- promocja
- W empik go
Niebo to miejsce na ziemi. Komisarz Erik Winter. Tom V - ebook
Niebo to miejsce na ziemi. Komisarz Erik Winter. Tom V - ebook
Piąty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.
Policja w Göteborgu otrzymuje co jakiś czas zgłoszenia, że nieznajomy mężczyzna zaczepia małe dzieci i proponując słodycze, zwabia je do samochodu. Ponieważ nie dochodzi do przestępstwa, zgłoszenia są ignorowane. Jednak pewnego dnia z placu zabaw zostaje porwany czteroletni chłopczyk. Kiedy się odnajduje, przerażony i poturbowany, wiele wskazuje na to, że wykorzystano go seksualnie.
W tym samym czasie komisarz Erik Winter prowadzi śledztwo w sprawie serii brutalnych napaści na młodych mężczyzn. Zaczyna podejrzewać, że między obiema sprawami istnieje związek. Tuż przed Wigilią zostaje porwane kolejne dziecko. Tym razem przepada bez wieści. Okres świąteczny zmienia się w prawdziwy koszmar dla komisarza, który wie, że musi działać błyskawicznie, by zapobiec straszliwej tragedii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7575-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
JEDNO Z DZIECI ZESKOCZYŁO z drabinki do piaskownicy. Roześmiał się, nagle, krótko. Uciesznie to wyglądało. Też chciałby skoczyć, ale musiałby wysiąść z samochodu, obejść ogrodzenie, otworzyć furtkę i wdrapać się na czerwono-żółtą drabinkę.
Miał włączone radio, ale nie słuchał. Na szybę spadła kropla deszczu, jedna, druga. Spojrzał w górę – niebo pociemniało. Popatrzył na plac zabaw. Dalej, w głębi, i po lewej rosły drzewa. Gałęzie bez liści, nagie drzewa. Można było zobaczyć to, czego nie było widać latem. Nagie miasto. Tak myślał, kiedy tutaj jechał mokrymi ulicami. Miasto znów było nagie. Nie podobało mu się to. Było chyba gorzej niż przedtem.
Znowu zeskoczyło jakieś dziecko. Śmiało się, leżąc na piasku. Usłyszał to mimo włączonego radia. Nie słuchał radia. Słuchał śmiechu dziecka. Też się roześmiał. Nie było mu wesoło, ale śmiech dziecka sprawiał mu przyjemność, przyjemnie być dzieckiem, móc skakać, podnosić się, skakać…
Deszcz ustał, zanim na dobre zaczął padać. Opuścił szybę trochę niżej. Zapach jesieni na progu zimy. Nic innego tak nie pachniało. Na ziemi leżały sczerniałe liście. Alejkami w parku chodzili ludzie. Niektórzy pchali przed sobą dziecięce wózki. Na placu zabaw było kilkoro dorosłych. I dużo dzieci. Dużo roześmianych dzieci.
On też się śmiał. Nie teraz, w dzieciństwie. Pamiętał, jak się śmiał, kiedy mama go podniosła tak wysoko, że aż musnął głową żyrandol, i w górze było światło, które zniknęło, kiedy go opuściła.
Ktoś coś mówił w radiu. Nie słyszał co, bo wciąż był w krainie swojego dzieciństwa, wrócił spod sufitu na ziemię i mama coś powiedziała, czego teraz nie pamiętał, nic już nie pamiętał, ale powiedziała coś, co potem usiłował sobie przypomnieć, coś ważnego, to były jej ostatnie słowa, zanim zamknęła drzwi i nigdy nie wróciła.
Przenigdy nie wróciła.
Miał mokry policzek. Tak jak szyba samochodu, gdyby padał deszcz. Słyszał, że coś mówi, ale nie wiedział co. Popatrzył na dzieci.
I zobaczył pokój, to było trochę później, wyglądał przez okno, po szybie spływał deszcz i narysował drzewa za oknem, drzewa bez liści, a pod drzewami stała mama. Kiedy rysował samochód, mama siedziała w samochodzie. Rysował konia, mama na nim jechała. Rysował dziecko – mama trzymała je za rękę. Chodzili po trawie usianej czerwonymi i żółtymi kwiatami.
Rysował pola. Rysował morze za polami.
Wieczorem ścielił mamie niedużą kanapę w swoim pokoju, kładł koc i poduszkę. Gdyby przyszła, miałaby gdzie spać. Od razu mogłaby się położyć, nie musiałby ścielić, wszystko było gotowe.
Opuścił szybę do końca i głęboko oddychał. Po chwili ją podniósł, włączył silnik i objechał plac zabaw, żeby zaparkować tuż przed wejściem. Otworzył drzwi. Wokół stało sporo samochodów. Teraz słyszał dzieci, jakby siedziały obok niego, jakby do niego przyszły.
W radiu grała muzyka i odezwał się znajomy głos. Towarzyszył mu dość często, ilekroć wracał z pracy w ciągu dnia. Czasami wracał w nocy.
Wilgotna ziemia pod stopami. Stał przy samochodzie, nie wiedział, jak się tu znalazł. To dziwne, myślał o radiu i nagle jest przy samochodzie.
Śmiech dzieci.
Był tuż obok placu zabaw, opodal rosły drzewa, drzewa bez liści, nagie gałęzie.
Miał kamerę wielkości paczki papierosów. No, może ciut większą. Że też potrafią takie robić. Wcisnął guzik, ledwie słyszalny syk, i już mógł filmować.
Podszedł bliżej. Wszędzie dzieci, nikogo dorosłego. Gdzie się podziali dorośli? Dzieci same sobie nie poradzą, mogą sobie zrobić krzywdę, skacząc z czerwono-żółtej drewnianej drabinki albo z huśtawek.
Drabinka była przy wejściu. On też.
Skok.
Heeeej! Heeeej-hop!
Śmiech. Znowu się roześmiał, nie, nie skoczył, ale mógłby. Pomógł chłopcu. Do góry, w górę, w górę! Pod niebo!
Wydobył coś z kieszeni. Zobacz, co mam.
Od wyjścia dzieliły ich trzy kroki. Potem cztery do samochodu. Jego kroki. Kroki chłopca były mniejsze: sześć do wyjścia, osiem do samochodu.
Dzieci, wszędzie dzieci. Pomyślał, że tylko on widzi chłopca, tylko on nad nim czuwa. Dorośli stali w pewnej odległości i pili kawę, która parowała w zimnym, wilgotnym powietrzu, wilgotnym jak ziemia.
Samochody. Teraz chłopca nie było widać, z żadnej strony. Tylko on go widział i trzymał za rękę.
Tak, tak. Mam całą torebkę, wiesz? Teraz otworzymy drzwi. Wejdziesz sam? Naprawdę? Zuch chłopak!
Rana na potylicy studenta przypominała kształtem krzyż. Było ją dość dobrze widać, bo wygolono mu włosy. Ofiara przeżyła i żyła, ale ledwo, ledwo.
Twarz Bertila Ringmara przybrała niebieski kolor w świetle szpitalnego holu.
– Pomyślałem, że powinieneś to zobaczyć – powiedział Ringmar.
Winter skinął głową.
– Co to za broń?
– Motyka? Jakieś… narzędzie rolnicze. Kuchenne? Ogrodnicze? Nie wiem, Bertil.
– Hm, coś mi to przypomina…
Winter otworzył pilotem swojego mercedesa. Na parkingu żywej duszy. Światła samochodu zamigotały.
– Podpytamy jakiegoś chłopa – skonstatował Winter, zjeżdżając z góry.
– Nie zbywaj tego żartem.
– Żartem? A z czego tu żartować?
Ringmar nie odpowiedział. Na Linnéplatsen – tak jak na parkingu – nie było żywej duszy.
– To już trzeci – zauważył Ringmar.
Winter przytaknął, poluzował krawat i rozpiął dwa guziki koszuli.
– Trzech młodych ludzi usiłowano zabić nie wiadomo czym – powiedział Ringmar. – Trzech studentów. – Odwrócił się do Wintera.
– Czy to się układa w jakiś wzór?
– Że są studentami? Czy że ich rany wyglądają jak krzyż?
– Że są studentami.
– To spora gromadka – powiedział Winter, jadąc na zachód. – Około trzydziestu pięciu tysięcy tylko w naszym mieście.
– Mhm.
– Nielichy krąg znajomych, nawet jeśli się spotykają we własnym gronie.
Ringmar zabębnił palcami po oparciu fotela. Winter zjechał z obwodnicy i ruszył na północ. Węższe ulice, większe wille.
– Motyka – powiedział Ringmar. – Kto chodzi z motyką w sobotę wieczorem?
– Wolę o tym nie myśleć.
– Studiowałeś tutaj?
– Krótko.
– Co?
– Wstępniaka. I na tym poprzestałem.
– Wstępniaka?
– Wstępne nauki prawnicze.
– Wstępniaka i kopniaka.
– Ha, ha.
– A ja byłem _a student of life._
– Gdzie? I kiedy się z tego zdaje?
Ringmar prychnął.
– Masz rację, Eriku. Egzamin nie ma końca. To wieczna nagroda.
– Czyja?
Ringmar nie odpowiedział. Winter zwolnił.
– Skręć w prawo, ominiesz krzyżówkę – podsunął Ringmar.
Winter ominął, przemknął obok dwóch samochodów i zatrzymał się przed rzęsiście oświetloną willą. Jej iluminacja znaczyła trawnik i przesiewała się przez gałęzie klonów, które wyglądały jak ramiona wyciągające się ku niebu.
– Wpadniesz coś przekąsić? – spytał Ringmar.
Winter spojrzał na zegarek.
– Angela czeka z ostrygami i winem?
– Ciut za wcześnie, jeszcze nie sezon.
– Chcesz powiedzieć Elsie „dobranoc”?
– Już śpi. Okej, przekąska. Masz słowackie piwo?
Ringmar wyjął „przekąskę” z lodówki. Winter przyniósł z piwnicy trzy butelki piwa.
– Niestety, zostało tylko czeskie – rzucił Ringmar przez ramię.
– Wybaczam ci – powiedział Winter i sięgnął po otwieracz.
– Wędzona sieja i jajecznica? – spytał Ringmar, stojąc przy lodówce.
– Jeśli mamy czas. Dobra jajecznica go wymaga. Masz szczypiorek?
Ringmar uśmiechnął się, skinął głową, wyłożył wszystko co trzeba na blacie i wziął się do roboty. Winter skosztował piwa. Hm… Dobre, schłodzone, ale nie za zimne. W sam raz. Zdjął krawat i powiesił marynarkę na oparciu krzesła. Po długim dniu czuł ucisk na szyi.
_Student of life._ Wieczna nagroda. Zobaczył twarz studenta, potem jego potylicę. Też studiował prawo. Gdybym skończył, pomyślał, pociągając łyk piwa, mógłbym teraz być komendantem. Może byłoby lepiej. Z daleka od drogówki. Żadnego pochylania się nad tłuczonymi obrażeniami, żadnych ran postrzałowych, żadnej krwi i ran łudząco podobnych do krzyża.
– Ci pierwsi nie mieli wrogów – powiedział Ringmar, ostrożnie mieszając jajka drewnianym widelcem.
– Hę?
– Ci, którzy oberwali po głowie, mówią, że nie mają wrogów.
– Typowe dla ludzi młodych. Żadnych wrogów.
– Też jesteś młody – zauważył Ringmar, podnosząc żeliwną patelnię. – Masz wrogów?
– Nie, ani jednego. Pojawiają się nieco później.
Ringmar przygotował kanapki.
– Najlepsza byłaby wódka.
– Mogę wrócić do domu taksówką.
– No to wszystko jasne – skonstatował Ringmar i sięgnął po alkohol.
– To ten sam sprawca – powiedział Ringmar. – O co mu chodzi?
– O satysfakcję, że trafił.
Winter wypił drugi kieliszek wódki i pokręcił głową, kiedy Ringmar pytająco podniósł butelkę.
– Ale nie na chybił trafił?
– Ani byle kogo.
– Tak. Chyba tak.
– Jutro spróbujemy się czegoś dowiedzieć.
– Cios od tyłu na ciemnej ulicy. Nic nie widział, nic nie słyszał, nic nie powiedział, nic nie wie.
– Zobaczymy.
– Pia Fröberg będzie się musiała zdrowo napocić, żeby zidentyfikować narzędzie zbrodni.
Winter zobaczył spiętą, bladą twarz lekarki sądowej. Kiedyś, u zarania dziejów, byli parą albo czymś w tym rodzaju. Było, minęło. Żadnej wrogości.
– Jeśli to coś da – kontynuował Ringmar, patrząc na szklankę po piwie.
Usłyszeli trzask drzwi wejściowych i podniesiony kobiecy głos.
– Tu jesteśmy! – obwieścił Ringmar.
Weszła jego córka, nie zdjęła anoraka. Była ciemna jak ojciec, prawie tego samego wzrostu, miała jego nos i jego oczy, którymi teraz patrzyła na Wintera.
– Erik potrzebował towarzystwa – wyjaśnił Ringmar.
– Nie sądzę.
Przywitała się z Winterem uściskiem dłoni.
– Chyba poznajesz Moę? – spytał Ringmar.
– Trochę czasu upłynęło. Masz pewnie…
– Dwadzieścia pięć. Zbliżam się do emerytury i ciągle tu mieszkam. Nieźle, co?
– Można by powiedzieć, że Moa jest obecnie w sytuacji międzymieszkaniowej – zauważył Ringmar. – Stacja pośrednia.
– W takich czasach żyjemy – stwierdziła Moa. – Dzieci zawsze wracają do gniazda.
– To miłe – powiedział Winter.
– _Bullshit._
– Zgoda.
Moa Ringmar usiadła.
– Dostanę trochę piwa?
Ringmar przyniósł szklankę i nalał to, co zostało w trzeciej butelce.
– Słyszałam o kolejnym napadzie.
– Gdzie to słyszałaś? – spytał Ringmar.
– W instytucie. Ten chłopak tam studiuje. Ma na imię Jakob, prawda?
– Znasz go?
– Nie. Nie osobiście.
– A znasz kogoś, kto go zna? – spytał Winter.
– To się robi mało przyjemne. Jak rozumiem, jesteście na służbie. – Popatrzyła na Wintera, a potem na ojca. – Przepraszam. Wiem, że to poważna sprawa. Nie chciałam kpić.
– A więc… – podjął Winter.
– Może znam kogoś, kto zna kogoś, kto go zna. Nie jestem pewna.
Kiedy wysiadł z taksówki, na Vasaplatsen było pusto i cicho. Latarnie rzucały refleksy na kiosk przy Universitetsplatsen. _Student of life,_ pomyślał, wybierając kod domofonu.
W windzie lekko pachniało tytoniem. Kto wie, czy nie jego.
– Zalatujesz alkoholem – powiedziała Angela, kiedy się nad nią pochylił.
– Ödåkra Taffel – wyjaśnił.
– Tak myślałam. – Odwróciła się do ściany. – Jutro odwieziesz Elsę. Wstaję o wpół do szóstej.
– Właśnie u niej byłem. Śpi jak kamień.
Angela coś wymruczała.
– Co mówisz?
– Poczekaj do jutra.
Przecież wiedział. On miałby nie wiedzieć? Po półrocznym urlopie tacierzyńskim? Wszystko wiedział o Elsie i ona wszystko wiedziała o nim.
To były wspaniałe dni, może najlepsze w jego życiu. Odkrywał miasto na nowo, jakby go nie widział od lat. Niby te same ulice, ale poruszał się po nich inaczej, bez pośpiechu, niczego nie wypatrywał, no, może z wyjątkiem kawiarenek, gdzie mogliby na chwilę przysiąść, gdzie zanurzyliby się w życie, inne życie.
Ledwie wrócił do pracy, poczuł… głód, bardzo szczególne uczucie, niemal wstydliwe. Jakby znów był gotowy do walki, ba!, do wojny, której się nie wygra, ale którą trzeba toczyć. Tak. Tak to jest. Odcina się bestii rękę, odrasta nowa. Cóż, pozostawało tylko ciąć dalej.
Minutę przed zaśnięciem pomyślał o dziwnej ranie na potylicy studenta.ROZDZIAŁ 2
2
WIECZOREM W DYŻURCE BYŁO SPOKOJNIE. Jak przed burzą. Ale na burzę się nie zanosi, pomyślał dyżurny oficer Bengt Josefsson, patrząc na drzewa, nieruchome jak przed jesiennymi nawałnicami. Choć jesienne nawałnice już się przetoczyły. Teraz czekamy na święta Bożego Narodzenia. A potem może nas już nie będzie. Zamkną komisariat i Redbergsplatsen przejmie wróg.
Zadzwonił telefon na biurku.
– Komisariat Örgryte-Härlanda, Josefsson.
– E… dobry… dobry wieczór. Czy to policja?
– Tak.
– Zadzwoniłam do centrali i mieli mnie połączyć z komisariatem przy Olskroken. Tu… mieszkamy.
– Dobrze pani trafiła – powiedział Josefsson. – W czym mogę pomóc?
– E… nie wiem, co powiedzieć…
Josefsson już trzymał długopis nad notatnikiem. Jeden z kolegów upuścił coś ciężkiego w szatni na końcu korytarza.
– Proszę powiedzieć, o co chodzi. Z kim rozmawiam?
Podała imię i nazwisko. Zapisał. Berit Skarin.
– Chodzi o mojego synka – zaczęła. – Dzisiaj… sama nie wiem… dzisiaj powiedział nam… oczywiście jeśli dobrze zrozumieliśmy… że siedział w samochodzie z wujkiem. Tak powiedział.
Czteroletni Kalle Skarin wrócił z przedszkola i zjadł kanapkę z serem serwatkowym, którą popił czekoladą. Sam wymieszał kakao i cukier z odrobiną śmietanki, co mama zalała gorącym mlekiem.
A trochę później oznajmił, że siedział w samochodzie.
W samochodzie?
W samochodzie. Duży samochód i radio. Radio mówiło i grało.
Byliście dzisiaj na wycieczce? Nie na wycieczce. Na placu zabaw. Czy tam są samochody? Chłopiec pokiwał głową. Samochody zabawki?
DUŻY samochód, powiedział. Prawdziwy samochód. Prawdziwy – i tak ułożył ręce, jakby kręcił kierownicą. Brrrrum, brrrrumm!
Gdzie?
Na placu zabaw.
Kalle, jeździłeś samochodem na placu zabaw? Pokiwał głową. Z kim jeździłeś? Z wujkiem. Z wujkiem?
Z wujkiem. Wujek miał cukierki! Kalle znów coś pokazał, może tego kogoś z torebką cukierków, a może nie.
Berit Skarin miała wrażenie, że lodowaty podmuch wiatru przeszywa jej głowę. Nieznajomy częstuje synka cukierkami.
Olle też musi to usłyszeć, będzie w domu późnym wieczorem.
Kalle siedział naprzeciwko niej. Zatrzymała go, kiedy chciał obejrzeć w telewizji program dla dzieci. Czy samochód odjechał? Jechał, jechał. Brrrrrrumm! Daleko pojechaliście? Tego pytania nie zrozumiał. Czy była z wami pani z przedszkola? Pani nie. Wujek.
I pobiegł do telewizora. Popatrzyła za nim, zastanawiała się, co ma robić, wzięła torebkę, która leżała na krześle w kuchni, wyjęła notes, odszukała domowy numer telefonu jednej z przedszkolanek, wahała się przez chwilę, ale w końcu zadzwoniła.
E… przepraszam, że przeszkadzam… mówi Berit Skarin… tak, mama Kallego. Kalle o czymś mi dzisiaj opowiedział i muszę panią spytać…
*
Bengt Josefsson słuchał. Przytoczyła rozmowę z przedszkolanką.
Berit Skarin spytała, czy niczego nie zauważyły. Nie.
– Czy to możliwe? Czy ktoś może zabrać dziecko, gdzieś je wywieźć i nikt z personelu tego nie widzi?
Zdarzają się gorsze rzeczy, pomyślał Josefsson.
– Nie wiem – skłamał. – Więc personel niczego nie zauważył?
– Nie. Chyba powinien, prawda?
– Chyba tak – przyznał, choć myślał inaczej.
Kto zawsze ma wszystko pod kontrolą? I kim jest ten mężczyzna, który stoi pod drzewem albo siedzi w samochodzie?
– Jak długo go nie było? Co mówi pani syn?
– Nie wie. Jest mały. Nie odróżnia pięciu minut od pięćdziesięciu.
Bengt Josefsson myślał.
– Czy pani mu wierzy?
Cisza.
– Pani Skarin?
– Nie wiem, naprawdę nie wiem.
– Czy chłopiec ma… bujną wyobraźnię?
– To przecież dziecko. A zdrowe dzieci mają bujną wyobraźnię.
– Tak.
– Co mam robić?
Bengt Josefsson spojrzał na kartkę, na której zapisał kilka zdań.
Za kontuarem przebiegli dwaj koledzy.
– Napad na kiosk! – krzyknął jeden z nich. Zawyła syrena radiowozu.
– Halo? – powiedziała Berit Skarin.
– Tak, tak… wszystko zanotowałem… nie chodzi o zaginięcie… taaak… jeśli chce pani to zgłosić…
– A co miałabym zgłosić?
Oto jest pytanie, pomyślał Josefsson. Bezprawne pozbawienie wolności? Nie. Usiłowanie albo zamiar popełnienia przestępstwa na tle seksualnym? Hm… może. Albo to jedynie wytwór fantazji małego chłopca. Przecież nic mu się nie stało…
– Chcę go zawieźć do lekarza – poinformowała. – Traktuję to poważnie.
– Tak.
– Czy powinnam go zawieźć do lekarza?
– Czy pani go… obejrzała?
– Nie. Od razu do was zadzwoniłam, jak mi o tym opowiedział.
– Tak.
– Ale teraz obejrzę, a potem pomyślę, co dalej.
Usłyszał, jak woła chłopca, i usłyszał jego odpowiedź.
– Ogląda telewizję – wyjaśniła. – Śmieje się.
– Poproszę o pani adres i numer telefonu.
Znowu zawyły syreny. Koledzy chyba jechali na wschód. Pościg za rabusiami. Dwóch napakowanych chemią młodocianych _mucho_ macho z getta na północy. Groźni jak cholera.
– Na razie bardzo dziękuję – powiedział rozkojarzony i się rozłączył.
Skorygował notatki w kilku miejscach i odłożył, by potem wpisać do komputera. Dzisiaj, jeśli zdąży, włączy je do akt pod… Właśnie, pod co? Przecież nic się nie stało. Przestępstwo, do którego nie doszło?
Mają co innego na głowie, co już się wydarzyło, sprawy w toku.
Telefon na biurku znowu zadzwonił. W całym komisariacie dzwoniły telefony. Na południu wyły syreny. Zobaczył światła kogutów, obracały się jak szalone, jakby za chwilę radiowozy miały się wzbić w powietrze i polecieć na miejsce akcji.
Student Jakob był przytomny, ale oszołomiony i praktycznie bez kontaktu. Ringmar siedział przy nim i zastanawiał się, co się wydarzyło. Na szafce koło łóżka stały kwiaty. Jakob nie był sam na świecie.
Ktoś wszedł do pokoju. W oczach Jakoba pojawił się jakiś błysk. Może tego kogoś rozpoznał? Ringmar odwrócił się do drzwi.
– Powiedzieli, że mogę wejść – odezwała się dziewczyna z bukietem w ręku.
Wygląda na rówieśnicę Moi, pomyślał Ringmar. Może się znają. Wstał.
Podeszła do łóżka, delikatnie uścisnęła Jakoba i położyła bukiet na szafce. Jakob zamknął oczy, prawdopodobnie zasnął.
– O, jest więcej kwiatów.
Ringmar zauważył, że chętnie przeczytałaby bilecik dołączony do bukietu, ale się na to nie zdobyła.
– A więc to pan jest ojcem Moi? – spytała, odwracając się do niego.
Dobrze. Moa im pomogła.
– Tak – odparł. – Czy możemy porozmawiać w poczekalni?
– Po prostu miał pecha – powiedziała. – No bo jak to nazwać? Niewłaściwy człowiek w niewłaściwym miejscu.
Usiedli pod oknem. W siwym świetle dzień wydawał się przezroczysty. Poczekalnia tonęła w przedziwnym cieniu, mimo że nie świeciło słońce. Cicho zakasłała jakaś kobieta. Siedziała na kanapie przy drewnianej ławie uginającej się pod ciężarem kolorowych czasopism, których okładki zdobiły zdjęcia znanych uśmiechniętych ludzi. Komu znanych? – nie po raz pierwszy pomyślał Ringmar. Wizyty w szpitalu były częścią jego pracy. Nieraz się zastanawiał, dlaczego na przykład „Hänt-Extra” i inne podobne gazety zalegają w ponurych szpitalnych poczekalniach. Może przynoszą pociechę? Są jak światełko nadziei? Wy, ludzie z czasopism, których się fotografuje na wszystkich imprezach, może byliście kiedyś tacy jak my, więc my możemy stać się tacy jak wy. Gdy tylko wyzdrowiejemy, może i nas ktoś odkryje w tej wielkiej pogoni za talentami. Bo pogoń trwa nieprzerwanie. Zdjęcia tych ludzi były tego najlepszym dowodem. W kolorowych czasopismach nie ma miejsca na robione polaroidem fotki strzaskanych potylic.
– To nie był pech – powiedział Ringmar, patrząc na dziewczynę.
– Wygląda pan młodziej, niż myślałam.
– Raczej niż Moa mnie opisała.
Uśmiechnęła się, ale natychmiast spoważniała.
– Czy znasz kogoś, kto źle życzy Jakobowi? – spytał Ringmar.
– Nie, wszyscy go lubią.
– A może on kogoś nie lubi?
– Nie.
– Nikogo takiego nie ma?
– Nie.
Może takie czasy, pomyślał. Jeśli tak, to dobrze. Kiedy ja byłem młody, zawsze się na coś wkurzałem. Albo na kogoś. Bez przerwy.
– Jak dobrze go znasz?
– Hm… to mój przyjaciel.
– Macie dużo wspólnych przyjaciół?
– Jasne.
Ringmar popatrzył przez okno. Dwóch młodych ludzi stało w deszczu na przystanku autobusowym pięćdziesiąt metrów stąd i wyciągało ręce do nieba, jakby z wdzięczności. Żadnych wrogów. Parszywy deszcz to najdroższy przyjaciel.
– Żadnych agresywnych ludzi w gronie przyjaciół? – spytał Ringmar.
– Absolutnie żadnych.
– Co robiłaś w tym czasie, kiedy Jakob został napadnięty?
– O której to dokładnie było?
– Tego nie mogę powiedzieć.
I powiedział.
– Spałam mniej więcej od dwóch godzin.
Ale Jakob nie spał. Ringmar wyobraził go sobie, jak – lekko pijany – idzie przez Doktor Fries Torg. Dokąd? Na przystanek tramwajowy? O tej porze tramwaje już nie jeździły. I nagle ktoś zadaje mu piekielny cios w potylicę. Na pomoc Doktora Friesa nie ma co liczyć. Wykrwawiłby się na śmierć, gdyby do ich centrali nie zadzwonił chłopak, który akurat tamtędy przechodził i zauważył leżącego Jakoba w minutę po zajściu.
Jakob, trzecia ofiara. Trzy różne miejsca napaści. Ten sam rodzaj obrażeń. Właściwie śmiertelnych. Ale nie tym razem. Jeszcze nie. Dwie poprzednie ofiary niczego nie podejrzewały. Cios w głowę, i tyle. Nic nie widziały, jedynie czuły.
– Mieszkacie razem? – spytał.
– Nie.
Ringmar milczał przez chwilę. Młodzi ludzie odjechali. Na zachodzie chyba się przejaśniało, widział błękitną poświatę. Poczekalnia była na wyższym piętrze budynku szpitalnego, który stał na wzgórzu. Może to nie poświata, tylko morze, błękitna wstęga pod niebieskim niebem.
– Nie martwiłaś się o niego?
– Jak to?
– No, gdzie on jest, co robi?
– Zaraz, nie jesteśmy małżeństwem ani nic z tych rzeczy. Przyjaźnimy się…
– To znaczy, że nie wiedziałaś, gdzie Jakob był tej nocy?
– Nie.
– Czy on tam kogoś zna?
– Gdzie?
– Na Guldheden. W okolicach Doktor Fries Torg i szkoły.
– Naprawdę nie mam pojęcia.
– Nikogo nie znasz?
– Z Guldheden? Nieee… chyba nie. Nie.
– Tam został zaatakowany.
– Niech pan jego zapyta.
– Zrobię to tak szybko, jak tylko będzie możliwe.
Winter odwiózł Elsę do przedszkola. Siedział przez chwilę, pił kawę i patrzył, jak córka organizuje sobie dzień pracy: porządkuje swoje małe biurko, ustawia czerwony telefon, kładzie papier, pióra, kredki, gazety, taśmę klejącą, sznurki… Rezultat obejrzy po południu. Na pewno będzie to coś wyjątkowego.
Ledwie zauważyła, kiedy ją uścisnął na pożegnanie. Na dziedzińcu zaciągnął się corpsem. Próbował się przestawić na inną markę, ale po tylu latach palenia corpsów nic mu tak nie smakowało. Corpsów już nie sprowadzali, na szczęście kolega często jeździł do Brukseli i zapewniał mu bezpośrednie dostawy.
Był łagodny poranek. Mimo zimy w powietrzu czuło się późną jesień. Rozpiął płaszcz. Wszędzie widział dzieci pochłonięte jakimś projektem budowlanym: kopały, zajmowały się stolarką, coś odlewały; wszystkie formy sportu i zabawy. Nauka przez zabawę i sport – tak to się nazywało, kiedy był mały. Zabawa. Zabawa zniknęła ze sportu. Nagle zobaczył jakiegoś szkraba wędrującego do rozstępu między krzakami. Odwrócił się. Dwie przedszkolanki miały mnóstwo pracy z maluchami, które czegoś chciały, płakały, śmiały się albo rozbiegały we wszystkie strony. Szybko ruszył za chłopczykiem. Znalazł go za krzakami. Mały uciekinier uderzał plastikową łopatką w ogrodzenie. Odwrócił się do Wintera i uśmiechnął, jak więzień, któremu prawie się udało wydostać na wolność.
Ruszyli w kierunku przedszkola, chłopiec coś mu opowiadał, Winter nie bardzo rozumiał, ale kiwał głową. W połowie zbocza spotkali przedszkolankę.
– Nie wiedziałem, że tam jest ogrodzenie.
– Całe szczęście – odparła. – Inaczej nigdy byśmy ich nie upilnowały.
Zauważył Elsę. Wychodziła z budynku, widocznie postanowiła zrobić sobie przerwę w papierkowej robocie.
– Czy trudno mieć wszystkich na oku? – zapytał.
– Niestety. – Usłyszał coś w rodzaju westchnienia. – Nie chcę narzekać, ale ponieważ pan spytał… Cóż, jest coraz więcej dzieci i coraz mniej personelu. – Wykonała szeroki gest. – Ale mamy przynajmniej ogrodzenie.
Elsa była na huśtawce. Głośno do niego zawołała, pomachał jej ręką.
– A jak sobie radzicie na wycieczkach? Albo kiedy idziecie z całą grupą do parku lub na jakiś większy plac zabaw?
– Staramy się tego unikać.
Ringmar siedział przy łóżku studenta Jakoba Stillmana, czyli Jakoba Spokojnego. Faktycznie, nic dodać, nic ująć. Jakob Spokojny wolno, z wysiłkiem odwrócił głowę i spojrzał na Ringmara. Ringmar się przedstawił.
– Zadam tylko parę pytań – zaczął. – Proponuję, żebyś na „tak” mrugnął raz, a na „nie” dwa razy. Okej?
Stillman mrugnął raz.
– Dobrze. – Ringmar przysunął się z krzesłem trochę bliżej łóżka. – Czy tuż zanim dostałeś w głowę, widziałeś kogoś z tyłu, za sobą?
Jedno mrugnięcie.
– Więc coś zauważyłeś?
Znowu jedno mrugnięcie. Tak.
– Daleko?
Dwa mrugnięcia. Nie.
– Czy byłeś sam, kiedy zacząłeś iść przez plac?
Tak.
– Ale zdążyłeś zobaczyć kogoś idącego w twoją stronę?
Nie.
– Ten ktoś był za tobą?
Tak.
– I udało ci się coś zobaczyć?
Tak.
– Twarz?
Nie.
– Sylwetkę?
Tak.
– Czy był duży?
Żadnego mrugnięcia. Chłopak jest bystrzejszy ode mnie, pomyślał Ringmar.
– Średniej postury?
Tak.
– Mężczyzna?
Tak.
– Rozpoznałbyś go?
Nie.
– Czy był bardzo blisko, kiedy go zobaczyłeś?
Tak.
– Usłyszałeś jakiś dźwięk?
Tak.
– Usłyszałeś ten dźwięk, zanim go zobaczyłeś?
Tak.
– Czy to dlatego się odwróciłeś?
Tak.
– Czy to był odgłos jego kroków?
Nie.
– Czy to był dźwięk jakiegoś narzędzia, które uderzyło o ziemię?
Nie.
– Czy ten dźwięk miał z nim coś wspólnego?
Tak.
– Czy on coś powiedział?
Tak.
– Zrozumiałeś co?
Nie.
– Czy mówił po szwedzku?
Nie.
– W innym języku?
Nie.
– Czy to przypominało krzyk?
Nie.
– Jakiś inny dźwięk?
Tak.
– Cichszy dźwięk?
Tak.
– Ludzki?
Nie.
– Ale pochodził od niego?
Tak.ROZDZIAŁ 4
4
INSPEKTOR JANNE ALINDER po raz pierwszy podniósł słuchawkę tego wieczoru w trzeciej sekundzie dyżuru. Nawet nie zdążył usiąść.
– Komisariat Majorna-Linnéstaden, Alinder – powiedział, opadając na obrotowe krzesło, które jęknęło pod jego ciężarem.
– Halo? Czy to policja linnéstadzka?
A niby co ja powiedziałem? – pomyślał. Zawsze to samo. Nikt nie słucha. Czy to moja wina, czy dzwoniących? Co chcieli potwierdzić? Mógłby poprzestać na „halo”. I tak padłoby to samo pytanie.
– Komisariat na Tredje Långgatan – poinformował gwoli ścisłości.
– Chodzi o moją córeczkę – powiedziała kobieta. Mogła być młoda albo w średnim wieku. Nie najlepiej znał się na głosach. Zwłaszcza kobiecych. Zdarzało mu się, że słyszał kogoś o głosie tej, no, jak jej tam, tej seksownej lektorki, która czyta wiadomości w TV4, a kiedy się potem z tą osobą spotykał w cztery oczy, okazywało się, że ma do czynienia z hipopotamem w wieku moooooocno zaawansowanym. Albo na odwrót. Głos meliniary, a ciało Marilyn Monroe.
– Z kim rozmawiam? – spytał z długopisem w ręku.
– Lena Sköld. Jest coś dziwnego…
– Proszę zacząć od początku – przerwał Alinder.
W jego głosie pobrzmiewały lata rutyny. Umiał słuchać.
– Nie bardzo rozumiem…
– Co się stało?
– Chodzi o moją córeczkę… o Ellen… Ellen powiedziała, że dzisiaj po południu spotkała kogoś.
– Tak?
– Kiedy była z innymi dziećmi z przedszkola w Slottsskogen. W Plikcie. To plac zabaw, niedaleko skrzyżowa…
– Tak, wiem, gdzie to jest.
Aż za dobrze, pomyślał. Spędził tam lata, kiedy dzieci były małe. Najczęściej stał i marzł, czasami na kacu gigancie, ale chodził z dziećmi właśnie na ten plac zabaw, bo był najbliżej jego domu przy Olivedalsgatan, a poza tym nie widział powodu, żeby się wymigiwać. Ba, cieszył się, że ani razu tego nie zrobił. Tego, kto nie odmawia, czeka nagroda. Tego, kto odmawia, czeka kara ze strony dzieci, które opuszczając dom, odwrócą się do ojca plecami. _Bye bye! She’s leaving home, bye bye._
– Spotkała tam jakiegoś mężczyznę. Wujka. Siedziała w jego samochodzie.
– A co mówi personel?
– Przedszkolanki? Za… zadzwoniłam do jednej, ale ona niczego nie zauważyła.
Alinder czekał.
– Czy to normalne, żeby nikt nic nie widział? – spytała Lena Sköld.
To zależy, co się stało, pomyślał Alinder.
– Gdzie jest teraz pani córka?
– Siedzi naprzeciwko mnie przy stole i rysuje.
– Powiedziała, że była w samochodzie z mężczyzną. Czy dobrze zrozumiałem?
– Tak to odebrałam.
– To znaczy, że poszła z kimś i personel niczego nie zauważył?
– Tak…
– Czy coś jej się stało?
Zapytał prosto z mostu. Tak jest lepiej.
– Z… z tego, co widzę, nie. Sprawdzałam… przed chwilą. A opowiedziała mi o tym jakąś godzinę temu.
– Godzinę?
– No, może dwie.
– Jak się zachowuje?
– Jest… wesoła. Jak zwykle.
– Aha.
– Nie miałam się kogo poradzić… Sama wychowuję Ellen, do mę… to znaczy do byłego męża nie chcę się z niczym zwracać.
Skoro tak mówisz, to ci wierzę, pomyślał Alinder. W mieście roi się od bydlaków i ich eksżony wiedzą, co robią, trzymając się od nich na kilometr. Z dziećmi.
– Czy pani zdaniem Ellen mówi prawdę?
– E… no… nie wiem. Ma żywą wyobraźnię.
– Jak to dzieci. I niektórzy dorośli.
– Mnie ma pan na myśli?
– Nie, nie, tak mi się… wypsnęło.
– Aha.
– Co pani powiedziała o wyobraźni Ellen? – Usłyszał dziewczynkę. Musiała siedzieć bardzo blisko matki. Powiedziała: „wyobraźnia”, Lena Sköld wyjaśniła jej, co to znaczy, po czym Ellen zadała jakieś pytanie, którego nie zrozumiał.
– Przepraszam – odezwała się po chwili Lena Sköld. – Ellen słyszała, co mówię. Teraz poszła do swojego pokoju po czysty papier rysunkowy.
– Pytałem o jej wyobraźnię – przypomniał Alinder.
– Jeśli mam być szczera, wymyśla sobie różne… rzeczy… albo jakieś postaci… mówi, że z nimi rozmawia. Na przykład w domu. W swoim pokoju. Ale u dzieci to chyba nic niezwykłego.
– A jednak postanowiła pani do nas zadzwonić. Na policję.
– Tak. Może to dziwne, ale tym razem było inaczej… jakby niczego nie wymyślała. Nie wiem, jak to wyjaśnić… po prostu jej uwierzyłam. Mimo że powiedziała tak niewiele.
– Że siedziała w samochodzie z nieznajomym wujkiem?
– W zasadzie tak.
– I co jeszcze?
– Cukierki. Wydaje mi się, że dostała cukierki.
– Ile lat ma Ellen?
– Prawie trzy i pół roku.
– Czy dobrze mówi?
– Dość dobrze.
– Czy powiedziała coś więcej o samochodzie? Albo o mężczyźnie?
– Nie. Ale nie rozmawiałyśmy o tym przez cały wieczór. Powiedziała kilka słów, kiedy ją odebrałam z przedszkola, potem zadałam jej parę pytań i zaczęłam się zastanawiać, co dalej, potem zadzwoniłam do przedszkolanki, a potem na policję i…
Alinder spojrzał na kartkę. Zanotował nazwisko, adres, numery telefonów i streścił to, co usłyszał. Nic więcej nie mógł zrobić. Ale potraktował to poważnie. Na swój sposób. Dziewczynka mogła z kimś siedzieć w samochodzie. Albo siedziała w dużym drewnianym samochodzie na placu zabaw. Był taki w Plikcie. Mogła dziesięciokrotnie powiększyć swojego kolegę z przedszkola. Mogły jej się zamarzyć łakocie, miliony torebek z cukierkami, tak jak jemu marzyły się przepyszne dania, od kiedy jedzenie stało się ważniejsze niż seks.
– Jeśli Ellen powie pani coś jeszcze o tym… spotkaniu, proszę to zapisać i znowu się do nas odezwać.
– A co teraz?
– Zanotowałem pani relację, sporządzę raport i włączę go do archiwum.
– To wszystko?
– A co moglibyśmy jeszcze zrobić, pani Sköld?
– Nie wiem. Porozmawiam z personelem przedszkola i może do was zadzwonię.
– Dobrze.
– Chociaż… może się okazać, że wszystko zmyśliła. Nie jest podenerwowana ani nic z tych rzeczy… nie wygląda na przestraszoną ani spłoszoną.
Alinder milczał. Spojrzał na zegarek. Rozmowa trwała dość długo. Ale nie ponad miarę. Zrobił jeszcze jeden zapisek.
– Przepraszam, jakie nazwisko pan podał?
– Alinder. Janne Alinder.
– Dziękuję.
Nagle coś mu przyszło do głowy. Czemu by nie załatwić tego porządnie, skoro i tak się tym zajął.
– Proszę się zorientować, czy córce czegoś nie brakuje. Czy Ellen czegoś ostatnio nie zgubiła.
Miasto przemykało za dużymi szybami – tak samo obnażone teraz, wieczorem, jak dzisiejszego ranka, jak wczoraj… takie będzie jutro. Miał wrażenie, że śni, co ani trochę nie przeszkadzało mu w perfekcyjnym wykonywaniu obowiązków służbowych. Nikt nie mógł mu niczego zarzucić.
Dzień dobry, dzień dobry.
Oczywiście, że jeszcze raz otworzę środkowe drzwi.
Naturalnie poczekam pół minuty, żebyś zdążył dobiec, mimo że zgodnie z rozkładem powinienem odjechać, ale nie jestem zwyrodnialcem, nie uciekam ludziom sprzed nosa.
Byli tacy motorniczy, ale nie on, absolutnie nie.
Tacy powinni robić co innego. Na pewno nie wozić pasażerów, pomyślał i przełączył wycieraczki na szybszy bieg, bo deszcz się wzmógł.
Dobrze się czuł na tej trasie. Jeździł nią tak długo, że znał na pamięć każdy zakręt i wzniesienie.
Mógłby prowadzić autobus. Też miał swoje ulubione trasy, nie zamierzał jednak nikomu o tym opowiadać. Co prawda nikt go nie pytał, ale i tak by nie powiedział.
Może coś tam napomknął dziewczynce. Nie bardzo pamiętał… A, tak… Dotknął jej, miał uczucie, że dotyka ptasiego puchu, pod puchem były malutkie kosteczki, widział, jak drży, i uświadomił sobie, właśnie wtedy sobie uświadomił, jakby patrzył w przyszłość, co mógłby zrobić z dzie-dzie-dzie-dzie-dziewczynką, gdyby nie cofnął ręki, gdyby jej nie ukrył pod kurtką i swetrem, i koszulą, gdyby jej nie ukrył przed sobą i przed nią… A potem ukrył twarz, żeby nie widziała… otworzył drzwi, pomógł jej wysiąść i odjechał. Kiedy wrócił do domu, miał…
– Ruszymy wreszcie?!
Drgnął. W lusterku wstecznym zobaczył jakiegoś mężczyznę, który napierał na kabinę. To zabronione. Motorniczy musi…
– Już dziesięć razy było czerwone, zielone, fioletowe, białe, może byś się wreszcie ruszył, dziadu!
Poczuł odór alkoholu mimo szyby, która chroniła go przed tym potworem.
– JEDŹ! – wrzasnął potwór.
Trąbili na niego. Z tyłu i po obu stronach. Spojrzał przed siebie, światła się zmieniły i…
– JEDŹ, DO CHOLERY!!! – Potwór załomotał w drzwi kabiny.
Ruszył szybciej, niż zamierzał, i nagle coś się stało ze światłami, co stać się nie powinno, tramwajem szarpnęło, jakby to nie on prowadził, jakby za pulpitem sterowniczym siedział zapijaczony potwór, wszędzie cuchnęło wódą, przeraził się, że jeśli zatrzyma go policja i wyczuje alkohol, pomyśli, że to on, a przecież on nie pije, ale jeśli mu nie uwierzą, nigdy więcej nie będzie mógł prowadzić. To byłoby straszne.
Kiedy przyspieszył na skrzyżowaniu, jakby chciał uciec od zagrażającego mu potwora przyklejonego do szklanych drzwi kabiny, światła się zmieniły i uderzył w tył volvo V70, które zjeżdżało z obwodnicy, a volvo uderzyło w audi stojące na czerwonym. Inne volvo wbiło się w prawą burtę wagonu, na volvo wpadło bmw. Tramwaj się zatrzymał. Nie mógł ruszyć żadną dźwignią, sam nie mógł się ruszyć. W oddali usłyszał dźwięk syren.
– JEDŹ! – wrzasnął potwór.ROZDZIAŁ 5
5
JANNE ALINDER SIADAŁ ZA KIEROWNICĄ radiowozu tylko w wyjątkowych wypadkach, tak jak teraz, i – co dość typowe – rozpętało się piekło. Kiedy spokojnie, powoli zjeżdżał pięknym bulwarem, jakiś tramwaj ni stąd, ni zowąd skokami pokonał skrzyżowanie, po czym posłużył za coś w rodzaju twardej poduszki samochodom, które uderzały w niego ze wszystkich stron.
– _Saatans perkella_ – zaklął siedzący obok Alindera Johan Minnonen, naturalizowany Fin, który rzadko mówił po fińsku.
Janne Alinder natychmiast zadzwonił po posiłki. Źle to wyglądało. Samochody wjeżdżały z niewielką prędkością na burty wagonów i osuwały się. Ktoś krzyknął. W śmiertelnych konwulsjach wył silnik. Po chwili zawyły syreny. Zamigotały koguty. Znów krzyk. Krzyk kobiety. Przyjechała karetka. Pewnie była gdzieś w pobliżu, kiedy dzwonił. Przyjechał radiowóz. Za nim następny, którego nowiutkie światła na dachu omiatały całą zachodnią Götalandię.
Nikt nie zginął. Skończyło się na jednej złamanej ręce, zwichnięciach i oparzeniach od poduszek powietrznych. Jakiś pijaczyna, który stał przy kabinie motorniczego, grzmotnął w szybę i rozkwasił sobie czoło. Szyba ocalała.
Niedługo znowu będzie korzystał z uroków życia, pomyślał Alinder, kiedy wynoszono rannego do karetki.
Udało mu się na tyle ocucić motorniczego, żeby ten otworzył drzwi. Alinder wsiadł do tramwaju i się rozejrzał: z przodu zakrwawiony mężczyzna, dalej głośno zawodząca kobieta, kilkoro dzieci stłoczonych na fotelu obok mężczyzny, który wciąż je obejmował, żeby ochronić przed uderzeniem, które już było faktem, z tyłu dwóch młodych ludzi, czarny i biały, biały wydawał się jeszcze bielszy w światłach samochodowych reflektorów, możliwe, że czarny też pobladł.
Motorniczy siedział nieruchomo i patrzył przed siebie, tam, gdzie mógłby spokojnie pojechać, gdyby sumiennie wykonywał swoją pracę i stosował się do sygnalizacji świetlnej. Cuchnęło alkoholem, ale smród pochodził zapewne od mężczyzny, który leżał na podłodze, blokując drzwi kabiny. Wyglądał jak rasowy moczymorda. Ale motorniczy też mógł coś chlapnąć. To się czasami zdarzało.
Motorniczy wolno odwrócił głowę w jego stronę. Był spokojny, nie odniósł obrażeń. Położył teczkę na kolanach. Alinder nie zauważył w kabinie niczego szczególnego. A co właściwie powinno tam być? To nie jego broszka.
Na gałce za motorniczym wisiało coś zielonego. Aha, jakaś zabawka, może ptaszek? Ledwie odróżniał się od ściany. Miał dziób. Chyba maskotka.
Motorniczy obrócił się na krześle, podniósł lewą rękę, zdjął to coś i włożył do teczki. Tak. Maskotka. Wszyscy potrzebują towarzystwa, pomyślał Alinder. Albo opiekuna. Pomaga przesądnym. Ale temu chłopakowi nie pomógł.
Wagon był wypełniony w połowie. Pasażerowie zaczęli wychodzić. Koledzy, którzy powinni ich zatrzymać i przepytać, jeszcze nie przyjechali.
– Byłbym wdzięczny, gdyby państwo zostali na swoich miejscach, dopóki nie wyjaśnimy sytuacji – powiedział.
Dwaj młodzi ludzie z kolczykami na całej głowie odwrócili się na pięcie i wysiedli. Nie mam im tego za złe, pomyślał Alinder. Nie będę ich zatrzymywać. Nawet gdybym chciał, nie zdążę.
Czarny i biały zniknęli mu z oczu.
Motorniczy był w szoku, ale chyba nie na tyle poważnym, żeby nie mógł odpowiadać na pytania. W każdym razie był trzeźwy.
Blondyn, około czterdziestki, przezroczyste oczy o tak przenikliwym spojrzeniu, że Alinder miał ochotę obejrzeć się za siebie, żeby sprawdzić, na co on patrzy na wskroś niego.
Byle jak skrojony mundur leżał na nim równie źle jak mundur, który nosił Alinder. W ręku obracał czapkę. Drgało mu lewe oko. W ogóle się nie odezwał, coś tam tylko mruczał i kiwał głową, kiedy się przeciskali przez wianuszek ciekawskich zgromadzonych na miejscu wypadku.
Alinder zanotował jego nazwisko i adres.
– Zacznijmy od początku. – Włączył magnetofon i sprawdził długopis, rysując na kartce malutką czapkę z daszkiem. – Nie zgrał się pan z sygnalizacją?
Motorniczy ledwie zauważalnie skinął głową.
– Dlaczego?
Wzruszył ramionami i obracał czapkę.
– Proszę mówić. Czy to ten pijak panu przeszkadzał?
Pytanie naprowadzające, pomyślał, ale do diabła z tym.
Motorniczy popatrzył na niego z tą dziwną przenikliwością.
– Człowiek, który leżał pod drzwiami kabiny, miał zdrowo w czubie – powiedział Alinder. – Co on tam robił, kiedy doszło do wypadku?
Motorniczy poruszył ustami, ale nie wydał żadnego dźwięku.
Niemowa? Nie, nie mogą zatrudniać niemych motorniczych w Göteborskiej Komunikacji Tramwajowej. Motorniczy musi się porozumiewać z pasażerami. Czy to wynik szoku? Czy szok może pozbawić ludzi głosu? Hm… Co taki nieuk jak ja może o tym wiedzieć.
– Proszę się odezwać.
Mężczyzna obracał czapkę w dłoni.
– Nie umie pan mówić?
Czapka, czapka, czapka.
Okej, pomyślał Alinder. Kontynuujmy. Podsunął motorniczemu szklankę wody, ale mężczyzna jej nie tknął.
Przy krześle stała jego służbowa teczka. Alinder zawsze się zastanawiał, co jest w środku, ilekroć widział motorniczego zmierzającego do tramwaju. Jak pilot w drodze do samolotu. Alternatywne trasy? Trudniej na szynach niż w powietrzu. Trudniej krążyć wokół Brunnsparken, czekając na zjazd do zajezdni, niż kołować nad lotniskiem Landvetter.
Wiedział tylko o jednym drobiazgu, który był w teczce, ale to nie miało nic wspólnego ze sprawą.
– Czy doszło do awarii sygnalizacji? – spytał.
Milczenie.
– Przejechał pan na czerwonym świetle.
Motorniczy skinął głową.
– To bardzo ruchliwe skrzyżowanie.
Znowu skinął głową, z ociąganiem.
– Mogło się skończyć dużo gorzej.
Motorniczy patrzył gdzieś w bok. Eksmotorniczy, pomyślał Alinder. Nie ma mowy o prowadzeniu tramwaju, dopóki ludzie z branży dokładnie wszystkiego nie sprawdzą.
– Możemy panu pomóc.
– J-j-j-j-j-j – wydukał mężczyzna.
– Słucham?
– Ja-ja-ja-ja-jak?
No tak, nieszczęsny jąkała. Albo to szok po wypadku.
– Możemy panu pomóc, jeśli będziemy wiedzieli, co się naprawdę stało.
– Te-te-te-te…
– Tak?
– Te-te-te-te-ten d-d-d-d-dru-dru-drugi.
– Ten drugi? Powiedział pan „ten drugi”?
Motorniczy skinął głową.
– Ten drugi. To znaczy kto?
Motorniczy wskazał głową na podłogę, jakby tam ktoś leżał.
– Ten, który leżał obok kabiny? Czy jego ma pan na myśli?
Motorniczy znowu skinął głową. Alinder spojrzał na magnetofon, taśma się obracała, obracała, obracała. Znakomicie się nagrały wszystkie ruchy głową, pomyślał. I wszystkie du-du-du-du-dukania.
– Czy mam rozumieć, że ten mężczyzna przeszkadzał panu w czasie jazdy?
Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek gościli u siebie więcej ludzi. Dorosłych i dzieci. Stawiła się przede wszystkim dobrze zgrana grupa rodziców biorących udział w ćwiczeniach relaksacyjnych. Angela utrzymywała kontakt z wieloma dziewczętami, on zaś – o dziwo! – dobrze się czuł w towarzystwie ich partnerów. Mimo różnicy wieku.
– To dlatego że ciągle jesteś niedojrzały – wyjaśniła Angela, kiedy byli w trakcie przygotowań do przyjęcia.
– I pomyśleć, że zawsze byłem najmłodszy. – Westchnął, otwierając którąś z rzędu butelkę wina.
– Czy to naprawdę takie ważne?
– Nie, ale zawsze tak było.
– Było, ale się zmyło.
– Mimo wszystko…
– Zadzwoń do mamy. W rodzinie wciąż jesteś najmłodszy.
– Najmłodszy komisarz w kraju.
– Nadal?
– Zapytaj mamę!
Zadzwonił telefon. Mniej więcej o tej porze dzwoniła jego mama z Andaluzji, myśleli, że to ona. Podniósł słuchawkę. Nie.
– _Long time no see, Erik._
– _Likewise, Steve._
Komisarz Steve Macdonald był jego współpracownikiem w pewnej przykrej sprawie kilka lat temu. Winter poleciał do Anglii, do Croydon, gdzie pracowała grupa dochodzeniowa Macdonalda. Tam się poznali i zaprzyjaźnili.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki