Niech to szlak! Kronika śmierci w górach - ebook
Niech to szlak! Kronika śmierci w górach - ebook
Pierwszy masowy przypadek porażenia piorunem w historii tatrzańskiej turystyki, zabójstwa na szlaku, ofiary lawin, ratownicy TOPR oddający życie za turystów, grotołazi zaginieni w jaskiniach...
Tatry to góry, które dla wielu są pasją, a nawet miłością. Ale potrafią też być okrutne i zabójczo niebezpieczne.
Tatrzański Park Narodowy odwiedza rocznie ponad 3 mln turystów, a liczba wypadków z ich udziałem wciąż rośnie! Ze statystyk TOPR wynika, że w samym rejonie Orlej Perci, gdzie latem tworzą się kolejki przed wejściem na szlak, dochodzi do 12 procent wszystkich śmiertelnych wypadków w Tatrach. To prawie dwa razy więcej niż na Giewoncie i blisko trzy razy więcej niż na Rysach.
O bezpieczeństwo turystów w górach, z narażeniem własnego życia, od ponad wieku dbają ratownicy TOPR, którzy w książce Kurasia zajmują wyjątkowe miejsce. Trud ich pracy autor opisuje m.in. słowami Andrzeja Maciaty z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego: „Ludzie, zlitujcie się, dajcie nam szansę was uratować!!! (...) śmigłowiec nie lata we mgle i w nocy; ratownicy nie są supermenami, którzy w momencie zawiadomienia teleportują się obok was”.
Adam Marasek, były wicenaczelnik TOPR:
„Bardzo polecam tę książkę tym, którzy zaczynają przygodę z górami, by najpierw ją przeczytali, nabyli trochę górskiej wiedzy, a potem dopiero wyruszali na tatrzańskie szlaki. Polecam ją również tym, którym się wydaje, że o górach już wiele wiedzą, bo po jej przeczytaniu tej górskiej wiedzy jeszcze przybędzie. Na koniec polecam ją tatromaniakom, bo jest w niej zawarte wiele ciekawostek, no i wypada ją mieć w swojej «tatrzańskiej» biblioteczce”.
O Autorze:
BARTŁOMIEJ KURAŚ – dziennikarz, reporter „Gazety Wyborczej” od lat piszący o górach, szczególnie o Tatrach i Podhalu.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3385-4 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Walery Eljasz-Radzikowski
„Ilustrowany przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnic”
ROZDZIAŁ I
W OBJĘCIACH ŚPIĄCEGO RYCERZA, CZYLI ŚMIERĆ NA GIEWONCIE
To się musiało wydarzyć prędzej czy później.
Przecież już w połowie lipca 2014 roku Andrzej Maciata z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego wystosował apel:
„Ludzie, zlitujcie się: prognozy się sprawdzają; jak grzmi w oddali, to zaraz będzie burza i będzie padał deszcz, nie minie nas, nie przejdzie bokiem, a piorun może nas porazić; jak spadnie deszcz, robi się ślisko, można spaść w przepaść i się zabić; w górach warunki pogodowe zmieniają się błyskawicznie, w pogodny dzień może zejść mgła; jak zejdzie mgła, to nic nie widać i można zabłądzić; jak jest noc, to robi się ciemno i zimno; gdy miną godziny popołudniowe, to czas zawracać, a nie przeć bezmyślnie dalej; śmigłowiec nie lata we mgle i w nocy; ratownicy nie są supermenami, którzy w momencie zawiadomienia teleportują się obok was. Ludzie, zlitujcie się, dajcie nam szansę was uratować!!!”.
Ale ludzie nie bardzo słuchają takich apeli. Dlatego pięć lat później zdarzył się wypadek na skalę dotychczas niespotykaną.
Był czwartek 22 sierpnia 2019 roku. Po pochmurnej środzie na Podhalu się wypogodziło. Nad Tatrami świeciło słońce, więc tłumy ruszyły na szlaki. Turyści nie zwracali uwagi na prognozy mówiące o tym, że po południu w górach mogą wystąpić burze.
Przewidywania synoptyków niestety się sprawdziły. Krótka, ale potężna burza – którą było słychać nie tylko w Zakopanem, ale też w okolicznych wioskach – nadeszła od południowego zachodu.
Nawałnica była widoczna z daleka, Tatry Zachodnie zasnuły gęste chmury. Przez kilkadziesiąt minut w ten rejon gór waliły potężne błyskawice. Wszystkie burze w Tatrach są bardzo niebezpieczne, ale szczególnie złą sławą okryty jest leżący tu Giewont zwieńczony metalowym krzyżem, który ściąga pioruny. Już nie raz śmiertelnie raziły turystów. A na szczyt ciągną tłumy. Dość łatwa trasa od strony Przełęczy Kondrackiej sprawia, że ludzie traktują ten szlak jak przedłużenie Krupówek. Wchodzą tu dzieci, kobiety w butach na obcasach i mężczyźni w sandałach.
Niektórzy turyści zmierzający 22 sierpnia 2019 na Giewont na początku burzy zawracali. Ale inni szli dalej. I gdy czekali w kolejce do wejścia na szczyt, znaleźli się w samym centrum żywiołu.
TOPR zmobilizowało wszystkich dostępnych ratowników. Równolegle do akcji prowadzonej od kilku dni w Jaskini Wielkiej Śnieżnej (czytaj więcej w rozdziale „Coraz niżej, coraz ciaśniej. W najgłębszych miejscach Tatr”) doszła konieczność ratowania stu pięćdziesięciu siedmiu osób porażonych piorunami.
Na Hali Kondratowej i przy schronisku na Kalatówkach urządzono sztaby pomocy. Dotarli tam nie tylko ratownicy TOPR, ale także strażacy. W akcji ratunkowej uczestniczył śmigłowiec TOPR, a także cztery śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego z Krakowa, Gliwic, Kielc i Sanoka, które transportują poszkodowanych do różnych szpitali w regionie. Cztery osoby tej nawałnicy nie przeżyły, w tym dwoje dzieci. W słowackich Tatrach Zachodnich zginął jeden czeski turysta.
Na drugi dzień przed południem zakopiański szpital opuszczali mniej poszkodowani.
– Wyszliśmy w czwartek rano po śniadaniu z pensjonatu, jakoś koło 9. Była jeszcze mgiełka, dosyć rześko. Zdążyliśmy wyjść na Giewont. Kiedy już schodziliśmy, usłyszeliśmy pierwsze grzmoty. Potem następne. I zaczęły walić pioruny. Zobaczyliśmy porażoną kobietę, którą ktoś próbował reanimować. I ten niosący pomoc też został porażony – opowiadał jeden z uczestników tamtej tragicznej wspinaczki. – Mnie i mojej rodzinie, na szczęście, nic się stało. Trochę potłuczeń i obtarć – dodał.
Niektórzy z poszkodowanych mieli poparzone około 30 procent ciała. Część turystów przeszła w nocy operację usunięcia odłamków skalnych z różnych części ciała.
– Skały latały wszędzie, jak schodziliśmy z Giewontu. Było jak na wojnie – relacjonował inny poszkodowany.
– Pierwszy raz coś takiego widziałem – stwierdził Edward Wlazło, komendant straży Tatrzańskiego Parku Narodowego, który brał udział w zabezpieczeniu terenu.
Dla wszystkich poturbowanych nie wystarczyło miejsc w Zakopanem, dlatego byli rozwożeni także do innych szpitali w całym województwie.
– Skutki tego zdarzenia można porównać do efektu trzęsienia ziemi albo ataku terrorystycznego, jeśli chodzi o liczbę ofiar – zauważył Jan Krzysztof, naczelnik TOPR.
– Tak dramatycznych zdarzeń podczas burzy jeszcze w Tatrach nie mieliśmy – dodał Grzegorz Bargiel, ratownik TOPR, który brał udział w akcji pod Giewontem.
Śmigłowiec TOPR rozpoczął akcję ratunkową, kiedy w górach były jeszcze wyładowania.
– Bez śmigłowca nic byśmy nie zrobili. Musieliśmy jak najszybciej nieść pomoc. Podczas akcji ratunkowej nikt nie został porażony. Ratownicy wykazali się pełnym profesjonalizmem – ocenił Jan Krzysztof.
Pomoc niosły także cztery śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Pomagali też, jak mogli, zakopiańczycy. Miejscowi restauratorzy przysyłali jedzenie na Halę Kondratową i Kalatówki, gdzie w czwartek wieczorem urządzono prowizoryczne punkty medyczne, tak by poszkodowani, a także ratujący mogli się posilić. Zgłaszali się też lekarze spoza Zakopanego spędzający urlop na Podhalu, by pomóc w opatrywaniu rannych. Wszyscy mieli dużo pracy.
W akcji wzięło udział osiemdziesięciu ratowników TOPR, a także ratownicy GOPR, strażacy, strażnicy TPN, w sumie około stu osiemdziesięciu osób. Po czterech godzinach wszyscy poszkodowani byli już w szpitalach.
W Zakopanem ogłoszono żałobę, do niedzieli odwołano wszystkie imprezy o charakterze rozrywkowym.
– Już dawno nie mieliśmy w górach następujących po sobie tak dramatycznych zdarzeń. Akcja w Jaskini Wielkiej Śnieżnej i przerażająca w skutkach burza, długo tego nie zapomnimy – mówił Leszek Dorula, burmistrz Zakopanego.
Magistrat zmienił program odbywającego się w tych dniach pod Tatrami Międzynarodowego Festiwalu Folkloru Ziem Górskich. Zespoły biorące udział w imprezie postanowiły wspólnie się modlić w intencji ofiar tragedii w Tatrach, a także o zdrowie wszystkich poszkodowanych oraz w intencji służb zaangażowanych w akcję ratunkową. Zamiast koncertu finałowego zorganizowano jedynie ceremonię wręczenia nagród, bez części artystycznej.
Te dramatyczne zdarzenia podczas burzy 22 sierpnia 2019 roku to największa akcja w historii ratownictwa tatrzańskiego pod względem ratowanych równocześnie ofiar. Można to nazwać wypadkiem masowym, tak jak i masową turystykę mamy teraz w Tatrach. – To jest zdarzenie, z którym nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia – ocenił Jan Krzysztof, naczelnik TOPR
Do Zakopanego przyjechali premier, wojewoda i marszałek Małopolski. Władze, będąc pod wrażeniem profesjonalnej akcji, obiecały wsparcie finansowe dla ratowników górskich.
* * *
– Te dramatyczne zdarzenia podczas burzy 22 sierpnia 2019 roku to największa akcja w historii ratownictwa tatrzańskiego pod względem ratowanych równocześnie ofiar. Można to nazwać wypadkiem masowym, tak jak i masową turystykę mamy teraz w Tatrach. To jest zdarzenie, z którym wcześniej nie mieliśmy do czynienia – ocenił Jan Krzysztof.
* * *
Najwyższe polskie góry jeszcze nigdy nie cieszyły się taką popularnością. W wakacje do wejścia na Giewont od lat ustawiają się kolejki, w jadalniach w Murowańcu czy Pięciu Stawach na każde wolne krzesło poluje kilka osób. Ścisk w górach bije wszelkie rekordy. Tylko w jedną tatrzańską dolinę w ciągu weekendu potrafi wejść kilkanaście tysięcy osób. Korkuje się nawet najtrudniejszy, przepaścisty, całodniowy szlak na Orlej Perci. Ponad 78 procent turystów wędruje po Tatrach właśnie latem, a tylko 22 procent zimą.
Wojciech Gąsienica-Byrcyn, były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego, wspomina coś, co dzisiaj trudno sobie wyobrazić – bezludne góry.
– Dawniej, gdy na szlaku spotkało się kogoś idącego z naprzeciwka, mówiło się „dzień dobry” albo „cześć”. Dzisiaj w letnim sezonie już nikt tak nie robi, boby mu w gardle zaschło – zauważa Byrcyn.
W Tatrzańskim Parku Narodowym jest 275 kilometrów szlaków pieszych i 160 kilometrów tras i szlaków narciarskich. Jeszcze dekadę temu na teren parku wchodziło od dwóch do dwóch i pół miliona osób rocznie. Dwa miliony osiemset tysięcy – tylu ludzi wędrowało po Tatrach w 2017 roku. To był rekord. Ale w 2019 roku liczba turystów na tatrzańskich szlakach została oszacowana już na blisko cztery miliony. Największą popularnością cieszył się wówczas sierpień – wtedy do TPN weszło osiemset siedemdziesiąt osiem i pół tysiąca osób. W lipcu odwiedziło go ponad siedemset trzydzieści i pół tysiąca turystów. Morskie Oko oglądało wówczas nawet dziesięć tysięcy osób dziennie.
Co prawda wiosną 2020 roku z powodu pandemii koronawirusa tatrzańska przyroda w końcu odpoczęła, ale latem na najbardziej popularnych szlakach znów można było spotkać tłumy.
– W wakacje 2019 roku ruch na szlakach rzeczywiście był duży, jednak nie rekordowy. To zimowe miesiące, luty i marzec, cieszyły się większą frekwencją niż w latach poprzednich. Prawdopodobnie przyczyniła się do tego rosnąca popularność narciarstwa skiturowego – mówił we wrześniu 2019 roku Szymon Ziobrowski. Wtedy jeszcze nie wiedział, że niespodzianie Tatry złapią oddech kolejnej wiosny (czytaj więcej w rozdziale „Niedźwiedź wreszcie robi kupę w ciszy. Pandemia na szlaku”).
* * *
Jan Krzysztof, naczelnik TOPR, tak komentuje opinie wycieczkowiczów, którzy twierdzili, że burza nad Giewont nadciągnęła nagle i ich zaskoczyła.
– Zanim doszło do dramatycznych wydarzeń na szczycie, wiadomo było, że pogoda w Tatrach Zachodnich się zmienia. Grzmoty było słychać w górach i Zakopanem co najmniej pół godziny przed tym, zanim pioruny zaczęły uderzać w Giewont. Zresztą pierwsze zgłoszenie o wypadku nadeszło z rejonu Czerwonych Wierchów, z okolic Ciemniaka. Turyści, kiedy usłyszeli grzmoty, powinni byli zawrócić. Wielu nie zdążyło. Ratownicy ruszyli im z pomocą, narażając życie – zaznaczył naczelnik.
Zakopiańska prokuratura postanowiła z urzędu wszcząć postępowanie w sprawie burzy na Giewoncie.
– Jest prowadzone pod kątem nieumyślnego spowodowania śmierci – poinformowała Barbara Bogdanowicz, szefowa zakopiańskiej prokuratury. – Będziemy ustalać okoliczności i odtwarzać przebieg zdarzenia. Chcemy zebrać wszystkie niezbędne materiały i przesłuchać świadków. Tam był tłum ludzi i musimy wszystko prześledzić. Powszechnie wiadomo, że tragedia była następstwem uderzenia pioruna, jednak postępowanie w tej sprawie musi być przeprowadzone z uwagi na ogrom tragedii, jaka się wydarzyła. Z naszej wstępnej oceny wynika, że zaangażowano wszelkie możliwe siły i zrobiono wszystko, aby jak najlepiej przeprowadzić akcję ratunkową – wyjaśniła.
* * *
Stosunkowo łatwa trasa na Giewont od strony Przełęczy Kondrackiej sprawia, że charakterystyczny szczyt z krzyżem jest jednym z najbardziej obleganych miejsc w Tatrach. Latem do wierzchołka ustawia się kolejka nieprzygotowanych do wspinaczki ludzi. Można tu zobaczyć turystki w butach na obcasach. Szpilki na Giewoncie – jak w tytule popularnego telewizyjnego serialu.
– Traktowanie tego rejonu Tatr jak deptaku stwarza ogromne zagrożenie dla bezpieczeństwa turystów. Kolejka do szczytu i tłok na szlaku zwiększają ryzyko wypadku, zwłaszcza podczas burzy, bo krzyż ściąga rocznie setki piorunów – przestrzega Paweł Skawiński, były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego i przewodnik tatrzański.
Ale turyści wiedzą swoje.
– Jakże to? Być w Zakopanem i nie pójść na Giewont? To tak, jakby pojechać do Rzymu i nie zwiedzić Watykanu. Tam też są kolejki do grobu Jana Pawła II, to normalne. A przecież na jedną górską wycieczkę w ciągu roku nie będę kupowała od razu całego taternickiego ekwipunku. Te buty na niewielkim obcasie bardzo wygodne są – zapewniała mnie pięćdziesięcioletnia turystka z Warszawy spotkana na Kalatówkach. – Raz w roku, zwykle w czerwcu, przyjeżdżam tu z mężem na tydzień. I idziemy na Giewont, to nasz stały punkt. To jedyny szczyt, na który wychodzimy. Inne trasy raczej są spacerowe, po dolinkach. Mieszkamy zawsze w tym samym pensjonacie. Niezbyt w centrum, ale też nie na peryferiach. Obiad jemy gdzieś w pobliżu Krupówek. Ceny nie są wygórowane. Wieczorami włóczymy się po Krupówkach, jakieś piwko się wypije. I tak przyjemnie leci czas, jak to w kurorcie – uśmiecha się.
Maria Gruszkowa, gaździna przez lata handlująca oscypkami przy Krupówkach, gości dzieli na trzy kategorie.
– Tacy prawdziwi turyści, co to chcą ino styrmać się po wierchach, to zwykle po zakopiańskich hotelach czy pensjonatach nie siedzą, ino po schroniskach śpią. Jak wracają z gór, to na pożegnanie kupią owczy ser dla rodziny. Tacy z tańszych pensjonatów to głównie po dolinach łażą, czasem zajdą po oscypka, by sobie przy piwie zagryzać. A tacy z droższych hoteli to w ogóle w Tatry nie chodzą. Myślą sobie: „Styrmać się? A po co, kiedy w Zakopanem przyjemniej czas leci”. Najwyżej na Kasprowy Wierch kolejką się przejadą. Bardziej im dansingi w głowie, na dyskotekach do wczesnego rana siedzą, po karczmach się włóczą. A oscypki to im raczej w ogóle nie podchodzą – ocenia.
* * *
Pewnie bez krzyża Giewont nie cieszyłby się aż taką popularnością wśród turystów. Historia jego postawienia obrosła już w legendę.
O tym, że to Jakub Gąsienica-Wawrytko przewodził u progu XX wieku grupie zakopiańskich kamieniarzy na Giewoncie, Muzeum Tatrzańskie dowiedziało się dopiero po stu latach od potomków Wawrytki. Przynieśli dokument potwierdzający jego pracę przy krzyżu – dyplom z 1901 roku napisany przez księdza Kazimierza Kaszelewskiego, inicjatora postawienia krzyża.
– W rodzinie wszyscy wiedzieli, że dziadek postawił krzyż na Giewoncie, nie robiliśmy z tego sensacji – powiedział wtedy muzealnikom nieżyjący już Stanisław Gąsienica-Wawrytko, wnuk Jakuba.
A było to tak. W jubileuszowym 1900 roku do proboszcza z Zakopanego, księdza Kazimierza Kaszelewskiego, dotarły wieści o olbrzymich krzyżach stawianych przez włoskich górali. Pomysł tak mu się spodobał, że zaczął na ten temat głosić kazania.
Nad wyborem góry nie było co się zastanawiać. Bo już Walery Eljasz-Radzikowski, autor XIX-wiecznych przewodników po Tatrach, zauważył: „Z każdej prawie chaty Giewonta widać, toteż słusznie mu się należy tytuł króla zakopiańskiego”.
Górujący nad Zakopanem Giewont ma najbardziej charakterystyczny kształt ze wszystkich szczytów w całych polskich Tatrach – wielu przypomina uśpionego rycerza.
– W czasach młodopolskich, gdy kraj był pod zaborami, wierzono, że to właśnie z Tatr wyjdzie polskie odrodzenie narodowe. Chętnie wyobrażano sobie rycerzy Chrobrego zaklętych w skałach, którzy budzą się i przepędzają zaborców – opowiada Antoni Kroh, etnograf i znawca Podhala.
W masywie Giewontu leżą: Wielki Giewont, Mały Giewont i Długi Giewont. To właśnie na Wielkim Giewoncie (1894 m n.p.m.) umieszczono krzyż.
W setną rocznicę poświęcenia krzyża – 19 sierpnia 2001 roku – burza znów zaskoczyła tych, którzy wybrali się na Giewont. Przez Tatry przeszła nawałnica z piorunami, grzmotami i gradobiciem
Niektórzy nazwy góry doszukują się w nazewnictwie niemieckim. Miałaby oznaczać skalną ścianę. Ale Mariusz Zaruski, twórca TOPR, pisał, że wyprowadzanie nazwy Giewontu od słów niemieckich nie wydaje mu się trafne: „W Tatrach bardzo wiele nazw początek swój wzięło od imion własnych ludzi. Natomiast nie można zanotować przykładu odwrotnego, to jest wyprowadzania nazwisk ludzi od nazwy góry. W Zakopanem zaś do dziś żyje ród Giewontów. Prawdopodobnie on nadał imię tej górze”.
* * *
Najpierw na próbę postawiono krzyż drewniany. Miał 10,5 metra wysokości.
Kiedy uczestnicy eksperymentu – proboszcz w asyście komisarza klimatycznego Zakopanego i grupy parafian – po całodniowej eskapadzie zeszli do Zakopanego, gołym okiem zobaczyli na Giewoncie wyraźnie zarysowany kontur krzyża. Zapadła decyzja o zamówieniu konstrukcji metalowej.
Zadania podjęła się krakowska fabryka Józefa Góreckiego. Inżynier zaprojektował kratownicę jeszcze potężniejszą od drewnianego pierwowzoru: wysokość 17,5 metra, z czego 2,5 metra postanowiono wpuścić w skały, masa 1819 kilogramów. Na całość złożyło się czterysta elementów. Do Zakopanego ładunek przywieziono nową koleją żelazną po dopiero co ułożonych torach.
3 lipca 1901 roku po mszy z kościoła parafialnego w Zakopanem wyruszyło pół tysiąca osób i osiemnaście wozów konnych, wioząc elementy krzyża na Halę Kondratową. Dalej wszystkie części krzyża oraz 400 kilogramów cementu i dwieście konewek wody niesiono na plecach na Giewont.
– Dziadek wspominał, że cement podzielono na paczki o różnym ciężarze – opowiadał Stanisław Gąsienica-Wawrytko. – Ile kto mógł unieść, tyle brał.
W drodze, tuż pod szczytem, górali dopadła burza. Przestraszeni bali się, że żelastwo, które dźwigają, może ściągnąć na nich pioruny. Dlatego Jakub Gąsienica-Wawrytko, jak nakazywał bogobojny zwyczaj, przeżegnał się. Inżynier Górecki z rozbawieniem patrzył na zabobonnego górala. Instruował go wyniośle, że po sile grzmotu można poznać, jak daleko jest od nich burza. Ledwo to powiedział, grom walnął prosto w szczyt Giewontu, tam, gdzie mieli stawiać krzyż. Teraz Górecki w panice przeżegnał się trzykrotnie.
– Trza sie żegnoć roz, a dobrze – tym razem to Wawrytko instruował roztrzęsionego inżyniera.
Montaż krzyża trwał sześć dni.
– Z Zakopanem była stale utrzymywana łączność – wspominał wnuk Jakuba Wawrytki. – Moja babka nosiła na Giewont jedzenie. Żeby pomóc w budowie, zawsze brała też ze sobą torebkę z cementem lub konewkę z wodą.
Prace montażowe na szczycie zakończono 9 lipca 1901 roku. Krzyż mierzy 15 metrów wysokości, jego ramię poprzeczne – 5,5 metra długości. Konstrukcję ma kratową, a przeguby skręcane.
Dziesięć dni po mszy w Zakopanem o 7 rano na Giewont z procesją wyruszyli mieszkańcy miasta i około trzystu zaproszonych gości. Po poświęceniu dano ze szczytu znak wielką białą chustą, aby uderzono w dzwony w Zakopanem.
* * *
Remont z prawdziwego zdarzenia przeprowadzono na Giewoncie dopiero po stu ośmiu latach. Wzmocniona została podstawa krzyża, a cała konstrukcja – oczyszczona i pokryta specjalną powłoką antykorozyjną.
Najpierw jednak krzyż badali krakowscy naukowcy z Akademii Górniczo-Hutniczej i eksperci z Zakładu Robót Górniczych i Wysokościowych AMC. Wyliczyli, że w ciągu ponad stu lat w krzyż na Giewoncie mogło uderzyć wiele tysięcy piorunów. Stwierdzili też małe odchylenie od osi pionowej krzyża i niewielkie skręcenie konstrukcji w prawo. Przypuszczają, że spowodowały to silne wiatry lub zła konstrukcja, którą przed ponad wiekiem montowano w otworze fundamentowym.
Krzyż wyremontował bezpłatnie Zakład Robót Górniczych i Wysokościowych AMC z Krakowa.
– Gdy odkuliśmy górną warstwę fundamentu, okazało się, że jest on w gorszym stanie, niż pierwotnie szacowano. Dlatego nie wystarczyło zalać ubytków cementem i specjalną szybkowiążącą zaprawą. Musieliśmy jeszcze wzmocnić konstrukcję specjalnymi łącznikami zwanymi kotwami – tłumaczy Andrzej Ciszewski, właściciel firmy.
Tuż po remoncie ówczesny senator PiS Tadeusz Skorupa postanowił oświetlić krzyż na Giewoncie, tak by w nocy był z daleka widziany „jako drogowskaz i symbol polskiej wiary”. Nie przejął się opinią, że zaszkodzi to dzikiej przyrodzie. W Ministerstwie Środowiska złożył wniosek o stałą iluminację.
– Podchodzimy z wielkim szacunkiem do uczuć religijnych, ale nie rozumiem, czemu miałaby służyć ta inicjatywa – dziwił się Zbigniew Krzan, ówczesny wicedyrektor TPN. – Z powodu ochrony przyrody, która przecież jest istotą działalności parku narodowego, nie można tworzyć stałego sztucznego źródła światła w Tatrach. To zaszkodziłoby zwierzętom i roślinom występującym w tym rejonie – dodał.
Stanowisko pracowników TPN poparł resort środowiska.
– Szanujemy intencje tego pomysłu, ale oświetlenie na Giewoncie spowodowałoby dewastację przyrody poprzez podciągnięcie instalacji elektrycznej na szczyt. Poza tym zdezorientowane byłyby ptaki, choćby sowy, i inne zwierzęta, dla których góry są domem – argumentował Janusz Zaleski, podsekretarz stanu w Ministerstwie Środowiska i główny konserwator przyrody.
* * *
W setną rocznicę poświęcenia krzyża – 19 sierpnia 2001 roku – burza znów zaskoczyła tych, którzy wybrali się na Giewont. Przez Tatry przeszła nawałnica z piorunami, grzmotami i gradobiciem.
A jeszcze rano nic nie zapowiadało załamania pogody. W spiekocie wyruszyły różnymi szlakami trzy pielgrzymki równocześnie: przez Dolinę Strążyską, przez Dolinę Małej Łąki i przez Kalatówki. Kiedy dotarły na szczyt, nagle na północnym zachodzie niebo pociemniało. Grzmiało coraz głośniej, a nad Myślenickimi Turniami raz po raz błyskały pioruny. Po kilku minutach lunęło na Giewoncie. I nie był to drobny deszcz, ale wielkie strugi wody z gradem. Szlak zamienił się w rwący potok.
– Na szczęście nie odnotowaliśmy wtedy poważniejszych wypadków – wspomina Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. – Większość ludzi, widząc zbliżającą się nawałnicę, zawróciła w połowie drogi. Pomogliśmy jedynie pięciu osobom z urazami nóg.
Po godzinie burza ustała.
* * *
Pogoda w górach potrafi się bardzo szybko zmienić. W czasie burzy trzeba zejść z grani i nie wolno chować się pod drzewem, bo może w nie uderzyć piorun. Nie można dotykać łańcuchów asekuracyjnych ani stać blisko potoku. To miejsca szczególnie narażone na uderzenie pioruna.
Ratownik Bartłomiej Stoch-Michna dobrze pamięta akcję z 2005 roku na Zamarłej Turni.
– Był słoneczny dzień. Ale nagle nadeszła potężna burza – wspomina. – Otrzymaliśmy zgłoszenie o rannym taterniku na górnym tarasie na Zamarłej Turni. Porażony piorunem spadł ze szczytu. Świadkowie nie wiedzieli, gdzie jest kobieta, z którą się wspinał. Później kolejny telefon z informacją, że po południowej stronie Turni jest trójka taterników, a jedna osoba wisi bezwładnie na linie. Polecieliśmy tam śmigłowcem, choć burza ciągle przechodziła przez Tatry. Okazało się, że na linie wisi żona taternika, zrzucona na drugą stronę grani. Ona przeżyła. On niestety nie. To było młode małżeństwo. Strasznie mi ich żal – opowiada.
W międzyczasie do centrali TOPR nadeszło jeszcze jedno zgłoszenie, o dwójce taterników, którzy utknęli na Drodze Komarnickich na Zamarłej Turni. Na szczęście im nic nie dolegało, tyle że stracili sprzęt i też trzeba było ich ewakuować.
Paweł Skawiński, były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego, na własne oczy widział śmierć podczas burzy w górach. – Prowadziłem prace miernicze w rejonie Kasprowego Wierchu. Jeszcze nie grzmiało, a już powietrze było naelektryzowane. Tyczki miernicze przewodziły prąd. Trzymając je, czuło się mrowienie. Razem z bratem schowaliśmy się w dolinie. Nagle usłyszeliśmy krzyk. Piorun uderzył w parę, która szła szlakiem powyżej Myślenickich Turni w stronę Kasprowego. Dziewczyna zginęła. Okropny widok, nawet łańcuszek na szyi miała stopiony. Chłopak opowiadał później, że chcieli się schować w obserwatorium astronomicznym na Kasprowym Wierchu. Nie zdążyli. Popełnili błąd, powinni byli jak najszybciej zejść w dolinę, zamiast pchać się na szczyt – mówi Skawiński.ROZDZIAŁ II
NIEDŹWIEDŹ WRESZCIE ROBI KUPĘ W CISZY. PANDEMIA NA SZLAKU
We wtorek 7 kwietnia 2020 roku, w środku słonecznego dnia, dopiero co wybudzony z zimowego snu niedźwiedź przemierza Dolinę Pięciu Stawów Polskich – jedną z najbardziej malowniczych nie tylko w Tatrach, ale w całej Europie, i przez to obleganą; w ciepłe letnie dni kolejka do bufetu w schronisku wypełza na zewnątrz i zawija trzy razy.
Zwierzę idzie spokojne, rozgląda się. Pierwszy raz widzi tak pustą dolinę w pogodny wiosenny dzień. Szlakiem nie wędruje nikt. Od 13 marca w Tatrach obowiązują obostrzenia turystycznych wyjść w góry. Przez trzy tygodnie po szlakach mogli chodzić tylko mieszkańcy powiatu tatrzańskiego, a 3 kwietnia Tatrzański Park Narodowy całkowicie zamknięto.
We wtorek 21 kwietnia Tatry zostały udostępnione, ale turyści mogli wchodzić jedynie do czterech dolin reglowych w rejonie Zakopanego: Doliny Białego, Strążyskiej, Doliny za Bramką i Doliny ku Dziurze.
– Są tacy turyści, którzy próbują iść gdzieś dalej. Zawracamy ich ze szlaków – informował Edward Wlazło, komendant straży TPN.
* * *
W kwietniowe przedpołudnie zadzwoniłem do Tomasza Zwijacza-Kozicy, kierownika Działu Badań Naukowych i Planowania Ochrony Przyrody w Tatrzańskim Parku Narodowym. Telefon odbiera w górach.
– Szukam w terenie niedźwiedzich kup – wyznał. – To element badań prowadzonych wspólnie z Instytutem Ochrony Przyrody PAN, którymi kieruje Nuria Selva Fernandez, biolożka, adiunktka w instytucie ochrony przyrody PAN w Krakowie. Ale muszę kończyć, nie chcę zakłócać tej ciszy.
Próbki odchodów trafiają między innymi do doktor Agnieszki Sergiel z PAN: – To bardzo ciekawy czas w przyrodzie z punktu widzenia badacza. Zwierzęta mogą wychodzić tam, gdzie zwykle przebywali ludzie. Gatunki bardziej płochliwie mogą zmieniać pory żerowania. Postanowiliśmy sprawdzić, jak ta nowa sytuacja wpłynęła na niedźwiedzie. Zbieramy ich odchody, z których możemy się między innymi dowiedzieć, czy i jak bardzo się stresują. Od kilku lat monitorujemy je w ten sposób i mamy wyniki z czasu, gdy turyści tłumnie chodzili po Tatrach. Teraz, gdy góry są puste, zbieramy nowe próby i porównamy je z poprzednimi latami.
Tak pusto w Tatrach jak od połowy marca do początku maja 2020 roku nie było od kilkudziesięciu lat. Wiosną po zimowym śnie w spokoju wyszły z nor w rejonie Kasprowego Wierchu świstaki, a z gawr – młode niedźwiadki. I nie zostały rozdeptane krokusy w Dolinie Chochołowskiej.
Chochołowska to najdłuższa – ma prawie 10 kilometrów – i największa dolina po polskiej części Tatr. A także jedna z najpiękniejszych – ciągnie się poniżej szczytów Tatr Zachodnich: Grzesia, Wołowca czy Starorobociańskiego Wierchu. Stąd pochodzą zdjęcia ilustrujące co drugi materiał reklamujący wypoczynek w Tatrach – tysiące rozkwitających wiosną krokusów. Od lat każdej wiosny Chochołowską ciągnęły tłumy turystów, w jeden weekend na przełomie marca i kwietnia potrafiło ich tamtędy przejść około sześćdziesięciu tysięcy. Tej wiosny nie pojawił się prawie żaden człowiek.
A zwykle w szczycie sezonu turystycznego do wejścia na Giewont ustawiały się kolejki, nawet na Orlej Perci – najtrudniejszym turystycznym szlaku w polskiej części Tatr – trzeba było momentami iść gęsiego.
– Myślę, że najwyższa pora na ograniczenie wejść do Tatrzańskiego Parku Narodowego, w te najbardziej zatłoczone doliny – po ogłoszeniu danych o bardzo wysokiej frekwencji w ostatnich latach taki postulat zgłosił Lechosław Herz, krajoznawca i przyrodnik, członek Rady Naukowej Kampinoskiego Parku Narodowego, człowiek, który przyczynił się do utworzenia kilkunastu rezerwatów przyrody i zaprojektował blisko 2 tysiące kilometrów znakowanych szlaków turystycznych.
Teraz badacze zastanawiają się, czy – gdy już skończy się pandemia – nie należałoby rozważyć jakiejś formy ograniczenia turystyki.
– Te obostrzenia, dzięki którym nagle przyroda na moment mogła odpocząć od ludzi, powinny nam dać do myślenia – uważa doktor Agnieszka Sergiel.
* * *
O tym, jak wyglądały góry wiosną 2020 roku, informowali na stronie TPN leśniczowie parku.
Grzegorz Bryniarski: – W Morskim Oku wielkie pustki. Tuż po zamknięciu TPN – 13 marca – niedobitki turystów, którzy jeszcze przebywali na Podhalu, próbowały forsować nasze „zasieki” i pod różnymi pretekstami wejść do parku. Później już było spokojnie. Wygląda na to, że powaga sytuacji dotarła do ludzi. Sporadycznie pojawiali się miejscowi. Niecodziennym widokiem jest też żołnierz z karabinem maszynowym patrolujący granice na drodze do Morskiego Oka. Przyroda ma się świetnie i korzysta z ofiarowanego jej spokoju. Świstaki nadal śpią, jelenie próbują wykiwać wilki, kozice przy dużym oblodzeniu schodzą bardzo nisko do granicy lasu i ogryzają pędy drzew liściastych. Orzechówki nad Morskim Okiem nie sępią jedzenia od turystów, bo ich nie ma, a i kruki gdzieś się zapodziały, nie okupują ławostołów na Włosienicy.
Tadeusz Figura: – Często widywaliśmy jelenie. Byki zrzuciły już poroża. W pobliżu dróg obserwowaliśmy także wilki. Na Białce – kaczki krzyżówki i pluszcze. Nad reglami widzieliśmy różne gatunki ptaków odbywających loty godowe: kruki, myszołowy, sokoły wędrowne, a także dzięcioły, w tym dosyć rzadkie dzięcioły białogrzbiete, których para żerowała na zmurszałych bukowych pniach. Wieczorami i w pogodne noce zaczęły się odzywać sowy: często słyszeliśmy puszczyka zwyczajnego, rzadziej puszczyka uralskiego czy włochatkę. Odzywał się nawet bardzo rzadki puchacz, nasza największa sowa. Po lasach wędrował ryś, którego tropy widzieliśmy kilkakrotnie. Pod koniec marca na Polanie Strążyskiej obserwowaliśmy też tropy niedźwiedzia, który szedł w kierunku masywu Sarniej Skały. W okolicy Przełęczy Kondrackiej zauważyliśmy cietrzewie. Znikomy ruch turystyczny od drugiej połowy marca spowodował, że gatunki rzadkie mają więcej spokoju i mogą odbyć gody nieniepokojone.
Tadeusz Zwijacz: – W masywie Giewontu dosyć często widywaliśmy kozice żerujące w zaroślach lub na wystających murawach.
* * *
O tak pustych górach z czasów swojej młodości opowiadał zmarły w 2000 roku Witold Henryk Paryski, który z żoną Zofią napisał „Wielką encyklopedię tatrzańską”.
– Jeszcze przed wojną wędrowało się po pustych górskich szlakach i chłonęło przyrodę bez konieczności przebywania w tłumie. Mało kogo można było spotkać, a jeśli już, byli to prawie sami znajomi, z wąskiej grupy osób stale chodzących po Tatrach – mówił Paryski.
Do jeszcze dawniejszych czasów odwołuje się Paweł Skawiński, emerytowany już dyrektor TPN.
– W marcu, kiedy po Tatrach mogli wędrować tylko mieszkańcy powiatu tatrzańskiego, wybrałem się na Halę Gąsienicową szlakiem z Brzezin. Pustka była przejmująca. Wyobraziłem sobie wtedy, że po takich górach musiał wędrować pod koniec XIX wieku Stanisław Barabasz, który w 1894 roku wybrał się w Tatry na nartach. Zorganizował wyprawę do Czarnego Stawu Gąsienicowego, którą później opisał w książce „Wspomnienia narciarza”. Wtedy po Tatrach zimą się nie chodziło. Były zupełnie puste. Mieszkańcy Podhala mawiali, że jeśli ktoś idzie wysoko w góry, to chyba tylko po śmierć. A jednej z ostatnich zim, idąc w góry, spotkałem po drodze z jakieś dwieście osób na nartach skiturowych. Dwieście, a przecież skitury to już naprawdę wysoki stopień turystyczno-narciarskiego zaawansowania.
Żałuję, że ten spokój zapanował z powodu pandemii, ale bardzo chciałbym czasami widzieć takie puste Tatry również w przyszłości.