Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Niech to się nigdy nie kończy. Komisarz Erik Winter. Tom IV - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niech to się nigdy nie kończy. Komisarz Erik Winter. Tom IV - ebook

Czwarty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

W Göteborgu panuje niezwykle upalne lato. W parku znaleziono zwłoki zgwałconej dziewczyny. Komisarz Erik Winter odkrywa, że w tym samym miejscu pięć lat wcześniej popełniono podobne przestępstwo, do dziś jednak nierozwiązane. Wkrótce dochodzi do kolejnego gwałtu i kolejnej śmierci. Czy wszystkie te zabójstwa coś łączy?

Winter wraca do starego śledztwa, a jednocześnie próbuje rozwiązać zagadkę ostatnich morderstw. Wydaje się, że to zadanie niemal nie do wykonania, ale komisarz pewien jest jednego: prędzej czy później morderca powróci na miejsce zbrodni.

Niech to się nigdy nie kończy to czwarty tom cieszącego się dużą popularnością cyklu 10 powieści kryminalnych połączonych postacią komisarza Erika Wintera – niegdyś snoba, pasjonata jazzu, piłki nożnej i piwa, teraz szczęśliwego męża i ojca. To pełne napięcia thrillery o mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy. Opowiedziane z ironicznym dystansem, zmuszają do refleksji nad sprawami daleko odbiegającymi od sensacyjnej fabuły.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-272-7576-9
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

COŚ JĄ UKŁUŁO W PRAWĄ STOPĘ, pod pal­cami. Stą­pała ostroż­nie, ale dno pokry­wała gruba war­stwa wodo­ro­stów. Przy­po­mi­nały poru­szaną przez fale wysoką trawę. Brą­zową i obrzy­dliwą jak zgniłe kwiaty.

Przy­sta­nęła na skrawku pia­chu. Balan­su­jąc na jed­nej nodze, pod­nio­sła prawą stopę i zoba­czyła, że leci z niej krew. Tylko tro­chę. Kolejne ska­le­cze­nie tego lata. Zawsze tak jest.

Nagle przy­po­mniała sobie zatło­czoną klasę, w któ­rej czuć było nie­świeże ubra­nia, ale też… nie­świeże myśli. Kro­ple desz­czu ude­rza­jące o szybę. Kartki z pyta­niami i odgłos dłu­go­pi­sów prze­su­wa­nych po papie­rze, odpo­wie­dzi, o któ­rych naj­le­piej zapo­mnieć w chwili odda­wa­nia testu. Teraz miała to już za sobą. Była stuuu-dentką, a niech to, ależ była świetna! I to nie­koń­czące się lato. Oby trwało wiecz­nie. W jej gło­wie roz­brzmie­wała melo­dia.

Do wie­czora po ska­le­cze­niu zosta­nie tylko mała szrama. Nie będzie czuć rany, ale skóra wciąż będzie roz­grzana po kąpieli w słońcu i w sło­nej wodzie. Nawet po prysz­nicu, który weź­mie, zanim zapad­nie wie­czór.

Zaczęła pły­nąć, roz­chla­py­wała wodę nogami. Czuła się jak pod wodo­spa­dem. Jakaś łódź z sil­ni­kiem pra­cu­ją­cym na niskich obro­tach wpły­nęła do zatoki. Widziała rów­nież łodzie pasa­żer­skie. Z miej­sca, w któ­rym była, widziała trzy. Wszyst­kie pły­nęły w kie­runku połu­dnio­wych szkie­rów. Leżała na ple­cach. Nie czuła już wody, miała wra­że­nie, że unosi się w powie­trzu. Potra­fię latać, pomy­ślała. Mogę wszystko. Mogę być, kim chcę. Mogę być sławna. Chcę żyć wiecz­nie.

Mogę zapo­mnieć.

Na razie trwa lato. Potem zacznie stu­dia medyczne, ale od tej chwili dzieli ją milion lat i milion kro­pli, któ­rych pia­skowo-słony smak czuła, nur­ku­jąc.

W zie­lo­nej, tro­chę męt­nej wodzie zoba­czyła jakiś cień. Może to ryba albo żaba.

Będzie stu­dio­wać rok, po czym weź­mie dzie­kankę. Tata może sobie mówić, co chce. Pew­nie powie, że naj­le­piej wycho­dzi jej pla­no­wa­nie roz­ry­wek, a co z resztą?

Nie chciała sie­dzieć w domu.

Nur­ko­wała tak długo, jak dała radę, a potem wybiła się, spró­bo­wała wysko­czyć wysoko ponad powierzch­nię.

Dopły­nęła z powro­tem do skał, ostroż­nie prze­szła przez pas żwiru i pod­cią­gnęła się na wysta­ją­cym z klifu gła­zie.

Rana pod dużym pal­cem krwa­wiła, ale tylko tro­chę. Wspięła się wyżej, do miej­sca, gdzie leżał koc. Wycią­gnęła z torby ręcz­nik, osu­szyła włosy i napiła się. Usia­dła na kocu i zamru­gała, pró­bu­jąc się pozbyć z oczu kilku kro­pel sło­nej wody. Wzięła wdech, a potem jesz­cze jeden, głę­boki, pełen słońca. Nie­mal parzyło jej płuca. Powierzch­nia morza poły­ski­wała niczym łuska, jakby poru­szały się w nim tysiące ryb. Sły­szała cichy odgłos łodzi pły­ną­cych w róż­nych kie­run­kach. Nie­które zni­kały, roz­my­wały się na linii hory­zontu, przy któ­rej niebo było nie­mal białe. Ni­gdzie nie było widać chmur. Poło­żyła się na ple­cach. Kro­pla wody sto­czyła się jej z czoła i spły­nęła po policzku do ust. Poczuła jej smak. Nic już nie widziała. Jej głowę wypeł­niały żółć i czer­wień. Dola­ty­wały ją nie­wy­raźne głosy ludzi sie­dzą­cych wokół, frag­menty słów, urwany śmiech, który zda­wał się poły­ski­wać jak woda w słońcu.

Nie mogła czy­tać. Nie miała ochoty nic robić, chciała tylko tak leżeć, jak długo się da. Nie robić nic, tylko żyć bez końca.

*

Kiedy wresz­cie zebrała rze­czy i wspięła się na drugą stronę góry, a potem nie­wiel­kim paro­wem zeszła do sto­jaka na rowery, słońce stało już nisko. Miała wra­że­nie, że nie­mal kręci jej się w gło­wie. Ramiona ją paliły, cho­ciaż nasma­ro­wała się bal­sa­mem. Policzki też, ale nie­zbyt mocno. Do wie­czora prze­staną. Opa­le­ni­zna się wchło­nie i będzie ślicz­nie wyglą­dać w świe­tle lamp roz­sta­wio­nych w baro­wych ogród­kach. Ulala!

Już zaczy­nała zapo­mi­nać.

Jechała rowe­rem wzdłuż przy­stani. Prze­dzie­rała się przez tłum ludzi: wyle­wali się z łodzi i toczyli w stronę auto­bu­sów i tram­wa­jów. Wśród pie­szych klu­czyły setki rowe­rzy­stów. Wszy­scy wra­cali do domu jed­no­cze­śnie, jakby robili to samo o tej samej porze. Może tak jest, pomy­ślała. Latem tak wła­śnie jest. Wszystko staje się takie pro­ste. Opa­la­nie, kąpiel, prysz­nic, impreza. Kąpiel, opa­la­nie, prysz­nic, impreza. Prysz­nic, opa­la­nie, kąpiel, prysz­nic. Zapar­ko­wała rower, usta­wiła się w kolejce po lody i kupiła dwie kulki w kubeczku: toffi z sosem cze­ko­la­do­wym i kla­syczne wani­liowe. Natych­miast się roz­to­piły, ale byłoby jesz­cze gorzej, gdyby wzięła w wafelku. Kobieta sto­jąca obok powie­działa, że są trzy­dzie­ści trzy stop­nie. Trzy­dzie­ści trzy stop­nie o szó­stej wie­czo­rem. Nie ma co narze­kać, powie­dział męż­czy­zna sto­jący obok. Może i nie, ale zie­mia jest już wysu­szona, odparła kobieta. Mogła mieć pięć­dzie­siąt pięć, sześć­dzie­siąt lat.

Mam gdzieś zie­mię, pomy­ślała, odjeż­dża­jąc spod budki. Niech to lato ni­gdy się nie koń­czy. Zie­mia dosta­nie, czego chce, jesie­nią.

Znad pola, które po dru­giej stro­nie drogi opa­dało w stronę zatoki, docho­dził zapach siana. Jechała dalej przez nie­wiel­kie osie­dle domów jed­no­ro­dzin­nych. Na ścieżce rowe­ro­wej bie­gną­cej wzdłuż torów tram­wa­jo­wych przy­spie­szyła i po dzie­się­ciu minu­tach była w domu. Ojciec sie­dział na weran­dzie ze szklanką cze­goś, co wyglą­dało na whi­sky.

– A oto i nasz burak.

Nie odpo­wie­działa.

– Choć lep­sze to niż por.

– Por?

– Niż ta biała głowa pora.

– Idę na górę – powie­działa, wcho­dząc po scho­dach. Tak, to była whi­sky. Czuła jej ciężki zapach.

– Dokład­nie za dzie­sięć minut roz­pa­lam grilla.

– Co będzie?

– Opie­kany łosoś i żab­nica. Mię­dzy innymi.

– O któ­rej jemy?

– Dokład­nie za pięć­dzie­siąt pięć minut.

Ojciec wypił łyk i spoj­rzał w dal. Kostki lodu zastu­kały w szklance. Lubiła wino, cza­sem piwo, ale whi­sky nie cier­piała.

Kiedy już dopro­wa­dziła się do porządku, opa­le­ni­zna wchło­nęła się w skórę, nabrała głęb­szego odcie­nia. W pokoju pano­wał pół­mrok. Zacią­gnęła zasłony, więc świa­tło było przy­ćmione, ale czuć było upał, suszę i ładny zapach jej skóry. Stała przed lustrem, w samych majt­kach. Piersi bie­liły się niczym zęby.

Zapach­niało bal­sa­mem po opa­la­niu, któ­rym wła­śnie się nasma­ro­wała. Po wodzie z prysz­nica – już nie sło­nej, ale słod­kiej – skóra zro­biła się miękka. Ładne okre­śle­nie – słodka woda.

Ojciec zawo­łał z ogródka i w tym momen­cie, poczuw­szy zapach gril­lo­wa­nej ryby, stwier­dziła, że jest okrop­nie głodna. Okrop­nie. A do tego spra­gniona.

Zęby Elin bły­snęły po dru­giej stro­nie sto­lika.

– Co robisz jutro?

– Kąpię się i opa­lam.

– Wypi­jemy jesz­cze po jed­nym?

– Raczej nie. Już mi się zakrę­ciło w gło­wie – powie­działa, wska­zu­jąc na sto­jącą przed nią szklankę piwa.

– Jesteś już cał­kiem brą­zowa – zauwa­żyła Elin.

– Dzięki.

– A włosy masz zupeł­nie białe.

– Nie wiem, czy to kom­ple­ment.

– Wyglą­dają świet­nie.

– W takim razie dzię­kuję.

– Ja chyba wypiję jesz­cze jedno – powie­działa Elin. – Wciąż chce mi się pić. – Pod­nio­sła się. – Naj­le­piej samemu iść do baru. Tutaj, na koniec, ni­gdy nie docho­dzą.

Sie­działy przy lewym krańcu ogródka, za nimi zaczy­nała się ślepa uliczka.

– Więc nic nie chcesz?

Pokrę­ciła głową. Elin ruszyła w kie­runku baru. Widziała, jak klu­czy mię­dzy sto­li­kami tak, jak ona wcze­śniej klu­czyła mię­dzy medu­zami w wodach Sal­thol­men.

– Albo weź dla mnie jedno małe! – krzyk­nęła za Elin.

Długo sie­działy w ogródku. Cie­płe powie­trze wisiało nisko mię­dzy domami, powoli zbli­ża­jąc się do ulicy.

– Chyba wciąż jest tak samo gorąco – powie­działa Elin. – Nie ma już słońca, ale wciąż jest gorąco.

Przy­tak­nęła w mil­cze­niu.

– Naj­faj­niej­sze w upal­nym lecie w mie­ście są wie­czory – dodała Elin. – _Sum­mer in the city_.

Znowu przy­tak­nęła.

– Ależ się zro­bi­łaś gada­tliwa.

– Po pro­stu jestem strasz­nie zmę­czona.

– Prze­cież dopiero chwila po pół­nocy.

– Wiem. To pew­nie przez słońce.

– Cóż, ja cały dzień haro­wa­łam za kasą.

– Ale jutro masz wolne.

– Dla­tego musimy się tro­chę zaaa-bawić! – powie­działa Elin i powtó­rzyła jesz­cze: – zaaa-bawić!

– No nie wiem.

– O Boże. Kiedy mówi­łam, że masz białe włosy, nie cho­dziło mi dosłow­nie o to. Białe włosy nie muszą ozna­czać, że się prze­kro­czyło sie­dem­dzie­siątkę. Jezu! Znowu zie­wasz.

– Wiem, prze­pra­szam.

– To co robimy?

– Dziś czy jutro wie­czo­rem?

– Mówię oczy­wi­ście o listo­pa­do­wym wie­czo­rze za trzy lata.

– No nie wiem…

– Mam iść do klubu sama?

– Nie – odpo­wie­działa. – Spójrz, idzie reszta ekipy.

Fak­tycz­nie. Trzech chło­pa­ków i dwie dziew­czyny. Stwier­dziła, że przy­szli w samą porę. Dziś nie miała zamiaru impre­zo­wać całą noc. To pew­nie przez słońce. Pew­nie prze­sa­dziła z opa­la­niem. A dzięki nim nie będzie musiała ni­gdzie iść tylko po to, żeby towa­rzy­szyć Elin.

– W takim razie nie musisz mi już dotrzy­my­wać towa­rzy­stwa – powie­działa Elin.

– A o co cho­dzi? – zapy­tał jeden z chło­pa­ków.

– Ktoś tu cho­dzi spać z kurami – odparła Elin, wska­zu­jąc na nią z uśmie­chem.

– Po pro­stu jestem okrop­nie zmę­czona, i tyle.

– To jedź do domu i się połóż – powie­dział chło­pak. – Mam zadzwo­nić po tak­sówkę?

Poka­zała mu język, a on się roze­śmiał.

– Pójdę na pie­chotę.

– Pój­dziesz?

– Tak, podejdę kawa­łek.

– To prze­cież daleko. A ostatni tram­waj już odje­chał.

– Pójdę na nocny. A pod koniec wezmę może tak­sówkę.

– Weź od razu – powie­działa Elin.

– Niby czemu? Cho­dzi ci o to, że… O co ci wła­ści­wie cho­dzi?

– O to, że lepiej samemu nie cho­dzić po mie­ście.

Rozej­rzała się.

– Samemu? Wszę­dzie aż roi się od ludzi. – Rozej­rzała się jesz­cze raz. – I to od ludzi w naszym wieku.

– Rób, jak chcesz – odpo­wie­działa Elin.

– To idziemy – rzu­cił ktoś.

Ruszyli.

– To jutro rano o jede­na­stej?

– A dasz radę wstać?

– Jeśli stawką jest opa­le­ni­zna, to dam.

– Wiesz, gdzie zawsze się roz­kła­dam z kocem – powie­działa, poże­gnała się i ruszyła na połu­dnie.

– Spo­czy­waj w pokoju – rzu­cił jeden z chło­pa­ków.

– Co za kre­tyń­ski żart – powie­działa Elin.

Przy postoju tak­só­wek dopa­dły ją wąt­pli­wo­ści. Nagle poczuła się bar­dziej rześka, jakby dzięki spa­ce­rowi włą­czył się w niej zapa­sowy sil­nik. Zawa­hała się i spoj­rzała w stronę parku. Tyle samo ludzi co przy ogród­kach, może nawet wię­cej. Wszystko było oświe­tlone, drzewa i krzewy poły­ski­wały jaskra­wymi kolo­rami, jakby ktoś poma­lo­wał liście. Poczuła orzeź­wia­jący chłód docho­dzący od strony parku. Ład­nie pach­niało. I ten chłód. Mogła prze­cież prze­ciąć park i wyjść na ulicę po dru­giej stro­nie. Wszę­dzie było mnó­stwo ludzi. Z ogród­ków poło­żo­nych na prawo, za wodą, dało się sły­szeć muzykę. Droga była tylko sto metrów dalej.

Coś ją cią­gnęło do tego parku. Sta­nęła na tra­wie. Zapach wydał jej się jesz­cze ład­niej­szy. Zewsząd sły­szała głosy, tak jak wcze­śniej na plaży. Gdy zamknęła oczy, dobie­gły ją urywki roz­mów. Jej głowę wypeł­niła nie czer­wień, lecz zie­leń, i może odro­bina żółci. Otwo­rzyła oczy i prze­cięła traw­nik. Wszę­dzie wokół ludzie. Wszę­dzie głosy. Weszła pod drzewa rosnące na skraju, mogła stam­tąd zoba­czyć drogę po dru­giej stro­nie. Dzie­liło ją od niej może ze dwa­dzie­ścia metrów.

Nagle poczuła się rześka, cał­kiem rześka, jak po dłu­gim śnie i śnia­da­niu.

Coś zasze­le­ściło w liściach, gdzieś nad nią. Miała wra­że­nie, że idzie nie par­kową alejką, lecz zagaj­ni­kiem. Widziała latar­nie. Jaśniało już – niebo było bar­dziej nie­bie­skie niż przed godziną. Było tro­chę po pierw­szej. Sły­szała trza­ski i sze­le­sty. Dobiegł ją odgłos samo­chodu i czyjś śmiech. Zaczęła się zasta­na­wiać, za ile minut pierw­szy tak­siarz pojawi się z uśmie­chem na dro­dze.

Z pra­wej roz­legł się trzask, wyda­wało jej się, że kątem oka widzi jakiś cień. Coś usły­szała, chyba ptaka. Potem znowu śmiech od strony ulicy. Nagły powiew poru­szył krza­kiem.

Jesz­cze tylko ostatni kawa­łek i doj­dzie do drogi. Tam znowu będzie mnó­stwo ludzi. I wcale się nie boi, nie ma powodu. Pra­wie mogłaby się z tego śmiać. Jesz­cze tylko parę kro­ków.ROZDZIAŁ 2

2

STRA­CIŁA ŚWIA­DO­MOŚĆ, ale w końcu się ock­nęła. Doszła do domu. Słońce już grzało mocno, mogło być wcze­sne przed­po­łu­dnie. Szła skarpą, ze spusz­czoną głową, żeby nikt nie widział, co się jej przy­tra­fiło, co ZRO­BIŁA. Co ktoś zro­bił jej.

Pokój wciąż wyglą­dał tak samo, ale nic już nie było takie jak kie­dyś.

Zdarła z sie­bie ubra­nia, ZDARŁA, wrzu­ciła wszystko do pralki i włą­czyła ją na oślep. Szum wody przy­no­sił jej uko­je­nie.

Sta­nęła pod prysz­ni­cem i wymyła skórę od ŚRODKA, takie przy­naj­mniej miała wra­że­nie. Długo tarła całe ciało, usu­wa­jąc wszyst­kie ślady. Pralka prze­rzu­cała bie­li­znę tam i z powro­tem, usu­wa­jąc dowody. Gdy godzinę póź­niej zja­wili się inspek­to­rzy okrę­go­wego wydziału śled­czego Fre­drik Hal­ders i Aneta Dja­nali, nie zostało z nich nic. Niczego nie doszu­kali się rów­nież tech­nicy z komendy przy placu Erika Fon­tella, kiedy pró­bo­wali zna­leźć cokol­wiek mię­dzy włók­nami i nićmi.

Przy­słał ich szef wydziału Erik Win­ter. Przy każ­dym gwał­cie podej­rze­wał, że mają do czy­nie­nia z seryj­nym sprawcą. Już dwa razy miał rację.

Jechali do ofiary. Aneta widziała park. Na razie wie­dzieli tyle: dziew­czyna powie­działa rodzi­com, że to się stało w parku. Win­ter już wysłał tam ludzi. Aneta zoba­czyła psa. To nie żarty. Na par­kingu stało trzech umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów. I około dzie­się­ciu samo­cho­dów.

– Myślisz, że spraw­dzają auta? – zapy­tał Hal­ders. Sie­dział za kół­kiem.

– Nie, przy­naj­mniej jesz­cze nie teraz.

– Zawsze to samo wariac­two.

– Wariac­two?

– To bez sensu. Dwu­dzie­stu pię­ciu face­tów stoi z rękami w kie­sze­niach, a ten drań pew­nie zwiał stąd od razu. Zapo­mniał o samo­cho­dzie. Dajmy na to… o tym, tam, na środku. Ta zie­lona matra. Albo czarne volvo.

– Jest ich tam trzech, nie dwu­dzie­stu pię­ciu.

Aneta zoba­czyła, jak jeden z poli­cjan­tów wyciąga notat­nik i zaczyna spi­sy­wać numery reje­stra­cyjne.

– Wła­śnie zaczy­nają.

Dom stał tro­chę w głębi, za murem. Po dru­giej stro­nie, zale­d­wie parę­set metrów dalej, poły­ski­wało morze. Hal­ders poczuł zapach bryzy, usły­szał mewy, zoba­czył wodę, żagiel, kilka pro­mów, kata­ma­ran, parę tan­kow­ców i trzy żura­wie w zamknię­tym por­cie za rzeką. Widział też linię hory­zontu.

Dom wyglą­dał na wła­sność milio­nera, ale na Hal­der­sie nie zro­biło to wra­że­nia. Ludzie mają prawo zara­biać wię­cej niż on. Dom chyba był nowy, widać było inspi­ra­cje archi­tek­turą grecką. Wyglą­dał jak cała cho­lerna grecka osada.

Otarł pot z czoła. Czuł, że plecy pod koszulą rów­nież ma mokre. Aneta wyglą­dała świeżo. To pew­nie kwe­stia genów czy cze­goś w tym stylu. Czarna z zewnątrz, chłodna w środku.

– Dobra – powie­dział, wci­ska­jąc mały dzwo­nek. Ledwo go było widać na tle zło­ta­wego tynku.

Drzwi otwo­rzyły się natych­miast, jakby męż­czy­zna, któ­rego zoba­czyli, cze­kał za nimi na sygnał. Miał może z pięć­dzie­siąt lat. Był ubrany w szorty i koszulkę, opa­lony, w oku­la­rach w cien­kich opraw­kach i z cien­kimi wło­sami, dłuż­szymi z tyłu. W ogóle jakiś taki cienki, pomy­ślał Hal­ders. Czer­wone oczy. Wystra­szone oczy. Do jego domu przy­szło coś nie­zna­nego.

Rze­czy­wi­stość prze­szko­dziła mu po raz drugi: naj­pierw zgwał­cona córka, a teraz dwoje gli­nia­rzy w cywilu. To dru­gie zawsze nastę­puje po tym pierw­szym. Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łem, pomy­ślał Hal­ders. To my zawsze nastę­pujemy po czymś – dobrym czy złym. Nie miało to teraz dla niego zna­cze­nia.

Przed­sta­wili się. Męż­czy­zna, Kurt Bielke, zapro­sił ich do środka.

– Jeanette jest w swoim pokoju.

– Aha. – Hal­ders spoj­rzał w górę scho­dów. – To nie potrwa długo. Potem musi poje­chać do kli­niki.

– Do kli­niki?

– Do kli­niki dla kobiet. W szpi­talu Östra.

– Wiem prze­cież – powie­dział Kurt Bielke, prze­cią­ga­jąc ręką po wyso­kim czole. – Ale czy musi tam jechać? – Odwró­cił się do Anety. – Nie będzie chciała.

– To ważne – odpo­wie­działa Aneta. I to z kilku powo­dów, dodała w myślach.

– Czy możemy z nią teraz chwilę poroz­ma­wiać? – zapy­tał Hal­ders.

– Tak, oczy­wi­ście. – Kurt Bielke ruszył w stronę scho­dów. Potem na moment zamarł, stał jak spa­ra­li­żo­wany. Po chwili zro­bił ruch głową. Nie patrzył na nich. – Tam, na górze.

Weszli i sta­nęli przed zamknię­tymi drzwiami. Aneta sły­szała dźwięki lata dobie­ga­jące zza okna. Jakiś ptak zaskrze­czał gło­śno, inne poszły w jego ślady. Po chwili wszyst­kie znik­nęły nad zatoką. Gdzieś zaszcze­kał pies. Zatrą­bił samo­chód. Jakieś dziecko krzyk­nęło piskli­wym gło­sem.

Kurt Bielke zapu­kał do drzwi. Nie usły­szeli odpo­wie­dzi, więc spró­bo­wał ponow­nie.

– Jeanette?

Ze środka dobiegł jakiś głos, ale nie były to słowa.

– Jeanette? Przy­szła pol… poli­cja.

Tym razem padło jakieś słowo.

– Wcho­dzimy – powie­dział Hal­ders.

– Czy powi­nie­nem przy tym być? – zapy­tał Kurt Bielke.

– Nie – odparł Hal­ders i sam zapu­kał, naci­ska­jąc jed­no­cze­śnie klamkę.

Drzwi się otwo­rzyły. Weszli.

Dziew­czyna sie­działa na łóżku, w szla­froku. W pokoju było tak ciemno, jak tylko pozwa­lały zacią­gnięte żalu­zje. Na dwo­rze świe­ciło słońce i ostre świa­tło pró­bo­wało się wedrzeć do środka. Wygląda, jakby się chciała przed nim scho­wać w rogu łóżka, pomy­ślała Aneta. Przy­ci­ska się do ściany. To nie żadna dziew­czyna, to Jeanette. Ma imię. Ale nagle to imię stra­ciło zna­cze­nie. Cza­sem myślą tak nawet same ofiary.

Teraz moja kolej. Przed­sta­wiła sie­bie i Hal­dersa. Hal­ders pochy­lił tylko w mil­cze­niu głowę i przy­siadł­szy na krze­śle przy biurku, przy­jaź­nie ski­nął głową.

Twarz Jeanette czę­ściowo zasła­niał ręcz­nik. Owi­nęła nim głowę po dłu­gim prysz­nicu. Szczu­płą dło­nią trzy­mała szla­frok pod szyją. Aneta przy­zwy­cza­iła się już do panu­ją­cego w pokoju pół­mroku. Dostrze­gła zaczer­wie­nioną, jakby pomarsz­czoną od wil­goci skórę na pal­cach dziew­czyny.

Całe godziny stała pod prysz­ni­cem. Też bym tak zro­biła, pomy­ślała.

Zadała kilka krót­kich pytań, naj­krót­szych, jakie przy­cho­dziły jej do głowy. To tylko wstępne prze­słu­cha­nie. Odpo­wie­dzi były jesz­cze krót­sze, led­wie je sły­szeli. Musieli usiąść bli­żej, ale nie za bli­sko. Jeanette opo­wie­działa im o parku. Tak, było późno. Nie, wcze­śnie. Późno, a zara­zem wcze­śnie. Była sama. Cha­dzała już tam­tędy wcze­śniej. Wiele razy, także nocą. Czy sama? Tak, sama też.

Wła­śnie tym razem była sama. Może gdyby wybrała inny moment… Przed­tem była w dwóch róż­nych miej­scach, powie­działa gdzie, Hal­ders zano­to­wał. Mówiła też, kto był tam z nią, choćby przez moment.

Byli na szkol­nej impre­zie, nie za dużej. Przy­szła może jedna czwarta klasy. Już mie­siąc minął od zakoń­cze­nia szkoły i roz­da­nia świa­dectw upraw­nia­ją­cych do pod­ję­cia stu­diów.

Na biurku pod oknem Aneta zauwa­żyła białą stu­dencką czapkę. Poły­ski­wała w cie­niu.

Roz­ma­wiali o tym z Hal­der­sem, kiedy tu jechali. Nie wia­domo czemu, te świa­dec­twa dające wstęp na uni­wer­sy­tet nazy­wają się świa­dec­twa kom­pe­ten­cji¹.

– Głu­pia nazwa.

– Dla­czego? – zapy­tała.

– Bo o jakie kom­pe­ten­cje cho­dzi? Niby w czym oni są kom­pe­tentni?

– A ty cho­dzi­łeś nor­mal­nie do liceum?

– Skoń­czy­łem liceum poli­cyjne, bo co?

– Nic. Przez chwilę myśla­łam, że może koń­czy­łeś szkołę eks­ter­ni­stycz­nie. Tak na wła­sną rękę.

– Poli­cjant wykształ­cony na wła­sną rękę?

– No tak.

– Cóż, cza­sem może i tak się czuję. Jak poli­cjant dzia­ła­jący na wła­sną rękę.

Nie­wielka szkolna impreza. Aneta prze­nio­sła wzrok ze stu­denc­kiej czapki na twarz Jeanette. Dzie­więt­na­ście lat. Chciała zapy­tać o chło­paka, obec­nego i byłych, ale wie­działa, że z tym lepiej zacze­kać. Teraz naj­waż­niej­sze są kon­krety: tych kilka pytań o to, co się stało, kiedy i jak. Kiedy i jak, kiedy i jak. Trzeba pytać, słu­chać, patrzeć. Robiła to już wystar­cza­jąco wiele razy, żeby wie­dzieć, że ona, jako pro­wa­dząca śledz­two, musi przede wszyst­kim uchwy­cić zda­rze­nia kry­jące się pod opi­sem innych zda­rzeń. Nie można odczy­ty­wać zeznań ofiary wprost, dosłow­nie. Już teraz, od razu, trzeba się zasta­no­wić, czy naprawdę tak wła­śnie było. Czy wła­śnie tak to wszystko prze­bie­gło?

Popro­siła Jeanette Bielke, żeby opi­sała męż­czy­znę, który ją zgwał­cił.

Nagle dziew­czyna stwier­dziła, że chce jechać do szpi­tala. Natych­miast. Aneta wie­działa, że ta chwila musi nadejść. Może powinna była nadejść już wcze­śniej.

– Zaraz. Jesz­cze tylko jedno pyta­nie. To tylko kilka sekund.

– Ale ja chcę jechać TERAZ.

– Czy możesz nam coś powie­dzieć o tym męż­czyź­nie?

– Nic nie pamię­tam.

– Był wysoki?

– Był duży. I silny… a może to ja nie mia­łam odwagi… odwagi, żeby się uwol­nić. Naj­pierw pró­bo­wa­łam, ale potem już nie dawa­łam rady.

Zaczęła pła­kać. Zła­pała za kra­wędź ręcz­nika i prze­tarła nim oczy. Zawią­zany na gło­wie tur­ban się polu­zo­wał i opadł, odsła­nia­jąc mokre włosy. Wyglą­dały jak przy­kle­jone do głowy.

– On mnie zwią­zał.

– Zwią­zał? Jak?

– To zna­czy… nie zwią­zał, tylko zało­żył mi pętlę na szyję. Potem na ramiona. – Dziew­czyna zła­pała się za gar­dło. Aneta dopiero teraz zauwa­żyła cienką czer­woną linię wokół szyi Jeanette.

Chcieli dowie­dzieć się jak naj­wię­cej, wyko­rzy­stu­jąc to, że wciąż była w szoku.

– To coś przy­po­mi­nało smycz – powie­działa dziew­czyna. – Nie pach­niało psem, ale przy­po­mi­nało smycz. – Spoj­rzała wprost na Anetę. – Widzia­łam, jak poły­skuje. Tak mi się wyda­wało.

– Poły­skuje?

– Coś na tej smy­czy odbi­jało świa­tło. Takie mia­łam wra­że­nie. Jakby były na niej jakieś ćwieki albo coś takiego.

Kolejny raz potrzą­snęła głową i odchrząk­nęła. Aneta spoj­rzała na Hal­dersa. Hal­ders ski­nął głową.

– To już ostat­nie pyta­nie. Czy ten męż­czy­zna coś mówił?

– Powie­dział… coś.

– Co?

– Nie usły­sza­łam.

– Ale sły­sza­łaś słowa?

– No tak.

– Nie sły­sza­łaś, w jakim były języku?

– To nie przy­po­mi­nało języka.

– Jak to: nie przy­po­mi­nało języka?

– To brzmiało jak beł­kot. Bez sensu. Mam­ro­tał coś, czego nie mogłam zro­zu­mieć.

Aneta poki­wała głową. Cze­kała na ciąg dal­szy. Jeanette na nią spoj­rzała.

– Robił tak trzy razy. To zna­czy beł­ko­tał. Cho­ciaż może raz, dokład­nie wtedy, kiedy…

Za oknem zaskrze­czały mewy, wra­cały znad morza. Gdzieś roz­legł się odgłos odpa­la­nego sil­nika samo­chodu. Jakieś dziecko znowu kogoś zawo­łało. Jeanette przy­ci­skała ręcz­nik do wło­sów. W pokoju było gorąco i duszno.

Aneta wie­działa, że dziew­czyna powie­działa im wszystko, co mogła teraz powie­dzieć. Naj­wyż­szy czas jechać na bada­nie.

Zoba­czyła, że Fre­drik się pod­nosi. Wszystko szło usta­lo­nym ryt­mem: gwałt, zgło­sze­nie, pierw­sze prze­słu­cha­nie, wnio­sek o obduk­cję, kli­nika dla kobiet.

Cho­lera.

Tu naprawdę cho­dzi o gwałt. To nie są żadne fan­ta­zje.

Jeanette Bielke została prze­wie­ziona do kli­niki. Aneta i Hal­ders poje­chali do parku, w któ­rym doszło do gwałtu.

– I co powiesz o opi­sie sprawcy?

Hal­ders wzru­szył ramio­nami.

– Duży, silny, w ciem­nym płasz­czu, nie pach­niał w żaden szcze­gólny spo­sób, uzbro­jony w smycz. Coś beł­ko­tał. Albo po pro­stu powie­dział coś nie­wy­raź­nie.

– To mógł być dosłow­nie każdy – stwier­dził Hal­ders.

– Myślisz, że można jej wie­rzyć?

– Tak.

– Chcia­ła­bym móc zadać wię­cej pytań.

– Wycią­gnę­łaś z niej wszystko, co można było wycią­gnąć.

Aneta spoj­rzała przez szybę. Lato. Ludzie w prze­wiew­nych stro­jach. Twa­rze rywa­li­zu­jące ze słoń­cem o to, kto błysz­czy bar­dziej. Ani jed­nej chmurki na błę­kit­nym nie­bie. Lody, let­nie ciu­chy i lek­kie życie – nic poza tym. Do tego żad­nego wia­tru.

– To okropne.

– Oby się tylko nie oka­zało, że to dopiero począ­tek. – Hal­ders spoj­rzał na nią. – Wiesz, co mam na myśli.

– Nawet tak nie mów.

Hal­ders myślał o tym, co Jeanette powie­działa o wyglą­dzie sprawcy, o tych szcze­gó­łach, które udało jej się zoba­czyć. O wyglą­dzie gwał­ci­ciela. Muszą pocze­kać na wyniki, ale Hal­ders był pewien, że została zgwał­cona.

Ni­gdy nie można być pew­nym wyglądu sprawcy. Por­tret pamię­ciowy to naj­trud­niej­szy ele­ment śledz­twa. Ni­gdy nie ufaj por­tre­tom pamię­ciowym, zwykł powta­rzać każ­demu, kto zechciał słu­chać. Żaden szcze­gół nie musi się zga­dzać z rze­czy­wi­stym wyglą­dem sprawcy. W zależ­no­ści od tego, co widział i zapa­mię­tał każdy ze świad­ków, ten sam podej­rzany mógł mieć od stu sześć­dzie­się­ciu dwóch do stu dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu cen­ty­me­trów wzro­stu. Wszystko mógł mieć inne.

W zeszłym roku szu­kali wariata, który cho­dził po mie­ście i ata­ko­wał ludzi: prze­wra­cał ich od tyłu. W jego spo­so­bie dzia­ła­nia nie było nic szcze­gól­nego poza tym, że po pro­stu popy­chał ofiary i zabie­rał im pie­nią­dze. Choć miał cha­rak­te­ry­styczną zagrywkę – przed­sta­wiał się ofia­rom, kiedy do nich podcho­dził. Chyba można to pod­cią­gnąć pod spo­sób dzia­ła­nia. Rzu­cał jakieś powi­ta­nie, żeby zwró­cić na sie­bie uwagę, a potem ude­rzał.

Ofiary zga­dzały się co do jed­nego: facet przy­po­mi­nał Dzwon­nika z Notre Dame. Krępy, zgar­biony, łysy, jedną stopę cią­gnął za sobą, jakby sadził ziem­niaki.

Kiedy go w końcu zła­pali, zresztą na gorą­cym uczynku, oka­zało się, że ma metr dzie­więć­dzie­siąt pięć, gęste krę­cone włosy i mógłby z powo­dze­niem dostać rolę amanta w pierw­szej lep­szej ope­rze mydla­nej.

Tyle rze­czy ma na to wpływ. To, co świa­dek widział. Zmrok. Kąt pada­nia świa­tła. Strach. Strach przede wszyst­kim.

Hal­ders skrę­cił i zapar­ko­wał. Nie było już umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów. Teren był oddzie­lony taśmą, dwóch tech­ni­ków cho­dziło na czwo­ra­kach. W oddali, za taśmą, stała gro­madka dzieci. Obser­wo­wały ich i szep­tały coś do sie­bie. Doro­śli prze­chod­nie przy­sta­wali na chwilę, a potem szli dalej.

– Macie coś?! – krzyk­nął Hal­ders do tech­ni­ków.

Tylko pod­nie­śli na chwilę głowy, nie odpo­wie­dzieli. Hal­ders usły­szał szczek­nię­cie i zoba­czył psa. Szedł z Sörenem.

– Macie coś? – powtó­rzył, tym razem do Sörena.

– Zack wyczuł coś kawa­łek stąd, ale potem trop znik­nął na wie­trze.

– Albo na drze­wie – powie­dział Hal­ders, spo­glą­da­jąc w górę.

– Byłeś przy tym, jak rok temu zgar­nę­li­śmy tego kole­sia, co pró­bo­wał się scho­wać na drze­wie?

– Sły­sza­łem o tym.

– Te drzewa są czy­ste.

– To jak on się stąd wydo­stał?

– Pew­nie bie­giem. Albo samo­cho­dem. Lepiej zapy­taj tech­ni­ków.

– No tak.

– Tak czy ina­czej, nie ma tu żad­nych śla­dów. Jest prze­cież sucho jak cho­lera.

Hal­ders się rozej­rzał. Aneta patrzyła na tech­ni­ków. Sören z psem wciąż stał obok. Jego owcza­rek nie­miecki naj­pierw przy­glą­dał się Hal­dersowi, potem prze­niósł wzrok na tech­ni­ków. Hal­ders rozej­rzał się jesz­cze raz, po czym zro­bił kilka kro­ków do przodu.

– Byłeś tu kie­dyś? – zapy­tał Sörena.

– To zna­czy z wezwa­nia?

– Prze­cież cię nie pytam o życie pry­watne. Wezwali cię tu kie­dyś z powodu gwałtu?

– Do tego parku?

– Tak, wła­śnie tu.

Hal­ders spoj­rzał na nie­wielki teren odgro­dzony taśmą. Wyglą­dało to nie­po­waż­nie, jakby było sprawką wciąż gapią­cych się z boku dzieci. Po pra­wej widać było sadzawkę, w któ­rej odbi­jały się różowe ciała fla­min­gów sto­ją­cych na jed­nej nodze.

Tech­nicy na­dal na kola­nach prze­cze­sy­wali zaro­śla.

Obok rosły dwa drzewa. Jakieś trzy metry dalej. Chyba klony. Mię­dzy nimi two­rzyło się coś na kształt przej­ścia, sze­ro­kiego na tyle, żeby mógł się w nim zmie­ścić czło­wiek. Za nimi roz­cią­gał się cień. Tonął w nim skalny blok – roz­cięty przy­po­mi­na­jącą grotę szcze­liną. Wła­śnie tam krę­cili się tech­nicy. Zmie­rzali w stronę groty.

Ide­alne miej­sce na gwałt.

Dobry Boże, pomy­ślał Hal­ders. Wtedy zro­zu­miał. Prze­cież to było TUTAJ.

Asfal­towa droga bie­gła dzie­sięć metrów dalej, ale rów­nie dobrze mogło to być sto metrów. Tysiąc. Druga, węż­sza uliczka znaj­do­wała się za par­kin­giem. Park oddzie­lał od samo­cho­dów żywo­płot. Oświe­tle­nie było zupeł­nie do niczego. Sam wiele razy cha­dzał tędy nocą i wie­dział, że latar­nie bar­dziej prze­szka­dzają, niż poma­gają. Nikt nic z tym nie zro­bił, mimo tego, co się tu stało.

Ide­alne miej­sce. Cień mię­dzy drze­wami jakby wręcz na to cze­kał.

Nie od razu się zorien­to­wał.

– W to miej­sce? – spy­tał Sören. Rozej­rzał się. – Nieee… nie wydaje mi się. – Spoj­rzał na Hal­dersa. – Bo co?

– To już się raz stało.

– Nie łapię.

– To było tu. – Hal­ders spoj­rzał na kolegę. – Kurwa, Sören, to było w tym samym miej­scu. To było TU.

– Mów jaśniej.

– Nie pra­co­wa­łeś w mie­ście pięć lat temu?

– Nie, zaczą­łem cztery lata temu.

– Ale znasz chyba sprawę Beatrice?

Sören spoj­rzał na Hal­dersa.

– Beatrice? Tej dziew­czyny, którą zamor­do­wano?

– Pięć lat temu. Naj­pierw ją zgwał­cono. Zgwał­cono i zamor­do­wano.

– Jasne, że koja­rzę tę sprawę. Czy­ta­łem o tym.

– To było tutaj – powie­dział Hal­ders.

– Tutaj?

– Tutaj to się stało. – Hal­ders zwró­cił się do Sörena i Anety, która do nich pode­szła. – Tu zna­le­ziono Beatrice. Dokład­nie tutaj. Leżała w tej szcze­li­nie. – Wska­zał na miej­sce, po któ­rym tam i z powro­tem krę­cili się tech­nicy. – Leżała mię­dzy drze­wami. Jest tam coś w rodzaju groty.

Zgwał­cona i udu­szona smy­czą, pomy­ślał. Smy­czy nie zna­leź­li­śmy, ale tak musiało być.

Zauwa­żył, że pies śle­dzi jego spoj­rze­nie – wodzi wzro­kiem w kie­runku groty i z powro­tem. Przez chwilę cią­gnął za smycz, a potem się uspo­koił.ROZDZIAŁ 3

3

WIN­TER POCZUŁ DŁOŃ zaci­ska­jącą się na jego palcu. Elsa zaga­wo­rzyła coś na powi­ta­nie. Poca­ło­wał ją za uszami, zaśmiała się. Potem podmu­chał jej w szyję. To także ją uba­wiło.

Jesz­cze się nie przy­zwy­czaił do tego śmie­chu i gawo­rze­nia. Cza­sem roz­brzmie­wały w miesz­ka­niu godzi­nami. Nie­długo jego córeczka miała skoń­czyć pięt­na­ście mie­sięcy. Jej głos zdarł ciszę ze ścian, niczym stare tapety. Że też takie małe ciałko może wyda­wać tak dono­śne dźwięki.

Angela wró­ciła z kuchni i usia­dła w fotelu. Zaczęła roz­pi­nać kra­cia­stą koszulę, spo­glą­da­jąc przy tym na Win­tera i Elsę leżą­cych na kocu na pod­ło­dze.

– Śnia­da­nie – powie­działa.

Win­ter podmu­chał w szyję Elsy, za uchem.

– Pora na śnia­da­nie – powtó­rzyła Angela.

Elsa się zaśmiała.

– Nie wygląda na głodną – zauwa­żył Win­ter, patrząc na Angelę.

– Podejdź tu z nią, to zoba­czysz. – Mała znów się zaśmiała. – Ale to już ostatni raz. Boże. Nie mogę już kar­mić pier­sią.

Win­ter zaniósł Elsę na fotel, do Angeli. Wciąż była lekka jak piórko.

Wcho­dząc do swo­jego pokoju, spoj­rzał na teczki roz­ło­żone na biurku. Słońce zdą­żyło już nagrzać ściany, pach­niały latem. Jesz­cze dwa mie­siące, a potem minie sporo czasu, zanim znowu to zoba­czy. Rok. Pój­dzie na urlop rodzi­ciel­ski i kto wie, jakim czło­wie­kiem będzie, gdy znowu wkro­czy do tego ponu­rego pokoju, w któ­rym nie­mal wszyst­kie myśli spra­wiały mu ból.

Czy w ogóle wróci?

Kim wtedy będzie?

Pod­szedł do umy­walki i wypił szklankę wody. Czuł się wypo­częty. Elsa dość wcze­śnie zde­cy­do­wała, że będzie sypiać od ósmej wie­czo­rem do ósmej rano. On i Angela mieli nie­by­wałe szczę­ście.

Cza­sami Angela pła­kała w nocy. Wra­cały wspo­mnie­nia, choć już nie tak czę­sto jak kie­dyś. Nie pytał jej, co się stało w tam­tym pokoju, w tam­tym domu, na dobę przed tym, zanim tam przy­szedł. Nie mógł pytać, nie wprost. Mówiła mu o tym noc po nocy, ury­wa­nymi zda­niami.

To się już w zasa­dzie skoń­czyło. Sypiała lepiej.

To się stało nie­całe pięt­na­ście mie­sięcy temu.

Usiadł przy biurku i otwo­rzył leżącą na wierz­chu teczkę. Wycią­gnął z niej doku­menty i zdję­cia. Pod­niósł jedno z nich. Przed­sta­wiało blok skalny, drzewa, traw­nik i ścieżkę. Wszystko wyglą­dało zna­jomo, wręcz obez­wład­nia­jąco zna­jomo, jak cho­roba, która wraca po latach. Jak nowo­twór, który wycięto, a mimo to odrósł.

Jeanette Bielke przy­naj­mniej prze­żyła. Na­dal cze­kali na wyniki badań.

Wstał, nie wypusz­cza­jąc zdję­cia z dłoni, i otwo­rzył okno. Słońce wisiało nad mia­stem po dru­giej stro­nie rzeki. W powie­trzu uno­siły się nie­mal nie­waż­kie zapa­chy lata. Pomy­ślał o Elsie. Ktoś zapu­kał.

– Wejść! – odpo­wie­dział.

W drzwiach sta­nął Hal­ders. Win­ter wska­zał mu krze­sło, ale sam nie ruszył się od okna.

– Na pewno doszło do peł­nego sto­sunku – powie­dział Hal­ders. – Wła­śnie dosta­łem raport. To zna­czy z czy­sto tech­nicz­nego punktu widze­nia. Ale to gwałt.

– Co jesz­cze piszą?

– Że zezna­nie dziew­czyny jest jed­nak wia­ry­godne.

– Jed­nak?

Hal­ders wzru­szył ramio­nami.

– Wiesz, jak to jest.

Win­ter nie odpo­wie­dział. Hal­ders spoj­rzał na roz­ło­żone na stole teczki i ski­nął głową w ich stronę.

– Widzę, że popro­si­łeś, żeby ci je przy­nie­śli.

– Tak.

– Zdą­ży­łeś już na nie spoj­rzeć?

– Tylko na to zdję­cie – odparł Win­ter, poka­zu­jąc, co trzyma w ręku.

W tym samym momen­cie Hal­ders zauwa­żył zdję­cie Beatrice na jed­nym z wycin­ków pra­so­wych.

– Czy to zbieg oko­licz­no­ści? – zapy­tał Hal­ders.

– Miej­sce? Cóż, nie pierw­szy raz napa­dają na kogoś w parku.

– Ale nie dokład­nie tam.

– Ale w pobliżu.

– Ni­gdy w tym wła­śnie miej­scu – odparł Hal­ders. – Znasz to miej­sce, ja też je znam.

To prawda, pomy­ślał Win­ter. Znał tę część parku. Od czasu zamor­do­wa­nia Beatrice wra­cał tam regu­lar­nie. Sta­wał i przy­glą­dał się ludziom mija­ją­cym to miej­sce. Stał i patrzył na prze­cho­dzą­cych ludzi. Hal­ders robił kie­dyś to samo. Kilka razy na sie­bie wpa­dli. Nie jesteś podej­rzany, szep­nął mu kie­dyś Hal­ders.

Szu­kali twa­rzy, ruchu. Zacho­wa­nia. Głosu. Jakie­goś przed­miotu. Paska. Smy­czy.

Sprawca wraca na miej­sce zbrodni. Każdy poli­cjant to wie. Każdy.

W jakiś spo­sób, przy jakiejś oka­zji, ale zawsze wraca. Po pię­ciu czy po dzie­się­ciu latach. Żeby skoń­czyć, co zaczął, albo żeby po pro­stu tam być, wdy­chać to powie­trze i wspo­mi­nać.

Wystar­czyło tam być. Jeśli on, Win­ter, tam będzie, a sprawca pojawi się na ścieżce, to będzie wie­dział. Naprawdę będzie wie­dział, to nie będzie przy­pa­dek. Tu nie cho­dzi o szczę­ście. Żad­nego ryzy­ko­wa­nia. I wła­śnie w tej chwili, spo­glą­da­jąc na zdję­cie i na Hal­dersa, który miał plamę potu pod lewą pachą, wła­śnie w tej chwili pomy­ślał, że to się sta­nie. Że go spo­tka i że to będzie spo­tkanie jak z kosz­maru, który wkra­cza w rze­czy­wi­stość.

– Ten skur­wiel wró­cił – powie­dział Hal­ders.

Win­ter nie odpo­wie­dział.

– Ten sam spo­sób dzia­ła­nia. – Hal­ders prze­je­chał dło­nią po swo­ich ścię­tych na jeża wło­sach. – To samo miej­sce.

– Musimy jesz­cze raz prze­słu­chać dziew­czynę.

– Wróci do domu po połu­dniu.

– Pojedź tam.

– Dobra.

– A co z rodzi­cami?

– Zała­mani.

– Nie zacho­wują się dziw­nie?

– Aneta przy­glą­dała się im szcze­gól­nie uważ­nie, kiedy ja gada­łem z dziew­czyną. – Hal­ders lekko mru­gał lewym okiem, jakby miał tik. – Nie. Ojciec to ner­wowy alko­ho­lik, a takie coś raczej nie pomaga dojść do sie­bie. – Spoj­rzał na Win­tera.

– On wró­cił, Erik.

– Przej­rzę akta.

– Z iloma gwał­tami wtedy zdą­żył? Z trzema? Jedna ofiara zmarła?

– Mhm…

– Może przy­da­łoby się teraz poga­dać z dziew­czy­nami.

Win­ter nie odpo­wie­dział. Hal­ders wstał.

– Fre­drik?

– Tak?

– Moje odczu­cia w związku z tą sprawą są iden­tyczne jak twoje.

– Aha.

– Ja też nie mogę zapo­mnieć o Beatrice.

– Wiem.

– I to nie tylko dla­tego, że nie wyja­śni­li­śmy tej sprawy.

– Rozu­miem. – Hal­ders usiadł z powro­tem. – To tak jak ja. – Podra­pał się po gło­wie. Win­ter zauwa­żył, że pod drugą pachą rów­nież ma mokrą plamę. – Wszy­scy się zorien­to­wali. Gadają o tym.

– Spraw­dzę, jak to było przy tam­tej spra­wie – odparł Win­ter, wska­zu­jąc na leżące na stole mate­riały.

– Będzie następna zbrod­nia – powie­dział Hal­ders. – Podobna.

– Wylu­zuj.

– Dobra, dobra. Kolejny gwałt.

Gdzieś ze wschodu dobiegł odgłos syren. Ktoś krzyk­nął pod oknem Win­tera. Roz­legł się war­kot samo­chodu. Hal­ders tarł głowę.

Ni z tego, ni z owego Win­ter pod­jął decy­zję.

– Jedziemy tam. Teraz.

Wszy­scy mieli na sobie szorty albo prze­wiewne spód­nice. Było ponad trzy­dzie­ści stopni. Wyda­wało mu się, że w mie­ście jest wyjąt­kowo dużo ludzi. Prze­cież powinni leżeć nad morzem.

– Są wyprze­daże – powie­dział Hal­ders, wska­zu­jąc na cen­trum han­dlowe. – Let­nia wyprze­daż. Ceny jak marze­nie. Sama przy­jem­ność z zaku­pów.

Win­ter ski­nął głową.

– Sam bym tam wpadł.

– Ta.

– Cie­bie takie sprawy nie obcho­dzą, ale dla mnie, roz­wie­dzio­nego ojca dwójki dzieci, wszystko jest dro­gie. – Hal­ders znowu spoj­rzał na Win­tera. – Ciężko się utrzy­mać.

Win­ter kolejny raz kiw­nął głową.

– Nie żebym narze­kał.

– Ile lat mają twoje dzieci? – zapy­tał Win­ter.

– Sie­dem i jede­na­ście – odparł Hal­ders po chwili.

– Masz chło­paka i dziew­czynkę, tak? – Win­ter jechał wzdłuż bul­waru. Byli sami na środ­ko­wym pasie. Nagle wszyst­kie samo­chody znik­nęły. Zamru­gał i znowu je zoba­czył.

– Tak. Chło­pak jest star­szy.

– Dzie­li­cie się opieką nad nimi?

Hal­ders spoj­rzał na niego.

– Miesz­kają z Mar­ga­retą w tygo­dniu, u mnie co drugi week­end. – Popa­trzył w dal, w stronę rzeki, a potem znowu na Win­tera. – Cza­sami są u mnie czę­ściej. Albo jeź­dzimy gdzieś razem. To zależy. – Win­ter widział jego ścią­gnięty pro­fil. – Zawsze się sta­ram coś wymy­ślić.

Win­ter rzu­cił okiem we wsteczne lusterko i zatrzy­mał się na żół­tym świe­tle. Przez ulicę prze­cho­dziła rodzina tury­stów: mapa, sze­roko otwarte oczy, wygodne buty. Chło­piec, około dzie­się­cio­letni, i sied­mio­let­nia dziew­czynka zmie­rzyli ich wzro­kiem i poszli dalej, za rodzi­cami pcha­ją­cymi wózek z dwójką malu­chów.

– A jak u cie­bie? – zapy­tał Hal­ders. – Jak mała? Dużo krzy­czy po nocach?

– W ogóle.

– Han­nes miał kolkę.

– Aha.

– To było straszne. Czte­ro­mie­sięczny hor­ror.

– Sły­sza­łem o tym – powie­dział Win­ter.

Zabrzmiało to tro­chę jak uspra­wie­dli­wie­nie, pomy­ślał Hal­ders. Jakby mu się upie­kło.

– To był począ­tek końca – dodał Hal­ders. Chwilę potem doje­chali.

To miej­sce spra­wiało tak samo przy­kre wra­że­nie jak zawsze. Wtedy, pięć lat temu, tech­nicy prze­cze­sali liście, trawę, ściółkę. Tak jak teraz. Wtedy Win­ter był nie­cier­pli­wym inspek­to­rem. Hal­ders też był inspek­to­rem, ale nie aż tak nie­cier­pli­wym. Nie był jesz­cze roz­wie­dziony. Codzien­nie wra­cał do peł­nego życia domu.

Mimo wszystko tym razem nie doszło do mor­der­stwa, pomy­ślał Win­ter. Minęły ich dwie kobiety z wóz­kami. Słońce cho­wało się za zie­le­nią. Od strony sadzawki sły­chać było głosy bawią­cych się dzieci. Pięć­dzie­siąt metrów od miej­sca zbrodni jakiś męż­czy­zna leżał wycią­gnięty na tra­wie. Dokład­nie w miej­scu zna­le­zie­nia zwłok. Choć wła­ści­wie nie wia­domo, jak to nazwać w przy­padku ofiary gwałtu, pomy­ślał Win­ter. Męż­czy­zna wstał, zachwiał się, po czym usiadł z powro­tem. Chwy­cił papie­rową torebkę i napił się jak rasowy pijak: nie wycią­ga­jąc z niej butelki.

– I żad­nych świad­ków – powie­dział Hal­ders.

Win­ter spoj­rzał na pijaka.

– Pomy­śle­li­śmy o bez­dom­nych? – powie­dział, raczej do sie­bie.

– Wtedy? Nie było tu żad­nego.

– Teraz.

– To nie wiem – odparł Hal­ders.

– Na pewno jacyś tu miesz­kają. – Win­ter patrzył, jak męż­czy­zna kolejny raz pró­buje się pod­nieść. Tym razem udało mu się przejść kilka kro­ków. – Zwłasz­cza teraz, latem.

Hal­ders podą­żył za jego wzro­kiem, a potem wycią­gnął komórkę.

Pięć minut póź­niej radio­wóz wje­chał mię­dzy spa­ce­ru­ją­cych. Hal­ders wska­zał pijaka. Szedł żwi­ro­waną ścieżką, wciąż balan­so­wał jak na linie.

Potem zoba­czyli, jak jacyś poli­cjanci zgar­niają go i pakują do radio­wozu.

– Prze­słu­chamy go od razu? – zapy­tał Hal­ders.

– Po połu­dniu – odparł Win­ter. Ruszył w stronę bloku skal­nego, minął przej­ście mię­dzy drze­wami. To samo miej­sce, ta sama grota.

Gdy wró­cił do domu, wie­czór trwał w naj­lep­sze. Na bul­wa­rze było pełno ludzi. Spo­tkali się z Angelą na skrzy­żo­wa­niu. Elsa spała. Było po ósmej.

Wpadł do domu wcze­śniej, w ciągu dnia, po pierw­szej, po wizy­cie w parku. Poba­wił się tro­chę z Elsą na kocu, podmu­chał jej w szyję za uchem.

Weszli w jedną z bocz­nych uli­czek. Musieli chwilę zacze­kać, aż się zwolni sto­lik w ogródku. Win­ter od razu zamó­wił piwo dla sie­bie i wodę mine­ralną dla Angeli.

– Wyglą­dasz na zmę­czo­nego, Erik.

– Dzięki.

– Do twa­rzy ci z tym.

– Wiem.

Napił się piwa i prze­tarł dło­nią oczy, potem spoj­rzał na Elsę. Spała z prze­chy­loną na bok głową. Strużka śliny ście­kała na kocyk. Pochy­lił się i wytarł ślinę, tylko po to, żeby mieć pre­tekst, żeby ją pogła­dzić jesz­cze raz.

Spoj­rzał w górę i po dru­giej stro­nie ulicy zoba­czył Hal­dersa. Hal­ders rów­nież spoj­rzał w jego stronę. Win­ter dał mu znak, żeby się do nich przy­łą­czył, ale Hal­ders pokrę­cił głową i rzu­cił okiem na zega­rek. A potem zmie­nił zda­nie i pod­szedł do nich. Przy­wi­tał się z Angelą, ści­ska­jąc jej rękę, i spoj­rzał na śpiącą Elsę.

– Erik mi mówił o cudzie – powie­dział.

– Tak. Ja też mam nadzieję, że to będzie cud – odparła Angela.

– Mia­łem na myśli to, że śpi tak smacz­nie. Od ósmej do ósmej.

– Na razie tak. Sia­daj z nami, Fre­drik.

Hal­ders kolejny raz spoj­rzał na zega­rek.

– Obsługa zbiera zamó­wie­nia.

– No dobra – powie­dział. Usiadł i zawo­łał kel­nerkę w czar­nym far­tu­chu.

Trzy dziew­czyny w wieku osiem­na­stu, dzie­więt­na­stu lat prze­szły obok, uśmie­cha­jąc się do Elsy. Posłały też uśmiech Win­te­rowi i Angeli. Może i ja się zała­pa­łem przez przy­pa­dek, pomy­ślał Hal­ders.

Ktoś włą­czył muzykę.

_Chcę cię wziąć w ciem­no­ści, dziś wie­czo­rem. Tęsk­nię. Lecę do przodu. Niech to się ni­gdy nie koń­czy_.

– Stary kawa­łek – powie­dział Hal­ders. – Fre­estyle. Znowu modny, jak zresztą wiele innych rze­czy. – Napił się łap­czy­wie. – To lato zapa­mię­tamy na długo. Upał będzie trzy­mał jesz­cze we wrze­śniu.

– Jesteś pro­ro­kiem? – zapy­tała Angela z uśmie­chem.

– Nie­stety – odpo­wie­dział Hal­ders, spo­glą­da­jąc na Win­tera.

– Zasłu­ży­li­śmy na cie­pło – stwier­dziła Angela.

Hal­ders znów spoj­rzał na Win­tera.

Wie­dział, o co cho­dzi, jesz­cze zanim się obu­dził i się­gnął po sto­jący na noc­nym sto­liku tele­fon. Tak jakby część snu roz­gry­wała się dalej w noc­nej rze­czy­wi­sto­ści, którą można dotknąć, poczuć. Jakby wie­dział z wyprze­dze­niem, co powie głos w słu­chawce.

Jakby był pro­ro­kiem.

Słu­chał, patrząc na Angelę. Widział rów­nież czu­bek głowy śpią­cej w łóżeczku Elsy.

– Tak, tak – rzu­cił do słu­chawki. – Tak.

Zadzwo­nił do Hal­dersa.

– Chcę, żebyś poje­chał ze mną – powie­dział.

– No myślę, kurwa – odparł Hal­ders.

Win­ter jechał w świe­tle poranka, zabar­wio­nego kolo­rami mleka i szpi­naku. Tak wła­śnie wyglą­dał świt.

Spo­tkali się na par­kingu. Hal­ders spra­wiał wra­że­nie bar­dzo spię­tego, był jak lustrzane odbi­cie Win­tera.

Na miej­sce zna­le­zie­nia zwłok tra­fi­liby z zamknię­tymi oczami. To musiało być tam, ni­gdzie indziej.

Teraz teren był oświe­tlony bla­dym świa­tłem elek­trycz­nym. Już nie­długo miało je zastą­pić świa­tło poranka. Wszę­dzie krę­cili się tech­nicy. Było ich wię­cej niż zazwy­czaj. Wię­cej było też umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów i gapiów. Cóż, miej­sce zna­le­zie­nia zwłok w listo­pa­dzie o czwar­tej nad ranem to nie to samo co takie miej­sce w lip­cowy pora­nek, gdy na dwo­rze jest ponad dwa­dzie­ścia stopni. Nie­któ­rzy jesz­cze nie zdą­żyli wró­cić do domów. Stali na obrze­żach parku. Win­ter pod­szedł do drzew i skały. W przej­ściu mię­dzy nimi zoba­czył nogi dziew­czyny. Wyglą­dały jak dwa białe patyki. Potem dostrzegł resztę ciała, wszystko z wyjąt­kiem głowy, którą na­dal krył cień.

Mógł się zatrzy­mać, wró­cić do swego ponu­rego biura na komi­sa­ria­cie i dopiero tam otwo­rzyć teczki, żeby prze­czy­tać, co się stało. I tak wie­dział. Gdy prze­pro­wa­dzono sek­cję i dostał dane, jakie się dało zebrać na tym eta­pie, wszystko się potwier­dziło.

Ale teraz pora­nek jesz­cze się nie skoń­czył. Zoba­czył leka­rza, nowego pato­loga. Nie znał jesz­cze jego imie­nia. Wyglą­dał młodo. Pod­szedł do Win­tera, przy­wi­tał się i prze­ka­zał mu kilka wstęp­nych obser­wa­cji.

Dziew­czyna się udu­siła. Ktoś ści­snął jej szyję tak mocno, że nie mogła oddy­chać. Z jej cia­łem zro­biono też inne rze­czy, choć jesz­cze nie wia­domo jakie.

Jej port­fel zna­leźli w torebce. Win­ter widział ją na ziemi, przy dłoni ofiary.

Wycią­gnij rękę i złap torebkę, pomy­ślał. Dasz radę. Na­dal możesz to zro­bić.

Miała może osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście lat. Gdyby chciał, mógłby to spraw­dzić, ale w tym momen­cie wolał niczego nie ruszać. Ona-miała-osiem­na­ście-lat. Na tyle wyglą­dała. Na tym trzeba poprze­stać. Na tym się skoń­czyło, na osiem­na­stu, mak­sy­mal­nie dzie­więt­na­stu latach. Nie będzie już miała doro­słego życia, rodziny, nie będzie kar­mić pier­sią i pchać dzie­cię­cego wózka, nie dowie się, co to kolka i roz­wód.

Hal­ders stał obok niego. Powie­dział coś cicho do jed­nego z tech­ni­ków. Gdzieś w pobliżu nie­to­perz wydał odgłos, który coś Win­te­rowi przy­po­mi­nał. I nie cho­dziło o sytu­ację – ta nawet bez efek­tów dźwię­ko­wych wyglą­dała wystar­cza­jąco zna­jomo.

Szcze­linę w skale roz­świe­tliły latarki. Zoba­czył twarz na ziemi. Wyglą­dała, jakby jakimś dziw­nym spo­so­bem na­dal kryła się w cie­niu.

Usły­szał w gło­wie melo­dię. _Chcę cię wziąć w ciem­no­ści, dziś wie­czo­rem._ Sły­szał ją w ogródku baro­wym tej nocy. Czy prze­cho­dziła tam­tędy? Czy aku­rat tam­tędy prze­cho­dziła ze zna­jo­mymi? _Uno­szę się, lecę do przodu. Niech to się ni­gdy nie koń­czy. Jeśli ja cię nie wezmę, zrobi to ktoś inny. Gdzieś daleko._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: