiedział nawet z pewnością gdzie mieszkali. Rachować na nich ani było podobna, gdy od lat wielu, za życia hrabiny Julii, nigdy się do niej nie zgłaszali.
Ów więc ex-kapitan i ex-professor, pan Kajetan Puciata, gdyby się go wynaleźć udało, mógł się bardzo przydać, choćby dla przestrzeżenia o wąwozach i dziurach na nieznanej drodze, w obcym kraju.
Zdziś na przemiany sieroctwem się trapił i upijał. Nikogo! samemu trzeba było obmyślać wszystko, robić, służyć, kierować. Uśmiechał się gorzko! Wydawało mu się to impertynencyą losu, który tyle obiecawszy, nagle zbankrutował. Powinien się był upamiętać przecie? Wzbijała go w dumę ta próba, która w jego przekonaniu długo trwać nie mogła… los się musiał opamiętać, społeczność poprawić…
Tymczasem jednak Zdziś jak mógł i umiał się ratował. Wynalazł już był sam i wybrał sobie owo mieszkanie akademickie na trzeciem piętrze… Wprawdzie po apartamentach w skrzydle pałacu… było to liche, ale być miało chwilowem…
Ubóstwo bawiło go jako coś niezmiernie oryginalnego – bo prawdziwego niedostatku nie znał jeszcze. Pokój ten najęty na poddaszu o dwóch oknach od ulicy, był obszerny dosyć i czysty. Gospodarz co rok po jakimś akademiku zmuszony był go całkiem odświeżać i wyporządzać. Oddawał go bardzo pokaźnym, odbierał zwykle w ruinach, ale do tego był już przygotowany, wchodziło to w rachubę.
I teraz po wakacyach lokal wyklejony nowym papierem szarym, wyglądał skromnie, ale przyzwoicie. Meble miały podorabiane nogi i wszystkie były lakierowane na nowo. Podłogę także pomalowano dla pokrycia wad organicznych… Obok tego niby salonu, który miał być razem jadalnią, biblioteką i pracownią, Zdziś miał jeszcze alkowę ciemną, przeznaczoną na sypialnię i drugi kątek na graty, które światła słonecznego lękać się miały prawo.
W kącie piecyk żelazny z wdziękiem i smakiem wyrobem niemieckim właściwym, przedstawiał rodzaj rotundy, na której wierzchu znajdowało się jakieś naczynie, niby starożytnej formy.
Salon popielaty, przy tych ściśle tylko potrzebnych sprzętach, które o przyozdobieniu go wcale nie myślały, chędogo wyglądał, choć skromnie. Zdziś nawykły jednak do tego, aby to, co go otaczało, niejaki miało wdzięk i ozdobę, mówił sobie po cichu, że bez wielkiego kosztu uczuciu artystycznemu dogodzi drobnemi dodatkami…
Chciał więc trochę zieleni i kwiatów, oraz jakieś u okien zasłonki…
Jeden z ocalonych dywaników położył już pod stolikiem, którego prostota zawstydzona była tym kobiercem lepszych czasów i innego przeznaczenia…
Mnóstwo drobnostek panna Róża, doktor, kapitan, prezes postarali się dlań ocalić i wyrwać panu Sebastyanowi… Kosztowne te i wytworne pamiątki, równie jak dywanik, sprzeczały się z ubogiem mieszkaniem… Na stoliku stał portret hrabiny Julii w aksamitnej z bronzami ramie, przy nim przepyszny przyrząd do pisania, angielskie portfele i inne ładniuchne fraszki…
Pomimo wyrzeczenia się swoich tłomoków, Zdziś odzyskał później część ich zostawioną w Warszawie; te dlań ocalały. Miał więc około siebie aż nadto elegancyi, które mogły fałszywe dawać pojęcie o jego położeniu. Gospodarz, który mu to tanie i skromne wynajmował mieszkanie i tytułował go grafem, nie mógł się wydziwić, że tak wyekwipowany młodzieniec nie szukał sobie piękniejszego apartamentu.
Zdziś, który się chwalił swem ubóstwem, jak młody żołnierz pierwszą raną w boju otrzymaną, wytłómaczył mu zaraz, że to były tylko resztki zamożności dawniej, którą utracił. Wyznanie to zdziwiło Niemca i zbudowało: pierwszy raz spotykał się z taką prawdomównością w rnłodzieńcu… Skłonił się, nie odpowiedział nic, ale ją umiał uszanować…
Zdziś już się był rozgospodarował zupełnie. Po dziecinnemu do drobnostek przywiązywał wagę zbyteczną. Adres swój, na wypadek przybycia Żabickiego, którego wyglądał niecierpliwie, zostawił w akademickiej gospodzie, którą miał sobie wskazaną. Od dwóch dni już spodziewał się go co chwila… Samo to oczekiwanie, które on sobie przyjaźnią tłómaczył, świadczyło, że potrzebował oprzeć się na kimś, a własnych sił nie czuł jeszcze…
Tęskno mu było, o ! tęskno okrótnie… Wśród tej ciszy, co go otaczała, wśród samotności, wszystko co tak gorączkowo przeżył w czasach ostatnich, wracało do myśli, oraz serca… Czasem łza nawet zakręciła mu się w oku…
Tak dziwnie odmiennie przedstawiało się teraz to życie marzone niedawno rajskim pochodem do zapomnianego szczęścia. Opuścili go wszyscy – oprócz tych, na których najmniej rachował. Przed oczyma duszy przesuwała się Elsa, której pączek różany zachował… patrzała nań zimnemi a prze – nikającemi oczyma… potem zjawiała się Stasia uśmiechnięta ze łzami… i cały ów świat, który go w Samoborach otaczał… Przy nim nikogo nie było… Żabicki nawet nie spieszył.
Kochane Samobory… i one były dziś pustką i cmentarzem… Ogród trzebiono na pole, pałac rozbierano na cegłę… w gnieździe, w którem królowała piękna hrabina Julia, panował dziki człowiek bez serca…
Jak błyskawica przelatywało wspomnienie ostatniego dnia szczęścia. Los z ironią sobie właściwą, nim go zrzucił w przepaści, pożegnał pocałunkiem ostatnim.
W ulicy i na niebie coraz się robiło ciemniej. Zdziś naostatek rozbudził się z marzeń próżnych, ruszył od okna przez które tylko czarne szczyty pozębione na niebie jaśniejszem widać było, i poszedł szukać światła, bo w pokoju noc już panowała.
Przygotowana lampka, w którą się już opatrzył, stała przy drzwiach, na małym stoliczku – poszedł ją sobie sam zapalić, będąc pewien, że spełnia czyn heroiczny… Właśnie się kończyła ta operacya dosyć niezręcznie wykonana, gdy do drzwi zapukano.
Nie spodziewał się już Zdziś o tej porze nikogo – spojrzał więc na drzwi zdziwiony nieco – a postrzegłszy młodego chłopaka wysmukłej postaci, który nieśmiało wchodził, uśmiechając mu się – podbiegł żywo ścisnąć jego rękę…
Gość ten był rówiennikiem Zdzisia; na pierwszy rzut oka poznać w nim było łatwo panicza także, wypieszczone dziecię, wychowane w dostatkach, potomka niebieskiej krwi, po której pełne stylu odziedziczył rysy. Różnicę między nimi stanowiło to tylko, że przybyły ze zbytnią elegancyą i wytwornością był ubrany, gdy Zdziś z pewną przesadą i na okaz zaniedbanie się nosił i ubogo. Dochodziło to do tego stopnia, iż postanowił był odzwyczaić się od rękawiczek nawet, chociaż dotąd nie miał jeszcze odwagi się ich wyrzec zupełnie. Kilka par' miał do znoszenia.
Gość słusznego wzrostu, niezmiernie zręczny i gibki, miał twarz na mężczyznę do zbytku piękną i zdawał się wiedzieć o tem… Niebieskie oczy, blond włosy długo spływające na ramiona, śliczny owal twarzy, rysy klassycznej regularności, czyniły go jak obrazek ładnym. Na ustach błądził uśmieszek zalotny… Ruchy i postawa sztywne były nieco i wyszukane… Spoglądał nieśmiało, mówił powoli, zdawał się badać i pytać nim krok naprzód postawił, nim wyrzekł słowo…
Była to nowa znajomość. Zdziś z tym młodzieńcem przybyłym także do uniwersytetu, właśnie się zapoznał przed kilku dniami. Młody hrabia przybywał z Wołynia, ten z głębi Litwy, jak mówił. Oba od razu jakoś bardzo przystali do siebie. Wy – chowanie ich było prawie jednakowe, oba prześlicznie mówili po francuzku, oba muzykalni byli, lubili konie… a w obejściu się mieli ton i wykształcenie ludzi do salonu stworzonych. Zdziś zapoznając się z tym towarzyszem, był w początku przekonany, że posłyszy jakieś historyczne nazwisko.
Wszystko się to zdawało obiecywać, a szczególniej ta aż do zniewiewieściałości wypieszczona pokoleniami krew, te śliczne rączki maleńkie, nogi arystokratyczne, głos pełny słodyczy, dystynkcya ruchów, – typ wielkiego rodu. Zdziwił się więc Zdziś niezmiernie, gdy później z ust jego posłyszał nazwisko wyrzeczone po cichu, jakby ze wstydem, zupełnie nieznane, nic nie mówiące, do pseudonymu podobne: Alfonsa Roberta… Spytany o rodzinę, nowy znajomy, zagadał o czem innem, widocznie tłómaczyć się nie życząc… Spuszczał oczy i oblewał się rumieńcem, jakby mu to przykrość czyniło.
Była w tem tajemnica jakaś smutna, o którą przyzwoitość badać nie dozwalała. Pierwszego dnia spędzili z sobą godzin kilka, zbliżając się, badając i spoufalając z właściwą młodym pochopnością. Zdziś od razu, jak przed gospodarzem, tak przed panem Robertem wyspowiadał się ze swej dramatycznej przeszłości. Obaj nie mieli znajomych, obu było tęskno, przyrzekli z sobą nazajutrz zejść się znowu. Pan Alfons Robert zaprosił Zdzisia do siebie.
Znalazł go przyszedłszy, rano w mieszkaniu nie – tylko wygodnem, ale wykwintnie urządzonem. Groom przybrany w nową liberyę drzwi saloniku otworzył. W pokojach kilku wszystko zdradzało dostatek i nawyknienie do zbytku.
W sypialni, nad łóżkiem pana Alfonsa, uderzył go portret przez Winterhaltera malowany, dziwnie pięknej kobiety, uśmiechniętej zalotnie, strojnej, okrytej koronkami, aksamitami i jaśniejącej życiem a młodością… Rumieniąc się powiedział mu pan Alfons, że to była matka jego… Pomimo wdzięku wizerunek ten zastanawiał wyrazem, jakiego piękności świata wielkiego nie mają, – było w nim coś wyzywającego, śmiałego, namiętnego do zbytku… Malarz napróżno starał się złagodzić uśmiech, przygasić oczy, skromniejszą uczynić tę kobietę, której natura płomienista utaić się nie dała…
Obok na biurku był mniejszy portret mężczyzny podżyłego, przypominający Alfonsa, – sztywny, w postawie wyszukanej, i niewiele mówiący. W tym łatwo było poznać ojca… Gospodarz na zapytanie o oba portrety odpowiedział sucho, krótko, zarumienił się i co najprędzej rozmowę od tego przedmiotu odwrócił. Zdzisia szczególniej kobieta zajęła… była promienisto piękna… niemal straszna…
Z rozmowy dowiedział się hrabia, że młody przyjaciel jego musiał być bardzo majętny i życie sobie urządził bardzo wygodnie. Zdziś miał pro – gram anachorety, z ktrórym się nieomieszkał pochwalić.
W tym dniu nie spotkali się z sobą, i – pan Alfons stęskniony widać, przyszedł choć późno odwiedzić Zdzisława. Przywitali się uśmiechając.
– Dziś nie miałem szczęścia – rzekł przybywający zawsze nieśmiało i pieszczono – nie znalazłem hrabiego nigdzie… a do mnie zajrzeć nie byłeś łaskaw.
– O! nie chciałem się panu naprzyszać… i…
– Rzućmy tego "pana" przerwał Alfons podając rękę – proszę.
– Ale rzućmy też i "hrabiego" dodał Zdzisław, uśmiechając się nie bez goryczy – tem bardziej, że ja postanowiłem wyrzec się nawet tego ciążącego tytułu, który dziś jest dla mnie niestosowny… Siadajcie…
Zdziś własnoręcznie lampkę przeniósł na stolik przed kanapę – zasiedli razem…
– Widzicie – odezwał się Zdzisław, jak wysoko i ubogo pomieścić się musiałem… Jestem zmuszony się oszczędzać i być surowym dla siebie… Trzeba odwyknąć od wygód i zwyciężyć stare nałogi…
Westchnął…
– Ale tu nie jest ani tak źle, ani tak bardzo wysoko – przemówił Alfons rozglądając się – owszem, ja tu znajduję…
Rozśmiali się oba.
– Mój służący niedawno miał daleko ładniejsze mieszkanie – rzekł Zdzisław – ale à la guerre comme à la guerre… cóż mi tam!!!
To gorzej, że mi mój dawny nauczyciel, przyjaciel raczej, który miał przybyć także do uniwersytetu, dotąd nie przyjeżdża… Cały dzień, spodziewając go się co chwila, nie ruszałem się z domu… O! dziękuję wam, żeście zajrzeli do mnie choć późno… bo dzień spłynął mi bardzo nudno. Nie ma nic przykrzejszego nad oczekiwanie – daremne…
– A! przepraszam, przerwał Alfons smutnie, przykrzej jest nie mieć na co czekać i czego się spodziewać.
Zdziś ruszył ramionami…
– Ja znowu – odezwał się – nie daję sobie wydrzeć nadziei, ani wątpię o przyszłości…
Pomilczeli trochę… Alfons spojrzał na zegarek…
– Ja przyszedłem właściwie po was, rzekł – już dziś wasz przyjaciel, chociażby przyjechał, nie przyjdzie pewnie, zabieram was z sobą na wieczerzę… Poznacie u mnie dwóch jeszcze naszych ziomków. a po dniu nudów rozerwiecie się trochę…
Zamyślił się Zdziś surowo…
– No – tak – dziś to jeszcze uchodzi – dodał, ale później nie wyciągniecie mnie do siebie. Ja muszę pracować ogromnie i do bardzo surowego nawykać życia, u wasbym się rozpieścił…
Wstali.
– Chodźmy, rzekł Alfons – obejmując ręką Zdzisława – co będzie jutro… któż wie? tymczasem dobra chwila wesoła… Młodzi jesteśmy, zabawić się trzeba…
– Jam przestał być młodym – wtrącił Zdzisław. lecz teraz u mnie jeszcze wakacye… za kilka dni się zamknę.;.
Pomimo tak smutnej zapowiedzi, schodząc ze wschodów, śmieli się oba. Zdziś opowiadał o swoim Timurze i o czterech siwkach straconych. Alfons przyznał się, że myśli trzymać wierzchowca…
– A! szczęśliwy jesteś! dodał Zdziś.
– Szczęśliwy! ironicznie powtórzył towarzysz i westchnął ciężko…
W drodze zmieniła się znowu rozmowa… latała ona jak młodość, jak motyle, muskając wszystkie życia kwiaty po drodze…
Roberta mieszkanie dosyć było odległe a bliższe Lipowej ulicy… mieli więc czas z wielu się sobie znowu wyspowiadać rzeczy… Zdzisław mimowoli uczuł się rozweselonym, choć czuł zgryzotę sumienia, bo mu przystało być smutnym… Lecz możnaż się oprzeć młodości?
Wchodząc na wschody, posłyszeli muzykę w mieszkaniu Roberta, który miał pianino u siebie.
– Jest już ktoś u mnie, rzekł pospieszając gospodarz… to pewnie Roszek…
Roszka nie znał Zdzisław. W pokoju stała już lampa na stole, a przed pianinem z cygarem w ustach siedział chłopak krępy, gruby, barczysty, nizkiego czoła, zadartego nosa, dosyć brzydki, małych oczek czarnych, ust szerokich i mięsistych, z głową krótko ostrzyżona, ubrany niepocześnie. Był to w istoście ów zapowiedziany Roszek…
Wstał od pianina widząc wchodzących, spojrzał na nich bystro i zawołał:
– A to ślicznie, gospodarz zaprasza i wychodzi z domu…
– Wszak Groszek musiał powiedzieć, że wrócę za chwilę… chodziłem po hr. Zdzisława Samoborskiego…
Pan Koch Puciata…
Zdzisław podał rękę zdziwiony nazwiskiem…
– Puciata… powtórzył mimowolnie…
– Dziwnie się pewnie moje litewskie nazwisko wydaje – począł śmiejąc się Roszek. Mamy takich podostatkiem w naszym herbarzu. Puciata… Pokubiata… Łopata… Aleśmy dlatego stara szlachta i nad tarczami nosimy kniaziowskie mitry…
– Ja się nie dziwię nazwisku – odpowiedział Zdzisław – tylko mnie uderzyło, bo mam list polecający do pana Kajetana Puciaty…
– Rodzoniuteńkiego ojca mojego – rzekł żwawo kłaniając się i podając rękę powtórnie Roszek.
– Cóż to za szczęście! zawołał Zdzisław – a jam się go ani spodziewał odszukać…
Spojrzeli sobie w oczy jakby bliżej poznać się pragnąc…
– List od kogo? spytał Roszek.
– Od kapitana Porowskiego, dawnego towarzysza broni…
– O którym ojciec często wspomina, począł Koch. – Nim się poznacie z ojcem, macie mnie gotowego na usługi… jam tak jak Berlińczyk…
Śpiewając na cały głos wszedł jeszcze jeden gość… Wywodził – Grace! z "Roberta" i nie bardzo mu się udawało…
Był to mężczyzna już starszy od wszystkich zgromadzonych, pewny siebie, wyglądający na bursza, niepiękny, ospowaty ale imponującej postawy. Czoło miał wysokie i wypukłe, nad brwiami sterczące kości, wyraz twarzy niemal zuchwały… Ręka, którą podał gospodarzowi, mogła zgnieść wątłą dłoń jego jak listek…
– Pan Sylwester Majak… przedstawił gospodarz…
– Stary bursz, który was lisów młodych zaszczyca swojemi odwiedzinami.
To mówiąc bez ceremonii padł na fotel i nucić począł rozglądając się po przytomnych. Szczególniej snadź Zdziś musiał zwrócić jego uwagę, bo od niego długo oczu odwrócić nie mógł…
Na chwilę rozmowa się przerwała i wszyscy jakoś milczeli, gospodarz rozsadzał gości, podawał cygara i z wielką uprzejmością wszystkim chciał znaleźć jak najdogodniejsze miejsce. Zdzisław usunął się trochę na bok, aby uniknąć przenikliwego wzroku Majaka…
– Cóż na porządku dziennym? odezwał się pan Sylwester. Szanowne zgromadzenie…
– Pić będzie herbatę – rzekł uśmiechając się Alfons.
– Z przekąską – dodał Sylwester – to nie ulega wątpliwości, ale z akompaniamentem duchowym… brzmiących słów i gorących rozpraw. O czem?
– Zostawiamy wam jako najstarszemu wybór przedmiotu – odezwał się kłaniając Koszek. Pedant jakiś chce nam tę odrobinę swobody, którą tu mamy, zatruć zaraz jakimś żelaznym programem.
Majak się rozśmiał…
– Pan Samoborski, rzekł zwracając się do Zdzisława – na jaki wydział myśli uczęszczać?
– Jeszcze dotąd stałego postanowienia nie mam…
– Na węzełki pociągnąć! dodał bursz.
– Prawiebym to gotów uczynić – przerwał Zdziś, gdybym… gdybym się nie lękał ironii losu. Sobie nie bardzo wierzę.
– Los bywa nie głupi – wtrącił Majak… ale w uniwersytecie jak u zastawionego stołu, trzeba pytać apetytu ku czemu prowadzi…
– A jeśli apetytu zgoła nie ma? przebąknął Zdziś.
– Choroba, na którą się leczyć trzeba – wtrącił Roszek…
– Apetyt przyjdzie – odezwał się Majak; a tymczasem jak w chorobie radzić się rozumowania, gdy instynktu braknie. O co idzie? czy żeby się uczyć i kształcić? czy żeby żyć…
– Myślę, że o jedno i o drugie, nieśmiało szepnął gospodarz.
– Czasem się oboje godzi z sobą, ale rzadko… począł Majak – lecz nadto poważnie coś argumentujemy…
– Jak się panom nowo przybyłym podoba miasteczko? spytał nagle Roszek… spoglądając po dwóch paniczach.
– Ja go wcale nie znam – odparł Zdziś.
– A ja bardzo mało..
– Dziura, rzekł aforystycznie Majak, ale się w dziurze uczyć można… szczególniej ktoby musztry chciał… bardzo łatwo… od czasu Fryderyka W., który Prusy zrobił wielkimi koszarami…
– Masz, już z polityką jedzie – wtrącił Roszek… nieznośny…
– Berlin niesłychanie prozaiczny mi się wydał, rzekł Zdziś – miasto jak z igły, nie ma nic nudniejszego w świecie…
– Czy pan na poezyę chorujesz? zapytał Majak; żalby mi pana było szczerze, bo nie ma na teraźniejsze czasy niebezpieczniejszej choroby. Kochana ludzkość przeżyła wiek młodości i poezyi, przyszła do rozumu i szuka chleba…
– Szkoda, żeśmy się za innych czasów nie rodzili – zawołał Roszek.
– Nie mieliśmy wyboru – mówił Majak – lecz, na prawdę, cóż obrać myśli pan Samoborski?…
A po chwilce dodał:
– Czy pan z Wołynia? tam w Samoborach są bardzo majętni tego nazwiska.
– Tam ja właśnie byłem – odparł Zdziś z lekkim ukłonem, – dobra te nam zabrano…
– Jakto? całe?
– Został mi tłomoczek, z którym tu przybyłem, i – nadzieja… rzekł Zdziś nieco żywo i patetycznie…
– Ale ba – odezwał się Majak – zostało panu wychowanie jakie odebrałeś, a które też liczyć się powinno za kapitał…
– Czy i pan z Wołynia jesteś? spytał Zdziś.
– Nie – alem tam bywał – szybko odpowiedział Majak…
Wśród rozmowy otworzyły się drzwi do drugiego pokoju, groom w białych rękawiczkach stał w progu. Widać było stolik bardzo elegancko przygotowany do herbaty. Majak westchnął.
– Coś to mi na akademicki traktament nie wygląda – odezwał się – nadto suto i wytwornie, popsujesz nas panie Alfonsie; a ta elegancya jak gorset swobodnie się ruszyć nam nie da…
– O ! O! rzekł gospodarz… zmiłuj się pan. Majak wstał i bez ceremonii poszedł pierwszy,
Zdziś pociągnął z gospodarzem na ostatku…
Wchodząc Sylwester bacznie się rozpatrzył po stoliku. Stały na nim flaszeczki z sokiem wiśniowym i malinowym… Wziął je w ręce, popatrzał na napisy.
– Czcigodny gospodarzu – zawołał – ty coś niedawno pewnie mleko przestał pijać na podwieczorek, istoto sielankowa i niewinności pełna, jakże mogłeś przygotować herbatę dla akademików, i nie postawić ani rumu, ani essencyi ponczowej?
Zarumienił się mocno Alfons i skinął na grooma, który wybiegł szybko.
– Przepraszam za niegrzeczność – rozsiadając się na pierwszem miejscu mówił Sylwester – ale szczerość powinna być znamieniem młodzieży, a szczególniej akademików – ja herbaty bez rumu lub dodatku jakiegoś energicznego nie rozumiem… to wszystko jedno co rumianek, z tą różnicą, że mniej… śmierdzi…
Śmieli się… Groom wpadł niosąc we dwóch rękach esencyę ponczową i butelkę jamajki, którą przed Majakiem postawił… Sylwester odkorkował i powąchał.
– Teraz jesteśmy w porządku… ortodoksya akademicka ocalona – rzekł poważnie, – a ja po – wracam do zapytania mojego – o wyborze przedmiotów do studyów. Pan Roch Puciata ma głos.
– Cóż u kaduka! przerwał Roszek zacierając szorstkie włosy – wszakże wiesz, że drugi raz z rozkazu ojca chodzę na matematykę, której nie cierpię.
– A cóż cierpisz? zapytał Majak. Roszek spuścił głowę…
– Daj ty mi pokój…
Począł mięszać gwałtownie herbatę i dolał rumu… Wszyscy milczeli…
– Pytanie było dla zachowania formy, paplał Majak rozpierając się coraz wygodniej – sekret pański jest mi wiadomy… masz powołanie do muzyki, a każą ci rachować…
Ojciec ma słuszność: muzyka… to dobre dla Cyganów, których gdzieindziej nie puszczają – długi czas żyli nią Włosi, póki nic innego robić im nie dawano… ale nam…
Roszek spojrzał oburzony…
– Bluźni! zawołał.
Sylwester śmiał się bębniąc palcami po stole…
– Waćpanowie bo wszyscy jeszcze bez mała żyjecie w przeszłości, gdy ludzkość była młoda i niańki jej na drumlach grały… Muzyka to bełkot uczucia, a my już, dzięki Bogu, mówić umiemy, a dzięki Heglowi może i czynić się nauczymy…
– Bluźni! powtórzył Roszek, niech mu gospodarz głos odbierze…
Alfons zakłopotany milczał i uśmiechał się, Zdziś oczyma wielkiemi patrzał na majestatycznego bursza, który w nim ciekawość obudzał.
– Jakto? przerwał nagle Zdziś: wiec poezya, muzyka, sztuka w ogóle… pan im odmawiasz prawa do bytu i życia? pan…
– Młodzieńcze szanowny – rzekł poważnie Sylwester. wszystko to były kwiatki i strzępki, któremi ludzkość będąc bakfiszem bawiła się niegdyś, ale dziś już na starą pannę wygląda – et elle vise au solide… Nie zaprzeczam zasług cywilizacyjnych sztuce, która tak dalece miękczyła trochę dziką panienkę, że ją aż nadto rozmiękczyła… a no, dziś – matematyki uczyć się potrzeba… Tak – panie Rochu – ojciec ma słuszność… Z kwiatów poezyi i muzyki co najwięcej możnaby zrobić sałatę, a ludzkość potrzebuje sztuki mięsa…
Zdziś rozśmiał się, ale wstał od stolika i począł się wzdłuż niego przechadzać, nie chcąc wdawać się w polemikę z Majakiem. Ten palcami bębniąc po stole mówił dalej, jakby wykładał teoryę słuchaczom.
– Tak, panowie moi – nie ma się co uwodzić… muzyka cygańska rzecz, sztuka dzieciństwo… musimy być realistami, bo w realizmie zbawienie ludzkości.
– Niechże do licha ginie lepiej – przerwał gwałtownie Roszek, – jeśli ma realizmem waszym żyć, boby jej życie nie smakowało nikomu…
– Młodzieniec się irrytuje – odparł śmiejąc się Majak – i odwrócił się do Samoborskiego.
– Panie hrabio, bez żartu… co pan myślisz wybrać?
– Najprzód proszę mi tego tytułu nie dawać – odparł Samoborski – powtóre, najsumienniej panu wyznaję, że nie wiem. Kształcićbym się pragnął, ale i o tem myśleć muszę, aby żyć…
– A można z panem mówić otwarcie? zagadnął Majak.
– Proszę bardzo – skłonił się Zdzisław.
– Co się tycze życia – począł Majak – zdaje mi się, że pan jesteś w szlachetnym błędzie. Hrabiowie jak pan, młodzi, piękni, wychowani ładnie, z nazwiskiem, nie potrzebują jak my biedacy, zarabiać na chleba kawałek…
– Przepraszam! zawołał czerwieniąc się Zdzisław: ja chcę swej pracy być winien przyszłość, a nie…
– Nie fizyonomii i nazwisku – dokończył Sylwester. Ślicznie! cudownie… ale fałdów, fałdów przysiedzieć będzie tak potrzeba… że dalipan nie ręczę, czy to się panu sprzykrzy. I zamiar wasz byłby ze wszech miar godzien uwielbienia, gdybyś pan…
Nagle spytał:
– Wiele pan masz lat? Zdziś się zarumienił.
– Nie potrzebujesz pan mówić – dokończył
Majak, już wiem… Otóż kto do tych lat był pieszczonem dziecięciem w kolebce szczęścia i dostatku, ten nie wiem czy potrafi naturę zmienić i nawyknienia.
– Panie – wybuchnął niemal obrażony Zdzisław, stojąc przed nim – właśnie za zadanie sobie stawię stać się nowym człowiekiem… i jak mówiłem… sobie samemu zawdzięczać przyszłość… Czuję w sobie siłę!
Od stóp do głowy w milczeniu zmierzył go oczyma Majak, popił herbatą, pokiwał głową i nic jaż nie mówił.
Nastąpiła cisza. Zdzisław był mocno jakoś podrażniony, przysiadł się więc do pana Sylwestra.
– Pan mnie sądzisz niezdolnym? mruknął, patrząc mu w oczy ogniście.
Sylwester rękę swą ogromną położył na jego delikatnych paluszkach białych.
– Cóżeś pan winien, odezwał się łagodniej, że wam natura i wychowanie nie dały takiej łapy niedźwiedziej jak moja? Dziś gdybyś się pan wziął nawet do gimnastyki, ręki takiej nie wyrobisz sobie… W tej ręce jest dwóchsetletnia przeszłość, rodziców życie, miliony, któreście mieli… Nie w waszej mocy ją zmienić… Jesteście słabą istotą za grzechy ojców.
Zdziś brwi namarszczył.
– Przepraszam pana! zawołał, moje drobne palce mogą nabrać siły i zręczności, którą podo – łaja tej potężnej dłoni. Cała siła nie jest w rękach…
Uderzył się w piersi.
– Mam ją tu…
– Cudownie! rzekł zimno Sylwester – już resztę wiem.
Roszek i Alfons przyklasnęli…
– Nie mam słuszności? zapytał Majak, oglądając się – większość głosów rozstrzyga.