- W empik go
Niebieskie migdały. Tom 3: powieść - ebook
Niebieskie migdały. Tom 3: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 314 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
J. I. Kraszewskiego.
TOM III
Warszawa. Gebethner i Wolff
1876.
Дозволено Цеизурою Варшава 17 Сеитабря 1875 г.
Kraków. – W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.
Dzień jasny był i ciepły jak w lecie – morzem jednak poruszał wiatr, który na lądzie czuć się nie dawał; rozkołysane jego fale, jakby jakąś siłą pchane z głębiny – z szumem rozbijały się o brzegi. Zarosłe krzewami wzgórza, zielony kątek zasłaniały zewsząd od burzy i chłodu; z jednej tylko strony, ku morzu widok był szeroko rozwarty… I w ogródku cicho było choć wzdymało się morze, niekiedy tylko górne palm gałęzie szeleściały jakby przejęte dreszczem.
Wiatr wkraść się nie śmiał w to urocze zacisze stworzone dla wypoczynku, dumania, spokoju, dla chorych na ciele i duszy. Zaglądało do niego słońce tylko i podkradały się ciekawe fale… a mimo grudnia to wszystko jeszcze kwitło jakby ponowioną wiosną.
Stare pogarbione drzewo oliwne, kilka palm z szorstkiemi i najeżonemi pniami, klomby krzewów i cyprysów para, okrążały ogródek, którego trawa świeża śmiała się zielenią majową. Wśród pokrzyżowanych ścieżek żółtych, willa wyświeżona, wdzięczna, z marmurowemi galeryami, z wazonami na słupkach, z gankami i pergolami do koła, wznosiła się piętrząc jakby dalej na morze zaglądać chciała. Morze niby do niej dobiedz się siliło – ona z dala patrzała tęskno ku niemu, ale między dwojgiem był szeroki trawnik i kwiaty. Tam gdzie o wyślizgany pokład kamyków roztrącały się konające fale, nad brzegiem samym wznosił się taras kamienny, galeryą otoczony, z ławami marmurowemi, z lekkim daszkiem na słupkach opartym. Dzikie wino, bluszcze i klematysy pięły się po nich, rzucając w górę gałęzie i oplatając je kapryśnie. Liście wina kraśniały już pomarańczowo i krwawo, ale trzymały się jeszcze.
W blasku słonecznym morze widziane ztąd światecznemi stroiło się barwami. Sine, złociste, szmaragdowe, ametystowe, mieniło się wszystkiemi odcieniami opalów. Lecące fale o srebrzystych fręzlach na grzbiecie, zielone, bursztynowe, sine, przejrzyste, wirując biegły na brzeg kamienisty i w brudnych mętach rozlewały się po niem bezsilne. Z dala piękne morze było jak ideały człowieka w całej tęczy barw najświeższych, z blizka mieniło się w błoto, i niosło algi uwiędłe i śmiecia… Ten ruch jego obok ciszy i spokoju kamiennych wybrzeży, ten kontrast gniewów namiętnych i martwego oporu, składały jeden obraz wspaniały a malowniczy… Na falach promieniały blaski; na ziemi cieniem osłonionej – przeźroczysty pół mrok się rozciągał. W dali posypywało słońce zmarszczone wody złotemi pręgami i iskrami strojąc je do walki – na ziemi szaro było i jednotonnie… W głębi obrazu przestrzenie zdały się uspokojone i wygładzone, pusto było na nich, tylko kędyś w mgle dalekiej para żagli jeżyła się do góry, niby ptak o dwojgu skrzydeł… Ku brzegom łódka maleńka rybacza, jak rybka czarna to się bujając chowała za fale, to wyskakiwała nad nie i nikła znowu… i wracała jeszcze…
Willa, co na morze patrzała, zwała się Bianca, od murów jasnych i marmurowych galeryj białych… Tuż za nią nad zatoką rozrzucone w półkole leżało spokojne San Remo.
Godzina była południowa – na ganku willi ukazała się postać niewieścia, osłoniona szalem długim. Stanęła patrząc ku morzu, i powolnym krokiem zszedłszy ze wschodków i ganków, skierowała się ku tarasowi nad brzegiem.
Z daleka nawet patrząc poznać w niej było łatwo istotę młodą, ruchów wdzięcznych i śmiałych, lecz chwilami jakby znużeniem omdlonych. Szła to prostując się i przyśpieszając kroku – to go zwalniając w takt myślom i oczy spuszczając ku ziemi. Czasem zatrzymywała się popatrzeć na spóźniony kwiatek, niekiedy spojrzała ciekawie ku morzu, i znowu oczy jej spadały na ziemię… Doszła tak do wschodków, do galeryi, i siadłszy na marmurowej ławce wsparta na ręku, wzrok obróciła na morze…
Słychać było regularny szum fali i klekotanie kamyczków, które wynosiła na brzegi…
Ten widok wiecznie jeden, coraz inny – może człowieka w osłupieniu i zadumie trzymać godziny całe na uwięzi. Pomiędzy ruchem fali a pulsacyą myśli jest jakby pokrewne jakieś współczucie – myśl się rozbudza, obumiera, podnosi, omdlewa przy jej szumie, który coś mówić się zdaje. Czarne oczy młodej kobiety, długiemi osłonione rzęsami tonęły w falach i ich blaskach…
Zadumała się tak głęboko, że ani postrzegła jak młody mężczyzna, z długiemi włosami jasnemi, spływającemi na ramiona, wysunął się z zarośli, w których czatował, i przybiegł do niej na galerye – siadając tak, aby go postrzedz była zmuszona… Spieszył ku niej i oczy mu zaświeciły szczęściem i niepokojem, gdy się jej znalazł tak blizko.
Usłyszawszy chód, kobieta zwróciła się powoli, domyślając pewnie kto za nią gonił, popatrzała trochę, i znowu ku morzu twarzą usiadła, jakby ją niewiele obchodził.
– Przecież, odezwał się przybyły – przecież choć na chwilkę samą panią Herminię mogłem zastać; ta podróż dała mi się we znaki! Mieliśmy się zatrzymać prędzej, w Szwajcaryi… tam wszystkim nam było za zimno. A! mnie szczególniej… Pogoniliśmy aż tu, do tych Włoch, gdzie znowu marznę… Te dni dla mnie, to męka Tantalu – a pani jesteś tak niesłychanie surowa… tak niedostępna…
– Powiedzże mi pan – chłodno odparła kobieta spoglądając na niego okiem śmiałem – jakżeś się mógł spodziewać, że inaczej być może? Przecież szanując siebie i imię, które noszę… nie mogę być inną… i nie chcę, i nie będę…
– Więc rzuć pani to imię… ja tylko o to błagam… zawołał Alf.
– Pan wiesz, że się to okazało niepodobieństwem. Dla ojca mojego, dla mnie należy choć pozory ocalić… Widzisz pan, jak hrabia Zdzisław jest daleko odemnie… jak unika aż do zbytku nawet spotkania i rozmowy… On to rozumie, a pan położenia mojego nie chcesz ocenić…
– Tak! On, on… on jeden ma łaskę w oczach pani, jam winien zawsze i wszystkiemu, z goryczą odezwał się młody panicz. Mnie nie wolno się zbliżyć gdyśmy sam na sam, ani dotknąć jej ręki, ani szepnąć czulszego słowa… ja…
– Wszak widujemy się codzień, co chwila – szepnęła opierając się na dłoni z wyrazem rezygnacyi kobieta – daruj mi pan, dopóki nazywam się jego żoną – nikt obcy, choćby najmilszy mi, praw większych nad te, jakie ma hrabia, rościć do mnie nie może…
– To są wszystko smutne niespodzianki dla mnie! Mógłżem przewidzieć taką nielitościwą surowość? Niegdyś byłaś pani dla mnie łaskawsza… dziś… Nie śmiem obwiniać Zdzisława…
– Hrabia Zdzisław nie winien, widzisz pan jak daleko jest zawsze odemnie, przerwała kobieta… Obwiniaj pan mnie, nazwiej mnie dziwaczką… przyjmę wymówki, ale to nie zmieni mojego postępowania..
Alf się podniósł z siedzenia i począł przechadzać, ręką targając piękne włosy.
– I długoż ma potrwać to położenie nasze dziwaczne – to postępowanie, cały ten międzyakt, który ja odgrywać muszę, aby troskliwość pani o ojca i o pozory zaspokoić?
Herminia milczała jakiś czas oparta na ręku i wpatrzona w morze…
– Jak się panu zdaje? Przecież w kilka tygodni małżeństwo się nie rozstaje, bo niepodobna, aby zrozpaczyło o sobie… Nie chcę, ażeby ludzie dobadali się prawdy i tego śmiesznego układu, jaki stanął między nami. Mówię panu: należy ocalić pozory: dla hrabiego, dla mnie jest to koniecznem, koniecznem dla mojego ojca, bo tenby komedyi, której autorką jest panna Rotler, nigdy mi nie przebaczył.
– Przepraszam panią – autorka tej jak ją pani nazywasz, komedyi jest moja matka… i ja…
– A ja i hrabia Zdzisław niedobrymi aktorami? nieprawdaż? uśmiechając się spytała Herminia. Panie Alfonsie, dodała – szanujże we mnie przyszłą żonę swoją, jeśli nią mam być…
Alfons się zżymnął i rzucił.
– Ale ja kocham, ja szaleje… ja w tem piekle wytrwać nie potrafię…
– Myślisz pan, że mi w niem lepiej? ironicznie się uśmiechając spytała kobieta…
– Ja nie rozumiem was? serca waszego, uczuć… nic. Zdawało mi się – począł z rosnącym zapałem – żem był pozyskał jej miłość, żeś miała dla mnie litość… a teraz…
– A! litość masz pan najserdeczniejszą… i miłości tyle ile było, nic z niej nie uroniłam! mówiła Herminia. Przypomnij sobie moje słowa… Mówiłam zawsze, powtarzam to dziś – współczucie, najczulszą – przyjaźń… mam dla was, ale tej gwałtownej namiętności, jakiej wymagasz, – nie miałam i dać jej nie mogę, bo do niej nie skłonne jest biedne, zastygłe jakieś serce moje… Tak kochać jakby was inna może kobieta pokochała – wyznaję, ja nie potrafię. Dawniej, chciałeś się tem zaspokoić – mówiłeś: choć trochę współczucia, litości, przyjaźni…? Tak? nieprawdaż? to wszystko ofiaruję dzisiaj… i nic więcej! bo niestety! nic więcej nie mam, mój biedny panie Alfonsie… Nie łudź się… ja kłamać nie mogę.
Alfons słuchał, a piękna jego twarz zdradzała tłumione, najgwałtowniejsze uczucia…
– Pani jesteś dla mnie istotą zagadkową.
– Jestem nią i dla siebie – spokojnie dodała Herminia – ale jeżeli to pan za zagadkę masz, żem się w nim gwałtowniej zakochać nie potrafiła? mój panie Alfonsie… to bardzo powszednia zagadka… Są serca zimne i są usposobienia różne… ja jestem upośledzona… niestety!…
– Jam myślał – przerwał Alf – że taka miłość jak moja musi, powinna się stać zaraźliwą…
– Cóż pan chcesz od takiej jak ja bryły kamiennej? obojętnie szepnęła Herminia…
– Jeszcze szyderstwo w dodatku! zamruczał Alf.
– Z kogoż? chyba z siebie samej?
Milczenie trwało minut kilka… Herminia słuchać się zdawała szumu fali, Alf stał, patrzał, namyślał się, cierpiał. Śliczna jego twarzyczka fałdowała się aż do zbrzydnienia, miękkie jej rysy ruchome, zmienne, chwilami stawały się straszne i przykre… Łagodny ich wyraz niewieści stawał się zwierzęco dzikim. Kobieta nie mogła dostrzedz tego, bo wzrok jej błądził po morzu.
– Jeszcze słów kilka – odezwał się Alf – niechże wiem, jak ma długo trwać ta moja męczarnia dla ocalenia pozorów, dla uspokojenia ojca, dla odwrócenia tego, co nie może być uniknione… Dziś czy jutro, zdaje mi się… tak samo ludzie pleść będą… Wydaj pani wyrok!
– Panie Alfonsie…
– Nawet mnie pani Alfem nie chcesz nazywać, a nie pozwalasz mi czulszego użyć imienia, gdy do niej mówię…
– Moglibyśmy się omylić przy obcych… odparła Herminia – tego ja nie chcę…
– Czekam wyroku…
– Zdaje mi się, żeśmy już mówili o tem… Nie pozwalacie na rok, ja proszę o kilka miesięcy…
– I Zdzisław ma ciągle u jej boku męża udawać? zapytał Alf; a ja… a ja… patrzeć z dala i dręczyć się…
– Gdybyś pan ufał mnie i swojemu szlachetnemu przyjacielowi… mógłbyś sobie oszczędzić męczarni… Matka wasza jest chora, ona potrzebuje tego włoskiego orzeźwiającego powietrza… ja przy niej zostanę… wy jedźcie obaj…
– Szczególniej ja…
– Tak, aby sobie tej męczarni oszczędzić – chłodno dokończyła Herminia… Mógłbyś pan przepodróżować Włochy, widzieć Rzym i Neapol, które poznać pragnąłeś…
– Zostawiwszy tu Zdzisława…
– A! jeśli chcesz, możesz go zabrać z sobą, ciszej odezwała się Herminia…
– Wszystko to cudownie doprawdy się składa –
dodał gorzko Alf – matka chora… ja odepchnięty… Zdzisław dla ocalenia pozorów trzymany na uwięzi…
– Wszystko to, powtórzyła Herminia, było z góry przewidziane i zapowiedziane. Stworzyliście państwo to położenie, jam je lekkomyślnie przyjęła, musimy znosić…
Alf skłonił się z przesadzoną grzecznością kobiecie, szybkim krokiem zbiegł z tarasu, po schodkach, i znalazłszy się w ogródku, stanął przybity i zamyślony.
Herminia pozostała nieruchoma na swem miejscu. Patrzała na morze…
W willi, w pokoju, którego okna były przyciemnione żaluzyami od słońca, na szezlągu odpoczywała pani Robert'owa… Zmiana jej twarzy, która już w dniu ślubu była widoczna, teraz stała się znaczniejsza jeszcze. Zestarzała nagle, zapadły jej policzki i oczy, dwie plamy wypieczone, jak wykrojone paliły się, z obu stron twarzy wybladłej.
Podparta na ręku, rzuciwszy książkę, którą czytała, oczy zatopiła w podłodze… Westchnienie się wyrwało z piersi, brwi namarszczyły, chwyciła za dzwonek i potrząsła nim niecierpliwie. Weszła służąca.
– Gdzie hrabia?
– Jest u siebie…
– Prosić go do mnie…
W korytarzu dały się słyszeć kroki i Zdzisław wszedł powoli. I on miał twarz smutkiem okrytą ' i jakby znudzeniem…
– Gdzie Alf? gdzie ona? spytała pani Robert'owa..
– Zdaje mi się, że Herminia siedzi na tarasie nad morzem… Alf musi być w ogródku lub przy niej.
Z niecierpliwością rzuciła książkę pani Laura…
– Ta kobieta – zawołała stłumionym głosem… zamęczy Alfa, zabije mnie… Wy, wy bo jesteście bez energii, bez woli… bez litości.
– Ja? zapytał Zdzisław zdziwiony – ale na Boga, cóż ja tu znaczę, kompars podrzędny? Mógłbym choć od wymówek być wolny… Czyż mało jeszcze poświęcenia z mojej strony…
– Mógłbyś wpłynąć na nią!
– Ja? kiedy Alf i wy nie możecie. Ale ja dla niej nie istnieję…
Poruszył ramionami, Laura nań spojrzała, był rozdraźniony chociaż się hamował…
– Śmieszna jest prawdziwie! zawołała pani Robert'owa. Alfowi się zbliżyć do siebie nie daje, biedne dziecko usycha… nie ma litości… nie ma czucia…
– Na nieszczęście ma wolę i energię, której ani pani, ani ja, ani miłość Alfa złamać nie potrafi. Musimy królowej być posłuszni i spełniać jej rozkazy…
– Teraz widzę – dodała Laura jakby sama do siebie – całą głupotę moją i omyłkę niedarowaną. Szalona myśl wydała mi się genialną. Profesorabyśmy skłonili, albo ją namówili do ucieczki, do wykradzenia. Wszystkoby było lepsze nad to położenie fałszywe… Miałam inne wyobrażenia o jej charakterze… sądziłam, że się zechce uważać za żonę Alfa… że głupie jakieś poszanowanie form… nie stanie na drodze… Roiłam raj dla mojego biednego chłopca, a wprowadziłam go do prawdziwego piekła. Milczał hrabia.
– Co dla mnie to przynajmniej czyściec zgotowaliście – rzekł z cicha…
– Ale to tak trwać nie może! dodała pani Robert'owa… Ja sądzę, że sposób jest na to…
– Jaki? spytał hrabia…
– Jestem wprawdzie trochę słaba, cicho odezwała się Laura – ale dla Alfa poświęcić się potrafię… Zresztą powietrze Włoch to chwilowe cierpienie musi wyleczyć…
Zdzisław stał spoglądając na nią…
– Po co mamy siedzieć w San Berno?… Nic jej nie mówiąc, potajemnie wybierzemy się z tobą, gdzie chcesz, do Florencyi, do Rzymu, do Neapolu… Alfa zostawimy z nią samego… To ją zmusi wreszcie być dla niego inną.
Niepostrzeżenie prawie Zdzisław drgnął.
– To nie może być – rzekł stanowczo.
– Jakto? dla czego? nie może? gwałtownie wybuchnęła pani Robert'owa…
– Herminiaby mi tej zdrady nie przebaczyła, bo jej musiałem dać słowo, że do rozwodu jej samej nie porzucę…
– Dałeś jej słowo na to? Kiedy?
– W dniu ślubu.
I myślisz go dotrzymać? – zawołała pani Roberfowa.
– Tak jak dotrzymuję słowa danego wam i Alfowi.
– Dzieciństwo! rozśmiała się Laura: ja tego wybiegu nie przyjmuję. To jest jedyny środek zbliżenia ich do siebie… Ja wymagam… ty musisz to dla mnie uczynić.,.
Czekała na odpowiedź napróżno, Zdzisław milczał… Pani Robert'owa coraz się więcej rozgorączkowała swoją ideą… W tem drzwi się otworzyły i Alf wszedł tak pomięszany, zarumieniony gniewem, widocznie poruszony, że matka zobaczywszy go, porwała się z szezlągu i pobiegła ku niemu. Oburącz pochwyciła go za głowę.
– Go ci jest? biedne dziecko?
– A! ta kobieta! wyjąknął Alf…
– Ta okrutnica! wybuchnęła matka… Cóż się stało?
– Powtórzyło się to, co mnie od niej codzień spotyka – rzekł Alf – odpycha mnie… nie chce słyszeć o zbliżeniu się żadnem… a rozwód odkłada… na miesiące… Nic jej poruszyć nie może…
Matka poczęła go w czoło całować.
– Uspokój się, zawołała gorączkowo –- znajdziemy sposób na nią.
W oczach Alfa błysnęła radość i nadzieja.
– Chyba ty matko potrafisz mnie ocalić!….
– Tak ja – bo hrabia… niekontenta jestem z niego…
Alf z czułością przybliżył się do Zdzisława…
– Zdziś… czyż to być może?
– Posłuchaj, przerwała matka… ja nie potrafiłam tego jeszcze wymódz na nim. Nam obojgu z nim wyjechać potrzeba, a was samych zostawić.
W uniesieniu Alf padł na kolana przed matką, oczy mu się zaiskrzyły…
– Co za myśl! zawołał… a! co za myśl szczęśliwa!….
– Tak, byłaby bardzo piękna – przerwał Zdzisław, gdybyśmy wszyscy nie znali – Herminii. Dziś my wyjedziemy ztąd, przypuszczam… a jutro – ona…
– Dokąd? sama? zawołała pani Robert'owa; ale to być nie może…
– Z kobietą takiego charakteru – rzekł Zdzisław – to nietylko możliwe, ale pewne… Alf ją od siebie odstręczy tylko, pani się jej narazisz, a ja zostanę zdrajcą…
– Szczególna rzecz – złośliwie wtrąciła pani Laura, wzrok zaogniony zwracając na Zdzisława, – że Zdziś, coby nam powinien pomagać, wynajduje trudności i przeszkody…
– Nie wynajduję, ale widzę je i nie taję ich przed wami…
Począł się przechadzać po pokoju…
Alf cały był przejęty tą myślą, która mu się cudowną zdawała. Pozostać z nią sam na sam, klęczeć u jej kolan dni całe…
Chociaż się nie przyznawał do tego, był zazdrosny… Wierzył Zdzisławowi, a podjrzewał go… Rzucił mu się znowu na szyje.
– Zdziś! ty już tyle uczyniłeś dla mnie… dopełń miary, przyśpiesz szczęście moje…
– Ale to nie zależy odemnie, odparł hrabia zimno… Odjechać mogę, nie uczynię tego inaczej jednak, tylko za jej wiedzą. Dozwólcie mi z nią pomówić o tem…
– Tak i popsuć wszystko! zawołała ręce podnosząc do góry pani Robert'owa…
Hrabia pocałował Alfa z uśmiechem politowania, zakręcił się jeczcze po pokoju, wziął ze stolika książkę i wyszedł, chociaż pani Robert'owa go odwoływała…
Milczenie panowało chwilę po wyjściu jego… Alfons chodził rozpłomieniony.
– Tak, w istocie, to sposób jedyny… będziemy sami! Juściż uciec odemnie nie może? Dokąd? sama? będzie zmuszona pozostać… kilka dni tesamotności stanie za miesiące… Ja się lękam Zdzisława…
– Czy masz poszlaki jakie? wtrąciła chwytając go za rękę matka – czyś co słyszał? widziałeś? domyślasz się?…
– Nie – ale mam przeczucie… mam trwogę, coś oznajmuje o niebezpieczeństwie… Niech mama przypomni sobie podróż… całe jej obejście się z nami. Nigdy mi ręki nie pozwoliła podać sobie. W rozmowie do niego się zwraca.., oczy jej częściej go szukają, niż twojego biednego Alfa… Ja się Zdzisława boję…
– Któż wie? smutnie odezwała się pani Robert'owa – masz słuszność może… Jeśli nie zechce jechać ze mną, niech sam jedzie… niech jedzie.
– Mamie doktór radził południe… on jej potrzebny do towarzystwa, niech jedzie z mamą, rzekł Alf… niech mnie przy niej zastąpi…
– Ja chorą nie jestem – przerwała matka – ja się czuję zmęczoną i przybitą tobą… Gdy o ciebie będę spokojna, ozdrowieję…
Długo jeszcze cicha rozmowa przeciągnęła się między synem a matką; Zdzisław czytał w swoim pokoju, jeżeli się to czytaniem nazywać mogło… bo oczy miał wlepione to w okno, to w podłogę, a zwróciwszy je na książkę, po kilka razy jeden wierz przebiegać musiał, nie mogąc go zrozumieć.
I on radby był się ztąd wydobyć – ale Hermana litość w nim obudzała. Poznawał ją teraz lepiej i nie wiedział jak sądzić. Miłość jej dla Alfa była jakaś dziwnie chłodna i ostygła… Godziłoż się ją, przeciw jej woli, wbrew obietnicom rzucić tak samą? Postępowanie z Alfonsem dowodziło więcej litości, niż przywiązania… Im z większą natarczywością zbliżał się do niej, tem zimniejsza… się dlań okazywała…
Zdzisław nie miał prawie zręczności widzenia jej sam na sam; nie dopuszczano im na chwilę pozostać z sobą… Mimo to w rozmowie urywanej" były wyrazy, wejrzenia, słowa, które utkwiły w Zdzisławie głęboko…
Kochał Alfa – lecz łudzić się nie mógł: dobre, rozpieszczone chłopię nie było stworzone, by stanąć na równi z tą kobietą, która zdumiewała energią woli, bystrością myśli i powagą charakteru… Dla czego poświęciła się dla niego, i zgodziła na taką ofiarę, na takie położenie, na wszystko co ucierpieć musiała?
Dla Zdzisława było to niezrozumiałe.
Teraz gdy dwie te kobiety widział ciągle przy sobie razem i mógł je porównywać, znużenie panią. Robert'ową zwiększało się co chwila – ćmiła ją nietylko dziewiczą pięknością, ale daleko wyższem wykształceniem i pozorną czy istną charakteru potęgą. Zdzisław zniechęcał się do matki Alfa, pomimo jej przywiązania do siebie i namiętnych jego dowodów; chłód i obojętność Herminii były dlań sympatyczniejsze. Dziwił się sobie, iż mógł na chwilę być zajęty dziwnie piękną, ale nadzwyczaj pospolitą istotą, która traciła codzień w oczach jego… Kajdany tych stosunków ciężyły mu okrutnie – brukały go… zżymał się na siebie, i gdyby go nie wiązało to jakieś uczucie nieokreślone – litości dla Herminii, dawnoby te więzy potargał…
Znużenie tem życiem, pożądanym prawie czyniło mu powrotna wieś, choćby do Suszy, zamknięcie się – odosobnienie, wypoczynek dla serca i ducha. Wyrzucał sobie brak energii, ale jej nie miał, i tem więcej cenił ją w Herminii…
I dla niego jak dla Alfa ta kobieta zagadką była…
Bez złej myśli, pragnął kiedykolwiek poufalszej z nią sam na sam rozmowy, lecz szpiegowano ich nielitościwie, upokarzająco, śmiesznie… i Zdzisław nie chciał podstępem żadnym zdobyć tej chwili… Alf, jego matka mieli ich ciągle na oku… Wyjść nie mógł nawet do ogródka, nie mając kogoś za sobą…
Długi czas przesiedziawszy samotnie nad morzem, Herminia powróciła do willi. Zbliżała się godzina obiadu. Widać było na jej twarzy pewne znękanie, ale zarazem spokój, który daje siła wewnętrzna. Wszyscy współmieszkańcy tego domu obok niej wydawali się rozgorączkowani i podraźnieni; ona miała postać i twarz wypogodzoną. Zdawała się ich nie lękać wcale, gdy oni z obawą spoglądali na nią.
I teraz po krótkiej przechadzce, wróciła do willi, nie doznawszy żadnego wrażenia, mimo rozmowy z Alfem. Weszła do swojego pokoju, wzięła książkę i siadła z nią zamyślona, czekając aż do stołu znać dadzą.
Wkrótce oznajmiono, iż było gotowe. Herminia nie ruszyła się zaraz: "słuchała po chodzie poznając, rychło li wyjdzie pani Robert'owa, Alf i Zdzisław – chciała być ostatnią. Kroki w istocie dały się słyszeć w korytarzu, pani Laura odemknęła drzwi i uśmiechając się prosiła do obiadu. Alf stał za nią.
– W tej chwili służę – odpowiedziała Herminia, nie spuszczając oczu z książki… Nadszedł i Zdzisław, ruszyli się więc wszyscy. Miejsce Herminii było między dwoma panami, z których jeden nazywał się, a drugi miał być jej mężem. Alf zazdrosny był i pilnował krzesła. Tym razem jednak Herminia wsunęła się zręcznie między matkę jego a Zdzisława. Alf się zarumienił. Pani Robert'owa chciała mu miejsca ustąpić, nie dozwolił na to, chciał odegrywać rolę nieszczęśliwego, i był w istocie.
W rozmowie na zdrowie swe poczęła się uskarżać pani Robert'owa.
– Pani się nudzisz, przerwała Herminia: jakaś wycieczka, przejażdżka posłużyłyby jej dla zdrowia i rozrywki…
– Ale razem z wami… podchwyciła pani Laura.
– A! mnie tu tak dobrze, nie mam najmniejszej ochoty…
Syn i matka spojrzeli po sobie…
Kilka razy zaczynano o rzeczach różnych. Alf nie jadł, wzdychał i rzucał rozmaitemi przymówkami, Herminia zdawała się ich nie czuć, nie słyszeć i nie rozumieć bo na nic nie odpowiadała…
Posępnie, smutno przeszedł obiad cały… Gdy wstano od stołu, Alf przyszedł oprzeć się o krzesło Herminii, chcąc z nią zawiązać rozmowę… ale… przedmiotu innego nie znalazł oprócz siebie i swojego serca. Na to nie otrzymał odpowiedzi, odszedł zrozpaczony. Zostawując Herminię z matką, na którą spojrzał wyraziście, sam wziął pod rękę Zdzisława i wyciągnął go do ogrodu.
Obaj wlekli się jak cienie milczące. Alf wzdychał, Zdziś dym puszczał i przypatrywał się obłoczkom jego.
– Nie ma co mówić – szczęśliwi jesteśmy! zamruczał Alf…
– Zrobiliście coście chcieli, i po… waszej myśli – rzekł Zdziś – macie owoce.
– Zdziś, nie takiej mowy spodziewałem się po tobie – ofuknął Alf.
– Więc milczę…
Szli znowu jak wprzódy wzdychając i dym puszczając, aż stanęli na tarasie nad morzem.
– Piękna perspektywa, jęcząc przecedził Alf przez zęby – takich kilku miesięcy.
– Gdyby takich, odparł Zdziś – jeszczeby można zgodzić się z przeznaczeniem, ale z tego co dotąd widzę, spodziewać się należy gorszych…
– Któż winien? zapytał Alf.
– Zdaje mi się, że nie ja – odpowiedział hrabia.
– Więc ja?
– Nie wiem…
Alf uderzył w dłonie.
– Oszaleć potrzeba.
– Trzeba mieć rozum, rozśmiał się Zdziś.
– Co tu rozum pomoże! rozum!!
– Nudzisz Herminię zamiast się jej starać podobać, męczysz ją niedorzeczną zazdrością, obrażasz podejrzeniami – niecierpliwisz natręctwem, i chcesz, żeby ci za to była wdzięczna…
Zamilkli. Alf na ławie siadł i głowę w dłonie zanurzył.
– Zdziś, daj mi ten dowód przyjaźni jeszcze… jedź z mamą i zostaw nas samych…
Namyślał się chwilę zapytany…
Zgoda, rzekł, ale pod jednym warunkiem.
Pod jakim?
– Wprzódy się z nią rozmówię sam na sam. Alf aż podskoczył.
– Cóż to jest? dla czego?
– Może będę szczęśliwszym od was. zaufajcież raz mnie i jej… szczególnie mnie, którego trzymacie na oku jak podejrzanego i wroga. Jakkolwiek was kocham, obraża mnie to w końcu, tak jak ją też podejrzliwość wasza oburzać musi…
– Zapewne, gorzej niż jest, już być nie mo – że – odezwał się Alf… niech tak będzie… Nie przesłodzimy rozmowie… i owszem…
Z pewną urazą wyrzekłszy te słowa, wstał Alf, spojrzał na morze, zszedł z tarasu, samego na niej zostawując Zdzisława, i ku willi się skierował…
* * *
Jakim się stało sposobem, że mimo chłodnego już trochę wieczoru, wkrótce potem ukazała się Herminia przed willą i powolnym krokiem zdawała kierować ku tarasowi, Zdziś sobie wytłómaczyć nie umiał. Być może, iż niecierpliwy Alf sam się postarał o przyśpieszenie widzenia ich z sobą na osobności.,. Podnosząc oczy, hrabia dostrzegł, że za żaluzyą w oknie pokoju hrabiny, dwie głowy pilno ruch ich każdy śledzić się zdawały… Wieczór na morzu był spokojny, rozkołysane w dzień fale bić o brzeg przestały, poruszała się tylko woda z lekka jakby wypoczywając po wzburzeniu… Niebo wypogodzone miało barwę złocistą, kilka obłoczków ledwie dostrzeżonych przesuwało się po niefm. Zdzisław siedząc na tarasie zobaczył idącą ku sobie wprost tę, którą nazywał swą żoną, i serce mu uderzyło niepokojem niezrozumiałym. Litował się nad losem tej istoty…
– Jak mogła zgodzić się na to? przywiązać do poczciwego, ale zniewieściałego Alfa?? rzecz niepojęta…
Doszedłszy do schodków wiodących na taras, zkąd widać było Zdzisława, Herminia podniósłszy oczy, trzymała kwiatek zerwany w ręku…
– Wolno mi tam odpocząć na górze przy panu, czy nie wolno? zapytała.
– Któżby mógł zabronić? zawołał Zdzisław.
– Może wy, panie hrabio… co się tak obawiacie narazić na podejrzenie i chcecie dowieść, iż mnie nienawidzicie?
– Pani! oburzył się Zdzisław – tej wymówki się nie spodziewałem…
Herminia wchodziła powoli, przeszła całą długość tarasu i usiadła w drugim końcu, w dali od Zdzisława…
– Jesteśmy tak szpiegowani w tej chwili, każdy nasz ruch będzie tak tłomaczony i kommentowany… iż panu ostrożność zalecić muszę. Wszak to od czasu tego co się zwało ślubem naszym, niemal pierwsze spotkanie swobodne?… Nieprawdaż? Dawniej wolno nam było, jako dobrym przyjaciołom, pomówić z… sobą… teraz? niestety!…
Spojrzała na Zdzisława, który oczy miał spuszczone, jak gdyby się wstydził.
– Jakimże sposobem stało się – rzekł po cichu – iż pani odważyłaś się… znijść tu do mnie?…