- promocja
Nieczas - ebook
Nieczas - ebook
Książka nominowana przez Szwedzką Akademię Kryminału do najlepszej Svenska Deckarakademin.
Oryginalna, makabryczna i trzymająca w napięciu powieść uznanego duetu tworzącego pod pseudonimem Erik Axl Sund!
Intrygująca opowieść o tożsamości, jak również o tym, co może się wydarzyć, gdy chcemy odgrywać role, w których nikt nas nie obsadził. Czy naprawdę potrafimy się w nie wcielić?
A może jesteśmy bezpowrotnie związani naszym materialnym statusem?
Młoda dziewczyna wsiada w północnej Szwecji do pociągu towarowego i przyjeżdża nim do Sztokholmu. W czasie wywołanej przez siebie bójki zostaje zatrzymana przez policję, która w związku z tym zdarzeniem wszczyna śledztwo, a przy okazji stara się ustalić tożsamość dziewczyny. W dochodzenie angażują się doświadczeni śledczy: komisarz policji kryminalnej Jeanette Kihlberg, inspektor Jimmy Schwarz i inspektor Nils Åhlund.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-557-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
STACJA ROZRZĄDOWA TOMTEBODA
Był wczesny ranek, gdy pociąg towarowy przewożący ładunek drewna z Norrlandu wtoczył się na stację rozrządową w miejscowości Tomteboda. Maszynista usłyszał, że nie wiadomo, o której godzinie pojedzie dalej. Nie chciał tu utknąć na dłużej, ale z uzyskanych informacji wynikało, że opóźnienie może się zwiększyć. Ruch na torach, który w normalnych warunkach odbywał się trasą przez Hallsberg do fabryki papieru w Bråviken, z różnych powodów przekierowano do centrum Sztokholmu, gdzie powstało wąskie gardło. Maszyniście powiedziano, że być może ktoś go zastąpi na jednej ze stacji na południe od miasta.
W ciągu kilku ostatnich lat często się zastanawiał, czy nie wrócić do Finlandii, gdzie liczba przepisów dotyczących ruchu kolejowego należy do najniższych na świecie. Na dodatek Finowie płacą połowę tego, co ich szwedzcy sąsiedzi za taki sam przejazd pociągiem. Szwecja ma najbardziej sprywatyzowaną sieć kolejową w Europie, ponieważ nic nie jest tam w stanie obalić liberalnego mitu, jakoby wolny rynek miał przewagę praktycznie w każdej dziedzinie.
Ponownie zasięgnął informacji o sytuacji na torach i postanowił sprawdzić stan wagonów. Powinien był to zrobić w Borlänge, ale z różnych powodów nie zdążył.
Najpierw jednak postanowił zapalić, bo czekał na tę okazję od wielu godzin. Opuścił kabinę i zszedł z lokomotywy. Stacja była pusta, okolicę spowijał żółtawy świt. Maszynista oparł się o biegnące wzdłuż torów ogrodzenie i zaczął sobie robić skręta, a gdy skończył, włożył go do ust i lekko się zaciągnął. W ustach poczuł charakterystyczny smak tytoniu o smaku czereśni. W jego rodzinnych stronach takie papierosy nazywano flarami albo skrętasami.
Wierzch jednego ze znajdujących się w tyle składu wagonów, wypełnionego tarcicą świerkową, okryty był białym brezentem, który szeleścił na wietrze. Maszynista zauważył, że róg płachty się poluzował i lekko odstawał. Uznał, że to niebezpieczne, bo gdyby taki rożek o coś zaczepił, mógłby pociągnąć za sobą całe drewno. Czasem, gdy operatorzy dźwigów układają towar na wagonie, razem z głównym ładunkiem trafiają na niego przypadkowe przedmioty. No ale przecież ktoś z obsługi by to wcześniej zauważył, na przykład w Sveg.
Zgasił papierosa, wsunął go do kieszeni na piersi i ruszył wzdłuż ogrodzenia na koniec składu. Kiedy tam dotarł, jego uwagę przykuło coś, co znajdowało się pod brezentem. Przeszedł przez tory, wdrapał się na wagon, oparł o jeden z żelaznych stopni, postawił stopę na grubej kłodzie i wspiął się wyżej, żeby lepiej widzieć.
Zobaczył ludzką rękę. Niech to szlag!
Z ciemnozielonej, brudnej starej kurtki wystawała dłoń, a gdy podmuch wiatru uniósł brezent, ukazały się włosy.
Długie, jasne loki wymieszane z igliwiem i wiórami. Trup! Maszynista zaczął się gorączkowo zastanawiać, co zrobić: sprawdzić samemu czy zadzwonić na policję. Nie mógł się zdecydować, więc przeszedł na kolejny słupek.
Jedynym martwym człowiekiem, jakiego widział w życiu, był jego ojciec. Weteran wojny zimowej, który wrócił z niej z neurozą wojenną. Jesienią sześćdziesiątego piątego roku postanowił się jej pozbyć. W tym celu poszedł do rosnącego za ich rodzinnym domem w Karleby lasu, wsadził sobie do ust granat i wyciągnął zawleczkę. Kiedy go znaleziono, resztki tego, co z niego zostało, przedstawiały okropny widok.
Maszynista doszedł do wniosku, że to, co przed chwilą zobaczył, nie może wyglądać gorzej. Pochylił się, odsunął brezent i ujrzał czarne oczy, które się w niego intensywnie wpatrywały. Dłoń, którą uważał za martwą, nagle ożyła.ROZDZIAŁ 2
MIDSOMMARKRANSEN, DZIELNICA SZTOKHOLMU
Pogoda jak na tę porę roku była bezwietrzna, a temperatura wysoka: dwadzieścia siedem stopni w cieniu. Komisarz policji kryminalnej Jeanette Kihlberg nalała sobie kubek mrożonej herbaty, poszła do znajdującego się z tyłu domu ogrodu i położyła się w hamaku. Postanowiła, że właśnie tak spędzi ostatni dzień krótkiego, tygodniowego urlopu. W tym roku wzięła go wcześniej niż zwykle, żeby zrobić porządki.
Osiem miesięcy temu, gdy przyszła na umówioną prezentację, obeszła całą posesję i obejrzała stojącą na niej jednopiętrową ruderę. Dom wyglądał wtedy prawie tak samo jak teraz: odchodząca czerwona farba na ścianach, pokruszony tynk na węgłach, pogięte rynny i zmurszałe framugi okien.
Uznała, że jest w tym coś swojskiego, że nie powinna się martwić o zewnętrzny wygląd ani o to, co powiedzą inni. Postanowiła się skupić na wnętrzu. Na tym, w czym była kiepska.
Sięgnęła po papierosy i kubek z herbatą. Hamak zaskrzypiał. Powietrze było duszne i ubogie w tlen, a jej nic się nie chciało. Czekało ją jeszcze sporo pracy, ale miała nadzieję, że dom zyska w końcu taki wygląd, że będzie się w nim czuła jak u siebie.
Dopiła herbatę, wróciła do domu, poszła do salonu i włączyła telewizor. Usiadła na kanapie i zaczęła przeglądać leżące w pudełku zdjęcia. Zdecydowała, że jedno z nich ustawi na lodówce.
W telewizji leciał akurat program literacki. Oglądała fotografie, a jednocześnie jednym uchem przysłuchiwała się rozmowie, w której prowadzący dokonywał prezentacji goszczącego w studio pisarza.
– …jest to pańska piętnasta książka. Akcja po raz pierwszy rozgrywa się w przeszłości, a ściślej mówiąc, w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Czy może pan nam wyjaśnić, skąd ten wybór?
– Zacznę od tego, że to moja szesnasta książka, nie piętnasta…
Kihlberg uniosła głowę, a widząc, że gościem programu jest Per Qviding, westchnęła.
Qviding był mężczyzną w jej wieku, to znaczy po pięćdziesiątce, ale na pierwszy rzut oka w ogóle na tyle nie wyglądał. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych debiutował powieścią pod tytułem Podróż życia, której akcja utrzymana była w stylu New Age. Przeczytała ją i doszła do wniosku, że ma ona wymowę filozoficzną, która zachęca czytelnika do nierezygnowania z własnych marzeń. Uważała, że treść jest powierzchowna, a książka źle napisana, toteż bardzo ją zdziwiło, gdy stała się bestsellerem. Qviding zbił na niej majątek. W czasie promocji objechał świat, odbierał prestiżowe nagrody i uczestniczył we wszystkich możliwych wydarzeniach, które zasługiwały na miano kulturalnych.
Wróciła do rozłożonych na stole zdjęć i w oczy rzuciło jej się to, które wywołała wiosną. Przedstawiało jej syna Johana, który ferie wiosenne spędzał w San Francisco. Na fotografii był z jakąś dziewczyną. Jego uśmiech i wyraz twarzy wskazywały na to, że jest dla niego kimś więcej niż koleżanką.
Qviding opowiadał o swojej nowej książce, opartej na kanwie prawdziwych wydarzeń. Kihlberg przypomniała sobie, co się stało po sukcesie, jaki odniosła jego pierwsza książka. Autor rozwiódł się z żoną i poślubił swoją agentkę literacką. Rozwód odbył się w atmosferze skandalu: w licznych, gorzkich wywiadach żona oskarżała go, że Podróż życia jest plagiatem, a prawdziwą autorką książki jest ona. Ostatecznie obie strony podpisały ugodę. Kihlberg doszła do wniosku, że Qviding po prostu zapłacił swojej eksżonie za milczenie. Były to jednak spekulacje, bo wkrótce potem kobieta zmarła na raka piersi.
Kihlberg pomyślała o swoim byłym mężu. Åke był artystą, sukcesy zrobiły z niego milionera. Od pierwszego z nich minęło już dziesięć lat. Przedtem przez długi czas ona go utrzymywała, ale w dniu, w którym się rozstawali, nawet jej za to nie podziękował.
Popatrzyła na fotografię, która przedstawiała ich uśmiechniętego syna. Miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Sąd przyznał jej i byłemu mężowi wspólne prawo do opieki nad nim, ale tak naprawdę wielki pan rzeźbiarz nie miał ochoty spotykać się ze swoim jedynym dzieckiem. Czasem się zastanawiała, czy utrzymywali ze sobą jakikolwiek kontakt.
Doszła do wniosku, że z samotnością albo trzeba walczyć, albo należy się z nią pogodzić.
Jej samotność wynikała z dokonanego przez nią wyboru. Z jej życia zniknęła nagle bliska osoba, a ona nie mogła zrobić nic, żeby temu zapobiec.
Sofia Zetterlund, która jej pomogła rozwikłać niezwykle skomplikowaną sprawę.
Sofia Zetterlund, która z czasem stała się jej bliską przyjaciółką.
Którą z czasem mogłaby pokochać.
Cholerna Sofia.
Teraz było już za późno, żeby odkręcić to, co się stało. Za późno na wszystko. Na przykład na dzieci i całkowitą zmianę stylu życia.
– Niedawno pojechałem obejrzeć dom po mojej zmarłej ciotce, która mieszkała w Ljusdal w prowincji Hälsingland. W jednym z pudeł znalazłem kilka pamiętników napisanych w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego stulecia. Ich autorką była moja krewna. Na imię miała Stina i pochodziła z jakiejś odludnej wsi w Jämtlandzie.
Kihlberg skupiła się na programie telewizyjnym. Głos Qvidinga nagle się zmienił i właśnie to wzbudziło jej ciekawość. Odłożyła zdjęcie, a wraz z nim dziesięć lat wspomnień. Głos Qvidinga wzbudzał zaufanie i nadawał się do snucia opowieści. Brzmiał jak głos starego przyjaciela.
– Później, z różnych powodów, Stina trafiła do Sztokholmu. Była jedną z wielu osób, które uciekły przed wielkim głodem na prowincji. Z czasem stała się na Södermalmie kimś w rodzaju celebrytki. Błąkała się po ulicach i mówiła w różnych językach. W końcu zdiagnozowano u niej tak zwany syndrom proroka i trafiła do szpitala dla psychicznie chorych… Jestem jednak absolutnie pewien, że Stina nie była szalona, tylko próbowała nam coś przekazać, opowiedzieć o czymś, co przeżyła w dzieciństwie. To, co się wtedy wydarzyło, omal nie doprowadziło do jej śmierci. W mojej ostatniej powieści podjąłem próbę przedstawienia tego w udramatyzowanej formie. Tematyka nie jest mi obca, ponieważ nawiązuję do osobistych doświadczeń…
Kihlberg nie wiedziała zbyt wiele o prywatnym życiu Qvidinga. Pisarz usuwał się co pewien czas z życia publicznego, a później nagle wracał w związku z promocją nowej książki. Krytycy nie byli już nimi zachwyceni w takim samym stopniu, jak jego debiutancką powieścią, ale czytelnicy nadal je kupowali. O ile o prywatnym życiu autora wiedziano bardzo mało, temat jego majątku stale powracał, trąbiły o nim wieczorne gazety.
– Zawsze dbałem o swoją prywatność i nigdy wcześniej o tej sprawie nie wspominałem. Teraz jednak nadszedł czas, żeby wyjąć knebel i o tym opowiedzieć.
Przysłuchiwała się słowom Qvidinga z pewnym zdumieniem. Pisarz wyznał, że w młodym wieku pracował jako pielęgniarz w ośrodku dla narkomanów, ale za fasadą uporządkowanego życia cierpiał z powodu lekomanii i nadużywał alkoholu. Pewnego razu, gdy znowu był pijany, wypłynął motorówką na jezioro. Zdarzył się wypadek, a on prawie się utopił. Zapadł w śpiączkę, a gdy lekarze walczyli o jego życie, on przebywał w jakimś świecie równoległym.
– Tamto doznanie nie miało charakteru psychicznego ani fizycznego. To było coś innego. Obudziłem się siódmego dnia, to znaczy w dniu, w którym Bóg odpoczął po stworzeniu świata…
Wypadek? Prawie się utopił? Głos zabrał prowadzący.
– Dziękuję, Per. Czytanie o twoich przeżyciach i o krewnej Stinie na pewno będzie ekscytujące… Więcej po przerwie. Już teraz państwa zapraszam.
Wychodząc do kuchni, Kihlberg zabrała ze sobą zdjęcie syna na wiosennych feriach, jego dwie fotografie szkolne i jedną z obozu sportowego. Postanowiła, że postawi je wszystkie na lodówce.
Zebrała ze stołu naczynia, które zostały po śniadaniu, i włączyła zmywarkę. W telewizji zaczęła się druga część wywiadu z Qvidingiem.
– Stina uważała, że widziała Boga, czyściec i raj. Jak pan pewnie wie, jestem ateistą. Sądzę, że duchowość wymaga nowego dyskursu, dlatego wolę unikać takich słów jak Bóg, anioły, niebo i piekło. Mówienie o Bogu odstrasza ludzi i przeszkadza w prowadzeniu poważnej dyskusji.
Nagle zadzwonił telefon. Kihlberg wróciła do salonu i zaczęła się rozglądać za aparatem.
– Powinniśmy przestać oddzielać to, co duchowe, od tego, co naukowe. Czy to nie brzmi jak idiotyzm, że jeśli czegoś nie rozumiemy, porzucamy badania nad tym? Wyobraźmy sobie, że podobny pogląd obowiązuje w dziedzinie mikrobiologii… Gdyby tak było, bylibyśmy nieskończenie bardziej ograniczeni i nieoświeceni. Zamiast więc izolować takich ludzi jak Stina i uznawać ich za opętanych albo szalonych, zamiast twierdzić, że cierpią na syndrom proroka, powinniśmy brać ich przeżycia na poważnie. Uczyć się od nich, a nie zamykać ich w szpitalu.
Jeden z problemów związanych z mieszkaniem w dużym domu polega na tym, że tak mały przedmiot jak telefon korzysta z każdej okazji, żeby się zgubić. W końcu zlokalizowała miejsce, z którego dobiegał sygnał. Przypomniała sobie, że położyła aparat na stoliku w przedpokoju, gdy wróciła do domu z zakupami.
– Uważam, że historia Stiny powinna nas zainteresować zwłaszcza dzisiaj, czyli w czasach, gdy ludzkość stoi w obliczu…
Wyłączyła telewizor, wyszła do przedpokoju i odebrała. Zgłosił się Jimmy Schwarz, jeden z jej podwładnych w policji miejskiej w Sztokholmie.
– Jestem w drodze do Kvarnholmen. Wiem, że masz urlop, ale uważam, że powinnaś tam przyjechać.
Po tym, jak Schwarz zreferował jej w skrócie, czego dotyczy sprawa, Kihlberg doszła do smutnego wniosku, że w tej chwili bardziej potrzebuje zajęcia niż czasu wolnego.ROZDZIAŁ 3
BIAŁA MELANCHOLIA
W południowo-zachodniej części prowincji Jämtland, na granicy gór i lasów, stoją trzy domy z drewnianych bali. Z górskich zboczy spływa strumień, który wpada do pobliskiego jeziora. Od domów prowadzi do niego jedyna w okolicy ścieżka, a jeśli ktoś chce dotrzeć w inne miejsce, musi pokonać niedostępne tereny: głuche torfowiska, pierwotne lasy, kamienne wąwozy i strome zbocza. W lesie żyją wilki, niedźwiedzie, borsuki, rysie i inne drapieżniki, których my, mieszkańcy tych obszarów, nie wymieniamy z nazwy. Kilka lat temu trzymaliśmy kozę, ale pewnego dnia uciekła. Później znaleźliśmy ją na bagnach: utopiła się, a jej ciało było porozrywane na strzępy. Teraz ze zwierząt domowych hodujemy jedynie kury.
W jednej chacie mieszka Ingar z rodziną, w drugiej my. Na nazwisko mamy Qviding. Oprócz wspomnianych trzech domów są też dwa mniejsze zabudowania gospodarcze: w jednym urządziliśmy skład na ozime ziarno, w drugim kurnik otoczony niewielkim płotem. Na otwartym terenie, między zabudowaniami, leżą dwa marne poletka, na których rosną głównie rośliny okopowe. Trzeci, a zarazem największy z domów, stoi trochę na uboczu, w dolinie u stóp góry, którą gęsto porastają świerki. To Dom Starszych.
Przez wiele wieczorów obserwowaliśmy sokoła wędrownego, który szybował nad górami, jakby czuwał tylko nad tym jednym domem. Czasem, głównie latem, z jednej z chat dobiegają dźwięki muzyki. To my gramy: ja na harfie klawiszowej, Ingar na wiolonczeli. Dziś wieczorem muzyka nagle ucichła. Najpierw przestał grać on, potem ja.
Ingar jest niezwykle wrażliwy na tony wiolonczeli. Reguluje naciąg strun i przeciąga po nich smyczkiem, a jednocześnie mruży oczy, odchyla głowę na bok i słucha. Nasze instrumenty czasem nie stroją z powodu wilgoci, która się wciska do chaty przez szczeliny w belkach. Nawet ogień, który płonie w kominku, nie jest w stanie jej pokonać.
Jest sierpień, mam szesnaście lat i nigdy wcześniej nie przeżyłam tak ciężkiego deszczowego lata. Ingar może to potwierdzić, bo ma tyle samo lat co ja. Całe życie spędziliśmy w Vitvattnet. Jest nieczas, który nigdy się nie kończy, ale na szczęście mamy siebie. Jeśli ma się jakieś zajęcie, a szczególnie u boku kogoś bliskiego, łatwiej zapomnieć o głodzie.
Za oknem zapadł zmrok, a ja obserwuję dłonie Ingara. Są miękkie i mają ładny kształt. Nadal pamiętam, gdzie były ostatniej nocy.
Ingar wygląda jak anioł. Ma jasne, kręcone włosy, a oczy osadzone tak głęboko, jakby prowadziły do innego świata. Za każdym razem, gdy je zamyka, traktuję to jako dużą stratę. Tak jak teraz. Serce też ma piękne. Bardzo lubi mojego młodszego brata Vidara. Cieszy mnie to, bo Vidar ma tylko siedem lat i pojawił się w moim życiu całkiem niedawno.
Sprawdzam brzmienie strun. Harfa klawiszowa to instrument, na który nie skomponowano ani jednego znanego utworu. Wygląda na to, że ważniejsze są skrzypce, skoro prawie we wszystkich nutach, które mam w domu, znajduje się zapis, że harfa ma być dobrze nastrojona, bo wtedy jej dźwięk przypomina brzmienie skrzypiec.
Ingar otwiera oczy, patrzy na mnie i zaczyna brzękać na wiolonczeli. Bawi się strunami, mając w tle żałosne dźwięki wydawane przez suche drewno na kominku. Uśmiecham się do niego i udaję, że jego spojrzenie nie robi na mnie wrażenia.
Utwór, który przed chwilą graliśmy, pochodzi z kraju nazywanego Austrią i leżącego na południe od Szwecji, chociaż ta nazwa sugeruje, że powinien się rozciągać na wschód od niej. Autor utworu, Franz Schubert, uznał, że powinien się w nim pojawić fortepian. Nie bardzo wiem, co to takiego, ale nuty pełne są krótkich uderzeń. Czasem, gdy je naśladuję, skacząc palcami po strunach, brzmi to naprawdę ładnie.
Ingar daje mi znak i zaczynamy od nowa.
Bardzo lubię, gdy tracimy nad sobą kontrolę i zapominamy o nutach. Czasem Ingar gra z rozpędu za szybko i dopiero, gdy go doganiam, uświadamia sobie, że zbytnio się rozpędził. W takich chwilach oczy mu błyszczą, zaczyna całkiem świadomie grać jeszcze szybciej, lekceważąc rytm i tempo. Ścięgna w dłoniach mu się napinają, za mocno przyciska smyczek do strun, a ponieważ ja też nie chcę być gorsza, gram, aż mnie ciarki przechodzą. Łamiemy wszystkie zasady, ale kiedy utwór dobiega końca, jesteśmy spoceni i szczęśliwi. Wprawdzie to zwykła melodia, kilka powtarzających się prostych tonów, ale w naszych głowach i tak rodzą się mroczne fantazje.
Najpiękniej bywa wtedy, gdy gramy wbrew nutom, co w świecie muzyki jest zakazane. Rodzą się wówczas nowe tony i rytmy i to my jesteśmy ich twórcami. Melodie, które pochodzą z dalekich krajów, przerobiliśmy na nasze. My, to znaczy Ingar i ja. Zrobiliśmy to w sposób, który jest możliwy tylko w danej chwili.
Gramy dalej pod granatowym niebem letniej nocy. Nasze myśli krążą swobodnie w górze. Myślę o moim ojcu, który niedawno wrócił do domu z dalekiej podróży. Ojciec nas lubi, to znaczy mnie i Ingara, w przeciwieństwie do mojej matki, która lubi tylko małego Vidara i nikogo więcej. Można odnieść wrażenie, że oprócz darzenia miłością Vidara zależy jej tylko na karaniu nas w imię Boże, więc może Boga też lubi, przynajmniej takiego, jaki występował na kartach Starego Testamentu, przed narodzeniem Jezusa.
Myślę o sobie, to znaczy o małej Stinie z Vitvattnet, a jednocześnie gram razem z Ingarem jakiś utwór. Kiedy kończymy, Ingar śmieje się, jakby poczuł ulgę. Odstawia instrument i wyciąga do mnie rękę.
Z czubka długiego palca kapie mu krew, więc ocieram ją kciukiem, przysuwam go do ust i próbuję czerwonej cieczy o żelazistym smaku. Potem splatam moje drobne palce z jego palcami i przez długą chwilę tak siedzimy: zmęczeni, ale złączeni ze sobą.
– Jak myślisz, co jest za górami? – pytam.
Ingar nie odpowiada, tylko się uśmiecha.
Niektóre słowa są ciche jak górskie kamienie. Inne mówią szeptem… Zastanawiam się nad tym sformułowaniem. Ów szept brzmi jak szum lasu albo huk wiosennego wodospadu. Muszę to później zapisać w moim pamiętniku.
Na dworze jest całkiem ciemno. Razem z Ingarem schodzimy ścieżką nad jezioro. Pod stopami czujemy każdą nierówność i poskręcany korzeń, jakby stanowiły część naszego ciała. Nasze stopy wiedzą, jak i którędy iść. Zatrzymuję się w połowie drogi i zdejmuję buty. Ostatni raz chodziłam na bosaka rok temu.
Przypomniał mi się pewien chłopak, o którym opowiadała mama. Urodził się za wcześnie i był tak słaby, że prawie od razu umarł. Podobnie jest tego lata. Umrze to, co jest nieprzeżyte, marne i pozbawione sensu.
Idziemy nad jezioro. Ziemia pod stopami robi się chłodna jak podeszwy butów. Już niedługo ścieżkę pokryje srebrzysty, skrzypiący szron. Oczy przyzwyczajają się powoli do słabego światła. Patrzę na Ingara. Urosły mu włosy, teraz są długie, schudł w ciągu lata, ma zapadnięte policzki i wąską, żylastą szyję.
Tylko mój ojciec przetrwał to lato w dobrej kondycji. Kiedy wrócił z dalekiej podróży, miał zaokrąglone policzki. Przebywał w dużej wsi, która się nazywa Särna. Wyglądało na to, że głód na południu nie był tak wielki jak u nas, ale ojciec przyniósł do domu niewiele jedzenia: worek chleba i kilka worków z dużymi, twardymi jak kamień krupami, które przed spożyciem musieliśmy przez wiele godzin gotować. W smaku były suche, jakby się miało w ustach piasek. Innym razem, po powrocie z długiego pobytu w Norwegii, ojciec przyniósł mi nowy smyczek do mojej harfy.
Po dotarciu nad jezioro stawiam buty na ziemi. Wieje chłodny wiatr, a gdy zdejmuję sukienkę, dostaję gęsiej skórki. Kąpaliśmy się w tym jeziorze od dzieciństwa. Teraz jesteśmy prawie dorośli.
Po kąpieli wracamy na brzeg i leżymy nadzy na ziemi. Czas jest jak sito, które przesącza sekundy i minuty rozkoszy oraz zapomnienia. Czujemy się tak, jakbyśmy mieli do użytku niewielką komnatę, w której obowiązują reguły cielesności, a reszta świata była z tego przywileju wyłączona. Przesuwam palcami po brzuchu i naciskam niewielką wypukłość pod pępkiem.
– Byłeś prawie tutaj – mówię. – Prawie bolało.
Ingar spuszcza głowę, a ja patrzę w nocne niebo, po którym przemieszcza się jakiś jasny punkt. Kometa? Płonący meteoryt? Śledzę go wzrokiem do momentu, gdy znika za gałęziami świerków.
Zamykam oczy i nagle czuję na dole jego usta. Wplatam palce w jego mokre po kąpieli włosy i ostrożnie obejmuję nogami jego plecy. Ingar chwyta mnie rękami za biodra, a ja zaczynam nimi poruszać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Nagle przerywa nam jakiś dźwięk. Zastygam i nasłuchuję.
Pośród drzew słyszę czyjeś głosy. Dobiegają z daleka, jakby zza ściany. Jakby mężczyzna rozmawiał z kobietą. Otwieram oczy i unoszę się na łokciach. Ingar patrzy na mnie.
– Od jak dawna jesteśmy poza domem? – pytam.
Ingar uśmiecha się i wzrusza ramionami.
– Szukają nas twoi rodzice – mówię. – Musimy się ubrać.
Często widziałam na jego ciele siniaki. Ojciec Ingara jest dla niego surowszy niż moja matka dla mnie. Jest też chyba dziwniejszy od niej. Nie powinni nas tu znaleźć.
Ubieramy się w milczeniu, a ja dochodzę do wniosku, że bycie szczęśliwym to rzecz złudna i zwodnicza, bo szczęście często wywołuje niepokój. Jakby rozum chciał ukarać ciało za to, że napawało się tym szczęściem za bardzo.
Wracamy do domu. Czuję, że im bardziej zbliżamy się do naszych drewnianych chat, tym większe ogarniają mnie mdłości.
Nagle Ingar zatrzymuje się i patrzy na mnie. W słabym świetle błyszczą mu oczy, rozkłada ręce, a ja tulę się do niego, przykładam głowę do jego piersi i wsłuchuję się w rytm bicia naszych serc.
To, co złe, momentalnie z nas spływa, wsiąka w ziemię i znika w piasku.
Po powrocie do domu napiszę w moim pamiętniku, że Ingar mi pokazał, jak może wyglądać prawdziwe życie i jak można go doświadczać. Napiszę, że krew ma nowy, nieznany składnik, który sprawia, że szybciej krąży w żyłach, że skronie dudnią, a pierś faluje. Nigdy – nigdy – nigdy przedtem barwy leśnych kwiatów nie były tak mocne, szczawik zajęczy nie smakował tak świeżo, a las nie pachniał tak intensywnie.
Dwa tygodnie później, kiedy wstaje świt, ścieżkę łączącą wieś z jeziorem pokrywa biały szron.ROZDZIAŁ 4
PÓŁWYSEP KVARNHOLMEN
Sztokholm wygląda jak ciało leżące na stole operacyjnym. Nawet jeśli nie trzeba zoperować zużytych stawów, przepchać zaczopowanych żył albo usunąć starczych plam, zawsze znajdzie się coś, co należy amputować albo zszyć.
Półwysep, który jest wciśnięty między jezioro Saltsjön a zatokę Svindersviken, wiele razy na przestrzeni dziejów trafiał pod symboliczny nóż chirurgiczny. Pół wieku temu Kvarnholmen był wyspą, później ziemią z wykopów budowlanych zasypano cieśninę i zamienił się w półwysep. Za kilka lat powstanie betonowy kanał, a wtedy półwysep znowu stanie się wyspą. Tak przynajmniej wynika ze szczegółowego planu zabudowy.
Operacjom plastycznym poddana została cała okolica. To dlatego zamknięty przez policję teren, usytuowany pod wiodącym na Kvarnholmen mostem drogowym, znalazł się w otoczeniu miejsc, na których są prowadzone prace budowlane.
Wspomniane symboliczne ciało leżało tam, gdzie ma przebiegać przyszły kanał, pod mostem, na otwartej wyasfaltowanej przestrzeni o powierzchni około jednego hektara. Kihlberg od razu stwierdziła, że mężczyzna został zastrzelony.
Ciepłe powietrze utrzymywało się nad tłuczniem jeszcze po dziewiątej. Nad okolicą przesuwał się cień helikoptera, który leciał na północ w kierunku nabrzeża przy jeziorze Saltsjön. Jakiś czas temu na miejscu zbrodni zjawili się technicy policyjni, którzy razem z kilkoma umundurowanymi policjantami zabrali się do zabezpieczania śladów.
Kihlberg stanęła przy policyjnej taśmie w pewnej odległości od reszty ekipy. Na nogach miała osłony, rozmawiała z kimś przez telefon.
– Tak, to przedmiot przypominający pistolet – powiedziała. – Świadek sfilmował sprawcę z mostu Kvarnholmsbron, dzięki czemu mamy dość szczegółowy rysopis. Schwarz też tu jest. Jeśli zdarzy się coś nowego, dam znać.
Zakończyła rozmowę i wsunęła aparat do kieszeni.
Policyjny radiowóz stał zaparkowany w cieniu jednego z mostowych filarów. Miejsce na tylnym siedzeniu zajmowała dziewczyna ubrana w sukienkę i studencką czapkę. To ona była świadkiem.
Wyglądała na porządnie wstawioną. Na szczęście miała na tyle przytomności, że nagrała podejrzanego o dokonanie zabójstwa mężczyznę. Kiedy szła mostem, usłyszała strzał, więc zbliżyła się do poręczy z puszką piwa w jednej ręce i telefonem w drugiej.
Kihlberg wróciła do radiowozu. Zastanawiała się, czy gdyby dziewczyna nie była pijana, miałaby odwagę sfilmować całe zdarzenie.
Jakość nagrania była wprost idealna. Sprawcą zabójstwa okazał się średniego wzrostu trzydziestokilkuletni mężczyzna z lekką nadwagą. Miał gładko ogoloną głowę i jasny zarost na twarzy. Miał na sobie brudnoszare tenisówki, białą workowatą koszulę i obcięte nad kolanami niebieskie dżinsy. Prawdopodobnie nadal przebywał na Kvarnholmen, ponieważ radiowozy szybko dotarły na miejsce zdarzenia i nie tylko odcięły dojazd na most Svindersviksbron, ale także przejście między Finnbodą a tutejszą kopalnią. Sprawca był uzbrojony. Z nagrania wynikało, że mógł być pod wpływem środków odurzających.
Kihlberg otarła pot z czoła i zaczęła się zastanawiać nad motywami działań zabójcy. Jeśli zrezygnuje z użycia broni, nie zostanie mu nic innego, jak tylko się poddać albo wskoczyć do wody.
Pomyślała o przebiegu kariery Jimmy’ego Schwarza. Znała go z czasów, gdy zaczynał pracę w policji w stopniu aspiranta. Była przy tym, gdy jako świeżo upieczony funkcjonariusz zobaczył pierwszego trupa, a kiedy rozwiązał swoją pierwszą sprawę, poklepała go po plecach i mu pogratulowała. Gdy dostał awans na szefa ekipy śledczej, zaprosiła go do knajpy na piwo.
Teraz szła z nim wzdłuż wielkiego biurowca, który wyglądem w pełni zasługiwał na nazwę, jaką mu nadano: Harmonijka Ustna. Był płaski i wydłużony, a długie rzędy okien przypominały stroiki instrumentu.
– W całym Sztokholmie nie ma tyle Nowego Jorku, co tu – powiedziała, wskazując głową starą dzielnicę robotniczą, którą niedawno przebudowano i zaadaptowano na domy mieszkalne. Na miarę szwedzką były dość wysokie i stały w tak dużym zagęszczeniu, że do niektórych ulic nie docierały promienie słoneczne. Co jakiś czas rozlegały się dźwięki syren, nad okolicą krążył helikopter. Wirnikami, które migotały na ścianach domów, przecinał słoneczny blask.
Wydawało jej się, że czuje zapach bijącej od Schwarza adrenaliny. A może to ona tak pachniała? Zapach był intensywny i ostry. Ktoś jej kiedyś powiedział, że jest to spowodowane podwyższonym poziomem hormonu stresu. Oboje dosłownie ćpali adrenalinę, ale każde reagowało inaczej. Schwarz gadał jak najęty, ona milczała.
Jego ukształtowały lata spędzone w policji. Wyglądał jak wzorcowy policjant, który patroluje ulice. Miał ciało atlety, twarz boksera i zawsze był twardy jak kamień. Czasem się zastanawiała, czy wynikało to z faktu, że dorastał w rodzinie alkoholików na przedmieściach. Przeżycia związane z pijaństwem i bijatykami mogły ukształtować jego charakter w taki sam sposób, jak jego zewnętrzną powłokę ukształtował zawód policjanta. Na policzku pod okiem miał kilkucentymetrowej długości fałd skóry, który – gdyby się na niego patrzyło pod pewnym kątem – przypominał łzę.
Kihlberg przyspieszyła kroku. Na końcu ulicy było betonowe ogrodzenie, naprzeciwko rozciągał się plac budowy. Z ostatniego meldunku, który przekazał im pilot helikoptera, wynikało, że poszukiwany przez policję sprawca zabójstwa przebywał prawdopodobnie właśnie tam. W ogrodzeniu z metalową bramą znajdowała się szczelina, a przestrzeń między dolną krawędzią bramy a ziemią wydawała się na tyle duża, że ktoś mógłby się tędy przecisnąć. Na placu, wśród stosów żelastwa i maszyn, panowała cisza. W powietrzu unosiły się kłęby kurzu.
Schwarz wyjął krótkofalówkę i wdał się w rozmowę z operatorem kamery w helikopterze.
W tym samym czasie Kihlberg rozglądała się po placu. Na rozległym terenie stały dwupoziomowe baraki i kontenery na odpady budowlane. Przy szkieletach przyszłych sześciopiętrowych domów piął się w niebo potężny dźwig. Schwarz otarł pot z czoła.
– Na dole jest plac budowy, tak? – spytał.
W krótkofalówce coś zatrzeszczało.
– Tak – odparł operator kamery w helikopterze. – Dostaliśmy wiadomość, że od dwóch tygodni nikt nie prowadził tam żadnych prac, więc nikogo nie powinno tam być. Sprawdzę, czy uda nam się uzyskać więcej danych i lepsze zdjęcia z kamery na podczerwień. Bez odbioru.
Kihlberg spojrzała na Schwarza i domyśliła się po minie, że poziom adrenaliny w jego organizmie trochę opadł. Mimo to policjant wciąż walczył, żeby do tego nie dopuścić. Dobrze pamiętała, że pod wpływem kopa, jaki daje nagły skok adrenaliny, Schwarz popełnia błędy, zachowuje się zbyt gorliwie i wplątuje w różne sytuacje, nie myśląc o konsekwencjach.
Miała nadzieję, że w końcu się zmieni po jesiennym kursie z psychologii, na który go zapisała. Zaapelowała też, żeby wznowił trenowanie boksu, bo to najprostszy sposób, by się nauczyć kontrolować poziom adrenaliny i jej wpływ na zachowanie. W młodości Schwarz należał do pięciu najlepszych bokserów w Szwecji w wadze półśredniej. Niestety, w wieku siedemnastu lat zaczął olewać treningi, bo mu się nie podobało, że ciągle jest za coś zawieszany. Swoją agresję okiełznywał więc w inny sposób, a mianowicie grą na harmonii. Mimo skończonych czterdziestu lat nadal to robił.
– Kamera w wielu miejscach pokazuje odbarwienia – zgłosił się operator w helikopterze. – Na wschód od was rozciąga się drugi ogrodzony teren. Jest niewielki i należy do firmy budowlanej W&W Bygg. Przebywa na nim przynajmniej kilkanaście osób. Kiedyś stała tam tak zwana willa zarządcy, w której prowadzono działalność kulturalną dla dzieci. Wysyłam wam link do obrazu z kamery.
Podczas gdy Kihlberg chodziła ze Schwarzem po placu budowy, zadzwoniła na komendę i poprosiła o przysłanie wsparcia. Na Kvarnholmen były już dwa wozy, więc powiedziała policjantom, żeby dyskretnie podjechali na miejsce.
Wkrótce ich oczom ukazał się stojący po lewej stronie drewniany płot, który ciągnął się wzdłuż wzniesienia i był tak wysoki, że zasłaniał cały widok. Na górę prowadziła piaszczysta ścieżka. Gdy się znaleźli na wysokości górnej krawędzi ogrodzenia, telefon Schwarza wydał charakterystyczny dźwięk. Przyszedł esemes.
Kihlberg stanęła obok policjanta i razem zaczęli przeglądać zdjęcia zrobione przez kamerę. Policjantka zastanawiała się, jakim cudem urządzenie potrafi zarejestrować w takim upale obecność ludzkich ciał. Zrozumiała, kiedy poczuła, jakie gorąco bije od Schwarza. Na fotografii przesłanej przez operatora kamery stwierdziła obecność jedenastu osób.
– Czy mogę ci się wspiąć na ramiona? – spytała, ale zrobiła to takim tonem, jakby to było polecenie.
Schwarz się pochylił, a gdy postawiła stopę na jego barkach, wyprostował i chwycił ją za kostki. Policjantka przyjęła pozycję stojącą.
– Widzisz coś? – spytał Schwarz, ale usłyszał tylko uciszający syk.
Kihlberg stała w tej pozycji przez dwie minuty, po czym szepnęła, że chce zejść. Na miejscu zjawiły się wozy, które miały wziąć udział w akcji. Wysiadło z nich dziesięciu zamaskowanych policjantów. Kihlberg zreferowała im to, co zobaczyła za ogrodzeniem.
– Trzydzieści metrów za nim stoi dwukondygnacyjny budynek. Jest zapuszczony i porośnięty roślinnością.
Funkcjonariusze skierowali się w stronę północnego fragmentu ogrodzenia, a gdy minęli tablicę z informacją, że wkraczają na teren prywatny i monitorowany, rozległ się dźwięk, który sprawił, że Kihlberg skoczyła adrenalina, i to ze zdwojoną siłą.
Zza ogrodzenia dobiegał płacz dziecka.
Operator kamery obserwował przebieg wydarzeń z pokładu helikoptera. Jedno ze źródeł ciepła, które się żarzyło na jaskrawożółtym tle, oddzieliło się od głównego budynku i szybkim krokiem ruszyło w kierunku ogrodzenia. Chwilę później kamera zarejestrowała kolejną postać, która wcześniej była niewidoczna. Sądząc z rozmiarów, mogło to być dziecko.
Operator kamery przybliżył obraz i zaczął obserwować ruchy policjantów. Funkcjonariusze zostali podzieleni na cztery trzyosobowe grupy rozstawione wokół ogrodzenia. W tym samym czasie podejrzany biegł do budynku z dzieckiem na rękach. Decyzję o tym, co zrobić dalej, musiała podjąć Kihlberg.
– Obiekt i dziecko są wewnątrz budynku, w jego południowym skrzydle – powiedziała.
Jako nastolatka lubiła zjeżdżać rowerem z góry Tornberget w Haninge. Ogarniał ją wtedy cudowny wewnętrzny spokój. Pewien psycholog wytłumaczył jej później, że wywołane skokiem adrenaliny oszołomienie było zbyt wysoką ceną za taką przyjemność. Zamiast kaleczyć ręce do krwi, powinna poszukać innych sposobów zapewniania sobie wewnętrznego spokoju. Próbowała więc biegów, treningu siłowego i wspinaczki skałkowej, ale różnica na minus była zbyt duża, więc wróciła na Tornberget – najwyższy szczyt w okolicach Sztokholmu, który liczył aż sto jedenaście metrów wysokości.
Wchodziła na wierzchołek ze swoim rowerem górskim na ramionach i przy wieży widokowej robiła krótki postój. A gdy ruszała w dół, wiedziała, że w całej tej zabawie chodzi o kontrolowanie strachu, to znaczy o to, żeby go odczuwać, a jednocześnie nad nim panować.
Czterdzieści lat później komisarz policji kryminalnej Jeanette Kihlberg stała przed zrujnowanym dwukondygnacyjnym budynkiem z dłonią na chwycie pistoletu, bo w jednym z pomieszczeń na parterze przebywał podejrzany o dokonanie zbrodni mężczyzna, który przetrzymywał dziecko i prawdopodobnie miał broń. Przy bramie wejściowej w ogrodzeniu zamontowany był domofon, cały teren monitorowały trzy kamery.
Za otwartymi drzwiami prowadzącymi do szopy na narzędzia ogrodowe było widać dwa krzesła, małe piętrowe łóżko i rozkładany stolik. Obok szopy stał duży kontener, który miał mniej więcej sześć metrów długości i dwa i pół metra szerokości. Mieściło się w nim takie samo łóżko piętrowe jak w szopie. Na przewróconej beczce po piwie leżał laptop. Kontener wypełniały rupiecie, w powietrzu unosił się zapach, jaki wydzielają stare szafy, co mogło sugerować, że większość z tych śmieci stanowiły ubrania.
Policja szybko zidentyfikowała podejrzanego. Okazał się nim dwudziestoośmioletni Rikard Stridh. Kilka razy był karany za pobicia i handel narkotykami.
Dowódca grupy operacyjnej, który stał z megafonem obok Kihlberg, poinformował Stridha, że policja otoczyła teren i wie, że przetrzymuje dziecko.
– Rikardzie Stridh, wyjdź jako pierwszy, bez broni! Potem niech wyjdą pozostali, też bez broni i z podniesionymi rękami! Zachowajcie spokój!
Większość szyb w oknach budynku była wybita, w ścianach zamiast okien ziały puste otwory. W paru zawieszono plastikowe, przezroczyste zasłony, za którymi nie było widać śladów życia. Za to porastający ściany bluszcz wyglądał na jak najbardziej żywy. Kihlberg poczuła w skroniach znany ucisk. Zawsze tak się działo, gdy była czymś podekscytowana. Nazywała to uczucie adrenalinowym spokojem – czterdzieści uderzeń serca na minutę. Dawniej, żeby osiągnąć taki stan, musiała zjechać rowerem z góry. Trwało to kilka sekund, które nagle przestawały płynąć w niekontrolowany sposób i stawały się w pełni przejrzyste oraz możliwe do przeanalizowania.
W jednym z okien mignęła czyjaś sylwetka.
– Wychodzą – powiedziała Kihlberg.
Chwilę później drzwi się uchyliły i w progu stanęła trzyletnia dziewczynka, po czym ostrożnie zaczęła iść po starych kamiennych schodach. W rękach trzymała pluszowego misia i bardziej wyglądała na zaintrygowaną niż na przestraszoną całą sytuacją.
Kihlberg spodziewała się ujrzeć zaniedbane dziecko, ale na tle zrujnowanego budynku i porośniętego chwastami terenu dziewczynka wyglądała dobrze. Miała na sobie jaskrawożółtą piżamę, która była w całkiem dobrym stanie. W chwili, gdy szła po schodach, w drzwiach ukazał się Stridh z wysoko podniesionymi rękami. Był ubrany w białą, pokrytą plamami potu koszulę, a jego łysa czaszka lśniła w słońcu.
– To nie ja zastrzeliłem Johnny’ego – wymamrotał. – W środku znajdziecie pistolet, ale nie jest mój…
Potem wskazał głową dziewczynkę i dodał:
– Należał do jej ojca, a ta mała ma na imię Klara.
W przypadku Kihlberg było czasem tak, że gdy niebezpieczeństwo mijało, jej organizm sam ją o tym informował. Czuła się wtedy jak na kacu po imprezie, która się skończyła, jeszcze zanim w pełni się zaczęła. Jak przyćmione radością rozczarowanie, że sytuacja nie wymknęła się spod kontroli.
Do normalnego stanu wraca na przykład w czasie sprzątania.
Chciała polecić któremuś ze starszych policjantów, żeby się zajął dziewczynką, ale uprzedził ją Schwarz, który podszedł do małej, kucnął i wziął ją za rękę.
Kihlberg była zdumiona jego zachowaniem. Jej tętno znowu wróciło do normalnego stanu, osiągając pięćdziesiąt pięć uderzeń na minutę. Obserwowała, jak pozostali wychodzą po kolei z budynku. W tym samym czasie Stridh został odprowadzony do jednego z policyjnych samochodów, żeby do czasu wystawienia nakazu aresztowania nie mógł się kontaktować z pozostałymi osobami. Kihlberg postanowiła przesłuchać go później.
Wszystkie osoby, które opuściły budynek, wyglądały dość marnie, ale każda w innym stopniu. Wszystkie z wyjątkiem dziewczynki w żółtej piżamie.
Schwarz rozmawiał z nią cichym, spokojnym głosem. Bez względu na to, co mówił, było widać, że działa na nią uspokajająco. Kihlberg przełknęła ślinę. Pomyślała o Johnnym, ojcu Klary, który został zastrzelony pod mostem. Z całym szacunkiem dla Schwarza, ale trzeba natychmiast sprowadzić kogoś, kto zajmie się dziewczynką w sposób profesjonalny. Ona się do tego nie nadawała, nie potrafiła porozumieć się z tak małymi dziećmi.
Pilotowi helikoptera przekazała, że może wracać do bazy. Hałas silnika stopniowo cichł, a ona przyglądała się ludziom, którzy wyszli z budynku. Siedzieli na suchej jak pieprz trawie, podczas gdy jeden z policjantów spisywał ich dane osobowe. Nikt nie protestował, rozlegały się jedynie pojedyncze pomruki oznaczające zgodę. Wszyscy byli od niej młodsi, chociaż na niektórych z nich upływający czas odcisnął większe piętno. Cała grupa składała się z siedmiu mężczyzn i trzech kobiet, ale nie dało się stwierdzić, ile z tych osób ma szwedzkie obywatelstwo. Za to od razu rzucało się w oczy zróżnicowanie tej grupy. Ludzie ci wyglądali na uzależnionych, nie na typowych squattersów, a już na pewno nie przypominali nielegalnych robotników.
Pewnie tu coś wynajmują, pomyślała Kihlberg. Wyjęła telefon i weszła na stronę internetową spółki handlowej W&W Bygg z siedzibą w Salem. W zarządzie firmy zasiadały dwie osoby: Leif i Margareta Wettergrenowie.