- W empik go
Niebo - ebook
Niebo - ebook
Helsinki, rok 2058. Po wojnie domowej władzę w mieście przejął ruch nacjonalistyczny zwany Światłem. W mieście Światła obywatele chowają się w swoich mieszkaniach, nie rozmawiają ze sobą, nie rodzą dzieci. Granice są zamknięte, a przyszłość nie istnieje. Na pocieszenie Światło daje swoim poddanym Niebo: wirtualną przestrzeń będącą odbiciem starego świata, piękniejszą i łagodniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Tam toczy się życie.
Akseli pracuje na uniwersytecie, próbuje dociec, co odebrało Finom chęć życia, choć bez szczególnego entuzjazmu. Studiuje filmy starego świata, starając się zrozumieć motywacje i zachowania minionych pokoleń. Kiedy otrzymuje dodatkowe uprawnienia i więcej czasu w Niebie, jedynym jego celem staje się zapomnienie się w kojącej wirtualnej rzeczywistości – dopóki na niebiańskiej łące nie spotyka kobiety, którą pragnie poznać również w prawdziwym świecie.
Iina jest córką rewolucjonisty, która zdaje się pamiętać dawne czasy. Jej spotkanie z Akselim w Niebie będzie początkiem nowej historii i… końcem.
Książka wydana w ramach projektu „Bliskie-dalekie sąsiedztwo„.
Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.
Partnerzy projektu:
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962038-7-8 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy Akseli musi dać oczom odpocząć, kieruje wzrok na plac pełen żebraków.
Na początku było ich czterystu, po setce na każdą krawędź rynku w Hakaniemi, ale część mogła już umrzeć. W pierwszej kolejności wypuszczani i wpuszczani są zawsze ci od strony ulicy Siltasaarenkatu, a dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Ostatni rząd nie mieści się w hali targowej, śpi na rynku w wyblakłych pomarańczowych namiotach i zielonych pojemnikach na śmieci. W jednym z przewróconych na bok pojemników brakuje pokrywy, na jej miejscu wisi cerata w czerwoną kratkę.
Jest już kwiecień, ale żebracy siedzą bez ruchu, wciąż ciasno opatuleni grubymi kocami. Silny, zimny wiatr dmie znad morza i Akseli też go czuje, choć ani na chwilę nie wychodzi na zewnątrz. Ciągnący od podłogi chłód kąsa kostki, po czym rozchodzi się na resztę ciała, aż przemieniwszy się w smutek, trafia do głowy.
Akseli staje przed oknem, unosi kolano i zgina ku niemu łokieć, po czym wraca do pozycji wyjściowej i powtarza ruch po przeciwnej stronie. Zaczyna odczuwać zmęczenie, ale chwyta się dźwięków, wymawia je w głowie tak głośno, że prawie jest w stanie je usłyszeć: o-siem, dzie-więć, dzie-sięć.
Trening na wydolność zawodową nie należy do przyjemności, ale jest obowiązkowy. Życie w ciele ma swoją cenę. Instrukcje Światła mówią, że mięśnie są modeliną umysłu i dlatego należy je traktować jako przedmiot pracy. O tym samym opowiadał już ponad sto lat temu znakomity fiński biegacz – latający Fin, którego imienia Akseli nie może sobie w tej chwili przypomnieć. W każdym razie tamten Fin z pewnością dobrze wiedział to, co wie on: że ciało jest niewygodnym ciężarem, który umysł musi wlec za sobą.
Przechodzi do kolejnego ćwiczenia: najpierw opuszkami palców dotyka chłodnej podłogi, potem prostuje kręgosłup i na palcach u nóg unosi się w kierunku sufitu. Trzask w plecach niemal sprawia mu przyjemność. Żebracy siedzą dalej na swoich miejscach, kiedy nagle gdzieś daleko rozlega się pierwszy grzmot. W ulewnym deszczu ludzie szybko opuszczają plac, ale strażnicy wciąż obijają się pod ścianami hali targowej, być może śpią. Jest ich dwóch i Akselemu przychodzi do głowy, że tłum na rynku mógłby teraz na nich napaść, obezwładnić ich, zabić. Ale wie, że tak się nie stanie. Kto chciałby się jeszcze buntować – i po co?
W końcu szum deszczu rozbudza strażników: wstają i pokazują ludziom w łachmanach, by kierowali się na górę. Tłum zaczyna napierać do środka hali, a krople bębnią o szybę, ale Akseli ledwo cokolwiek zauważa. Ćwiczy dalej równym tempem, w jego głowie plączą się rozproszone myśli. Wcześniej burze z piorunami zdarzały się tylko latem, chyba. Akseli nie jest pewien, ale pamięta błyskawice nad polem owsa u babci i wydaje mu się, że było to zjawisko rzadkie, zaskakujące. Teraz niebo staje w ogniu przez całą porę deszczową, ciągnącą się przez pół roku, a w załamaniach miejskich murów regularnie niesie się znajome dudnienie.
Akseli dostaje zadyszki, czuje się, jakby jego potylica była pusta, krew nie nadąża za tempem ćwiczeń. Musi dać radę, dwadzieścia powtórzeń na każdy ruch. Jeśli nie udowodni, że jest w dobrej kondycji, nie będzie mógł pracować, a jeśli nie będzie pracować – uniwersytet przestanie mu wypłacać po pięć godzin w Niebie na każdy dzień. Bez Nieba zostaną tylko poczerniałe od zdechłych komarów ściany i kurier, który raz na tydzień przynosi jedzenie. Czy już do końca życia będzie się gapił na rynek, przeżuwając swoją kaszkę ze świerszczy? A może odważy się otworzyć okno i skoczyć w pustkę? Zginie od uderzenia natychmiast czy będzie leżał na ziemi, aż wysączą się z niego wszystkie płyny?
Rozkłada ręcznik na porysowanym parkiecie, bo kręgosłup nie wytrzyma na gołej podłodze, i przechodzi do ćwiczeń na mięśnie brzucha. W połowie ruchu ogromna mucha, głośno bzycząc, przelatuje mu koło twarzy, wybija go z rytmu i zaburza obliczenia, a on wpada w panikę. Nie chce robić nadmiarowego ruchu ani tym bardziej o jeden ruch za mało. Jest w stanie ćwiczyć dokładnie tyle, ile zostało mu zalecone. Wykonuje jeszcze kilka pospiesznych powtórzeń, po czym pada na podłogę. W kurzu pod łóżkiem dostrzega zdechłego karalucha i przypomina sobie, że widział go tam już wiele razy wcześniej.
Kiedy Akselemu po twarzy zaczynają spływać łzy, zdaje sobie sprawę, że miał je w oczach przez cały czas. Mógłby zostać na tej podłodze do końca życia, mogliby sobie tutaj uschnąć razem z karaluchem, ale w Niebie czeka na niego ciepły deszcz, wiatr i śpiew ptaków, a on nie jest jeszcze gotów, żeby się poddać.
Podciąga się do góry i spocony siada na bujanym fotelu, podnosi z podłogi okulary i zakłada je na głowę. Półtorej godziny, nowy trening wydolnościowy i Niebo. Na pewno da radę, jeśli tylko najpierw zapamięta, na czym skończył.
.
Lady Gaga wychodzi z basenu w skórzanym stroju na jedno ramię i dziwacznym kasku, gra w karty, wygina biodra na leżaku i wpatruje się w kamerę z taką intensywnością, jakby zapraszała Akselego do gry, która już dawno dobiegła końca. Tempo teledysku zapiera dech w piersiach, rytm bije po uszach: Lady Gaga zmienia ubrania, pozuje przy karcianym stole i z olbrzymimi psami tańczy w grupie ludzi – przez cały czas liczy się tylko ona, jej gładka skóra i to, co Akseli identyfikuje jako atrakcyjność seksualną. Kobiety podkreślały wtedy piękno skąpym ubiorem, doczepianymi włosami i pomalowaną twarzą, a Lady Gadze nie brakuje żadnego z tych elementów.
Akseli oglądał to nagranie już wiele razy. Wciąż wydaje mu się obrzydliwe i odpychające. W typowym dla swojej epoki stylu próbuje przykuć uwagę widza niezliczoną ilością bodźców wizualnych. Dopiero światy wirtualne dały radę odwołać się jednocześnie do wszystkich zmysłów i skorzystać z biologicznej informacji zwrotnej, dzięki czemu podaż impulsów mogła się uspokoić i zejść do poziomu medytacyjnego. Kojący spokój ducha wyparł wciąż nasilającą się żądzę przyjemności.
W chłodnym pokoju Akseli naciąga na siebie kołdrę i próbuje się skoncentrować, ale nie potrafi zapanować nad myślami. Całymi dniami ogląda przez swoje okulary teledyski, długie filmy i śmieszne krótkie nagrania, które oni nazywali pornografią. W niektórych produkcjach aktorzy przechodzą do aktu bez żadnych wstępów, ale większość kładzie nacisk na rytuały godowe: kobiety przystrajają się, a mężczyźni mierzą siły w scenach walki. W niektórych, dłuższych filmach bohaterowie doczekują się potomków, ale o ich dokonaniach rzadko kiedy można się czegoś dowiedzieć.
W nagraniach z przełomu tysiąclecia trudno o choćby najmniejszą sugestię tego, co miało się później wydarzyć. Ludzie wręcz kipią od pożądania i absurdalnej zazdrości, są przerażająco zabiegani. Wydaje się, że motywują ich nie tylko stosunki płciowe, ale i gromadzenie dóbr. Kolorowe buty i sukienki podniecają szczególnie przedstawicielki płci pięknej – czasem nawet bardziej niż łączenie się w pary. W jednym z nagrań cztery kobiety uprawiają seks z wieloma różnymi partnerami w mieście Nowy Jork – oczywiście jeszcze przed falą. Wygląda na to, że największą przyjemność przynoszą im jednak niewygodne buty, które oglądają w sklepowych witrynach: już na sam ich widok kobiety zanoszą się piskiem i klaszczą.
Akseli powinien już zacząć pisać swój raport, ale jego głowę wypełnia mgła. Nie może sobie wyobrazić, na co w dzisiejszych czasach można by ukierunkować pożądanie. Czy kobiety byłyby skłonne odrzucić Niebo i natrzeć na miasto w poszukiwaniu nowych ubrań i akcesoriów? Czy zażądałyby mężów, wielopiętrowych tortów z kremem i śnieżnobiałych sukni? Czy mężczyźni zaczęliby się nawzajem zabijać?
Co zrobiłby on sam? Czy chciałby zabiegać o partnerkę, zabijać, a może ryzykować własne życie, żeby zdobywać władzę?
Akseli wie jedno: mógłby wyjść ze swojego mieszkania, a jeśli on by to zrobił, to tak samo mógłby to zrobić ktoś inny. Na ulice wyległyby tłumy ludzi, którzy wcale nie musieli tam być. Zrobiliby coś, ale Akseli nie może sobie wyobrazić co.
.
Iina wychodzi na brukowaną ulicę i wzdryga się od ciepłego wiosennego wiatru, który roztacza wokół smród zanieczyszczonego morza, mewiej zupy i odpadów. Czuć w nim nutę dymu z północnych części miasta, gdzie ludzie mogą jeszcze używać otwartego ognia. W dzielnicach należących do Światła: Kaartinkaupunki i Ullanlinna ogień nie jest nikomu potrzebny, bo elektryczność zazwyczaj działa bez zakłóceń, a śmieci regularnie znikają z ulic i trafiają gdzieś indziej.
Niebo ma odcień głębokiego błękitu, niby taki sam jak przed wojną, a jednak zupełnie inny, idealnie beznamiętny. Iina siłą koncentruje uwagę na dziurach w asfalcie, stawia swoje stopy w drewniakach ostrożnie: po jednym kroku do przodu, a koszyki ściska tak mocno, że mięśnie jej palców wrzynają się między sploty na uchwytach. Strach nie znika, ale Iina jest w stanie go kontrolować, krok za krokiem. Obrazy wracają jak zawsze, kiedy wychodzi na zewnątrz, migają przez chwilę i znikają: powyginane ciało na bruku, smród oddechu zagłodzonego sąsiada, zwycięska parada skinheadów. Najgorsze są te, których nigdy nie zobaczyła, ale które wciąż na nowo sobie wyobraża: ostatnie chwile ojca, uwięzienie Mariusa.
Na targu wszystko wygląda po staremu. Stragany z jedzeniem stoją blisko basenu portowego Kolera-allas, handlarze starociami dyżurują bliżej ulicy. Strażników widać dwóch, obaj to mężczyźni w średnim wieku, z bagnetami, które połyskują na słońcu. Iina nienawidzi ich z przyzwyczajenia, ale w jej gniewie nie ma żadnej siły.
Na rynku widać paru klientów. Przy najbliższym straganie zgarbiona staruszka dźga palcem martwą mewę. Sprzedawca ułożył ptaki jednego na drugim, z rozłożonymi skrzydłami, i zdaniem Iiny wygląda to tak, jakby wzlatywały ze stołu całą chmarą, każdy na plecach następnego. Wyobraża sobie, jak ten ptasi tort krąży po niebie niczym dziwaczne, zmodyfikowane genetycznie zwierzę, zbyt duży kawał, którego nie jest w stanie schwytać drapieżnik. Otwarte oczy ptaków mają czerwone obwódki i wciąż są wilgotne: nie ma wątpliwości, że towar jest świeży. Kiedyś zapłaciłaby każdą cenę choćby za jedną taką mewę, a później z wprawą oderwała skórę od korpusu, pospiesznie ugotowała i wyszarpała każdy najdrobniejszy kawałek mięsa. Teraz już nie musi tak robić. Chce tylko czegoś prostego, co będzie mogła podać Jalo. Chce spełnić swój obowiązek i mieć święty spokój.
Zatrzymuje się przy następnym straganie i lustruje ciemne, pulchne bochenki chleba, ale nie jest w stanie spojrzeć wprost na sprzedawcę. Nie ma siły otworzyć ust.
– Chleba ze świerszczy?
Iina zerka na mężczyznę. Jest tak opalony, że można by go wziąć za obcokrajowca. Oczywiście nie może nim być, ale już sama myśl wzbudza w Iinie lęk. Przypomina bowiem, że za murami państwa-miasta prawie na pewno wciąż mieszkają jacyś obcy, być może nawet byli helsińczycy – i niewykluczone, że są wśród nich mama, Mikki i Marius.
Sprzedawca mierzy Iinę wzrokiem, oceniając, na ile ją stać.
– Pięćdziesiąt marek za bochenek. Bierzesz?
Iina kręci głową i odsuwa się na bok, zaskoczona tak zawyżoną ceną. Przejrzał ją. Nędza zmusza do czujności, napręża ramiona i wyziera z oczu, ale jej szaleństwo jest jak wata, która spowalnia ruchy i spowija umysł mgłą. Lata, które spędziła jako utrzymanka Jalo, bardzo ją rozmiękczyły.
Tęsknota za Niebem zaczyna ją męczyć. Tam mogłaby być razem z innymi, ale i sama. W Niebie niczego nie brakuje, nie trzeba chodzić na zakupy ani przypatrywać się innym, jakby byli chodzącymi sakiewkami z pieniędzmi. Żadnego pośpiechu, żadnych obcierających butów.
– Już niedługo tam będę – przekonuje samą siebie. – Trzeba tylko załatwić wszystkie sprawy.
Zatrzymuje się przy stoisku z gorącymi daniami i kiwa głową sprzedawczyni. Staruszka ma na nosie wielką brodawkę, a jej usta okalają zmarszczki, głębokie jak nacięcia nożem. Jedno zbielałe oko jest uszkodzone, ma praktycznie samo białko. Iinie robi się niedobrze, ale jedzenie pachnie ziołami i czosnkiem i na pewno zadowoli Jalo. Między ziarnami kaszy jęczmiennej Iina widzi ugotowane świerszcze, larwy, kawałki cebuli i marchewki. Przygląda się pofałdowanej powierzchni dania w poszukiwaniu mączników, ale żadnych nie dostrzega.
– Ile?
– Czterdzieści marek za opakowanie.
Plecami Iiny wstrząsa dreszcz, kiedy zdaje sobie sprawę, że zapomniała wziąć z domu pudełko. Choć pewność, że go ze sobą nie zabrała, jest upiornie niepodważalna, wciąż zerka do koszyka: jest pusty.
Powinna się wrócić, ale już na samą myśl o tym, że miałaby chodzić w tę i z powrotem wzdłuż Eteläesplanadi, do jej oczu napływają łzy. Nie chce obchodzić drugi raz upadłej lipy, patrzeć na wyrastający ze szczeliny w asfalcie pień brzozy, wspinać się po popękanych kamiennych schodach na czwarte piętro, wiedząc, że zaraz znów będzie musiała odbyć tę samą podróż na rynek, a potem jeszcze raz wrócić do domu.
– Muszę kupić pudełko – szepcze.
Wargi staruszki zwężają się, palce ściskają róg stołu, a Iina wyczuwa w niej nienawiść i przekonanie, że dziewczyna jest sieciową utrzymanką, i to w dodatku zupełnie nieudolną. Jej jedynym zadaniem jest karmić swojego gospodarza i nie marnotrawić jego pieniędzy, ale nawet tego nie potrafi zrobić, tylko trwoni całe dni, fantazjując o Niebie i jego odrętwiającym spokoju, marząc o ucieczce do lasów deszczowych, Normandii, Pompejów, gdziekolwiek, do wszystkich pięknych miejsc, które kiedyś istniały albo istnieją nadal, gdzieś bardzo daleko.
Staruszka kręci głową i z trudem pokonuje parędziesiąt metrów dzielące ją od kolejnego stoiska, na którym wznosi się stos pudełek. Jedno oko wzbija się nad Iinę, ku niebu, drugie patrzy na morze, które dawniej kryło w sobie wystarczająco dużo mięsa, żeby napełnić nim każde naczynie.
Iina wybiera ostrożnie, przejeżdża palcami po spojeniach i szuka błędów w wykończeniu. W końcu za sto pięćdziesiąt marek kupuje brzozowe pudełko, na którego dnie – dokładnie pośrodku – ktoś wytłoczył gałąź pozwijaną w owal. Iina próbuje wmówić sobie, że kiedyś zaniesie je żebrakom z Hakaniemi, ale wie, że nigdy tego nie zrobi. W szafce czeka już kilkanaście podobnych pudełek. Gdy ona i Jalo umrą, one wciąż będą tam leżeć, aż kiedyś budynek w końcu się zawali – a one albo roztrzaskają się w pył w odmętach szafy, albo spoczną w ruinach już na zawsze.
Sprzedawczyni prycha na widok pudełka, ale napełnia je uważnie po same brzegi, dociska wieko i pomarszczonym kciukiem ściera wypływające spod niego risotto. Iina chwyta nabytek obiema dłońmi i kładzie na dnie koszyka. Kiedy podnosi oczy, staruszka patrzy prosto na nią, zupełnie jakby wcale nie gardziła jej przywilejami, tylko po prostu chciała wiedzieć.
W domu Iina wyjada jedną trzecią ostygłego risotta prosto z pudełka, po czym oblizuje łyżkę i wkłada ją z powrotem do suszarki. Resztę jedzenia zostawia na stole, dla Jalo. Wyjdzie z pokoju wieczorem lub w nocy, przymuszony głodem albo do ubikacji, i po chwili znowu tam wróci. Iina wpada na niego od czasu do czasu, w przelocie. Wymieniają pozdrowienia i przez te kilka chwil wszystko to, co się stało, zawisa boleśnie w powietrzu. Kiedyś, jeszcze na samym początku, próbowali razem jeść, ale było zbyt niezręcznie i przygnębiająco. Obecność drugiej osoby za bardzo przypominała im o tych, których stracili.
W swoim pokoju Iina wystukuje na klawiaturze identyfikator skrzynki depozytowej i nasuwa na głowę okulary, ale nawet nie ma siły, żeby wkładać cały kombinezon. Zakopuje się pod kołdrą i patrzy, jak przed jej oczami zarysowują się białe szczyty Alp. Zieleń trawy jest tak intensywna, że Iina ma ochotę ją zjeść. Kładzie się na hamaku, od strony doliny dobiega ją brzęk krowich dzwonków. Wysokie słońce razi ją żółcią, więc przykłada do niego palec i przeciąga w dół. Niebo eksploduje kolorami: pomarańcz, czerwień, złoto. Iina chowa połowę słońca i kolorowe fajerwerki się uspokajają. Linia nieba rozwarstwia się, przechodzi z różu w ciemny granat i usianą gwiazdami czerń. Iina pozwala słońcu zachodzić we własnym tempie i przymyka oczy, ale nie jest w stanie zasnąć.
.
Młody mężczyzna wpycha członka w szarlotkę, ale kiedy do kuchni nagle wpada jego ojciec, próbuje się wycofać. Akseli wyczuwa, że teraz powinien się zaśmiać, ale nie jest pewien z kogo. Czy zabawniejsze jest zmieszanie ojca, czy wstrząs młodego mężczyzny, a może fakt, że ktoś w ogóle chciałby się masturbować, używając do tego ciasta? Akseli poprawia się na łóżku, ale plecy ciągle bolą, więc musi wstać.
Zdejmuje okulary, kładzie je na kołdrze i pociera skronie. W pokoju jest zaskakująco jasno. Na ścianie widać teraz wyraźnie zaschnięte zgrubienia od farby, zioła omdlewają w słoikach na podłodze. Przeszywa go ukłucie tęsknoty do świata za okularami i z zawstydzeniem orientuje się, że brakuje mu nie tylko Nieba, ale i absurdalnej rzeczywistości z filmu. W nim wszyscy mają tylko jeden cel, a ten daje im pewność, dzięki której być może zapominają, że istnieją na próżno.
Podchodzi do okna i przygląda się dziwnie błękitnemu niebu. Wieczorne słońce obnaża rysy i nagromadzone przez lata warstwy kurzu na szybach, zza których przebija ciemna formacja siedzących na placu żebraków. Ich siedliska – stare jak świat pomarańczowe namioty i zielone kontenery na śmieci – lśnią osobliwie w wiosennym słońcu. Na bruku przed wejściem do hali leży ułamana żelazna tablica z napisem: „HALA TARGOW” i dwie ludzkie postacie. Szyld zalega tam już od lat.
Akseli wraca myślami do młodych mężczyzn z filmu. Nie sprawiają wrażenia szczególnie ogarniętych, co jednak pozostaje bez wpływu na ich siły witalne. Gdyby mieszkali w Helsinkach, pewnie podnieśliby szyld z ziemi, a przynajmniej jeśli tylko mogłoby im to przynieść powodzenie u kobiet. Budowaliby pułapki na zające, przerabiali je na futra, zbierali plastikowe odpadki i wymyślali dla nich nowe zastosowania, a ich domowe ogrody na pewno by rozkwitły. Nie wydawali się na tyle inteligentni, żeby odbudować zawalone obiekty czy wyasfaltować drogę, ale i tego na pewno byliby się w stanie nauczyć, bo mieli potrzebę zaimponowania innym.
Przyciska opuszkę palca do chłodnej szyby i przygląda się swojej ręce. Skóra jest jasna i gładka, paznokcie wieńczą grube białe sierpy. Dłonie są delikatne, ale mają szerokie grzbiety i mocne palce, tak jak u mężczyzn z tamtej epoki. Podobne ręce kiedyś błądziły po kobiecej skórze, budowały domy i zaciskały się wokół gardeł. Nie może sobie wyobrazić, że miałby odwagę tak żyć.
– Jaki ze mnie mężczyzna? – pyta półszeptem i dziwi się, gdy z jego gardła wypływa prawdziwy ludzki głos.
Nie potrafi odpowiedzieć na swoje pytanie. Na uniwersytecie jest pracownikiem, a w Niebie nie potrzebuje żadnych cech osobowych. Tylko matka zawsze wymagała od niego czegoś nieokreślonego – ale matki już nie ma. Akseli nie tęskni za jej pretensjami, czasem jednak brakuje mu jej obecności: odgłosu mycia zębów, głupiego buczenia staromodnego ekranu jej komputera, trzasku otwierających się drzwi wejściowych.
Kiedy jeszcze żyła, jedyne, czego chciał, to się od niej uwolnić. Im bardziej jej rak się rozprzestrzeniał, tym większe miała do Akselego pretensje o czas, który spędzał w świecie za okularami. Światło oferowało swoim studentom tani sprzęt i czas w Niebie w zamian za dobre wyniki na egzaminach, a Akseli naprawdę pragnął każdej minuty i pochłaniał kolejne kursy. Niebo było szczęściem, studia zaś złem koniecznym, ale bez względu na to, gdzie akurat się znajdował, matka zawsze widziała go tylko pogrążonego w tym, co za okularami.
– Co to w ogóle za życie? – narzekała. – W ciągu dnia nie widzisz nawet światła.
– A ty je widzisz na swoim ekranie? – odgryzał się, pokazując palcem na jej komputer.
– Przynajmniej to nie wygląda aż tak idiotycznie. Jesteście jak zombie.
Całe szczęście, że kiedy wybuchła wojna, matka już nie żyła. Na pewno nie byłaby zachwycona tym, jak się ukrywał, choć raczej nie chciałaby też, żeby w rządowych szeregach mordował ludzi. Głosowała na nacjonalistów, bo nie znosiła ciapatych, chociaż za Światłem też wcale nie przepadała. Odnajdywała się w ślepych zaułkach i sprawiała wrażenie, jakby świetnie się czuła z lękiem, który zataczał wokół niej krąg i wciągał do środka jej najbliższych.
Akseli każdy dzień spędzał w strachu, że wezwą go do wojska, ale pismo nigdy nie nadeszło. Wciąż śniło mu się, że ktoś wali do drzwi, i wiedział, że tym razem po niego przyszli, zmuszał się jednak do przebudzenia, jeszcze zanim zdążyli wejść do środka. Zamawiał jedzenie w sklepie internetowym, a kiedy przestało dochodzić, przez tydzień zwlekał, zanim odważył się wyjść z domu.
Wiedział, że ludzie uciekają z miasta, ale sam nie potrafił się zdobyć na coś tak fundamentalnego. Zawsze był taki niepraktyczny, pogrążony w światach swoich gier i książek. Urodził się w czasach, kiedy to powinno mu było wystarczyć.
.
Współudział Iiny zaczął się już dobre pięć lat temu, 14 lutego 2053 roku, w jej dwudzieste pierwsze urodziny. Liczyła na cud, który mógłby ją uratować: na Mariusa, który wróci, by zabrać ją z miasta, na ruch oporu, który przypuści szturm na Helsinki, na nagłą śmierć. Na Niebo nie potrafiła liczyć, bo choć o nim wiedziała, nie zdążyła go jeszcze dobrze poznać.
Mieszkała u Jalo od trzech miesięcy i pięciu dni; wtedy nie zdążyli jeszcze dać za wygraną i próbowali być dla siebie rodziną. Czasem jedli wspólnie posiłki, a przy spotkaniach wymieniali parę słów, ale ich interakcje naznaczało obustronne skrępowanie, które z czasem tylko się pogłębiało.
W urodzinowy poranek strugi deszczu spływały po szybach jak śliskie, gwałtownie rozgałęziające się potoki. Iina leżała w łóżku i usiłowała zapomnieć. Trzy lata wcześniej o tej porze mama, tata i Mikki przynieśli jej do łóżka śniadanie i zaśpiewali Sto lat. Marius wpadł wieczorem i zjadł kawałek owsianego tortu małą łyżeczką, która wyglądała idiotycznie w jego olbrzymiej dłoni. Kiedy wychodził, wymierzył Iinie kuksańca w kark, zupełnie jak w dzieciństwie, kiedy jeszcze gonili się po całym domu, padali w kąt i kopali się, odpierając wzajemne ataki.
Teraz został tylko zimny pokój i wiatr chłostający korony lip w parku Esplanadi. Wichury zdążyły już złamać część drzew, ale te najmocniejsze wciąż stały niewzruszone. Uliczni handlarze ściągali połamane konary z dróg, żeby móc przetransportować swoje towary, ale pnie ciągle zalegały bezładnie w parku, zamieniając się w niszczejące powoli siedliska kołatków i gmachówek.
Iina próbowała sobie wmówić, że niczego się nie spodziewa, ale mimo wszystko czekała – i prawie podskoczyła ze strachu, gdy ktoś w końcu zapukał do drzwi.
Zapach kawy rozniósł się po pokoju, niemal ją to przerosło. Jalo położył tacę na stole: parująca, tylko odrobinę wyszczerbiona filiżanka i jasny chleb, grubo posmarowany masłem. Kawa była prawdziwa, zagraniczna, szorstka na języku, a na podniebieniu jedwabista, przerażająco droga. Chleb wyglądał na pszenny, upieczony z drobno zmielonej mąki. Jalo musiał pójść po niego tego samego ranka do jakiejś prywatnej piekarni, specjalnie dla niej.
Kiedy położył na łóżku wielkie pudło, już wiedziała, choć nie do końca śmiała w to uwierzyć.
Wykonano je z blado połyskującego, białego kartonu, tak luksusowego, że nie mógł go używać nikt poza ludźmi Światła. Przejechała palcami po jego powierzchni. W dotyku prawie przypominał plastik, miał regularne, lekko zaokrąglone krawędzie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak go wyprodukowano, i nagle ogarnął ją wielki strach. Nic w niej nie zasługiwało na taki prezent.
– Otwórz – zażądał Jalo.
Zerknęła na niego, ale unikał jej wzroku. Rozumiała, dlaczego tak mu się spieszy. Spędził już dużo czasu na tym okropnym świecie, w którym wszystko się rozlewa, brudzi i obciera, w którym na deszczu naprawdę się moknie.
– Otwórz, szybko.
Uniosła wieko i zdjęła leżącą na wierzchu bibułę, uderzyła ją jej zbędność. Była piękna, wykonana z prawdziwego drewna i przetworzona przy użyciu Bóg wie jakich chemikaliów – tylko po to, żeby Iina mogła teraz położyć ją obok siebie na łóżku. Kombinezon był biały, gładki i interaktywny, z luksusowego grubego materiału. Czuła, że nie wypada jej go dotykać.
Wahała się tak długo, że Jalo wziął strój do ręki i rozłożył go przed nią.
– Uszyty według twoich wymiarów.
– Jest niesamowity. To naprawdę za dużo. Czy on działa?
– Spróbuj.
Wstała i zdjęła przez głowę koszulę nocną, zostawiła tylko majtki. Nieśmiało włożyła stopę do nogawki. Kombinezon przywitał ją jedwabistym dotykiem i delikatnym szumem, po czym zacisnął się mocno wokół jej nogi.
Naciągając materiał na biodra, poczuła, jak po jej ciele przebiega dreszcz przyjemności. Talia pasowała idealnie, podobnie rękawy. Jalo pomógł jej ułożyć piersi, tak żeby materiał za bardzo ich nie przygniótł. Miał zimne dłonie, czuła się dziwnie, kiedy dotykały jej skóry.
Gdy włożyła cały kombinezon, była już gdzieś indziej. Zniknęło chłodne powietrze i wilgoć pokoju, inteligentna tkanina wydzielała optymalną dla jej skóry temperaturę. Natychmiast poczuła, że kombinezon jest jej częścią, właściwą skórą, której z jakiegoś niewymownie okrutnego powodu kiedyś, dawno temu, ktoś ją pozbawił.
– Boję się – powiedziała. – Co, jeśli nie będzie działać?
– Mamy gwarancję oczywiście.
– Ale wtedy trzeba będzie czekać.
– Tak. Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne.
Iina naciągnęła na oczy okulary i wiedziała, że będzie tam wszystko: Stare Helsinki, lasy deszczowe, wodospady, Nowy Jork sprzed powodzi.
Na początku czuła tylko jasność, dopóki ta nie stopiła się, przybierając kształt fali zmysłów. Przed Iiną ukazała się łąka i lekko rozkołysane na wietrze brzanki. Na prawo z łąką graniczył zagajnik, za nim ziemia wznosiła się, tworząc niewielki pagórek, po lewej w słońcu mieniła się tafla jeziora. Poczuła wiatr na nagich ramionach: był naprawdę łagodny, jak latem. Ziemię pod jej gołymi stopami porastały nierówne chaszcze, ale – co dziwne – bardzo jej to odpowiadało. Cisza w niczym nie przypominała tej, która panowała w jej pokoju, wypełniały ją zlewające się ze sobą odgłosy lata, które trudno byłoby od siebie oddzielić: brzęczenie owadów w zaroślach, pisk myszy biegających wśród roślin, stłumiony szum wiatru natrafiającego na kwiaty. Ta melodia odróżniała lato od zimy i Iina po raz pierwszy zrozumiała, że coś takiego w ogóle istnieje. Łąka pachniała ciepłym sianem.
Iina padła na kolana, delektując się łatwością, z jaką komputer zamienił jej myśl w czyn. Łodygi pod kolanami były szorstkie, a gleba miękka: pasowały do siebie nawzajem. Zerwała z ziemi dzwonka, który w pełnym rozkwicie uginał się już trochę pod własnym ciężarem. Obok rósł delikatnie połyskujący jaskier, którego wątła łodyga rozpadła się miękko między jej palcami. Iina rzuciła kwiaty na ziemię i uniosła wzrok w stronę głębokiego nieba, po którym ospale sunął samotny strzęp chmur. Słońce ogrzewało jej twarz, zamknęła oczy i napawała się ciepłem.
Chciała tam zostać, rozłożyć się na trawie i patrzeć, jak w górze latają jaskółki. Jednocześnie marzyła, żeby udać się wszędzie, gdzie tylko się da, ciągle oglądać, zatracać się w różnorodności krajobrazów, wiedząc, że może zostać tam, gdzie jest, albo odejść – i obie opcje są równie dobre. Nie chodziło o scenerię, tylko o czas, który przestał ją nękać.
Myśl o zdjęciu okularów sprawiła jej ból, ale zmusiła się, żeby to zrobić. Jalo stał już w drzwiach z dłonią na klamce.
– Dziękuję – szepnęła w stronę jego pleców.
Odwrócił się.
– Czy coś poszło nie tak?
– Nie, chciałam tylko podziękować.
– Masz pełną licencję, dostęp do wszystkich przestrzeni.
Już wychodził, ale musiała jeszcze o coś zapytać.
– Nie mogę jednego zrozumieć. Dlaczego ja? Kiedy ci wszyscy ludzie tam...
– Dlaczego nie? Wszystkich nie ocalę, ale ciebie mogę.
– No tak.
– A teraz korzystaj.
Kiedy drzwi się zatrzasnęły, Iina z powrotem naciągnęła okulary na oczy, odnalazła się i zniknęła.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Poznaj autorkę książki!
PIA LEINO jest dziennikarką i pisarką. Pisze, by zrozumieć, jak działa – i do czego zmierza – nasze społeczeństwo. Mieszka z rodziną w Helsinkach. Za swoją drugą powieść, Niebo (2018), otrzymała Nagrodę Literacką Unii Europejskiej.
Jednak Niebo nie trafiłoby w Twoje ręce, gdyby nie jeszcze jedna osoba:
KATARZYNA ANISZEWSKA – absolwentka ugrofinistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (2008–2013). W Polsce ukazały się tłumaczone przez nią książki między innymi Miski Rantanen, Sofii Oksanen, Milji Kaunisto i Raiji Siekkinen. Na stałe mieszka w Szwecji i mimo że na co dzień zajmuje się tłumaczeniami z języka fińskiego, wytrwale pracuje nad nauką szwedzkiego. Marzy o założeniu własnego wydawnictwa, w którym ukazywałyby się nie tak popularne w Polsce, a warte uwagi fińskie i szwedzko-fińskie rarytasy.