Niech żyje słabość - ebook
Niech żyje słabość - ebook
Autor kultowej książki „Radykalni”, redaktor najbardziej popularnego tygodnika w Polsce opowiada o doświadczeniu Boga w swoim życiu. Boga Wszechmocnego, który przychodzi przez słabość, kruchość, kryzys. Który tęskni za nami, ale nikomu się nie narzuca. Boga, na którego miłość nie trzeba i nie można w jakikolwiek sposób zasłużyć, a jedynym sposobem, by Go naprawdę spotkać, są zgoda na własną bezradność i niemoc oraz dziecięca ufność w Jego nieskończoną moc. W swoich poruszających opowieściach Marcin Jakimowicz mówi między innymi o tym: - jak pewien historyk Kościoła zachęcił go do zrobienia wywiadu z człowiekiem, który pięknie klął przy klerykach paulińskich; - jakich Bożych szaleńców spotkał na swojej drodze; - jak o. Augustyn Pelanowski udowadniał, że Aniołowie są lepsi niż TP S.A.; - jak demon stara się nas przekonać, że Bóg nas skrzywdzi; - jak spotkanie z siostrami muchomorkami stało się jednym z największych doświadczeń duchowych w jego życiu; - czy chrześcijański rock jest możliwy i czy można być zniewolonym muzyką; - dlaczego młodzi ludzie wolą przyjeżdżać do Skrzatusza niż grać w Grand Theft Auto; - jak ułomki budują Kościół; - jak Duch pobudza do życia nowe wspólnoty; - do czego prowadzi uwielbienie piękna w sobie; - co tak naprawdę oznacza Boże wybranie; - jak żyje się w trwałym kryzysie; - czy na naszych oczach spełnia się Apokalipsa
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-7482-831-4 |
Rozmiar pliku: | 877 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie. W żadnym wypadku. Może poza skupianiem się na sobie i przyjemnościach – w tym jestem radykalny do bólu.
Co to określenie miało znaczyć w tytule twojej książki?
Przejrzałem wszystkie rozmowy i stwierdziłem, że słowo, które pada tam najczęściej – poza „punk”, „Jezus Chrystus”, „neokatechumenat”, „pogo” i „paulini” – to właśnie „radykalni”, i dlatego powstał ten tytuł. „Chrystus jest tak radykalny, jak nie był nikt nigdy na świecie – opowiadał w książce Dziki. – Nawracać się muszę każdego dnia. To jest radykalizm. Można sobie powiedzieć: «Jestem anarchistą», ale twój anarchizm ujawnia się tylko od demonstracji do demonstracji. Natomiast tu, by być człowiekiem wiary, musisz walczyć z sobą przez cały dzień”. Wiem, że sami muzycy mieli z tym tytułem spore problemy. Jest jednoznaczny i w jakiś sposób...
Szufladkujący?
Tak, a jednocześnie stawiający tych facetów na jakimś piedestale, podium. Sugerujący, że już są radykalni i właściwie niewiele im trzeba do nawrócenia. Tomek Budzyński po publikacji książki zadzwonił i rzucił: „Nie podoba mi się ten tytuł”. „Dlaczego?”– spłoszyłem się. „Bo ta książka powinna się nazywać _Przygody Dzikiego_” (śmiech). Ta riposta, rykoszet, była genialna, bo pokazała jedną ważną rzecz – Pan Bóg posłużył się wywiadem z człowiekiem, którego... niewielu znało. Nie był ikoną reggae, punka, metalu. Nie pisano o nim w „Metal Hammerze”. Bóg zadziałał (jak zwykle) wbrew wszelkim zasadom marketingu. Największy oddźwięk po książce dotyczył świadectwa człowieka, który nie podał swojego nazwiska, powiedział tylko, że ma na imię Grzegorz. Co więcej – nie podał nawet miejsca urodzenia. Mówił: „Pochodzę z małego zapyziałego miasteczka na wschodzie Polski”. Ani razu nie padła nazwa Rzeszów (śmiech). To było kompletnie niezrozumiałe, bo sądziłem, że z punktu widzenia praw, które rządzą tym światem, Pan Bóg powinien posłużyć się przede wszystkim opowieściami Budzyńskiego, Malejonka i Stopy. Największa siła rażenia dotyczyła jednak świadectwa człowieka, którego wcześniej nie znałem. Nie miałem pojęcia, że jest ktoś taki jak Dziki...
Skąd pomysł, żeby z nim zrobić wywiad?
Nie byłem dziennikarzem. Do studia nagraniowego w Wiśle trafiłem „przypadkowo”. Kończyłem prawo, w życiu nawet przez pięć minut nie pomyślałem, że będę dziennikarzem. Nie planowałem tego. Nie zaczęło się jak u Hitchcocka, ale całkiem głupio, niewinnie. Szedłem z psem na spacer i spotkałem znajomą (matkę kolegi z podstawówki). Spytała: „Marcin, piszesz teksty do gazetki parafialnej. Nie chciałbyś przejść na moje miejsce do Księgarni św. Jacka? Akurat odchodzę”. Hmmmm... pytanie brzmiało mniej więcej tak: „Czy chciałbyś konstruować od jutra reaktory jądrowe?” (śmiech). Postanowiłem, że zaryzykuję. Może coś w tym jest? Jakiś znak? Palec Boży? Nie szukałem tej roboty, spadła z nieba. Kompletnie nie wiedziałem dlaczego, po co i za ile (śmiech).
Wylądowałem w Księgarni św. Jacka, w wydawnictwie. Kazano mi redagować Śląski Kalendarz Katolicki „Z tej ziemi”. Nie mam śląskich korzeni, ale przez parę minut poczułem się stuprocentowym Ślązakiem – redagowałem dla nich kalendarz. Cały czas zastanawiałem się, dlaczego trafiłem do wydawnictwa. Pewnego dnia szedłem ulicą Dworcową w Katowicach na „czad giełdę” do Mega Clubu – miejsca, gdzie odbywał się handel i wymiana kaset, płyt, koszulek i punkowych zinów. Całe życie byłem bardzo mocno zniewolony taką właśnie niezależną, undergroundową muzyką. Wszedłem na czad giełdę i wpadł mi w ręce jakiś zin, gazetka punkowa. Przeczytałem w niej wywiad z Tomkiem Budzyńskim, którego płyty znałem na pamięć, słuchałem nocami piosenki „Światło świeć” i... ryczałem jak bóbr (śmiech). Pierwszym koncertem w życiu, na który trafiłem, był występ Armii w Spodku. Zacząłem czytać ten wywiad z Budzym i zauważyłem, że użył w nim niedozwolonego w tym środowisku słowa „Jezus Chrystus”. Był to zaś człowiek, który zakładał klub Gnosis dla śmietanki okultystów i o którego pieśniach Jerzy Prokopiuk pisał, że „to perła poezji gnostyckiej”. Moje pierwsze skojarzenie? To na pewno jakaś sekta, w najlepszym razie zielonoświątkowcy. Potem Budzyński zaczął jednak używać słów, które wcześniej omijał szerokim łukiem: „Matka Boska”, „różaniec”. To było nieprawdopodobne – czytasz o Maryi wśród tysięcy płyt, gdy głośniki rozrywa jakiś Crass czy Exploited. Pomyślałem, że bardzo bym chciał, żeby ktoś pojechał do niego i zrobił z nim wywiad. Naprawdę nie myślałem, że tą osobą będę ja. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że Bóg zainterweniował mocno w życiu Roberta „Litzy” Friedricha – gitarzysty Acid Drinkers, który od kilku lat pod rząd wygrywał właściwie wszystkie możliwe rankingi w „Metal Hammerze”. Nie były to czasy, gdy na hasło „Litza” ludzie odpowiadali: Arka Noego, Tymoteusz. Nie! Grał w Acidach, którymi babcie straszyły swoich wnuków. Potem dowiedziałem się, że Pan Bóg zaczął dotykać też Darka Malejonka – ikonę reggae nad Wisłą, usłyszałem o Piotrze „Stopie” Żyżelewiczu. Bardzo chciałem, żeby ktoś do nich pojechał z jakiegokolwiek wydawnictwa – ze Znaku, z Wydawnictwa „m” (wówczas Maszachaba). Ktokolwiek – Najsztub, Żakowski... Czekałem, czekałem i nie doczekałem się.
Opowiem Ci o pewnej scenie, pozornie błahej, ale dla mnie kluczowej – siedziałem w pokoju redakcyjnym absolutnie sam, nie miałem nawet komputera (nie mogłem surfować po necie), i pomyślałem: „Kurczę, to może wziąłbym dyktafon i pojechał do tych muzyków?” Nie wiedziałem, gdzie ich zastanę, czy planują jakiś wspólny projekt. Nic. W tym momencie otworzyły się drzwi, wszedł znajomy ksiądz i rzucił: „Słyszałeś, że jacyś muzycy się nawrócili i właśnie wczoraj przyjechali do Wisły?”. Nie powiedział tego po półgodzinie czy następnego dnia, tylko od razu, gdy o tym po raz pierwszy myślałem. Reakcją natychmiastową była myśl – może rzeczywiście ja to mam robić? Wiem, wiem, to słaby dowód na rozeznanie duchowe, ale dla mnie to był bardzo mocny strzał. W momencie, kiedy pomyślałem o nagraniu „radykalnych” wywiadów, wchodzi ksiądz i mówi, że nawrócili się jacyś muzycy. Pojechałem do Wisły, gdzie zastałem dream team muzyki niezależnej. Między nimi siedział ojciec Darek Cichor, paulin. W pewnej chwili nachylił się w moją stronę i powiedział: „Marcin, zrób wywiad z Dzikim”. „A kto to jest?” – odparowałem. On zaś z rozmarzonym wzrokiem rzucił: „Był u nas wczoraj Dziki, jak on pięknie klął przy klerykach paulińskich”. Nie zrobiłbyś wywiadu po takiej rekomendacji? Podszedł do mnie zakonnik, historyk Kościoła, i zachęcał, bym zrobił wywiad z facetem, który „pięknie klnie przy klerykach paulińskich” – to było wszystko, co o nim wiedziałem. Koniec, kropka. Pogadałem z Dzikim i doczekaliśmy się perełek w stylu: „Różne cyrki się dzieją. Przychodziły kobiety do zakrystii i mówiły: «Proszę księdza, tutaj jeden taki z zielonymi włosami i kolczykiem u nosie przystępuje do Komunii świętej. Niech ksiądz uważa, bo może on hostię wypluwa do rękawa i później bezcześci» (śmiech). A księdzem był koleś, który uczestniczył przy moim nawróceniu i mówił mi o tym, że Jezus powołuje mnie do tego, żebym zaniósł Jego światło do ciemności”.
Jak zdobywałeś kontakty do tych muzyków?
Zastałem ich wszystkich w jednym miejscu, w Wiśle. Trafiłem do studia nagraniowego z poślizgiem. Nie planowałem żadnej książki, chciałem tylko z nimi pogadać. Zadzwoniłem do Henia Króla, szefa studia Deo Recordings w Wiśle, powiedziałem, że chciałbym przyjechać i porozmawiać. Nie narzucałem się, nie wchodziłem z butami. Ja generalnie jestem nieśmiałym facetem, a żadnego z tych muzyków nie znałem osobiście. To nie byli moi koledzy, z którymi piłem piwo, a przy okazji, przy kuflu opowiedzieli mi o życiowych zawirowaniach. Pojechałem w ciemno i już na dzień dobry zdarzyła się dość dramatyczna sytuacja. W poniedziałek zwolniłem się z pracy i powiedziałem oficjalnie, że muszę się przygotować do wywiadów. Tak naprawdę wiedziałem, że nie mam się z czego przygotować, bo ci faceci nikomu jeszcze nie opowiadali o swoich doświadczeniach. Nie mogłem wpisać w google: »Robert Friedrich doświadczenie wiary« czy: »Budzyński – Mała Tereska«. Nie było nic, absolutnie nic, więc wiedziałem, że to, co się zdarzy, będzie ogromną lekcją dziennikarstwa. Przeczuwałem, że muszę po prostu tylko włączyć dyktafon i zamienić się w słuch. Co z tego, że znałem ich płyty na pamięć, że znałem słowa otwierające „Legendę” Armii: „Ojciec, Syn i Duch zamknięci na klucz”? Tam nie było jeszcze opowieści o Jezusie. Nie było na rynku żadnych rozmów, publikacji, żadnej płyty 2 Tm 2,3 – nic, a mimo to skłamałem – powiedziałem w pracy, że muszę przygotować się do wywiadów. Skłamałem. Poszedłem z dziewczyną na rower do chorzowskiego parku. Ostatni obrazek, jaki zapamiętałem z tego wypadu, był taki, że jechałem obok stawu, przy którym stała skocznia dla skate’ów, a ja sobie pomyślałem: „Rozpędzę się i skoczę”. Następny obrazek, jaki pamiętam, był mniej sielankowy – kilkadziesiąt bardzo dziwnych lamp wiszących nade mną. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Kompletny reset. Wygramoliłem się z łóżka, podszedłem do lustra i zadrżałem – wyglądałem jak Mel Gibson w _Braveheart_ (śmiech). Co się ze mną stało? Pytałem personelu: „Był jakiś pożar? Wypadek samochodowy?”. Wyczyściło mi pamięć. Miałem gratisowe formatowanie dysku. Niczego nie pamiętałem. Przypomniałem sobie, że mam dziewczynę, chwyciłem komórkę i powiedziałem: „Dorota, wiesz, miałem wypadek”. Usłyszałem: „Wiem, przecież to ja zawiadomiłam pogotowie”.
To obecna żona?
Tak, Dorota. Strasznie dziwne doświadczenie... Jako pobożny chłopak oczywiście wszystko podświadomie zwaliłem na demona. Mam genialny pomysł na nawrócenie połowy młodzieży między Odrą i Bugiem, pomysł na zrobienie wywiadów, po których sto tysięcy ludzi wstąpi masowo do seminarium (ironizuję, ale w moim myśleniu o wywiadach było naprawdę sporo pychy), a nagle ląduję w szpitalu i nie mogę nigdzie pojechać. Jestem uziemiony. Pierwsza myśl? To sprawka z piekła rodem. Dzisiaj po „stu latach” od wydania tej książki wiem, że to przede wszystkim moja głupota, bo Pan Bóg nie kazał mi skakać na skoczni dla skate’ów bez kasku. Z kaskiem też nie kazałby mi skakać. Jeżeli dopuścił do takiej sytuacji, to tylko po to, by mi pokazać, że ta książka jest poza mną, bym potem nie odcinał kuponów, nie trąbił na lewo i prawo, że jestem autorem _Radykalnych_. Mam takie krótkie przebłyski, że chodzę nad stawem w szoku powypadkowym i staram się przypomnieć sobie moje imię, nazwisko i adres. Podstawowe dane z dowodu...
Już następnego dnia w szpitalu poczułem się jak nowo narodzony. Pamięć wróciła. Jestem prawie normalny (śmiech). Lekarz powiedział, że to cud, że nie muszę się od początku uczyć czytać i pisać... Nie mam żadnych jakichś negatywnych, bolesnych pamiątek. Na drugi dzień wyszedłem ze szpitala. Wylądowałem zresztą aż w Piekarach Śląskich – nieopodal sanktuarium. Kolejny przypadek? Nie pojechałem do Wisły – doświadczenie było o tyle trudne, że wylądowałem w szpitalu po raz pierwszy w życiu. I to na dzień przed tym, gdy chciałem robić wywiady do swej pierwszej książki. Dziwne...
Czy już wtedy myślałeś, że to będzie książka twojego życia?
Nie. I do dziś nie myślę, by była to książka mojego życia, choć wiem, że hasło „radykalni” otwiera mnóstwo drzwi, a siła rażenia tych wywiadów była nieprawdopodobna. Kończyłem prawo, nie byłem dziennikarzem. Chciałem jedynie spotkać się z tymi facetami i posłuchać ich opowieści. Od początku do końca widzę, że ta książka była poza mną. To, co mówię, nie jest żadną kokieterią. Konkretny dowód? Bardzo proszę. Muzycy mnie nie znali – jakiś facet w okularach z dyktafonem przyjechał z katowickiego wydawnictwa, które się nazywa Księgarnia św. Jacka, cokolwiek to znaczy. Mogłem z nimi godzinami gadać o muzyce, ale nie byli wcale przygotowani, by o swoich niezwykle intymnych, kruchych doświadczeniach opowiadać na potrzeby jakiejś książki. To spadło z nieba. Czułem się czasami bardzo obco, co było – widzę to po latach – błogosławieństwem. Ojciec Augustyn Pelanowski powiedział mi kiedyś: „Marcin, gdybyś siadł z nimi przy kawusi, to Pan Bóg by się tą książką tak mocno nie posłużył. To musiało być przefiltrowane, przecedzone przez sito zawirowań”.
Ostatecznie książka się ukazała, ja zrobiłem trzy wywiady, jeden przeprowadził Dziki. Nie zrobiłem wywiadu z Darkiem Malejonkiem. I to jest dla mnie najmocniejszy dowód na to, że książka była „odgórnie” prowadzona. Pojechałem do Warszawy na spotkanie z Darkiem Malejonkiem, umówiłem się w październiku – to pamiętam – było potwornie zimno, na dworze wszystkie odmiany szaroburości. Czekałem na niego pod kościołem paulinów pięć minut. Nie przyszedł. Dziesięć minut – Malejonka nie było. Piętnaście minut, dwadzieścia minut. Po półgodzinie byłem już bliski płaczu i wściekły, rozżalony jak dziecko. Kurczę, ja mam robić jakąś książkę? To jakiś chory pomysł. Maleo zapomniał. Po cholerę jechałem taki kawał? Muszę dodać, że w redakcji pracowało wiele starszych kobiet, więc i tam nie znajdowałem głębokiej akceptacji swego projektu. Gdyby się nawrócili Jerzy Połomski i Mieczysław Fogg, to może byłaby jakaś reakcja, natomiast nazwiska: Budzyński, Malejonek absolutnie nic tym poczciwym kobiecinom nie mówiły. Wracając do czekania na Maleo, stałem tam pół godziny – Malejonka nie było, czterdzieści minut – wciąż to samo. „Pięć po dwunastej” nie wytrzymałem. Odwróciłem się na pięcie, by wrócić na Dworzec Centralny (to jakieś dwadzieścia minut z Nowego Światu). „To jest jakiś chory pomysł na książkę, ubzdurałem to sobie. Wracam”. Ruszyłem i nagle zobaczyłem, że ulicą idzie... Tomek Budzyński – facet, który mieszkał na co dzień w Poznaniu, a ja spotkałem go na ulicy w Warszawie. Rzucił z uśmiechem: „To olej dziś Malejonka. Ze mną zrobisz dzisiaj wywiad”.
Powiedziałeś mu, co się stało?
Jasne. Wiesz, ja chciałem rozmawiać z Budzyńskim, ale w zupełnie innym czasie, a Pan Bóg mi go podesłał wcześniej (śmiech). Sprawił, że spotkałem go na ulicy w Warszawie. Przypadek? Budzy załatwił wtedy pokój u paulinów i pół nocy przegadaliśmy. Powstał pierwszy wywiad do książki. Zadzwoniłem potem do Darka Malejonka, żeby wyjaśnić sytuację. Przepraszał, wypadł mu jakiś koncert. „To przyjedź za miesiąc” – pojechałem po miesiącu i sytuacja się powtórzyła. Czekałem znowu pięć minut, dziesięć, piętnaście... I znów w chwili, gdy chciałem już wracać do domu, otworzyły się drzwi kościoła na Długiej i wyszedł z nich... Dziki. Rzucił: „No to zrobisz ze mną wywiad!” (śmiech). Nieprawdopodobna sytuacja. Znów umawiam się z kimś, a Pan Bóg mi przysyła kogoś innego. Absolutnie nie mam pretensji do Darka. Bardzo go lubię, cenię i tak dalej. Ja po prostu widzę, że Pan Bóg posłużył się tym, że nie przychodził na spotkanie. Pokazał: „Marcin, Ja robię tę książkę, Ja przysyłam ci ludzi”. Oczywiście planowałem też wywiad z Dzikim, ale w innym czasie. Pojechałem na Saską Kępę do mieszkania Dzikiego. Rozmawiało się nam genialnie. Nie było bariery, że siedzę przed gwiazdą rocka (śmiech), przed facetem, którego płyty znam na pamięć, tylko przed kumplem, załogantem, z którym mogę przegadać całą noc.
Pojawił się jednak mały problem. Dziki klął jak szewc, a książka musiała przejść przez cenzora Kurii, by uzyskać _imprimatur_. Ksiądz Adam, który zaryzykował i przybijał pieczątkę _imprimatur_, powiedział, że skoro to naturalny język Dzikiego, to zostawia te wszystkie warczące wyrazy, a w razie jakichś kłopotów... znajdzie sobie pracę na poczcie (śmiech).
Wywiad z Dzikim był rozmową pełną emocji – operacją na otwartej ranie. On się trząsł, ja się trząsłem. Zaimponował mi tym, że kiedyś, gdy w czasie bójki dostał nożem w brzuch i czuł, że się wykrwawia, gdy wszyscy mówili: „Dziki, módl się”, powiedział: „Nie, nie ma żadnego Boga, nie będę się modlił”. Bardzo mi tym zaimponował. Ja na jego miejscu przypomniałbym sobie wszystkie możliwe nowenny, paciorki i litanie. Pierwszy raz spotkałem człowieka, który powiedział: „Nie będę się modlił”, i nagle ten człowiek, który, widząc Tomka Budzyńskiego, wypisuje na murze: „Papież to ch...”, opowiada mi o takim doświadczeniu wiary, które znałem jedynie z książek Davida Wilkersona i literatury, która przyleciała nad Wisłę zza oceanu. Musisz zaś wiedzieć, że ja skończyłem wszystkie możliwe stopnie Oazy – wszystkie, nawet kurs oazowy dla animatorów. Dla Jakimowicza nie wymyślono już nowego stopnia. I nagle spotykam ludzi, którzy nie szukali Pana Boga, a opowiadają mi o takim doświadczeniu Jego miłości, że mogę im tylko zazdrościć. Pamiętam, jak Dziki opowiadał o scenie, kiedy był egzorcyzmowany w zakrystii. Mówił: „Upadłem na ziemię, kilku facetów nie mogło mnie utrzymać, chodziliśmy po zakrystii jak pralka automatyczna”. Przerwałem: „Szatan z ciebie wychodził?”, a on krzyknął: „Kur... Nie mów tego słowa przy mnie!”. Dlaczego o tym wspominam? Bo to było nieprawdopodobnie mocne, dosadne, świeże, szczere do bólu. Mogę sobie powtarzać godzinami: »diabeł«, »szatan«, »demon», »zły« i nic, a rozmawiałem z facetem, który nie wymieniał jego imienia, bo konsekwencje buntu tego anioła boleśnie przerobił na własnej skórze.
Czy gdy się już okazało, że to bestseller, czułeś, że jesteś _the best_?
Nie będę cię oszukiwać. Tak, tak, czułem... Oficjalnie człowiek ma wypisaną na twarzy dewizę: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki nawracać chcę” i robi wszystko „na chwałę Pana Boga”. Taka jest moja pierwsza maska. Tak wypada powiedzieć facetowi, który modli się we wspólnocie. Pierwszą rzeczą, którą robiłem po wejściu do Empiku, było sprawdzanie, czy na płycie zespołu 2 Tm 2,3 albo kolejnym krążku Armii są pozdrowienia dla Marcina Jakimowicza.
Były?
Były. A kiedy nie było, zastanawiałem się, dlaczego nie ma. Szczyt pychy. To jest najbardziej przerażające w tej historii. Zostałem zasypany listami, mailami, SMS-ami od ludzi, którzy pisali, że „Bóg bardzo dotknął ich przez lekturę książki”. Oficjalnie oddawałem to wszystko Panu Bogu, ale tak naprawdę zaczynałem „odcinać kupony” i myślę, że wypadek, o którym mówiłem na początku, był takim przedbiegiem, przygotowaniem terenu. Bóg chciał mi powiedzieć: „Marcin, to nie jest twoje. To ja wybrałem ciebie”. Teraz łatwo się o tym mówi, ale wtedy tego nie widziałem – sprawdzałem za to, czy są pozdrowienia dla Marcina Jakimowicza. Cieszyłem się, gdy w pociągu do Warszawy widziałem śliczną dziewczynę, która wyciągała _Radykalnych_ i pogrążała się w lekturze, albo gdy jakaś dziennikarka ze stolicy napisała mi, że przeze mnie wysiadła trzy stacje dalej, bo tak się zaczytała. Wtedy już nie było w tym wszystkim miejsca dla Pana Boga.
_Dalsza część dostępna w pełnej wersji_