Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Niebo to miejsce na ziemi. Komisarz Erik Winter. Tom V - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebo to miejsce na ziemi. Komisarz Erik Winter. Tom V - ebook

Piąty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

Policja w Göteborgu otrzymuje co jakiś czas zgłoszenia, że nieznajomy mężczyzna zaczepia małe dzieci i proponując słodycze, zwabia je do samochodu. Ponieważ nie dochodzi do przestępstwa, zgłoszenia są ignorowane. Jednak pewnego dnia z placu zabaw zostaje porwany czteroletni chłopczyk. Kiedy się odnajduje, przerażony i poturbowany, wiele wskazuje na to, że wykorzystano go seksualnie.


W tym samym czasie komisarz Erik Winter prowadzi śledztwo w sprawie serii brutalnych napaści na młodych mężczyzn. Zaczyna podejrzewać, że między obiema sprawami istnieje związek. Tuż przed Wigilią zostaje porwane kolejne dziecko. Tym razem przepada bez wieści. Okres świąteczny zmienia się w prawdziwy koszmar dla komisarza, który wie, że musi działać błyskawicznie, by zapobiec straszliwej tragedii.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7575-2
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

JEDNO Z DZIECI ZESKO­CZYŁO z dra­binki do pia­skow­nicy. Roze­śmiał się, nagle, krótko. Uciesz­nie to wyglą­dało. Też chciałby sko­czyć, ale musiałby wysiąść z samo­chodu, obejść ogro­dze­nie, otwo­rzyć furtkę i wdra­pać się na czer­wono-żółtą dra­binkę.

Miał włą­czone radio, ale nie słu­chał. Na szybę spa­dła kro­pla desz­czu, jedna, druga. Spoj­rzał w górę – niebo pociem­niało. Popa­trzył na plac zabaw. Dalej, w głębi, i po lewej rosły drzewa. Gałę­zie bez liści, nagie drzewa. Można było zoba­czyć to, czego nie było widać latem. Nagie mia­sto. Tak myślał, kiedy tutaj jechał mokrymi uli­cami. Mia­sto znów było nagie. Nie podo­bało mu się to. Było chyba gorzej niż przed­tem.

Znowu zesko­czyło jakieś dziecko. Śmiało się, leżąc na pia­sku. Usły­szał to mimo włą­czo­nego radia. Nie słu­chał radia. Słu­chał śmie­chu dziecka. Też się roze­śmiał. Nie było mu wesoło, ale śmiech dziecka spra­wiał mu przy­jem­ność, przy­jem­nie być dziec­kiem, móc ska­kać, pod­no­sić się, ska­kać…

Deszcz ustał, zanim na dobre zaczął padać. Opu­ścił szybę tro­chę niżej. Zapach jesieni na progu zimy. Nic innego tak nie pach­niało. Na ziemi leżały sczer­niałe liście. Alej­kami w parku cho­dzili ludzie. Nie­któ­rzy pchali przed sobą dzie­cięce wózki. Na placu zabaw było kil­koro doro­słych. I dużo dzieci. Dużo roze­śmia­nych dzieci.

On też się śmiał. Nie teraz, w dzie­ciń­stwie. Pamię­tał, jak się śmiał, kiedy mama go pod­nio­sła tak wysoko, że aż musnął głową żyran­dol, i w górze było świa­tło, które znik­nęło, kiedy go opu­ściła.

Ktoś coś mówił w radiu. Nie sły­szał co, bo wciąż był w kra­inie swo­jego dzie­ciń­stwa, wró­cił spod sufitu na zie­mię i mama coś powie­działa, czego teraz nie pamię­tał, nic już nie pamię­tał, ale powie­działa coś, co potem usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć, coś waż­nego, to były jej ostat­nie słowa, zanim zamknęła drzwi i ni­gdy nie wró­ciła.

Prze­nigdy nie wró­ciła.

Miał mokry poli­czek. Tak jak szyba samo­chodu, gdyby padał deszcz. Sły­szał, że coś mówi, ale nie wie­dział co. Popa­trzył na dzieci.

I zoba­czył pokój, to było tro­chę póź­niej, wyglą­dał przez okno, po szy­bie spły­wał deszcz i nary­so­wał drzewa za oknem, drzewa bez liści, a pod drze­wami stała mama. Kiedy ryso­wał samo­chód, mama sie­działa w samo­cho­dzie. Ryso­wał konia, mama na nim jechała. Ryso­wał dziecko – mama trzy­mała je za rękę. Cho­dzili po tra­wie usia­nej czer­wo­nymi i żół­tymi kwia­tami.

Ryso­wał pola. Ryso­wał morze za polami.

Wie­czo­rem ście­lił mamie nie­dużą kanapę w swoim pokoju, kładł koc i poduszkę. Gdyby przy­szła, mia­łaby gdzie spać. Od razu mogłaby się poło­żyć, nie musiałby ście­lić, wszystko było gotowe.

Opu­ścił szybę do końca i głę­boko oddy­chał. Po chwili ją pod­niósł, włą­czył sil­nik i obje­chał plac zabaw, żeby zapar­ko­wać tuż przed wej­ściem. Otwo­rzył drzwi. Wokół stało sporo samo­cho­dów. Teraz sły­szał dzieci, jakby sie­działy obok niego, jakby do niego przy­szły.

W radiu grała muzyka i ode­zwał się zna­jomy głos. Towa­rzy­szył mu dość czę­sto, ile­kroć wra­cał z pracy w ciągu dnia. Cza­sami wra­cał w nocy.

Wil­gotna zie­mia pod sto­pami. Stał przy samo­cho­dzie, nie wie­dział, jak się tu zna­lazł. To dziwne, myślał o radiu i nagle jest przy samo­cho­dzie.

Śmiech dzieci.

Był tuż obok placu zabaw, opo­dal rosły drzewa, drzewa bez liści, nagie gałę­zie.

Miał kamerę wiel­ko­ści paczki papie­ro­sów. No, może ciut więk­szą. Że też potra­fią takie robić. Wci­snął guzik, led­wie sły­szalny syk, i już mógł fil­mo­wać.

Pod­szedł bli­żej. Wszę­dzie dzieci, nikogo doro­słego. Gdzie się podziali doro­śli? Dzieci same sobie nie pora­dzą, mogą sobie zro­bić krzywdę, ska­cząc z czer­wono-żół­tej drew­nia­nej dra­binki albo z huś­ta­wek.

Dra­binka była przy wej­ściu. On też.

Skok.

Heeeej! Heeeej-hop!

Śmiech. Znowu się roze­śmiał, nie, nie sko­czył, ale mógłby. Pomógł chłopcu. Do góry, w górę, w górę! Pod niebo!

Wydo­był coś z kie­szeni. Zobacz, co mam.

Od wyj­ścia dzie­liły ich trzy kroki. Potem cztery do samo­chodu. Jego kroki. Kroki chłopca były mniej­sze: sześć do wyj­ścia, osiem do samo­chodu.

Dzieci, wszę­dzie dzieci. Pomy­ślał, że tylko on widzi chłopca, tylko on nad nim czuwa. Doro­śli stali w pew­nej odle­gło­ści i pili kawę, która paro­wała w zim­nym, wil­got­nym powie­trzu, wil­got­nym jak zie­mia.

Samo­chody. Teraz chłopca nie było widać, z żad­nej strony. Tylko on go widział i trzy­mał za rękę.

Tak, tak. Mam całą torebkę, wiesz? Teraz otwo­rzymy drzwi. Wej­dziesz sam? Naprawdę? Zuch chło­pak!

Rana na poty­licy stu­denta przy­po­mi­nała kształ­tem krzyż. Było ją dość dobrze widać, bo wygo­lono mu włosy. Ofiara prze­żyła i żyła, ale ledwo, ledwo.

Twarz Ber­tila Ring­mara przy­brała nie­bie­ski kolor w świe­tle szpi­tal­nego holu.

– Pomy­śla­łem, że powi­nie­neś to zoba­czyć – powie­dział Ring­mar.

Win­ter ski­nął głową.

– Co to za broń?

– Motyka? Jakieś… narzę­dzie rol­ni­cze. Kuchenne? Ogrod­ni­cze? Nie wiem, Ber­til.

– Hm, coś mi to przy­po­mina…

Win­ter otwo­rzył pilo­tem swo­jego mer­ce­desa. Na par­kingu żywej duszy. Świa­tła samo­chodu zami­go­tały.

– Pod­py­tamy jakie­goś chłopa – skon­sta­to­wał Win­ter, zjeż­dża­jąc z góry.

– Nie zby­waj tego żar­tem.

– Żar­tem? A z czego tu żar­to­wać?

Ring­mar nie odpo­wie­dział. Na Linnéplatsen – tak jak na par­kingu – nie było żywej duszy.

– To już trzeci – zauwa­żył Ring­mar.

Win­ter przy­tak­nął, polu­zo­wał kra­wat i roz­piął dwa guziki koszuli.

– Trzech mło­dych ludzi usi­ło­wano zabić nie wia­domo czym – powie­dział Ring­mar. – Trzech stu­den­tów. – Odwró­cił się do Win­tera.

– Czy to się układa w jakiś wzór?

– Że są stu­den­tami? Czy że ich rany wyglą­dają jak krzyż?

– Że są stu­den­tami.

– To spora gro­madka – powie­dział Win­ter, jadąc na zachód. – Około trzy­dzie­stu pię­ciu tysięcy tylko w naszym mie­ście.

– Mhm.

– Nie­li­chy krąg zna­jo­mych, nawet jeśli się spo­ty­kają we wła­snym gro­nie.

Ring­mar zabęb­nił pal­cami po opar­ciu fotela. Win­ter zje­chał z obwod­nicy i ruszył na pół­noc. Węż­sze ulice, więk­sze wille.

– Motyka – powie­dział Ring­mar. – Kto cho­dzi z motyką w sobotę wie­czo­rem?

– Wolę o tym nie myśleć.

– Stu­dio­wa­łeś tutaj?

– Krótko.

– Co?

– Wstęp­niaka. I na tym poprze­sta­łem.

– Wstęp­niaka?

– Wstępne nauki praw­ni­cze.

– Wstęp­niaka i kop­niaka.

– Ha, ha.

– A ja byłem _a stu­dent of life._

– Gdzie? I kiedy się z tego zdaje?

Ring­mar prych­nął.

– Masz rację, Eriku. Egza­min nie ma końca. To wieczna nagroda.

– Czyja?

Ring­mar nie odpo­wie­dział. Win­ter zwol­nił.

– Skręć w prawo, omi­niesz krzy­żówkę – pod­su­nął Ring­mar.

Win­ter omi­nął, prze­mknął obok dwóch samo­cho­dów i zatrzy­mał się przed rzę­si­ście oświe­tloną willą. Jej ilu­mi­na­cja zna­czyła traw­nik i prze­sie­wała się przez gałę­zie klo­nów, które wyglą­dały jak ramiona wycią­ga­jące się ku niebu.

– Wpad­niesz coś prze­ką­sić? – spy­tał Ring­mar.

Win­ter spoj­rzał na zega­rek.

– Angela czeka z ostry­gami i winem?

– Ciut za wcze­śnie, jesz­cze nie sezon.

– Chcesz powie­dzieć Elsie „dobra­noc”?

– Już śpi. Okej, prze­ką­ska. Masz sło­wac­kie piwo?

Ring­mar wyjął „prze­ką­skę” z lodówki. Win­ter przy­niósł z piw­nicy trzy butelki piwa.

– Nie­stety, zostało tylko cze­skie – rzu­cił Ring­mar przez ramię.

– Wyba­czam ci – powie­dział Win­ter i się­gnął po otwie­racz.

– Wędzona sieja i jajecz­nica? – spy­tał Ring­mar, sto­jąc przy lodówce.

– Jeśli mamy czas. Dobra jajecz­nica go wymaga. Masz szczy­pio­rek?

Ring­mar uśmiech­nął się, ski­nął głową, wyło­żył wszystko co trzeba na bla­cie i wziął się do roboty. Win­ter skosz­to­wał piwa. Hm… Dobre, schło­dzone, ale nie za zimne. W sam raz. Zdjął kra­wat i powie­sił mary­narkę na opar­ciu krze­sła. Po dłu­gim dniu czuł ucisk na szyi.

_Stu­dent of life._ Wieczna nagroda. Zoba­czył twarz stu­denta, potem jego poty­licę. Też stu­dio­wał prawo. Gdy­bym skoń­czył, pomy­ślał, pocią­ga­jąc łyk piwa, mógł­bym teraz być komen­dan­tem. Może byłoby lepiej. Z daleka od dro­gówki. Żad­nego pochy­la­nia się nad tłu­czo­nymi obra­że­niami, żad­nych ran postrza­ło­wych, żad­nej krwi i ran łudząco podob­nych do krzyża.

– Ci pierwsi nie mieli wro­gów – powie­dział Ring­mar, ostroż­nie mie­sza­jąc jajka drew­nia­nym widel­cem.

– Hę?

– Ci, któ­rzy obe­rwali po gło­wie, mówią, że nie mają wro­gów.

– Typowe dla ludzi mło­dych. Żad­nych wro­gów.

– Też jesteś młody – zauwa­żył Ring­mar, pod­no­sząc żeliwną patel­nię. – Masz wro­gów?

– Nie, ani jed­nego. Poja­wiają się nieco póź­niej.

Ring­mar przy­go­to­wał kanapki.

– Naj­lep­sza byłaby wódka.

– Mogę wró­cić do domu tak­sówką.

– No to wszystko jasne – skon­sta­to­wał Ring­mar i się­gnął po alko­hol.

– To ten sam sprawca – powie­dział Ring­mar. – O co mu cho­dzi?

– O satys­fak­cję, że tra­fił.

Win­ter wypił drugi kie­li­szek wódki i pokrę­cił głową, kiedy Ring­mar pyta­jąco pod­niósł butelkę.

– Ale nie na chy­bił tra­fił?

– Ani byle kogo.

– Tak. Chyba tak.

– Jutro spró­bu­jemy się cze­goś dowie­dzieć.

– Cios od tyłu na ciem­nej ulicy. Nic nie widział, nic nie sły­szał, nic nie powie­dział, nic nie wie.

– Zoba­czymy.

– Pia Fröberg będzie się musiała zdrowo napo­cić, żeby ziden­ty­fi­ko­wać narzę­dzie zbrodni.

Win­ter zoba­czył spiętą, bladą twarz lekarki sądo­wej. Kie­dyś, u zara­nia dzie­jów, byli parą albo czymś w tym rodzaju. Było, minęło. Żad­nej wro­go­ści.

– Jeśli to coś da – kon­ty­nu­ował Ring­mar, patrząc na szklankę po piwie.

Usły­szeli trzask drzwi wej­ścio­wych i pod­nie­siony kobiecy głos.

– Tu jeste­śmy! – obwie­ścił Ring­mar.

Weszła jego córka, nie zdjęła ano­raka. Była ciemna jak ojciec, pra­wie tego samego wzro­stu, miała jego nos i jego oczy, któ­rymi teraz patrzyła na Win­tera.

– Erik potrze­bo­wał towa­rzy­stwa – wyja­śnił Ring­mar.

– Nie sądzę.

Przy­wi­tała się z Win­te­rem uści­skiem dłoni.

– Chyba pozna­jesz Moę? – spy­tał Ring­mar.

– Tro­chę czasu upły­nęło. Masz pew­nie…

– Dwa­dzie­ścia pięć. Zbli­żam się do eme­ry­tury i cią­gle tu miesz­kam. Nie­źle, co?

– Można by powie­dzieć, że Moa jest obec­nie w sytu­acji mię­dzy­miesz­ka­nio­wej – zauwa­żył Ring­mar. – Sta­cja pośred­nia.

– W takich cza­sach żyjemy – stwier­dziła Moa. – Dzieci zawsze wra­cają do gniazda.

– To miłe – powie­dział Win­ter.

– _Bul­l­shit._

– Zgoda.

Moa Ring­mar usia­dła.

– Dostanę tro­chę piwa?

Ring­mar przy­niósł szklankę i nalał to, co zostało w trze­ciej butelce.

– Sły­sza­łam o kolej­nym napa­dzie.

– Gdzie to sły­sza­łaś? – spy­tał Ring­mar.

– W insty­tu­cie. Ten chło­pak tam stu­diuje. Ma na imię Jakob, prawda?

– Znasz go?

– Nie. Nie oso­bi­ście.

– A znasz kogoś, kto go zna? – spy­tał Win­ter.

– To się robi mało przy­jemne. Jak rozu­miem, jeste­ście na służ­bie. – Popa­trzyła na Win­tera, a potem na ojca. – Prze­pra­szam. Wiem, że to poważna sprawa. Nie chcia­łam kpić.

– A więc… – pod­jął Win­ter.

– Może znam kogoś, kto zna kogoś, kto go zna. Nie jestem pewna.

Kiedy wysiadł z tak­sówki, na Vasa­plat­sen było pusto i cicho. Latar­nie rzu­cały refleksy na kiosk przy Uni­ver­si­tet­splat­sen. _Stu­dent of life,_ pomy­ślał, wybie­ra­jąc kod domo­fonu.

W win­dzie lekko pach­niało tyto­niem. Kto wie, czy nie jego.

– Zala­tu­jesz alko­ho­lem – powie­działa Angela, kiedy się nad nią pochy­lił.

– Ödåkra Taf­fel – wyja­śnił.

– Tak myśla­łam. – Odwró­ciła się do ściany. – Jutro odwie­ziesz Elsę. Wstaję o wpół do szó­stej.

– Wła­śnie u niej byłem. Śpi jak kamień.

Angela coś wymru­czała.

– Co mówisz?

– Pocze­kaj do jutra.

Prze­cież wie­dział. On miałby nie wie­dzieć? Po pół­rocz­nym urlo­pie tacie­rzyń­skim? Wszystko wie­dział o Elsie i ona wszystko wie­działa o nim.

To były wspa­niałe dni, może naj­lep­sze w jego życiu. Odkry­wał mia­sto na nowo, jakby go nie widział od lat. Niby te same ulice, ale poru­szał się po nich ina­czej, bez pośpie­chu, niczego nie wypa­try­wał, no, może z wyjąt­kiem kawia­re­nek, gdzie mogliby na chwilę przy­siąść, gdzie zanu­rzy­liby się w życie, inne życie.

Led­wie wró­cił do pracy, poczuł… głód, bar­dzo szcze­gólne uczu­cie, nie­mal wsty­dliwe. Jakby znów był gotowy do walki, ba!, do wojny, któ­rej się nie wygra, ale którą trzeba toczyć. Tak. Tak to jest. Odcina się bestii rękę, odra­sta nowa. Cóż, pozo­sta­wało tylko ciąć dalej.

Minutę przed zaśnię­ciem pomy­ślał o dziw­nej ranie na poty­licy stu­denta.ROZDZIAŁ 2

2

WIE­CZO­REM W DYŻURCE BYŁO SPO­KOJ­NIE. Jak przed burzą. Ale na burzę się nie zanosi, pomy­ślał dyżurny ofi­cer Bengt Jose­fs­son, patrząc na drzewa, nie­ru­chome jak przed jesien­nymi nawał­ni­cami. Choć jesienne nawał­nice już się prze­to­czyły. Teraz cze­kamy na święta Bożego Naro­dze­nia. A potem może nas już nie będzie. Zamkną komi­sa­riat i Red­berg­splat­sen przej­mie wróg.

Zadzwo­nił tele­fon na biurku.

– Komi­sa­riat Örgryte-Härlanda, Jose­fs­son.

– E… dobry… dobry wie­czór. Czy to poli­cja?

– Tak.

– Zadzwo­ni­łam do cen­trali i mieli mnie połą­czyć z komi­sa­ria­tem przy Olskro­ken. Tu… miesz­kamy.

– Dobrze pani tra­fiła – powie­dział Jose­fs­son. – W czym mogę pomóc?

– E… nie wiem, co powie­dzieć…

Jose­fs­son już trzy­mał dłu­go­pis nad notat­ni­kiem. Jeden z kole­gów upu­ścił coś cięż­kiego w szatni na końcu kory­ta­rza.

– Pro­szę powie­dzieć, o co cho­dzi. Z kim roz­ma­wiam?

Podała imię i nazwi­sko. Zapi­sał. Berit Ska­rin.

– Cho­dzi o mojego synka – zaczęła. – Dzi­siaj… sama nie wiem… dzi­siaj powie­dział nam… oczy­wi­ście jeśli dobrze zro­zu­mie­li­śmy… że sie­dział w samo­cho­dzie z wuj­kiem. Tak powie­dział.

Czte­ro­letni Kalle Ska­rin wró­cił z przed­szkola i zjadł kanapkę z serem ser­wat­ko­wym, którą popił cze­ko­ladą. Sam wymie­szał kakao i cukier z odro­biną śmie­tanki, co mama zalała gorą­cym mle­kiem.

A tro­chę póź­niej oznaj­mił, że sie­dział w samo­cho­dzie.

W samo­cho­dzie?

W samo­cho­dzie. Duży samo­chód i radio. Radio mówiło i grało.

Byli­ście dzi­siaj na wycieczce? Nie na wycieczce. Na placu zabaw. Czy tam są samo­chody? Chło­piec poki­wał głową. Samo­chody zabawki?

DUŻY samo­chód, powie­dział. Praw­dziwy samo­chód. Praw­dziwy – i tak uło­żył ręce, jakby krę­cił kie­row­nicą. Brrr­rum, brrr­rumm!

Gdzie?

Na placu zabaw.

Kalle, jeź­dzi­łeś samo­cho­dem na placu zabaw? Poki­wał głową. Z kim jeź­dzi­łeś? Z wuj­kiem. Z wuj­kiem?

Z wuj­kiem. Wujek miał cukierki! Kalle znów coś poka­zał, może tego kogoś z torebką cukier­ków, a może nie.

Berit Ska­rin miała wra­że­nie, że lodo­waty podmuch wia­tru prze­szywa jej głowę. Nie­zna­jomy czę­stuje synka cukier­kami.

Olle też musi to usły­szeć, będzie w domu póź­nym wie­czo­rem.

Kalle sie­dział naprze­ciwko niej. Zatrzy­mała go, kiedy chciał obej­rzeć w tele­wi­zji pro­gram dla dzieci. Czy samo­chód odje­chał? Jechał, jechał. Brrrrr­rumm! Daleko poje­cha­li­ście? Tego pyta­nia nie zro­zu­miał. Czy była z wami pani z przed­szkola? Pani nie. Wujek.

I pobiegł do tele­wi­zora. Popa­trzyła za nim, zasta­na­wiała się, co ma robić, wzięła torebkę, która leżała na krze­śle w kuchni, wyjęła notes, odszu­kała domowy numer tele­fonu jed­nej z przed­szko­la­nek, wahała się przez chwilę, ale w końcu zadzwo­niła.

E… prze­pra­szam, że prze­szka­dzam… mówi Berit Ska­rin… tak, mama Kal­lego. Kalle o czymś mi dzi­siaj opo­wie­dział i muszę panią spy­tać…

*

Bengt Jose­fs­son słu­chał. Przy­to­czyła roz­mowę z przed­szko­lanką.

Berit Ska­rin spy­tała, czy niczego nie zauwa­żyły. Nie.

– Czy to moż­liwe? Czy ktoś może zabrać dziecko, gdzieś je wywieźć i nikt z per­so­nelu tego nie widzi?

Zda­rzają się gor­sze rze­czy, pomy­ślał Jose­fs­son.

– Nie wiem – skła­mał. – Więc per­so­nel niczego nie zauwa­żył?

– Nie. Chyba powi­nien, prawda?

– Chyba tak – przy­znał, choć myślał ina­czej.

Kto zawsze ma wszystko pod kon­trolą? I kim jest ten męż­czy­zna, który stoi pod drze­wem albo sie­dzi w samo­cho­dzie?

– Jak długo go nie było? Co mówi pani syn?

– Nie wie. Jest mały. Nie odróż­nia pię­ciu minut od pięć­dzie­się­ciu.

Bengt Jose­fs­son myślał.

– Czy pani mu wie­rzy?

Cisza.

– Pani Ska­rin?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem.

– Czy chło­piec ma… bujną wyobraź­nię?

– To prze­cież dziecko. A zdrowe dzieci mają bujną wyobraź­nię.

– Tak.

– Co mam robić?

Bengt Jose­fs­son spoj­rzał na kartkę, na któ­rej zapi­sał kilka zdań.

Za kon­tu­arem prze­bie­gli dwaj kole­dzy.

– Napad na kiosk! – krzyk­nął jeden z nich. Zawyła syrena radio­wozu.

– Halo? – powie­działa Berit Ska­rin.

– Tak, tak… wszystko zano­to­wa­łem… nie cho­dzi o zagi­nię­cie… taaak… jeśli chce pani to zgło­sić…

– A co mia­ła­bym zgło­sić?

Oto jest pyta­nie, pomy­ślał Jose­fs­son. Bez­prawne pozba­wie­nie wol­no­ści? Nie. Usi­ło­wa­nie albo zamiar popeł­nie­nia prze­stęp­stwa na tle sek­su­al­nym? Hm… może. Albo to jedy­nie wytwór fan­ta­zji małego chłopca. Prze­cież nic mu się nie stało…

– Chcę go zawieźć do leka­rza – poin­for­mo­wała. – Trak­tuję to poważ­nie.

– Tak.

– Czy powin­nam go zawieźć do leka­rza?

– Czy pani go… obej­rzała?

– Nie. Od razu do was zadzwo­ni­łam, jak mi o tym opo­wie­dział.

– Tak.

– Ale teraz obej­rzę, a potem pomy­ślę, co dalej.

Usły­szał, jak woła chłopca, i usły­szał jego odpo­wiedź.

– Ogląda tele­wi­zję – wyja­śniła. – Śmieje się.

– Popro­szę o pani adres i numer tele­fonu.

Znowu zawyły syreny. Kole­dzy chyba jechali na wschód. Pościg za rabu­siami. Dwóch napa­ko­wa­nych che­mią mło­do­cia­nych _mucho_ macho z getta na pół­nocy. Groźni jak cho­lera.

– Na razie bar­dzo dzię­kuję – powie­dział roz­ko­ja­rzony i się roz­łą­czył.

Sko­ry­go­wał notatki w kilku miej­scach i odło­żył, by potem wpi­sać do kom­pu­tera. Dzi­siaj, jeśli zdąży, włą­czy je do akt pod… Wła­śnie, pod co? Prze­cież nic się nie stało. Prze­stęp­stwo, do któ­rego nie doszło?

Mają co innego na gło­wie, co już się wyda­rzyło, sprawy w toku.

Tele­fon na biurku znowu zadzwo­nił. W całym komi­sa­ria­cie dzwo­niły tele­fony. Na połu­dniu wyły syreny. Zoba­czył świa­tła kogu­tów, obra­cały się jak sza­lone, jakby za chwilę radio­wozy miały się wzbić w powie­trze i pole­cieć na miej­sce akcji.

Stu­dent Jakob był przy­tomny, ale oszo­ło­miony i prak­tycz­nie bez kon­taktu. Ring­mar sie­dział przy nim i zasta­na­wiał się, co się wyda­rzyło. Na szafce koło łóżka stały kwiaty. Jakob nie był sam na świe­cie.

Ktoś wszedł do pokoju. W oczach Jakoba poja­wił się jakiś błysk. Może tego kogoś roz­po­znał? Ring­mar odwró­cił się do drzwi.

– Powie­dzieli, że mogę wejść – ode­zwała się dziew­czyna z bukie­tem w ręku.

Wygląda na rówie­śnicę Moi, pomy­ślał Ring­mar. Może się znają. Wstał.

Pode­szła do łóżka, deli­kat­nie uści­snęła Jakoba i poło­żyła bukiet na szafce. Jakob zamknął oczy, praw­do­po­dob­nie zasnął.

– O, jest wię­cej kwia­tów.

Ring­mar zauwa­żył, że chęt­nie prze­czy­ta­łaby bile­cik dołą­czony do bukietu, ale się na to nie zdo­była.

– A więc to pan jest ojcem Moi? – spy­tała, odwra­ca­jąc się do niego.

Dobrze. Moa im pomo­gła.

– Tak – odparł. – Czy możemy poroz­ma­wiać w pocze­kalni?

– Po pro­stu miał pecha – powie­działa. – No bo jak to nazwać? Nie­wła­ściwy czło­wiek w nie­wła­ści­wym miej­scu.

Usie­dli pod oknem. W siwym świe­tle dzień wyda­wał się prze­zro­czy­sty. Pocze­kal­nia tonęła w prze­dziw­nym cie­niu, mimo że nie świe­ciło słońce. Cicho zaka­słała jakaś kobieta. Sie­działa na kana­pie przy drew­nia­nej ławie ugi­na­ją­cej się pod cię­ża­rem kolo­ro­wych cza­so­pism, któ­rych okładki zdo­biły zdję­cia zna­nych uśmiech­nię­tych ludzi. Komu zna­nych? – nie po raz pierw­szy pomy­ślał Ring­mar. Wizyty w szpi­talu były czę­ścią jego pracy. Nie­raz się zasta­na­wiał, dla­czego na przy­kład „Hänt-Extra” i inne podobne gazety zale­gają w ponu­rych szpi­tal­nych pocze­kal­niach. Może przy­no­szą pocie­chę? Są jak świa­tełko nadziei? Wy, ludzie z cza­so­pism, któ­rych się foto­gra­fuje na wszyst­kich impre­zach, może byli­ście kie­dyś tacy jak my, więc my możemy stać się tacy jak wy. Gdy tylko wyzdro­wie­jemy, może i nas ktoś odkryje w tej wiel­kiej pogoni za talen­tami. Bo pogoń trwa nie­prze­rwa­nie. Zdję­cia tych ludzi były tego naj­lep­szym dowo­dem. W kolo­ro­wych cza­so­pismach nie ma miej­sca na robione pola­ro­idem fotki strza­ska­nych poty­lic.

– To nie był pech – powie­dział Ring­mar, patrząc na dziew­czynę.

– Wygląda pan mło­dziej, niż myśla­łam.

– Raczej niż Moa mnie opi­sała.

Uśmiech­nęła się, ale natych­miast spo­waż­niała.

– Czy znasz kogoś, kto źle życzy Jako­bowi? – spy­tał Ring­mar.

– Nie, wszy­scy go lubią.

– A może on kogoś nie lubi?

– Nie.

– Nikogo takiego nie ma?

– Nie.

Może takie czasy, pomy­ślał. Jeśli tak, to dobrze. Kiedy ja byłem młody, zawsze się na coś wku­rza­łem. Albo na kogoś. Bez prze­rwy.

– Jak dobrze go znasz?

– Hm… to mój przy­ja­ciel.

– Macie dużo wspól­nych przy­ja­ciół?

– Jasne.

Ring­mar popa­trzył przez okno. Dwóch mło­dych ludzi stało w desz­czu na przy­stanku auto­bu­so­wym pięć­dzie­siąt metrów stąd i wycią­gało ręce do nieba, jakby z wdzięcz­no­ści. Żad­nych wro­gów. Par­szywy deszcz to naj­droż­szy przy­ja­ciel.

– Żad­nych agre­syw­nych ludzi w gro­nie przy­ja­ciół? – spy­tał Ring­mar.

– Abso­lut­nie żad­nych.

– Co robi­łaś w tym cza­sie, kiedy Jakob został napad­nięty?

– O któ­rej to dokład­nie było?

– Tego nie mogę powie­dzieć.

I powie­dział.

– Spa­łam mniej wię­cej od dwóch godzin.

Ale Jakob nie spał. Ring­mar wyobra­ził go sobie, jak – lekko pijany – idzie przez Dok­tor Fries Torg. Dokąd? Na przy­sta­nek tram­wa­jowy? O tej porze tram­waje już nie jeź­dziły. I nagle ktoś zadaje mu pie­kielny cios w poty­licę. Na pomoc Dok­tora Friesa nie ma co liczyć. Wykrwa­wiłby się na śmierć, gdyby do ich cen­trali nie zadzwo­nił chło­pak, który aku­rat tam­tędy prze­cho­dził i zauwa­żył leżą­cego Jakoba w minutę po zaj­ściu.

Jakob, trze­cia ofiara. Trzy różne miej­sca napa­ści. Ten sam rodzaj obra­żeń. Wła­ści­wie śmier­tel­nych. Ale nie tym razem. Jesz­cze nie. Dwie poprzed­nie ofiary niczego nie podej­rze­wały. Cios w głowę, i tyle. Nic nie widziały, jedy­nie czuły.

– Miesz­ka­cie razem? – spy­tał.

– Nie.

Ring­mar mil­czał przez chwilę. Mło­dzi ludzie odje­chali. Na zacho­dzie chyba się prze­ja­śniało, widział błę­kitną poświatę. Pocze­kal­nia była na wyż­szym pię­trze budynku szpi­tal­nego, który stał na wzgó­rzu. Może to nie poświata, tylko morze, błę­kitna wstęga pod nie­bie­skim nie­bem.

– Nie mar­twi­łaś się o niego?

– Jak to?

– No, gdzie on jest, co robi?

– Zaraz, nie jeste­śmy mał­żeń­stwem ani nic z tych rze­czy. Przy­jaź­nimy się…

– To zna­czy, że nie wie­dzia­łaś, gdzie Jakob był tej nocy?

– Nie.

– Czy on tam kogoś zna?

– Gdzie?

– Na Gul­dhe­den. W oko­li­cach Dok­tor Fries Torg i szkoły.

– Naprawdę nie mam poję­cia.

– Nikogo nie znasz?

– Z Gul­dhe­den? Nieee… chyba nie. Nie.

– Tam został zaata­ko­wany.

– Niech pan jego zapyta.

– Zro­bię to tak szybko, jak tylko będzie moż­liwe.

Win­ter odwiózł Elsę do przed­szkola. Sie­dział przez chwilę, pił kawę i patrzył, jak córka orga­ni­zuje sobie dzień pracy: porząd­kuje swoje małe biurko, usta­wia czer­wony tele­fon, kła­dzie papier, pióra, kredki, gazety, taśmę kle­jącą, sznurki… Rezul­tat obej­rzy po połu­dniu. Na pewno będzie to coś wyjąt­ko­wego.

Led­wie zauwa­żyła, kiedy ją uści­snął na poże­gna­nie. Na dzie­dzińcu zacią­gnął się corp­sem. Pró­bo­wał się prze­sta­wić na inną markę, ale po tylu latach pale­nia corp­sów nic mu tak nie sma­ko­wało. Corp­sów już nie spro­wa­dzali, na szczę­ście kolega czę­sto jeź­dził do Bruk­seli i zapew­niał mu bez­po­śred­nie dostawy.

Był łagodny pora­nek. Mimo zimy w powie­trzu czuło się późną jesień. Roz­piął płaszcz. Wszę­dzie widział dzieci pochło­nięte jakimś pro­jek­tem budow­la­nym: kopały, zaj­mo­wały się sto­larką, coś odle­wały; wszyst­kie formy sportu i zabawy. Nauka przez zabawę i sport – tak to się nazy­wało, kiedy był mały. Zabawa. Zabawa znik­nęła ze sportu. Nagle zoba­czył jakie­goś szkraba wędru­ją­cego do roz­stępu mię­dzy krza­kami. Odwró­cił się. Dwie przed­szko­lanki miały mnó­stwo pracy z malu­chami, które cze­goś chciały, pła­kały, śmiały się albo roz­bie­gały we wszyst­kie strony. Szybko ruszył za chłop­czy­kiem. Zna­lazł go za krza­kami. Mały ucie­ki­nier ude­rzał pla­sti­kową łopatką w ogro­dze­nie. Odwró­cił się do Win­tera i uśmiech­nął, jak wię­zień, któ­remu pra­wie się udało wydo­stać na wol­ność.

Ruszyli w kie­runku przed­szkola, chło­piec coś mu opo­wia­dał, Win­ter nie bar­dzo rozu­miał, ale kiwał głową. W poło­wie zbo­cza spo­tkali przed­szkolankę.

– Nie wie­dzia­łem, że tam jest ogro­dze­nie.

– Całe szczę­ście – odparła. – Ina­czej ni­gdy byśmy ich nie upil­no­wały.

Zauwa­żył Elsę. Wycho­dziła z budynku, widocz­nie posta­no­wiła zro­bić sobie prze­rwę w papier­ko­wej robo­cie.

– Czy trudno mieć wszyst­kich na oku? – zapy­tał.

– Nie­stety. – Usły­szał coś w rodzaju wes­tchnie­nia. – Nie chcę narze­kać, ale ponie­waż pan spy­tał… Cóż, jest coraz wię­cej dzieci i coraz mniej per­so­nelu. – Wyko­nała sze­roki gest. – Ale mamy przy­naj­mniej ogro­dze­nie.

Elsa była na huś­tawce. Gło­śno do niego zawo­łała, poma­chał jej ręką.

– A jak sobie radzi­cie na wyciecz­kach? Albo kiedy idzie­cie z całą grupą do parku lub na jakiś więk­szy plac zabaw?

– Sta­ramy się tego uni­kać.

Ring­mar sie­dział przy łóżku stu­denta Jakoba Stil­l­mana, czyli Jakoba Spo­koj­nego. Fak­tycz­nie, nic dodać, nic ująć. Jakob Spo­kojny wolno, z wysił­kiem odwró­cił głowę i spoj­rzał na Ring­mara. Ring­mar się przed­sta­wił.

– Zadam tylko parę pytań – zaczął. – Pro­po­nuję, żebyś na „tak” mru­gnął raz, a na „nie” dwa razy. Okej?

Stil­l­man mru­gnął raz.

– Dobrze. – Ring­mar przy­su­nął się z krze­słem tro­chę bli­żej łóżka. – Czy tuż zanim dosta­łeś w głowę, widzia­łeś kogoś z tyłu, za sobą?

Jedno mru­gnię­cie.

– Więc coś zauwa­ży­łeś?

Znowu jedno mru­gnię­cie. Tak.

– Daleko?

Dwa mru­gnię­cia. Nie.

– Czy byłeś sam, kiedy zaczą­łeś iść przez plac?

Tak.

– Ale zdą­ży­łeś zoba­czyć kogoś idą­cego w twoją stronę?

Nie.

– Ten ktoś był za tobą?

Tak.

– I udało ci się coś zoba­czyć?

Tak.

– Twarz?

Nie.

– Syl­wetkę?

Tak.

– Czy był duży?

Żad­nego mru­gnię­cia. Chło­pak jest bystrzej­szy ode mnie, pomy­ślał Ring­mar.

– Śred­niej postury?

Tak.

– Męż­czy­zna?

Tak.

– Roz­po­znał­byś go?

Nie.

– Czy był bar­dzo bli­sko, kiedy go zoba­czy­łeś?

Tak.

– Usły­sza­łeś jakiś dźwięk?

Tak.

– Usły­sza­łeś ten dźwięk, zanim go zoba­czy­łeś?

Tak.

– Czy to dla­tego się odwró­ci­łeś?

Tak.

– Czy to był odgłos jego kro­ków?

Nie.

– Czy to był dźwięk jakie­goś narzę­dzia, które ude­rzyło o zie­mię?

Nie.

– Czy ten dźwięk miał z nim coś wspól­nego?

Tak.

– Czy on coś powie­dział?

Tak.

– Zro­zu­mia­łeś co?

Nie.

– Czy mówił po szwedzku?

Nie.

– W innym języku?

Nie.

– Czy to przy­po­mi­nało krzyk?

Nie.

– Jakiś inny dźwięk?

Tak.

– Cich­szy dźwięk?

Tak.

– Ludzki?

Nie.

– Ale pocho­dził od niego?

Tak.ROZDZIAŁ 4

4

INSPEK­TOR JANNE ALIN­DER po raz pierw­szy pod­niósł słu­chawkę tego wie­czoru w trze­ciej sekun­dzie dyżuru. Nawet nie zdą­żył usiąść.

– Komi­sa­riat Majorna-Linnéstaden, Alin­der – powie­dział, opa­da­jąc na obro­towe krze­sło, które jęk­nęło pod jego cię­ża­rem.

– Halo? Czy to poli­cja linnéstadzka?

A niby co ja powie­dzia­łem? – pomy­ślał. Zawsze to samo. Nikt nie słu­cha. Czy to moja wina, czy dzwo­nią­cych? Co chcieli potwier­dzić? Mógłby poprze­stać na „halo”. I tak padłoby to samo pyta­nie.

– Komi­sa­riat na Tre­dje Långgatan – poin­for­mo­wał gwoli ści­sło­ści.

– Cho­dzi o moją córeczkę – powie­działa kobieta. Mogła być młoda albo w śred­nim wieku. Nie naj­le­piej znał się na gło­sach. Zwłasz­cza kobie­cych. Zda­rzało mu się, że sły­szał kogoś o gło­sie tej, no, jak jej tam, tej sek­sow­nej lek­torki, która czyta wia­do­mo­ści w TV4, a kiedy się potem z tą osobą spo­ty­kał w cztery oczy, oka­zy­wało się, że ma do czy­nie­nia z hipo­po­ta­mem w wieku moooooocno zaawan­so­wa­nym. Albo na odwrót. Głos meli­niary, a ciało Mari­lyn Mon­roe.

– Z kim roz­ma­wiam? – spy­tał z dłu­go­pi­sem w ręku.

– Lena Sköld. Jest coś dziw­nego…

– Pro­szę zacząć od początku – prze­rwał Alin­der.

W jego gło­sie pobrzmie­wały lata rutyny. Umiał słu­chać.

– Nie bar­dzo rozu­miem…

– Co się stało?

– Cho­dzi o moją córeczkę… o Ellen… Ellen powie­działa, że dzi­siaj po połu­dniu spo­tkała kogoś.

– Tak?

– Kiedy była z innymi dziećmi z przed­szkola w Slot­ts­sko­gen. W Plik­cie. To plac zabaw, nie­da­leko skrzy­żowa…

– Tak, wiem, gdzie to jest.

Aż za dobrze, pomy­ślał. Spę­dził tam lata, kiedy dzieci były małe. Naj­czę­ściej stał i marzł, cza­sami na kacu gigan­cie, ale cho­dził z dziećmi wła­śnie na ten plac zabaw, bo był naj­bli­żej jego domu przy Oli­ve­dals­ga­tan, a poza tym nie widział powodu, żeby się wymi­gi­wać. Ba, cie­szył się, że ani razu tego nie zro­bił. Tego, kto nie odma­wia, czeka nagroda. Tego, kto odma­wia, czeka kara ze strony dzieci, które opusz­cza­jąc dom, odwrócą się do ojca ple­cami. _Bye bye! She’s leaving home, bye bye._

– Spo­tkała tam jakie­goś męż­czy­znę. Wujka. Sie­działa w jego samo­cho­dzie.

– A co mówi per­so­nel?

– Przed­szko­lanki? Za… zadzwo­ni­łam do jed­nej, ale ona niczego nie zauwa­żyła.

Alin­der cze­kał.

– Czy to nor­malne, żeby nikt nic nie widział? – spy­tała Lena Sköld.

To zależy, co się stało, pomy­ślał Alin­der.

– Gdzie jest teraz pani córka?

– Sie­dzi naprze­ciwko mnie przy stole i rysuje.

– Powie­działa, że była w samo­cho­dzie z męż­czy­zną. Czy dobrze zro­zu­mia­łem?

– Tak to ode­bra­łam.

– To zna­czy, że poszła z kimś i per­so­nel niczego nie zauwa­żył?

– Tak…

– Czy coś jej się stało?

Zapy­tał pro­sto z mostu. Tak jest lepiej.

– Z… z tego, co widzę, nie. Spraw­dza­łam… przed chwilą. A opo­wie­działa mi o tym jakąś godzinę temu.

– Godzinę?

– No, może dwie.

– Jak się zacho­wuje?

– Jest… wesoła. Jak zwy­kle.

– Aha.

– Nie mia­łam się kogo pora­dzić… Sama wycho­wuję Ellen, do mę… to zna­czy do byłego męża nie chcę się z niczym zwra­cać.

Skoro tak mówisz, to ci wie­rzę, pomy­ślał Alin­der. W mie­ście roi się od bydla­ków i ich eks­żony wie­dzą, co robią, trzy­ma­jąc się od nich na kilo­metr. Z dziećmi.

– Czy pani zda­niem Ellen mówi prawdę?

– E… no… nie wiem. Ma żywą wyobraź­nię.

– Jak to dzieci. I nie­któ­rzy doro­śli.

– Mnie ma pan na myśli?

– Nie, nie, tak mi się… wypsnęło.

– Aha.

– Co pani powie­działa o wyobraźni Ellen? – Usły­szał dziew­czynkę. Musiała sie­dzieć bar­dzo bli­sko matki. Powie­działa: „wyobraź­nia”, Lena Sköld wyja­śniła jej, co to zna­czy, po czym Ellen zadała jakieś pyta­nie, któ­rego nie zro­zu­miał.

– Prze­pra­szam – ode­zwała się po chwili Lena Sköld. – Ellen sły­szała, co mówię. Teraz poszła do swo­jego pokoju po czy­sty papier rysun­kowy.

– Pyta­łem o jej wyobraź­nię – przy­po­mniał Alin­der.

– Jeśli mam być szczera, wymy­śla sobie różne… rze­czy… albo jakieś postaci… mówi, że z nimi roz­ma­wia. Na przy­kład w domu. W swoim pokoju. Ale u dzieci to chyba nic nie­zwy­kłego.

– A jed­nak posta­no­wiła pani do nas zadzwo­nić. Na poli­cję.

– Tak. Może to dziwne, ale tym razem było ina­czej… jakby niczego nie wymy­ślała. Nie wiem, jak to wyja­śnić… po pro­stu jej uwie­rzy­łam. Mimo że powie­działa tak nie­wiele.

– Że sie­działa w samo­cho­dzie z nie­zna­jo­mym wuj­kiem?

– W zasa­dzie tak.

– I co jesz­cze?

– Cukierki. Wydaje mi się, że dostała cukierki.

– Ile lat ma Ellen?

– Pra­wie trzy i pół roku.

– Czy dobrze mówi?

– Dość dobrze.

– Czy powie­działa coś wię­cej o samo­cho­dzie? Albo o męż­czyź­nie?

– Nie. Ale nie roz­ma­wia­ły­śmy o tym przez cały wie­czór. Powie­działa kilka słów, kiedy ją ode­bra­łam z przed­szkola, potem zada­łam jej parę pytań i zaczę­łam się zasta­na­wiać, co dalej, potem zadzwo­ni­łam do przed­szkolanki, a potem na poli­cję i…

Alin­der spoj­rzał na kartkę. Zano­to­wał nazwi­sko, adres, numery tele­fo­nów i stre­ścił to, co usły­szał. Nic wię­cej nie mógł zro­bić. Ale potrak­to­wał to poważ­nie. Na swój spo­sób. Dziew­czynka mogła z kimś sie­dzieć w samo­cho­dzie. Albo sie­działa w dużym drew­nia­nym samo­cho­dzie na placu zabaw. Był taki w Plik­cie. Mogła dzie­się­cio­krot­nie powięk­szyć swo­jego kolegę z przed­szkola. Mogły jej się zama­rzyć łako­cie, miliony tore­bek z cukier­kami, tak jak jemu marzyły się prze­pyszne dania, od kiedy jedze­nie stało się waż­niej­sze niż seks.

– Jeśli Ellen powie pani coś jesz­cze o tym… spo­tka­niu, pro­szę to zapi­sać i znowu się do nas ode­zwać.

– A co teraz?

– Zano­to­wa­łem pani rela­cję, spo­rzą­dzę raport i włą­czę go do archi­wum.

– To wszystko?

– A co mogli­by­śmy jesz­cze zro­bić, pani Sköld?

– Nie wiem. Poroz­ma­wiam z per­so­ne­lem przed­szkola i może do was zadzwo­nię.

– Dobrze.

– Cho­ciaż… może się oka­zać, że wszystko zmy­śliła. Nie jest pode­ner­wo­wana ani nic z tych rze­czy… nie wygląda na prze­stra­szoną ani spło­szoną.

Alin­der mil­czał. Spoj­rzał na zega­rek. Roz­mowa trwała dość długo. Ale nie ponad miarę. Zro­bił jesz­cze jeden zapi­sek.

– Prze­pra­szam, jakie nazwi­sko pan podał?

– Alin­der. Janne Alin­der.

– Dzię­kuję.

Nagle coś mu przy­szło do głowy. Czemu by nie zała­twić tego porząd­nie, skoro i tak się tym zajął.

– Pro­szę się zorien­to­wać, czy córce cze­goś nie bra­kuje. Czy Ellen cze­goś ostat­nio nie zgu­biła.

Mia­sto prze­my­kało za dużymi szy­bami – tak samo obna­żone teraz, wie­czo­rem, jak dzi­siej­szego ranka, jak wczo­raj… takie będzie jutro. Miał wra­że­nie, że śni, co ani tro­chę nie prze­szka­dzało mu w per­fek­cyj­nym wyko­ny­wa­niu obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Nikt nie mógł mu niczego zarzu­cić.

Dzień dobry, dzień dobry.

Oczy­wi­ście, że jesz­cze raz otwo­rzę środ­kowe drzwi.

Natu­ral­nie pocze­kam pół minuty, żebyś zdą­żył dobiec, mimo że zgod­nie z roz­kła­dem powi­nie­nem odje­chać, ale nie jestem zwy­rod­nial­cem, nie ucie­kam ludziom sprzed nosa.

Byli tacy motor­ni­czy, ale nie on, abso­lut­nie nie.

Tacy powinni robić co innego. Na pewno nie wozić pasa­że­rów, pomy­ślał i prze­łą­czył wycie­raczki na szyb­szy bieg, bo deszcz się wzmógł.

Dobrze się czuł na tej tra­sie. Jeź­dził nią tak długo, że znał na pamięć każdy zakręt i wznie­sie­nie.

Mógłby pro­wa­dzić auto­bus. Też miał swoje ulu­bione trasy, nie zamie­rzał jed­nak nikomu o tym opo­wia­dać. Co prawda nikt go nie pytał, ale i tak by nie powie­dział.

Może coś tam napo­mknął dziew­czynce. Nie bar­dzo pamię­tał… A, tak… Dotknął jej, miał uczu­cie, że dotyka pta­siego puchu, pod puchem były malut­kie kosteczki, widział, jak drży, i uświa­do­mił sobie, wła­śnie wtedy sobie uświa­do­mił, jakby patrzył w przy­szłość, co mógłby zro­bić z dzie-dzie-dzie-dzie-dziew­czynką, gdyby nie cof­nął ręki, gdyby jej nie ukrył pod kurtką i swe­trem, i koszulą, gdyby jej nie ukrył przed sobą i przed nią… A potem ukrył twarz, żeby nie widziała… otwo­rzył drzwi, pomógł jej wysiąść i odje­chał. Kiedy wró­cił do domu, miał…

– Ruszymy wresz­cie?!

Drgnął. W lusterku wstecz­nym zoba­czył jakie­goś męż­czy­znę, który napie­rał na kabinę. To zabro­nione. Motor­ni­czy musi…

– Już dzie­sięć razy było czer­wone, zie­lone, fio­le­towe, białe, może byś się wresz­cie ruszył, dziadu!

Poczuł odór alko­holu mimo szyby, która chro­niła go przed tym potwo­rem.

– JEDŹ! – wrza­snął potwór.

Trą­bili na niego. Z tyłu i po obu stro­nach. Spoj­rzał przed sie­bie, świa­tła się zmie­niły i…

– JEDŹ, DO CHO­LERY!!! – Potwór zało­mo­tał w drzwi kabiny.

Ruszył szyb­ciej, niż zamie­rzał, i nagle coś się stało ze świa­tłami, co stać się nie powinno, tram­wa­jem szarp­nęło, jakby to nie on pro­wa­dził, jakby za pul­pi­tem ste­row­ni­czym sie­dział zapi­ja­czony potwór, wszę­dzie cuch­nęło wódą, prze­ra­ził się, że jeśli zatrzyma go poli­cja i wyczuje alko­hol, pomy­śli, że to on, a prze­cież on nie pije, ale jeśli mu nie uwie­rzą, ni­gdy wię­cej nie będzie mógł pro­wa­dzić. To byłoby straszne.

Kiedy przy­spie­szył na skrzy­żo­wa­niu, jakby chciał uciec od zagra­ża­ją­cego mu potwora przy­kle­jo­nego do szkla­nych drzwi kabiny, świa­tła się zmie­niły i ude­rzył w tył volvo V70, które zjeż­dżało z obwod­nicy, a volvo ude­rzyło w audi sto­jące na czer­wo­nym. Inne volvo wbiło się w prawą burtę wagonu, na volvo wpa­dło bmw. Tram­waj się zatrzy­mał. Nie mógł ruszyć żadną dźwi­gnią, sam nie mógł się ruszyć. W oddali usły­szał dźwięk syren.

– JEDŹ! – wrza­snął potwór.ROZDZIAŁ 5

5

JANNE ALIN­DER SIA­DAŁ ZA KIE­ROW­NICĄ radio­wozu tylko w wyjąt­ko­wych wypad­kach, tak jak teraz, i – co dość typowe – roz­pę­tało się pie­kło. Kiedy spo­koj­nie, powoli zjeż­dżał pięk­nym bul­wa­rem, jakiś tram­waj ni stąd, ni zowąd sko­kami poko­nał skrzy­żo­wa­nie, po czym posłu­żył za coś w rodzaju twar­dej poduszki samo­cho­dom, które ude­rzały w niego ze wszyst­kich stron.

– _Saatans per­kella_ – zaklął sie­dzący obok Alin­dera Johan Min­no­nen, natu­ra­li­zo­wany Fin, który rzadko mówił po fiń­sku.

Janne Alin­der natych­miast zadzwo­nił po posiłki. Źle to wyglą­dało. Samo­chody wjeż­dżały z nie­wielką pręd­ko­ścią na burty wago­nów i osu­wały się. Ktoś krzyk­nął. W śmier­tel­nych kon­wul­sjach wył sil­nik. Po chwili zawyły syreny. Zami­go­tały koguty. Znów krzyk. Krzyk kobiety. Przy­je­chała karetka. Pew­nie była gdzieś w pobliżu, kiedy dzwo­nił. Przy­je­chał radio­wóz. Za nim następny, któ­rego nowiut­kie świa­tła na dachu omia­tały całą zachod­nią Götalandię.

Nikt nie zgi­nął. Skoń­czyło się na jed­nej zła­ma­nej ręce, zwich­nię­ciach i opa­rze­niach od podu­szek powietrz­nych. Jakiś pija­czyna, który stał przy kabi­nie motor­ni­czego, grzmot­nął w szybę i roz­kwa­sił sobie czoło. Szyba oca­lała.

Nie­długo znowu będzie korzy­stał z uro­ków życia, pomy­ślał Alin­der, kiedy wyno­szono ran­nego do karetki.

Udało mu się na tyle ocu­cić motor­ni­czego, żeby ten otwo­rzył drzwi. Alin­der wsiadł do tram­waju i się rozej­rzał: z przodu zakrwa­wiony męż­czy­zna, dalej gło­śno zawo­dząca kobieta, kil­koro dzieci stło­czo­nych na fotelu obok męż­czy­zny, który wciąż je obej­mo­wał, żeby ochro­nić przed ude­rze­niem, które już było fak­tem, z tyłu dwóch mło­dych ludzi, czarny i biały, biały wyda­wał się jesz­cze biel­szy w świa­tłach samo­cho­do­wych reflek­to­rów, moż­liwe, że czarny też pobladł.

Motor­ni­czy sie­dział nie­ru­chomo i patrzył przed sie­bie, tam, gdzie mógłby spo­koj­nie poje­chać, gdyby sumien­nie wyko­ny­wał swoją pracę i sto­so­wał się do sygna­li­za­cji świetl­nej. Cuch­nęło alko­ho­lem, ale smród pocho­dził zapewne od męż­czy­zny, który leżał na pod­ło­dze, blo­ku­jąc drzwi kabiny. Wyglą­dał jak rasowy moczy­morda. Ale motor­ni­czy też mógł coś chlap­nąć. To się cza­sami zda­rzało.

Motor­ni­czy wolno odwró­cił głowę w jego stronę. Był spo­kojny, nie odniósł obra­żeń. Poło­żył teczkę na kola­nach. Alin­der nie zauwa­żył w kabi­nie niczego szcze­gól­nego. A co wła­ści­wie powinno tam być? To nie jego broszka.

Na gałce za motor­ni­czym wisiało coś zie­lo­nego. Aha, jakaś zabawka, może pta­szek? Led­wie odróż­niał się od ściany. Miał dziób. Chyba maskotka.

Motor­ni­czy obró­cił się na krze­śle, pod­niósł lewą rękę, zdjął to coś i wło­żył do teczki. Tak. Maskotka. Wszy­scy potrze­bują towa­rzy­stwa, pomy­ślał Alin­der. Albo opie­kuna. Pomaga prze­sąd­nym. Ale temu chło­pa­kowi nie pomógł.

Wagon był wypeł­niony w poło­wie. Pasa­że­ro­wie zaczęli wycho­dzić. Kole­dzy, któ­rzy powinni ich zatrzy­mać i prze­py­tać, jesz­cze nie przy­je­chali.

– Był­bym wdzięczny, gdyby pań­stwo zostali na swo­ich miej­scach, dopóki nie wyja­śnimy sytu­acji – powie­dział.

Dwaj mło­dzi ludzie z kol­czy­kami na całej gło­wie odwró­cili się na pię­cie i wysie­dli. Nie mam im tego za złe, pomy­ślał Alin­der. Nie będę ich zatrzy­my­wać. Nawet gdy­bym chciał, nie zdążę.

Czarny i biały znik­nęli mu z oczu.

Motor­ni­czy był w szoku, ale chyba nie na tyle poważ­nym, żeby nie mógł odpo­wia­dać na pyta­nia. W każ­dym razie był trzeźwy.

Blon­dyn, około czter­dziestki, prze­zro­czy­ste oczy o tak prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu, że Alin­der miał ochotę obej­rzeć się za sie­bie, żeby spraw­dzić, na co on patrzy na wskroś niego.

Byle jak skro­jony mun­dur leżał na nim rów­nie źle jak mun­dur, który nosił Alin­der. W ręku obra­cał czapkę. Drgało mu lewe oko. W ogóle się nie ode­zwał, coś tam tylko mru­czał i kiwał głową, kiedy się prze­ci­skali przez wia­nu­szek cie­kaw­skich zgro­ma­dzo­nych na miej­scu wypadku.

Alin­der zano­to­wał jego nazwi­sko i adres.

– Zacznijmy od początku. – Włą­czył magne­to­fon i spraw­dził dłu­go­pis, rysu­jąc na kartce malutką czapkę z dasz­kiem. – Nie zgrał się pan z sygna­li­za­cją?

Motor­ni­czy led­wie zauwa­żal­nie ski­nął głową.

– Dla­czego?

Wzru­szył ramio­nami i obra­cał czapkę.

– Pro­szę mówić. Czy to ten pijak panu prze­szka­dzał?

Pyta­nie napro­wa­dza­jące, pomy­ślał, ale do dia­bła z tym.

Motor­ni­czy popa­trzył na niego z tą dziwną prze­ni­kli­wo­ścią.

– Czło­wiek, który leżał pod drzwiami kabiny, miał zdrowo w czu­bie – powie­dział Alin­der. – Co on tam robił, kiedy doszło do wypadku?

Motor­ni­czy poru­szył ustami, ale nie wydał żad­nego dźwięku.

Nie­mowa? Nie, nie mogą zatrud­niać nie­mych motor­ni­czych w Göteborskiej Komu­ni­ka­cji Tram­wa­jo­wej. Motor­ni­czy musi się poro­zu­mie­wać z pasa­że­rami. Czy to wynik szoku? Czy szok może pozba­wić ludzi głosu? Hm… Co taki nieuk jak ja może o tym wie­dzieć.

– Pro­szę się ode­zwać.

Męż­czy­zna obra­cał czapkę w dłoni.

– Nie umie pan mówić?

Czapka, czapka, czapka.

Okej, pomy­ślał Alin­der. Kon­ty­nu­ujmy. Pod­su­nął motor­ni­czemu szklankę wody, ale męż­czy­zna jej nie tknął.

Przy krze­śle stała jego służ­bowa teczka. Alin­der zawsze się zasta­na­wiał, co jest w środku, ile­kroć widział motor­ni­czego zmie­rza­ją­cego do tram­waju. Jak pilot w dro­dze do samo­lotu. Alter­na­tywne trasy? Trud­niej na szy­nach niż w powie­trzu. Trud­niej krą­żyć wokół Brun­n­spar­ken, cze­ka­jąc na zjazd do zajezdni, niż koło­wać nad lot­ni­skiem Lan­dvet­ter.

Wie­dział tylko o jed­nym dro­bia­zgu, który był w teczce, ale to nie miało nic wspól­nego ze sprawą.

– Czy doszło do awa­rii sygna­li­za­cji? – spy­tał.

Mil­cze­nie.

– Prze­je­chał pan na czer­wo­nym świe­tle.

Motor­ni­czy ski­nął głową.

– To bar­dzo ruchliwe skrzy­żo­wa­nie.

Znowu ski­nął głową, z ocią­ga­niem.

– Mogło się skoń­czyć dużo gorzej.

Motor­ni­czy patrzył gdzieś w bok. Eks­mo­tor­ni­czy, pomy­ślał Alin­der. Nie ma mowy o pro­wa­dze­niu tram­waju, dopóki ludzie z branży dokład­nie wszyst­kiego nie spraw­dzą.

– Możemy panu pomóc.

– J-j-j-j-j-j – wydu­kał męż­czy­zna.

– Słu­cham?

– Ja-ja-ja-ja-jak?

No tak, nie­szczę­sny jąkała. Albo to szok po wypadku.

– Możemy panu pomóc, jeśli będziemy wie­dzieli, co się naprawdę stało.

– Te-te-te-te…

– Tak?

– Te-te-te-te-ten d-d-d-d-dru-dru-drugi.

– Ten drugi? Powie­dział pan „ten drugi”?

Motor­ni­czy ski­nął głową.

– Ten drugi. To zna­czy kto?

Motor­ni­czy wska­zał głową na pod­łogę, jakby tam ktoś leżał.

– Ten, który leżał obok kabiny? Czy jego ma pan na myśli?

Motor­ni­czy znowu ski­nął głową. Alin­der spoj­rzał na magne­to­fon, taśma się obra­cała, obra­cała, obra­cała. Zna­ko­mi­cie się nagrały wszyst­kie ruchy głową, pomy­ślał. I wszyst­kie du-du-du-du-duka­nia.

– Czy mam rozu­mieć, że ten męż­czy­zna prze­szka­dzał panu w cza­sie jazdy?

Nie pamię­tał, żeby kie­dy­kol­wiek gościli u sie­bie wię­cej ludzi. Doro­słych i dzieci. Sta­wiła się przede wszyst­kim dobrze zgrana grupa rodzi­ców bio­rą­cych udział w ćwi­cze­niach relak­sa­cyj­nych. Angela utrzy­my­wała kon­takt z wie­loma dziew­czę­tami, on zaś – o dziwo! – dobrze się czuł w towa­rzy­stwie ich part­ne­rów. Mimo róż­nicy wieku.

– To dla­tego że cią­gle jesteś nie­doj­rzały – wyja­śniła Angela, kiedy byli w trak­cie przy­go­to­wań do przy­ję­cia.

– I pomy­śleć, że zawsze byłem naj­młod­szy. – Wes­tchnął, otwie­ra­jąc któ­rąś z rzędu butelkę wina.

– Czy to naprawdę takie ważne?

– Nie, ale zawsze tak było.

– Było, ale się zmyło.

– Mimo wszystko…

– Zadzwoń do mamy. W rodzi­nie wciąż jesteś naj­młod­szy.

– Naj­młod­szy komi­sarz w kraju.

– Na­dal?

– Zapy­taj mamę!

Zadzwo­nił tele­fon. Mniej wię­cej o tej porze dzwo­niła jego mama z Anda­lu­zji, myśleli, że to ona. Pod­niósł słu­chawkę. Nie.

– _Long time no see, Erik._

– _Like­wise, Steve._

Komi­sarz Steve Mac­do­nald był jego współ­pra­cow­ni­kiem w pew­nej przy­krej spra­wie kilka lat temu. Win­ter pole­ciał do Anglii, do Croy­don, gdzie pra­co­wała grupa docho­dze­niowa Mac­do­nalda. Tam się poznali i zaprzy­jaź­nili.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: