Niechciane dziedzictwo - ebook
Niechciane dziedzictwo - ebook
Bohaterskie czyny, krwawe pomsty, wielkie namiętności, złamane przysięgi, kłamstwa, zakazana miłość, klątwy i wizje, święci grzesznicy i mordercy udający świętych. Nigdy dotąd historia Polski nie została opowiedziana tak barwnie i przystępnie.
U schyłku życia Władysława Jagiełły czwarta żona rodzi mu upragnionych synów. Wielu możnych jest niezadowolonych z tego faktu. Po śmierci króla rozpoczyna się bezwzględny wyścig o władzę.
Ostatecznie tron obejmuje dziesięcioletni syn Jagiełły, Władysław III, w którego imieniu krajem rządzą regenci. Gdy król osiąga wiek męski, rusza na wojnę przeciwko Turkom. Pod Warną ginie bez wieści.
Jego młodszy brat, Kazimierz Jagiellończyk, zdaje się naturalnym następcą tronu, ale… odmawia przyjęcia korony. Nie chce być królem, nigdy tego nie pragnął. Nie chce też wziąć za żonę Elżbiety Rakuszanki – brzydkiej królewny, wnuczki cesarza rzymskiego. Robi wszystko, by zrzucić z barków ciężar niechcianego dziedzictwa.
W atmosferze wielkich zwycięstw i głośnych skandali rodzi się nowa polska dynastia, której członkowie zasiądą niemal na wszystkich tronach Europy. Maria Paszyńska brawurowo opowiada o wydarzeniach, które wywołują podziw dla złotego wieku Jagiellonów.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6641-8 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje przyjście na świat nie było żadnym wyjątkowym wydarzeniem. Nie odnotowano go w kronikach, nie ogłoszono ludowi, nie rozesłano konnych z wieściami do najważniejszych osób w państwie i poza jego granicami, nie zorganizowano z tej okazji żadnego turnieju ani nawet uczty. Za całe upamiętnienie mych narodzin musiała wystarczyć zapisana niezbyt starannym pismem adnotacja w księdze parafialnej. Podobno udzielający mi pierwszego sakramentu ksiądz słynął z zamiłowania do dobrych trunków, którymi zwykł był raczyć się od wschodu do zachodu słońca, z krótkimi przerwami na odprawienie mszy czy nabożeństw i obowiązkową popołudniową drzemkę. Ową skłonnością tłumaczono nie tylko fioletowawy kleks przy dacie mojego urodzenia, lecz także niedbałość zapisu uczynionego drżącą dłonią opilca. Jedynie imię było wyraźne. Andrzej. Całą resztę kryła rozwodniona ciemna plama.
O tym wszystkim jednak, podobnie jak o fakcie, że być może to tylko zgrabne wymówki mające przesłonić skrzętnie skrywaną tajemnicę, dowiedziałem się wiele lat później.
Zaiste przez sporą część życia nie miałem pojęcia, jaki był jego początek, i po prawdzie nie zastanawiałem się nad nim. Dzieci nie szukają sensu; zawsze wydaje się im, że powinno być właśnie tak, jak jest. Nie zadają pytań o to, co było. Nazbyt są zakorzenione w teraźniejszości.
Od zawsze mieszkałem na dworze, od zawsze jadałem przy długim stole z grubym drewnianym blatem, od zawsze byłem kąpany i porządnie ubierany, od zawsze byłem towarzyszem zabaw synów wielkiego Jagiełły.
Dlaczego wybrano akurat mnie? Jak się tam znalazłem? Nie miałem pojęcia i do pewnego momentu nie zaprzątałem sobie tym głowy.
– Jesteś naszym trzecim bratem – mawiał czasem młodszy z królewiczów, Kazimierz.
Widziałem, jak ukradkiem spogląda przy tym na starszego brata oczami iskrzącymi się mieszaniną humoru i złośliwości, i byłem świadom, co zaraz nastąpi.
– Nie waż się tak mówić! – zaperzał się natychmiast Władysław, starszy od Kazimierza jedynie o trzy lata. Robił wszystko, by uwypuklić dzielącą ich różnicę wieku, uczynić z niej trudną do przeskoczenia przepaść. – Nasz brat nie żyje! Nie zapominaj o tym! Zamiast pleść, co ci ślina na język przyniesie, powtórzyłbyś łacinę albo poszedł do kaplicy i zrobił lepszy użytek ze swojego czasu.
Kazimierz patrzył na jego wykrzywioną gniewem twarz, pokrytą czerwonymi plamami szyję oraz zaciśnięte usta i wybuchał śmiechem. Ja także czułem, że wesołość wibruje gdzieś w moich trzewiach, ale ze wszystkich sił starałem się zatrzymać ją w środku. Kuliłem ramiona i stałem ze spuszczoną głową – nie po to, żeby udawać smutek, lecz by nie okazać rozbawienia. Zaciskałem mocno usta i dla pewności lekko przygryzałem od wewnątrz obie wargi. Władysław nieodmiennie się na to nabierał. Od dziecka miał łagodne usposobienie, a serce pełne współczucia i wrażliwe na krzywdę innych. Nietrudno było go też oszukać, bo choć dorastał na dworze, nigdy nie nauczył się podejrzliwości. W takich momentach bał się, rzecz jasna, że gwałtownością swojego sprzeciwu wobec słów Kazimierza sprawił mi przykrość. A ta świadomość sprawiała przykrość jemu samemu. Podchodził do mnie i stawał obok w milczeniu. Miał w zwyczaju szukać właściwych słów w ciszy.
– To nie tak – odzywał się wreszcie, niezgrabnie formułując myśl. Od zawsze był skryty i bardziej refleksyjny niż Kazimierz, przez co wyrażanie uczuć przychodziło mu z trudem. – Przecież wiesz...
Przytakiwałem i dalej wszystko przebiegało według ściśle ustalonego rytuału. Podawaliśmy sobie dłonie i sprawa była załatwiona.
Wiedziałem, że choć nie byłem ich rodzonym bratem, obaj szczerze mnie kochali – każdy na swój sposób, rzecz jasna.
Władysław lubował się w porządku, regułach, zasadach. Choć byłem mu drogi, nigdy nie nazwałby mnie bratem – bynajmniej nie dlatego, że nie byłem dla niego ważny czy chciałby mi ubliżyć. Po prostu nie byłem dzieckiem Władysława Jagiełły i królowej Zofii Holszańskiej, nazywanej przez wszystkich Sonką. Nie łączyły nas więzy krwi, a zatem to słowo zwyczajnie nie odzwierciedlało prawdy o naszej relacji.
Ilekroć wspominam Władysława, przychodzi mi na myśl tafla jeziora. Migocząca w słońcu, marszczona podmuchami wiatru, lecz najczęściej gładka i spokojna, niewzruszona. Co kryło się w głębi, pod powierzchnią, mogli odkryć tylko najbliżsi. Dla postronnych miało to pozostać wieczną tajemnicą.
Kazimierz zaś był światłem, do którego lgnęli wszyscy. Niekiedy niszczącym jak piorun – naówczas, gdy wpadał w złość, ale zazwyczaj niosącym jasność, ciepło, radość. Był jak wiosenne słońce, którego po długich zimowych miesiącach wszyscy są spragnieni i którym nie sposób się nasycić.
Zwykle dzieci są pewne miłości matki czy ojca, a ja miałem tylko ich dwóch, królewiczów, przyszłość młodej polskiej dynastii. Wiedziałem, że każdy z nich skoczyłby za mnie w ogień.
Króla Jagiełły nie spotykałem zbyt często. Rzadko bywał na Wawelu. Jedni tłumaczyli to racją stanu, dobrem państwa i ówczesnym, odchodzącym powoli do lamusa sposobem sprawowania rządów. Monarchia objazdowa wymagała od władcy nieustannego podróżowania po królestwie, którego spraw doglądał osobiście. Nieprzychylni Jagielle cudzoziemscy posłowie kpili niekiedy, że objeżdża kraj nie po to, by służyć poddanym, wymierzać sprawiedliwość, dyscyplinować wojska, pilnować granic, strzec biednych przed nadużyciami ze strony możnych, lecz by samemu ucztować i żywić swoich kompanów na koszt goszczącego ich ludu. Mylili się.
W gronie najbliższych nie było tajemnicą, że Jagiełło po prostu nie znosił Wawelu. Mimo obecności młodej żony i synów przebywanie tam było dla niego przykre.
– To zamczysko wysysa z jaśnie pana wszystkie siły. – Pewnego razu podsłuchałem, jak gruba kucharka szeptała do swej pomagierki, wbijając kolejne jajka do mleka skwarkowego.
Uważnie przysłuchiwałem się ich rozmowie, starając się nie okazać zainteresowania, by nagle nie umilkły lub nie zmieniły tematu na mniej zajmujący. Omiatałem wzrokiem wiszące na haczykach wypolerowane do czysta kociołki różnych rozmiarów, rożna, brytfanny i olbrzymie panwie do smażenia jaj, ale moje uszy łowiły każde słowo.
– Co też gadacie! – rzuciła ta druga ze śmiechem. Lubiłem ją. Była młoda, ładna i zawsze zaczerwieniona od panującego w kuchni gorąca, ale rumiane policzki czyniły ją tylko sympatyczniejszą. W przeciwieństwie do spotniałej i podobnie wiecznie pokraśniałej na twarzy kucharki, która nieodmiennie kojarzyła mi się z obracanym nad ogniem prosięciem. – Choćby ze świecą szukać po caluśkim świecie, nie znajdziecie drugiego tak żwawego i długowiecznego pana jak nasz.
– Ano, widzicie, trzyma się krzepko, bo stroni od Wawelu – upierała się kucharka, dodając do roztrzepanych jajek szczyptę soli, odrobinę pieprzu i szafranu, wyjętych uprzednio ze specjalnej skrzynki na drogocenne przyprawy. Przechowywano je w skarbcu wraz ze złotem, srebrem i z klejnotami. Były tam też przeznaczona do nich waga, osobne sitka i zmyślne urządzenie służące do transportowania przypraw ze skarbca do dworskich kuchni.
Dziewczyna pokręciła tylko głową, wciąż się uśmiechając, i zrzuciła pachnące skwarki z wielkiej patelni wprost do garnka z mlekiem. Przełknąłem ślinę, bo choć dopiero co skończyłem śniadać, od tych wszystkich zapachów poczułem się znów głodny. Panna kuchenna musiała dostrzec moje tęskne spojrzenia rzucane w stronę garnka, nad którym unosiła się wonna para.
– Weźcie sobie chleba, paniczu, jeśliście nadal głodni – rzuciła, patrząc na mnie tymi swoimi wesołymi oczyma. – Z tym jeszcze daleko. Będzie gotowe nie prędzej jak jutro rano. Teraz trzeba mieszać, potem piec w formie wysmarowanej masłem, a na koniec jeszcze pod prasą musi leżeć dla odciśnięcia, żeby się krajać dało. Dużo jeszcze wody upłynie w rzekach, nim do czegoś się nada.
Posłusznie wziąłem pajdę chleba i wyszedłem z kuchni. Żując odgryzioną skórkę, zastanawiałem się, czy rzeczywiście tak wspaniały zamek jak Wawel mógłby komuś szkodzić.
– Służba gada, a ty w to wierzysz – mówił ze śmiechem Kazimierz, gdy zwierzyłem mu się ze swoich myśli.
– Skoroś taki mądry, to powiedz, czemu najjaśniejszy pan wciąż w podróży? – warknąłem poirytowany jego docinkami.
– Bo państwa trzeba doglądać, jak się nim rządzi – odpowiedział, przybierając przemądrzałą minę. Podniósł wskazujący palec prawej ręki i naśladując ton jednego z posługujących na dworze królewiczów pokojowego, dodał: – To obowiązek i nie ma nic wspólnego z babskimi zabobonami.
Siedzący na szerokim parapecie przy oknie Władysław, który zdawał się w skupieniu czytać psałterz, podniósł głowę i rzucił bratu spojrzenie spode łba. Obowiązek to było słowo, które od dziecka słyszał najczęściej. Zbyt często. Był pierworodnym synem Jagiełły, w dodatku pierwszym królewskim męskim potomkiem od ponad stu lat, czyli od dnia narodzin Kazimierza Wielkiego w 1310 roku. Zwykle niemowlęta chrzczono dość szybko, najdalej w przeciągu miesiąca, by nie zaryzykować, że zemrą nienaznaczone znakiem krzyża i nie wstąpią przez to do raju. Tymczasem Władysław musiał czekać na swój chrzest blisko szesnaście tygodni, by ze wszystkich stron zdążyli zjechać na Wawel zaproszeni na tę uroczystość goście. Życie wieczne życiem wiecznym, ale takie wydarzenie potrzebowało godnej oprawy. Samych ojców chrzestnych było kilkunastu. W ich gronie znaleźli się kardynałowie, nuncjusz papieski, biskup lwowski, pięciu opatów różnych zgromadzeń, prowincjał zakonu dominikanów, Jakub z Zaborowa – rektor Akademii Krakowskiej, kanclerz królestwa, a nawet sam papież Marcin V i cesarz Zygmunt Luksemburczyk. Tych dwóch ostatnich reprezentowali wyznaczeni dostojnicy, bo jak oględnie tłumaczyli, podróż o tej porze roku byłaby dla nich zbyt wyczerpującym przedsięwzięciem.
To na Władysławie skupiły się więc wszystkie oczekiwania – tym większe, że Jagielle na syna, a Polsce na następcę tronu przyszło czekać wyjątkowo długo. Urodził się on po trzydziestu ośmiu latach panowania swego ojca, w ostatnim dniu października 1424 roku, gdy wszyscy stracili już nadzieję na legalnego męskiego potomka króla.
Z Jadwigą Andegaweńską, dzięki której Litwin zasiadł na polskim tronie, na pamiątkę czego do końca życia nosił na palcu ślubny pierścionek z owego pierwszego małżeństwa, Jagiełło miał córkę – Elżbietę Bonifację. Ta jednak nie przeżyła niemowlęctwa – zmarła latem 1399 roku, cztery dni przed swoją matką. Druga żona króla, wnuczka Kazimierza Wielkiego Anna Cylejska, również powiła dziewczynkę, której dano na imię Jadwiga, ale i ona zmarła, gdy byliśmy dziećmi, wspominam więc o tym teraz jedynie dla porządku. W szczegóły pozwolę sobie wdać się później, bo na pewnym etapie jej losy zdawały się ważyć na dziejach całego królestwa. Trzecia żona Jagiełły, córka Ottona z Pilczy Elżbieta, zmarła, nie urodziwszy królowi dziedzica, choć z Wincentym Granowskim miała aż piątkę dzieci – trzy córki i dwóch synów. Granowski był jej trzecim mężem. Z każdym kolejnym małżeństwem przyszłej królowej wiązała się jakaś sensacyjna opowieść, powtarzana przez służące z wypiekami na twarzy i wyraźną przyjemnością. Dopiero ostatnia żona, młodziutka Sonka, urodziła Jagielle trzech synów, z których dwóm udało się wyrosnąć z kołyski.
– Jest nas dwóch: jeden na tron, a drugi na zapas – mawiał ze śmiechem Kazimierz, zwykle przy posiłku, podsuwając Władysławowi talerz z czarną kapustą, której to nazwy nigdy nie mogliśmy zrozumieć, skoro kapusta była w rzeczywistości intensywnie purpurowa. – Dbaj o siebie, bracie, bo ja, jak ci wiadomo, nie przepadam za obowiązkami. Nieludzko mnie nużą – dodawał kpiąco i ziewał teatralnie, rozdziawiając przy tym usta ku zgorszeniu wychowawcy, który jadał z nami. Kazimierz miał dar naśladowania osób ze swojego otoczenia i gdy tak żartował, każdy mógł się domyślić, kogo parodiuje.
Było dla nas oczywistym, że po Jagielle na tronie zasiądzie starszy z jego synów. Wydawało się nam to równie naturalne jak to, że stolica Królestwa Polskiego mieści się w Krakowie, a oplata ją wstęga Wisły, że słońce wstaje na wschodzie, a znika na zachodzie, że latem jest upalnie, a zimą mróz ścina krew w żyłach. Dla naszych dziecięcych umysłów taki był odwiecznie ustalony porządek rzeczy, o którym wiedzieliśmy, ale nie potrafiliśmy wyobrazić sobie jego ziszczenia. Choć królewicze mieli własny dwór, byliśmy tylko dziećmi. Najchętniej zapomnielibyśmy o wszystkich obowiązkach. Całymi dniami jeździlibyśmy konno, grali w palanta lub w szachy. Władysław był dla nas... po prostu Władysławem, codziennym kompanem, towarzyszem zabaw, przyjacielem, a nie żadnym pomazańcem Bożym, następcą tronu Polski.
W rzeczywistości, o czym dowiedzieliśmy się dużo później, choć i tak o wiele szybciej, niż chcielibyśmy, na zjeździe w Jedlni w marcu trzydziestego roku ustalono, że wybranym na króla zostanie ten z synów Jagiełły, który wyda się szlachcie i możnowładcom „sposobniejszym”.
Tymczasem jednak Kazimierz ani myślał o tym, że kiedykolwiek grozi mu królowanie. Od tego miał starszego brata, by samemu móc czerpać z życia wyłącznie przyjemności.
Słowo „obowiązek” rzucało za to cień na dzieciństwo Władysława. Widziałem to wyraźnie. Ilekroć królewicze coś zbroili, Kazimierz dostawał łagodniejszą karę, choć wszyscy wiedzieli, że to on był pomysłodawcą i głównodowodzącym wybryków.
– Tak się nie godzi, mój panie – zaczynał nauczyciel, a po pięknej twarzy Władysława przemykał dobrze znany mi cień. – Pewnego dnia zasiądziesz na tronie swego ojca. Masz obowiązki...
Władysław przyjmował te łajania z pokorą. Ani razu nie usłyszałem z jego ust słów sprzeciwu czy skargi i tylko mocno zaciśnięte szczęki świadczyły o tym, jak bardzo był poruszony. Do końca dnia chodził posępny i wyraźnie obwiniał samego siebie o to, że znów nie sprostał oczekiwaniom. Współczułem mu. Był tylko dzieckiem, a tak wiele od niego wymagano!
Nasze życie płynęło własnym nurtem. Gdy Władysław i Kazimierz byli całkiem mali, z natury rzeczy należeliśmy do dworu królowej. Był to żywy, wielobarwny, pełen emocji świat, tworzony głównie przez kobiety. Dwór górny składał się z zamężnych niewiast i nadobnych wdów, a dwór dolny – z panien dworskich. Te ostatnie nieodmiennie kojarzyły mi się (i po prawdzie do dziś kojarzą) ze stadkiem domowego ptactwa. Były wiecznie w ruchu, wciąż gęgały, stroszyły piórka i robiły wokół siebie trudny do opisania rejwach. Gdy nieco podrosłem, zorientowałem się, że oprócz usługiwania królowej fraucymer spełniał jeszcze jedno – kto wie, czy nie ważniejsze – zadanie. Stanowił przestrzeń, w której planowano większość małżeństw najważniejszych rodów w Królestwie Polskim, a nierzadko i Wielkim Księstwie Litewskim. Panowie szlachta gotowi byli zrobić wiele, by ich córki dostały się na dwór królowej i tam znalazły odpowiednią partię. „Odpowiedni” małżonek nie oznaczał, rzecz jasna, młodzieńca przystojnego, grającego na lutni, o łagodnym usposobieniu, oczach lśniących jak gwiazdy i ustach stworzonych do pocałunków, jak roiły sobie panny, ale człowieka majętnego, wpływowego i ustosunkowanego, którego wiek, wygląd i usposobienie były w zasadzie bez znaczenia. Czasem aż żal było patrzeć, jak cudną dziewczynę, świeżą jak poranna rosa, wydawano za bezzębnego, łysego starca o obleśnym uśmiechu. Panna szlochała, a jeśli miała jakiegoś sekretnego ukochanego wśród pachołków, giermków czy rycerzy, dosłownie tonęła we łzach i pomstowała na cały świat. Kilka spróbowało nawet targnąć się na swoje życie, jakkolwiek na tyle ostrożnie, by wywołać zamęt, ale nie zrobić sobie większej krzywdy. Dla przykładu trucie się z miłości uchodziło za szczególnie dramatyczne, a tę, która się go dopuściła, po ozdrowieniu zwykle traktowano jak bohaterkę. Niczego nie zmieniało to w jej sytuacji, ale po takim akcie chyba robiło jej się jakoś lżej na duszy.
– Ja też wyszłam za mąż młodo – powtarzała Sonka. Nigdy nie mówiła o wieku króla, ale wszystkie panny i tak wiedziały, jakie słowa winny paść następne. Każdy na dworze miał świadomość, że siedemnastoletnia Zofia Holszańska poślubiła liczącego sobie blisko siedemdziesiąt lat monarchę. – I spójrzcie, jaka jestem szczęśliwa.
Te słowa zwykle zamykały wszystkim usta.
Na usługach królowej pozostawali takoż chłopcy pokojowi i dworzanie, z których znakomita większość była jej urzędnikami. Sonka miała swojego marszałka dworu, ochmistrzynię, kanclerza czy wreszcie sekretarzy piszących w jej imieniu listy. Byli też krajczy, podstoli, stolnik, podczaszy, koniuszy, kredensarz, opiekun obrusów i wielu innych, których funkcji teraz dokładnie nie pomnę.
Królowej służyło dwóch sekretarzy: łaciński skryba i ruski diak. To właśnie im zawdzięczam pierwsze kontakty ze słowem pisanym. Zwykle nudziłem się niepomiernie, gdy królewicze spędzali czas z matką. Gdy ich przy mnie nie było, nikt specjalnie nie dbał o to, bym miał jakoweś zajęcie. Byłem jak cień. Istniałem tylko w obecności słońca. Błąkałem się więc po korytarzach, bacząc jednak, by nie oddalić się zbytnio od komnat wspólnych dworu królowej. Byłem mały, a Wawel był wonczas dla mnie całym wielkim światem, w którym – jak mi się zdawało – nazbyt łatwo się zagubić. Jeden nieopatrzny krok czy chwila nieuwagi wystarczyły, by już nigdy nie znaleźć drogi powrotnej.
Pewnej wyjątkowo pochmurnej i ponurej jesieni, gdy słońce przygasło już we wrześniu, podczas wędrówki korytarzem dostrzegłem złotą smugę światła sączącego się zza uchylonych drzwi pomieszczenia, w którym nie byłem nigdy wcześniej.
„Dziwne”, pomyślałem. Kto pali świece, gdy za oknami mimo wszystko jest jeszcze dość jasno?
Podszedłem bliżej i zaciekawiony zerknąłem do środka. Ujrzałem niewielkie pomieszczenie z dużymi oknami, przez które wpadało bladawe światło dzienne. Na środku umieszczono dwa pulpity, na których leżały księgi, a przy każdej ze ścian znajdowały się wysokie regały. Na półkach ustawiono kubki z piórami – kilka z gęsimi, kilka z łabędzimi. Dalej stały buteleczki z jakąś cieczą i mnóstwo puzderek, w których – jak się później dowiedziałem – trzymano pigmenty do inkaustów.
Pod oknem dostrzegłem dwa długie stoły, przy których w identycznych pozach siedziało dwóch mocno przygarbionych starców. W oczarowaniu patrzyłem, jak wodzą dobrze zaostrzonymi piórami po pergaminie – spokojnie, nigdzie się nie spiesząc, w wielkim skupieniu. Byłem pewien, że mogę przyglądać się im bezkarnie, bo wydawali się bez reszty pochłonięci pracą, jakby świat poza leżącymi przed nimi księgami po prostu nie istniał.
– Nie trzeba się skradać – rzekł łagodnie pierwszy z mężczyzn, nie odrywając pióra od pergaminu. – Można wejść.
Podskoczyłem z przerażenia, a serce załomotało mi mocno w piersi, jak wówczas, gdy służący zbyt gwałtownie budził mnie ze snu.
– Albo i nie można – mruknął opryskliwie drugi. – Dla ciekawskich jest osobne miejsce w piekle.
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, a moje serce tłukło się teraz jak ryba po pustym wiadrze. Gdyby nie strach, który spętał mi nogi tak mocno, że nijak nie mogłem się poruszyć, uciekłbym właśnie w tej chwili.
– Osobne miejsce jest dla głupców – odezwał się znów mężczyzna o łagodnym głosie. – Ciekawość to wielka cnota, którą należy pielęgnować.
– I przyczyna wszelkich nieszczęść – bąknął drugi. – Lepiej wiedzieć za mało niż za dużo.
– Najlepiej byłoby wiedzieć wszystko, ale na to życia nikomu nie starczy.
Słuchałem tej wymiany zdań i zastanawiałem się, czy ci dwaj staruszkowie zawsze tak dziwacznie ze sobą rozmawiają i czy kiedykolwiek dochodzą do porozumienia. Ani na chwilę nie przerwali przy tym pracy ani nie oderwali wzroku od prowadzonych linii.
– Skoro już tu stoisz, równie dobrze możesz wejść. – Ku mojemu zaskoczeniu gburowaty staruszek zatrzymał pióro w górze, uniósł głowę i skinął na mnie dłonią o długich, pożółkłych, lekko zakrzywionych paznokciach.
Ostrożnie otworzyłem szerzej drzwi i posłusznie przestąpiłem próg, choć nogi miałem jak z ołowiu. Mimo wielkich okien znaczną część komnaty skrywał półmrok. Wokół stołów, przy których pracowali skrybowie, paliły się dziesiątki świec, rozświetlając wnętrze ciepłym blaskiem. Obok pergaminów umieszczono kilka małych łojowych lampek z knotem, które rzucały dodatkowe światło na tańczące po gładkich powierzchniach ostrza gęsich piór lśniących od atramentu.
– No chodź tu, chodź – ponaglił mnie ów łagodniejszy. – Nie łyp wszędzie oczami jak sroka, nie warto. Patrz tu. – Dwukrotnie stuknął paznokciem w pergamin. – Tu jest wszystko, czego człowiekowi potrzeba.
Tamtego dnia pokazali mi, jak ostrzyć pióra i nurzać je w inkauście, by nabrać go akurat tyle, ile potrzeba – ani za mało, ani za dużo. Zdążyli jeszcze zaprezentować mi specjalny pulpit, na którym, gdy zaszła taka potrzeba, wykonywali szkice, ilustracje czy mapy, gdy nagle z oddali usłyszałem dzwonek wzywający na posiłek.
– Zajrzyj do nas jeszcze – poprosił ruski skryba. – Miło tak pogawędzić sobie z kimś nieco młodszym. – Zachichotał, a ja roześmiałem się w głos, bo skrybowie wydawali mi się starsi niż król, zamek i niż cały świat.
– Zajrzę – obiecałem.
Zachodziłem tam wielokrotnie i za każdym razem dostawałem niewielki kawałek pergaminu z nakreśloną starannie literą. Gdy spędzałem czas z królewiczami na świeżym powietrzu, zapamiętale odtwarzałem tę literę na piasku czy śniegu według wzoru. Próbowałem dziesiątki razy, aż wreszcie jej kształt przypominał to, co wykaligrafowano na skrawku pergaminu. A potem niecierpliwie wyczekiwałem chwili, gdy będę mógł pochwalić się swym osiągnięciem skrybom królowej.
– Dobra robota – chwalił mnie dobrotliwy ruski diak, gdy z lekko wysuniętym językiem prezentowałem im to, czego nauczyłem się od ostatniej wizyty.
– Powinieneś mocniej przycisnąć na początku – marudził łacinnik, śledząc uważnie każdy mój ruch, by wychwycić najmniejszy błąd. Co interesujące, choć przy każdej okazji krytykował mnie i gderał, byłem pewien, że jest mi życzliwy. – I delikatniej poprowadzić linię. Zawijasy wciąż pozostawiają wiele do życzenia.
Dobroć pierwszego z nich sprawiała, że nie traciłem zapału, a surowość drugiego pozwalała mi się rozwijać.
W ten sposób w wieku pięciu lat odkryłem świat liter, a przy okazji drzemiące we mnie pokłady cierpliwości, wytrwałość w dążeniu do celu i radość płynącą z dotarcia na szczyt. Kazimierz poddawał się szybciej.
– Kark mi ścierpł – oświadczał niczym matrona pochylona zbyt długo nad haftami. Odrzucał na bok patyk i wstawał z kucek. – Pościgajmy się.
Władysław potrafił już wówczas trochę pisać, lecz – choć nie brakowało mu cierpliwości – nie czerpał żadnej przyjemności z dążenia do perfekcji w dziedzinie kaligrafii. Robił to, bo musiał. O wiele więcej powtórzeń był gotów znieść podczas nauki fechtunku czy strzelania z łuku. Te zajęcia, jak wszystkie związane z rycerskim fachem, niepomiernie bardziej go interesowały.
– Tak, chodźmy – mówił, otrzepując odzienie z kurzu.
– Idźcie, zaraz do was dołączę – odpowiadałem nieuważnie, bo myśli miałem zajęte przypominaniem sobie uwag łacińskiego skryby królowej.
Codzienne ćwiczenia sprawiały, że kreślone przeze mnie linie robiły się coraz prostsze, a litery nabierały szlachetności. Nie były już koślawymi kulfonami, lecz niewielkimi dziełami sztuki.
– Może kiedyś nas zastąpisz i będziesz kaligrafował królewskie pisma? – sugerował ruski skryba, uśmiechając się przy tym promiennie, jakby roztaczał przede mną najpiękniejszą możliwą wizję przyszłości.
Mimowolnie się krzywiłem. Owszem, kochałem pisać, pragnąłem pewnego dnia mieć własny kałamarz, zestaw piór, zapas pergaminu i papieru czerpanego, w którego wytwarzaniu zdaniem skrybów (rzecz jasna, mówili o tym z niechęcią) przodowali Krzyżacy, ale pochylanie się nad pulpitem w odciętym od świata skryptorium wydawało mi się karą, a nie darem losu. Marzyłem o zupełnie innym życiu. O przygodach, dalekich podróżach, rycerskich czynach, turniejach – o wszystkim tym, o czym opowiadała mi piastunka. Było mi spieszno do pełnego wrażeń życia, łaknąłem poklasku, śniłem o wielkiej sławie, a nie o samotności i życiu w cieniu regałów z księgami.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------