- W empik go
Nieczysta krew - ebook
Nieczysta krew - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 371 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O jej prapradziadach i pradziadach więcej wiedziano i mówiono niż o jej ojcu, a nawet o niej – Sofce.
Domostwo ich było stare – bodaj tak stare jak i samo miasto. Było też kolebką całego rodu. Z dawien dawna biskupi w wielkie święta, po nabożeństwie, udawali się z życzeniami najpierw do nich, a potem dopiero do innych domów, równie starych i znanych. W cerkwi mieli własne ławki, a na cmentarzu – własne groby. Wyróżniał się tam grobowiec cały z marmuru, z płonącymi dniem i nocą lampami.
Nie zgłębiano tajemnicy, który mianowicie z przodków dom ten postawił, ale wiedziano, że od niepamiętnych już czasów byli tacy bogaci. Dopiero o hadżiTrifunie, od… którego poczęli się i oni tytułować hadżimi, wiedziało się, że to on pierwszy miał odwagę, po pielgrzymce do Ziemi Świętej, całe bogactwo – dotąd ukrywane i gromadzone, po piwnicach, spichrzach i stajniach – wydobyć, porozkładać i porozwieszać, ażeby „ludzie widzieli“. On to wybudował bramę sklepioną i masywną jak grodzisko. On nadbudował piętro, pobielił i ozdobił rzeźbą. Pokoje zbytkownie przystroił najkosztowniejszymi kilimami i starymi, drogimi obrazami z Peci, Świętej Góry i Rila; na półkach poustawiał srebrne misy i złote czarki. Na dole, pod bramą, zmajstrował marmurowy stopień, z którego dosiadał słynne swoje wierzchowce. Sam zaś zawsze, jak pamięcią sięgnąć, latem i zimą nosił futrzaną burkę z pasem na naboje, pistolety i jatagan, a na nogach ciężkie, mocne buty z cholewami. Odtąd Turek-policjant nie śmiał przejść obok domu, a tym bardziej przystanąć, całymi zaś nocami musiała przed bramą płonąć latarnia i drzemało trzech lub czterech stróżów. Pradziad Sofki, hadżi-Trifun, prowadząc handel po największych miastach i stykając się z najznakomitszymi ludźmi, mógł dzięki znajomościom, a jeszcze bardziej dzięki bogactwu nie tylko policjantów i urzędników, ale nawet i paszów zmieniać dowolnie na stanowiskach lub zsyłać na wygnanie. We wszelkich sprawach ogólnonarodowych – gdy szło o nową szkołę lub cerkiew, o wzniesienie lub odnowienie klasztoru czy też o jeszcze poważniejszą sprawę – gdy na przykład zachodziła potrzeba usunięcia jakiegoś kata lub ciemiężyciela – wiedziano, że z tym trzeba iść do niego. Wiedzieli też wtedy wszyscy, że najpierwsi obywatele miasta przesiadywali całe noce na górze, w ozdobnej komnacie, na naradach; w końcu zawsze jemu pozostawiano wszystko do załatwienia, jak tam zechce i za słuszne uzna. On zaś szybko wykonywał, co zamierzył – przekupstwem (to było najskuteczniejsze), a jak nie, to choćby i kulą za pośrednictwem człowieka obcej wiary, ot, choćby jakiegoś albańskiego zbójnika. Za to złota lampka oliwna ich domu paliła się przed samym krzyżem w cerkwi, a miejsce tuż obok tronu biskupiego przysługiwało tylko jemu i nikt, prócz członków jego rodziny, nie śmiał tam się zbliżyć w czasie nabożeństwa. Biedakom i więźniom na Wielkanoc, Boże Narodzenie i sławy przez trzy doby posyłał jadło i napoje.
Ostry i porywczy, był postrachem nie tylko rodziny, ale i całej gromady dzierżawców. Dla dzierżawców, parobków z Rataju i młynarzy z Sobini był wszystkim. Niejednego też podobno uśmiercił. Przez cały czas, gdy w sprawach kupieckich podróżował po Turcji – a zazwyczaj bawił tam całe lato – krewni pamiętali o nim i używali jego imienia dla postrachu. Zwłaszcza wdowy, których synowie, gdy podrośli, zamiast myśleć o domostwie i zastępować gospodarzy; poczynali marnotrawić mienie – zawsze straszyły ich „ojcem“, jak go wszyscy w rodzie nazywali, mówiąc:
– Czekaj, czekaj! Wiesz, że on wraca? Wczoraj byłam tam i słyszałam, że tylko go patrzeć. A ja już nie chcę trząść się przed nim przez ciebie; nie chcę, żeby na mnie oczy wytrzeszczał, jak do niego przyjdę: „Słuchaj no, czemu kryjesz tego swego nicponia?… Czy to ja nie wiem, nie słyszę, co on wyprawia, gdzie się włóczy i ile wydaje? Łeb mu ukręcę jak wróblowi! Ani ty, ani on na oczy mi się nie pokazujcie!“ Nic nie chcę przed nim ukrywać i już nie chcę tego wszystkiego potem. I wszystko mu powiem, jak przyjedzie, zobaczysz! – kończyły.
To skutkowało. Budziło lęk, bo wiadomo było, co działoby się po jego przyjeździe. Rzeczywiście, ledwo wracał z drogi, zbierała się cała rodzina: żony, ciotki, stryjny. Mężczyźni, zda się, nie śmieli stanąć przed nim pierwszego dnia; uważali, że gdyby miał do nich jaką sprawę, wydałby rozkaz przez ich żony i zarządził, co trzeba.
Każda więc podążała na górę, na wykusz, gdzie zwykle przesiadywał, pokornie, ze strachem, nie śmiejąc nawet spojrzeć na niego – tak wydawał się wielki i groźny. Witały go:
– Wróciliście, ojcze?
– Wróciłem – padała odpowiedź krótka i niechętna. Kiedy którą po imieniu wołał do siebie, każda truchlała. Wiadomo, gdy wzywał kobietę imiennie, to ni – czego dobrego nie można się było spodziewać. Pewno jej mąż coś przeskrobał. Albo nie zwrócił pieniędzy pożyczonych na obroty handlowe, albo ich zgoła w te obroty nie wkładał, tylko oszukiwał go, a pieniądze na co innego zużył. Ale mimo surowości nie zapominał o najbiedniejszej i najdalszej nawet krewniaczce; każdej przywoził z drogi gościniec i każdą czymś ucieszył.
Nie mówił nigdy wiele, lecz cokolwiek powiedział, miało wagę. Długo pamiętano jego słowa i posługiwano się nimi.
– E, jest właśnie tak a tak, bo tak mawiał nieboszczyk hadżi-Trifun…
Gdy nie podróżował, nie opuszczał domu; latem siedział na górze, w wykuszu, zimą – na dole w wielkiej przestronnej komnacie. Siadywał tam całymi dniami, palił, pił kawę i rozkazywał.
Ale choć wszystko zawsze musiało dziać się wedle jego woli, przecież z synem-jedynakiem w żaden sposób nie mógł dojść do ładu. Córki wydał za mąż, urządził ich życie tak, jak sam pragnął… Z synem natomiast, który mu się urodził późno, na starość, gdy już przestano się spodziewać, aby jeszcze przyszło na świat dziecko, a zwłaszcza syn – dziedzic (było to więc ostatnie dziecko, „wyskrobek“) – z tym synem, kiedy mu podrósł, nie mógł sobie poradzić w żaden sposób. On, najmłodszy, jakby się uparł, ani rusz nie chciał być mu powolny.
„A kto go tam wie dlaczego?“ – myślał stary. Może dlatego, że on, taki już wiekowy, nie zdoła jak dawniej prowadzić interesów, a więc, nie zarabiając, nie ma powagi takiej jak ongi, albo – i to najmocniej gniewało starca – może jest ktoś, kto syna przeciw niemu buntuje i podburza. Pewnie to matka, bo póki nie urodziła syna, nie słychać było nawet, że żyje. Wprawdzie ani wtedy, ani teraz, nawet przy synu nie śmie sprzeciwiać mu się w oczy czy przeciwstawiać jego rozkazom, ale czuł dobrze, że jednak odmieniła się nieco. Wygląda to tak, jak gdyby, zbrzydziwszy sobie wreszcie wieczny strach przed mężem, odsunęła się od niego i zostawiając mu nadal zarządzanie, rozkazywanie, gnębienie służby oraz dzierżawców, całkowicie poświęciła się synowi, wciąż tylko o niego się troszcząc. Z synem wychodziła z domu i szła do krewnych, do córek, nieraz zaś wszyscy razem chodzili po folwarkach, po odpustach, obchodzili też wspólnie rodzinne uroczystości. Wszystkie kobiety, siostry i matka prześcigały się w dogadzaniu chłopcu. Cokolwiek uczynił, czegokolwiek zażądał – wszystko było dla nich święte. Nie wyobrażały sobie, by mógł popełnić coś brzydkiego i niegodnego. Hadżi-Trifun, częściowo z zazdrości, a także obserwując, jak syn wskutek owego rozpieszczania nadmiernie niewieścieje, ustawicznie nań się boczył. Mówiąc nie patrzył mu w oczy. Ale bić, jak innych, nie mógł, bo bardzo go kochał w gruncie rzeczy, co prawda, nie przyznał się do tego nigdy. I nawet gdy chłopak się rozchorował, starzec nie chciał zejść na dół, by go zobaczyć, podnieść ręki na syna, jak na służbę i dzierżawców, nie miał siły. Gdy jednak na dodatek młodzieniec począł zadawać się tylko z Turkami i begami , z nimi pić, ba! wstępować do ich haremów i zalecać się do dziewcząt i kobiet, starego ogarnęła wściekłość.
– Tego mu się zachciewa – dyszał wściekły – wie coś o tym hadżi-Trifun. Sam był kiedyś młody… Aleć są przecie folwarki, a na nich – chłopki… Po cóż mu Turczynki „ niewierne? Tak, tam na cztery kobiety przypada jeden tylko mąż, więc gorącej są krwi i nieoporne. Wysysają też one człowieka! I dlatego – kombinował starzec – syn jego jest taki blady, suchy i wątły; raczej kobieta zeń niż mężczyzna. I dlatego stary nawet nie ma ochoty go oglądać.
Kiedy naprzeklinawszy do syta znowu usłyszał, że syn nabroił gdzieś z jakimiś begami, wszczynał awanturę i o świcie wrócił do domu – wtedy nie jego wołał, ale matkę:
– Słyszałaś?
Ona, choć słyszała, udawała jednak, że o niczym nie wie:
– Co?
– Jakto, co? – wybuchał i już zaczynał zdejmować trzewiki, żeby w nią cisnąć. – Jakto, nic nie słyszałaś? Na jakim ty świecie żyjesz? Jakto, nic? Czy myślisz, że jeśli nie schodzę na dół, to już nic nie słyszę i nie widzę? Kiedy wrócił wczoraj? Hę?
– Kiedy? – dziwiła się uparcie. – Dziecko przyszło wcześnie, położyło się i przecie jeszcze śpi.
Nie mógł już wtedy wytrzymać. Ciskał w nią butem albo cybuchem.
– Precz! Niech i ciebie nie widzę! – i rozzłoszczony rzucał się na poduszki. Nie tyle wówczas bywał zły i rozżalony na syna, ile na nią, że ciągłym kłamstwem usiłuje bronić młodego z takim uporem, jak gdyby ona tylko go kochała, jak gdyby był synem tylko jej i tylko ona życzyła mu dobrze.
A stary przecież doskonale wie, kiedy tamten przyszedł w nocy. Słyszał, jak jeden tylko raz uderzył kołatką w bramę, a matka zaraz wybiegła z domu; snadź nie spała wcale, czekając. Nawet nie dała otworzyć bramy odźwiernemu, który jak zwykle, uzbrojony spał u wrót, lecz odpychając go rzekła:
– Daj pokój! Hałasujesz zanadto i jeszcze starego obudzisz…
A przecież to nie była troska, by go ten hałas nie wybił ze snu, jeno lęk, aby nie słyszał, że jej syn przychodzi o świcie, zamiast wrócić, jak Bóg przykazał.
W takich to wiecznych zatargach, swarach i rozdźwiękach z synem starzec dokonał życia. I jakby na złość wszystkim, a najbardziej żonie, nie chciał w chorobie odezwać się do nikogo, na nic się pożalić, leżał tylko na górze w wykuszu, obcując jedynie ze służbą. Aż pewnego dnia znaleziono go martwego.
I odtąd, od śmierci hadżi-Trifuna, zaczęło płynąć w ich domu życie dostatnie, pełne przepychu, pięknych kobiet, zbytkownej odzieży i jeszcze zbytkowniejszych potraw czy łakoci. Piekarka, która by pracowała tylko dla nich, miałaby dość zarobku, tyle się tam miesiło i piekło.
Żyli zamknięci dla świata, nigdy z ich domu nie dochodził, jak z innych w sąsiedztwie, odgłos kłótni, bitki, krzyk dzieci. Nikt nie mógłby się pochwalić nawet, że dosłyszał jakie głośno wymówione szpetne słowo. A choćby tam i były zwady, niesnaski czy nawet wypadki śmiertelne – wszystko to odbywało się bez rozgłosu. Dbali nade wszystko, aby życie ich toczyło się jak najciszej, jak najpiękniej i w jak największym dostatku; żeby pokoje były zawsze jednako schludnie i przytulnie urządzone; żeby w domu i na podwórzu szeleściły miękkie suknie kobiece; żeby wzrok napotykał lica białe, delikatne, wypielęgnowane i dobrze utrzymane. Wokół domostwa ciągle dokupywano sąsiednie place i zabudowania gospodarskie. Stodoły odsuwano coraz dalej ku krańcom, aby zwózka zboża i wszelkich płodów nie zakłócała spokoju domowego. Za to ogród rozszerzano, a były tam najpiękniejsze, w najlepszych gatunkach morwy, czereśnie i wiśnie, przeróżne szlachetne odmiany róż, karłowate jabłonki z delikatnymi owocami, których rodziły po kilka tylko na rok.
Kobiety umiały jak najpiękniej się stroić, przyrządzać najwięcej cudzoziemskich dań i dziergać jak najtrudniejsze, najzawilsze hafty. I jedyną ich troską było, by najdłużej zachowały kobiecość i urodę, ciało śnieżne i chętne pieszczotom. Ustawicznie przemyśliwano, która z nich, wciąż się pielęgnując i zdobiąc, prześcignie pięknością inne, wszystkich zaś mężczyzn w domu – tez względu na wiek czy pokrewieństwo – oszołomi i zdobędzie.
Podobnie rzecz się miała z mężczyznami, oni też żyli „dla siebie“. Niczym się nie zajmowali. Chociaż mieli sklep w górze miasta, w głównej dzielnicy handlowej, a znajdował się w nim hurt soli oraz konopi, dla nich było to raczej miejsce obrachunków z dzierżawcami, bo często wypuszczali ziemię w dzierżawę, niż miejsce handlu. Jednak i w tym sklepie nie siadywał nigdy żaden z nich, tylko ich główny subiekt. Rzadziej jeszcze bywali na folwarkach i w winnicach. Zaglądali jedynie na folwark w Dolnym Vranju; lecz tam chodziło się raczej dla przechadzki. Folwark położony był na odległość strzału; można tam było, zwłaszcza latem i jesienią, odpoczywać wśród ciszy i chłodu. Leżał samotnie za polami, z wieżą wystającą spośród zieleni, otoczony zewsząd murem i rzędami wysokich topoli, które nieustannie szeleściły usypiająco. Z folwarkiem, a szczególnie z wieżą, tyle się wiązało opowiadań i bajek, tyle się o nich słyszało! I tylko tam mogłeś spotkać którego z tych mężczyzn, nigdzie indziej, bo całe ich życie schodziło tylko na zbytkownym strojeniu się i nieustannych staraniach o jak najdłuższy żywot. Pełno ich było w okolicznych kąpieliskach, gdzie wypoczywali po bujnym życiu, by potem móc znowu, przy pierwszej sposobności, podczas jakiejś biesiady lub święta patrona, do syta najadać się i popijać. Gdy zbliżała się sława ich domu, tak zwany Święty Dziurdzic… rozpoczynali przygotowania na dwa tygodnie z góry. Bliższe i dalsze krewne, szczególnie zaś uboższe ciotki i stryjny, przychodziły i nocowały nawet, by możliwie najwięcej przygotować i urządzić. Nieraz po trzykroć rozczyniano to samo ciasto, jeśli się nie udało bez zarzutu. O praniu, szorowaniu, sprzątaniu i zdobieniu pokoi mówiło się na kilka dni przedtem. Szyto nowe ubiory dla wszystkich, od najmniejszego dziecka do najstarszego z domowników. Przerabiano również odzież i dla służby, zwłaszcza dla dziewcząt, których zawsze było… kilka, a pochodziły przeważnie z folwarków Trifunowych. Dawano im wtedy nie stare, lecz tylko parę razy noszone suknie, które barwą lub krojem wyszły z mody. Szczegóły przygotowywano i obmyślano z góry, by na dzień patrona wyglądało wszystko jak trzeba. Rozumiało się bowiem samo przez się, że u nich musi być najpiękniej, ażeby goście, gdy przyjdą, byli zmuszeni podziwiać przyjęcie, a potem opowiadać całymi miesiącami. Najpierw kobiety wykrzykną: „Oo, czego u tych hadżi-Trifunów nie było!” A mężczyźni na mieście będą wspominali, jak to, przyjętym zwyczajem, dalszy ciąg zabawy i wypitki odbywał się na folwarku w Dolnym Vranju… Tam zamknąwszy się w gronie co znamienitszych Greków, Cyncarów i najpierwszych begów, Turków, których z powodu ich wyznania nie mogli przyjmować w domu, wyprawiali istne orgie. Sprowadzali tancerki ze Skoplja, śpiewaków i zurlaszów z Masuricy, Cyganki – i to nie te prawdziwe, z miasta, z cygańskiej dzielnicy, ale tak zwane Dziorgówki, mieszkające po okolicznych dużych wsiach i w karczmach przy gościńcach, a słynne z gibkich, gorących ciał i lu – bieżnych spojrzeń. I wtedy z folwarku, gdzie się zabawiali (muzykantów umieszczali w drugiej izbie, ażeby nie patrzyli na te zberezeństwa), przez kilka dni dochodziły aż do miasta huki strzałów i widać było puszczane race. Później opowiadano sobie w tajemnicy, na ucho, jak to jednej nocy przyszła do nich sławna Saweta, która nie była zwykłą, pospolitą kobietą sprzedajną. Była bogata; miała po mężu ogromny majątek. Otóż opowiadano, że ona także była potajemnie u nich, hulała z nimi i piła. I że potem cała ta zabawa skończyła się ową okropną grą w kostkę, w którą gospodarze, posłuszni zwyczajowi i nakazom honoru, przegrywali całe nieraz niwy i winnice.
Na tym polegał żywot tych ludzi, bo życie, które spędzali na ulicy, w gościnie u sąsiadów, w sklepach na mieście, nie tylko powierzchownie ich dotykało, lecz sami zabiegali coraz usilniej, by czynnościom tym poświęcać jak najmniej czasu. Czynili zawsze ogromne wysiłki, by swój dom, majątki i folwarki jak najbardziej oddalić od miasta. Zdawało się, że właśnie w owym dążeniu, by się od wszystkich odosobnić, tkwił dla nich cały urok życia. Żeby zaś osiągnąć to w całej pełni, starali się we wszystkim różnić od innych. Tak było z potrawami, które u nich nigdy nie mogły przypominać potraw u innych ludzi, mocno przypieczonych, tłustych, zbyt ostrych – musiały być zawsze lekkostrawne, słodkie, przyrządzone tylko na maśle, nie na ciężkostrawnym wieprzowym tłuszczu. Różnili się też sposobem mówienia, gdyż wskutek ciągłego przestawania z Grekami, Cyncarami i Turkami mieli wszyscy cudzoziemską, miękką wymowę. Lecz najbardziej wyróżniali się ubiorem. Nikt u nich nie nosił wysokich trzewików ani butów z cholewami, ale zawsze płytkie, lakierowane obuwie. Wprawdzie ich szarawary były szerokie, płócienne, z tyłu opadające w ciężkich fałdach, lecz nogawice nigdy zbyt długie, szerokie, obszyte galonem, ale wąskie, krótkie, aby jak najbardziej odsłaniały biel skarpetek. Różańce, które nosili, także wyróżniały się specjalnie: były drobne, czarne, kosztowne i tak misterne, że nawet najdłuższe z nich mogły zmieścić się w dłoni. Wyróżniali się także sposobem golenia i strzyżenia włosów. Znamionował ich wszystkich ten sam wyraz twarzy – surowy, obojętny, wszyscy też nosili jednakie krótkie, przystrzyżone wąsy, nigdy nie sięgające poza kąciki ust.
Żeby jednak świat nie zapomniał o nich całkiem, regularnie ukazywali się na odpustach i wszelakich obchodach. Słali hojne datki na budowę szkół i cerkwi. Dlatego też zawsze, przy wyborze opiekunów jakiegokolwiek majątku publicznego, wybierano kogoś z ich rodu – nie tyle po to, by przejmował się tym i pracował, ile dla szczodrych darów, jakich można było oczekiwać. Nikt się im nie chciał narazić, wiedziano bowiem, że gdyby kiedy, przy najbłahszej bodaj okazji tego rodzaju, żaden nie został wybrany, dumny ten ród przyjąłby takie pominięcie nie z goryczą, ale z obojętnością nie pozbawioną obrazy: „Wiadomo przecież i tak, że nie ma tam dla kogo trudzić się i pracować…” Widocznie ze względu na ten niewdzięczny świat, który otaczał ich dookoła, a od którego tak odgradzali się i odsuwali, pełni lęku zarazem, gdyż przez zawiść był zawsze gotów śmiać się z nich i szydzić złośliwie – od dawna, jak było powszechnie wiadomo, kryli starannie i taili wszystko, cokolwiek wydarzyło się w rodzinie. Najzaciętsze waśnie przy podziale majątku, najnędzniejsze namiętności i nałogi, a także i choroby ukrywali pod korcem. Nikomu nie wolno było słyszeć o tym. Opowiadano także, iż w takich razach ktoś, komu wypadło pójść do miasta, nie ufając sobie, przeglądał się przed wyjściem w zwierciadle, aby sprawdzić, czy go przypadkiem nie zdradzi wyraz twarzy i oczu.
A tymczasem – ileż było do słuchania, widzenia i opowiadania! Zwłaszcza w ostatnich czasach, odkąd zaczęły się działy majątku, odkąd każdy brat – stryj Sofki – chciał mieć własny dom, budynek we wszystkim podobny do głównego.
Sofka zawsze z dreszczem i strachem przypominała sobie, co dzieckiem jeszcze słyszała od babki, matki, ciotek i stryjenek, gdy były same i sądziły, iż ich nikt nie usłyszy, a Sofka, taka mała, nic na pewno nie zrozumie i nie zapamięta. Przypominała też sobie to, co i sama, podrósłszy, na własne widziała oczy.
Już o prababce jej, sławnej Conie, wszyscy opowiadali nie tylko w rodzinnym mieście, lecz i w miastach okolicznych. Sławna była z przepychu, jaki ją otaczał, i ze swobody obyczajów. Owdowiawszy nie wychodziła powtórnie za mąż. Co drugi mężczyzna w mieście zostawał bezżenny w nadziei, że go wybierze, gdy się postarzeje i potrosze urodę zacznie tracić. Lecz ona nie patrzyła na nikogo, a domem potrafiła zarządzać po męsku. Udając się na folwarki, żeby majątku doglądać, jechała konno. Towarzyszyła jej po obu stronach służba trzymając ręce na zadzie końskim. Nie tylko paliła tytoń, ale i bronią władała. Sam też jej chód, postawa, zwłaszcza zaś silnie wygięte łuki brwi i owal nieco pociągłej twarzy, wyróżniały ją spomiędzy innych kobiet.
Jakoż nie umarła tak jak inne. Niestrudzenie, nie opuszczając ani jednego święta, chodziła do cerkwi, by tam w rodzinnych stallach, tuż przy tronie biskupa, stać przez całe nabożeństwo. W owym czasie przybył do miasta nowy nauczyciel, Nikolcza, słynny ze swego śpiewu i niezrównanego głosu. W nim wreszcie zakochała się, tutaj, w cerkwi, zasłuchana w jego śpiew.
Kto wie, jak się poznali, jak i gdzie spotykali. Zauważono, że on, skoro tylko dostrzegł z chóru jej obecność w świątyni, zaczynał śpiewać przedziwnie porywająco, brzmiało też w jego głosie coś, co nie przystoi modlitwie, świętym słowom pieśni, pobożnym, wzniosłym i surowym, coś tak świeckiego i namiętnego, że wszyscy czuli się strwożeni i przejęci. Słyszano nawet, jak biskup, gdy Nikolcza po śpiewie zbliżał się do niego po błogosławieństwo, błogosławiąc go, mawiał:
– Brawo, synu! Wspaniale! Tylko, synku, zbyt po świecku. Bardzo silny i dziwny masz głos!
Jak umiała ukryć przed światem swój romans z Nikolczą, miłość, trochę spóźnioną ze względu na jej lata, choć wciąż piękna i świeża była jeszcze, tak samo zdołała zapobiec wykryciu się wszystkiego, kiedy odbywała poród. Cicho i zręcznie odebrała sobie życie. Pewnego dnia znaleziono ją w kąpieli martwą, z przeciętymi żyłami…
Albo sławny dziad Sofki, Kawarola… Zamiast siedzieć w domu, jako brat starszy (młodszy chorował ciągle), choć poślubił najpiękniejszą pannę ze Skoplja, z jakiejś na pół greckiej rodziny, wytrzymał zaledwie kilka miesięcy małżeńskiego pożycia i dalej podróżował po miastach; a w rzeczywistości wiódł jak przedtem rozpustne życie z tancerkami, Cygankami i innymi kobietami podobnego rodzaju. Żona musiała sama siedzieć w, domu, obsługiwać i pielęgnować chorowitego szwagra, doglądać go i stale z nim przebywać. Na odpustach podczas świąt patronów musiała pokazywać się z nim właśnie. Bóg też raczy wiedzieć, kiedy i jak, dość, że podobno zaczęła z nim grzeszyć.
To tylko, że grzeszyła z umysłowo chorym szwagrem, mogło tłumaczyć mnóstwo cierpień i upokorzeń, jakie znosiła później od męża. Ów, dowiedziawszy się zapewne, że zbłądziła, ile razy tylko wrócił do domu niesłychane wyprawiał awantury i brewerie.
Przyprowadzał ze sobą nierządne dziewczyny i bawił się z nimi w najlepsze, a żona usługiwać im musiała. Wówczas czeladź cichaczem wynosiła młodszego jego brata, nieprzytomnego ze strachu, i kryła go u sąsiadów, aby go Kawarola nie zarżnął. Żona sama słała łoże mężowi – ba, doszło do tego, że własnoręcznie musiała go wraz z nierządną kobietą nakrywać kołdrą. To nie plotka. Żyją jeszcze ludzie, którzy to zeznają pod przysięgą. Wkrótce żona Kawaroli umarła, brat w klasztorze Świętego Ojca Prohora skończył życie w obłędzie. A temu znów zapachniała podróż i włóczęga. Córki z pomocą stryjów i krewniaczek zastępowały ojca w prowadzeniu domu. Musiał wszakże po wielekroć w roku przyjeżdżać, aby się jego tryb życia nie rzucał w oczy, żeby nie zaczęto mówić o nim na mieście.
Lecz nie koniec na tym. Prowadząc nadal hulaszcze życie, pod starość już, wydawszy córki za mąż, Kawarola ku powszechnemu zgorszeniu ożenił się powtórnie. Wziął nie wdowę, ale dziewczynę. I rzekłbyś: wszystkim na złość wyprawił tak huczne i wspaniałe wesele, jak gdyby żenił się po raz pierwszy. Oblubienica była wprawdzie nie pierwszej młodości, lecz przedziwnie piękna. I ona też pochodziła z greckiej rodziny, zamieszkałej w tym samym mieście, tuż obok cerkwi. Nie była to jednak córka tej rodziny ani siostra, tylko jakaś daleka krewna. Przyjechała tu, gdy już była wcale doletnia, nikt dobrze nie wie dlaczego. Z nią miał tylko jedno dziecko, syna, który pierwszy zaczął nosić się po europejsku. Ale pono cała jej przepyszna uroda trwała tylko do ślubu, zaraz potem zwiędła. Żeby zachować bodaj tę zwiędłą urodę, całe życie trawiła na leczeniu, pielęgnowaniu i kąpaniu ciała. Opowiadają, że prawie nie wychodziła z łaźni.
Albo znowu rodzona siostra dziada Sofki, „biedna Naza”, jak ją nazywano. Trzy razy uciekała jako młoda dziewczyna. Turczyła się trzy razy. Cały prawie jeden folwark poszedł na wykupienie jej i sprowadzenie na powrót. Później zaś, by ukryć to wszystko, rodzina wydała ją za kogoś ze służby; kupiono młodym domek, prawie na krańcu miasta, i darowano kilka zagonów oraz winnic, aby mieli z czego żyć Gdy się zestarzała, nigdy nie bywała u swoich. Przychodziła jedynie na „przeprosiny”, w czasie wielkiego postu, kiedy według zwyczaju cała rodzina musiała się schodzić i nawzajem prosić o przebaczenie, by utrzymywać między sobą miłość i pokój. Za to jej mąż, dawny sługa, „pociot”, jak sam siebie nazywał, nigdy nie wychodził z domu bogatych krewniaków. Dumny był, że należy do rodziny, że może z nimi za stołem jadać i pijać. Wszystkim był niemiły, wszyscy na niego patrzyli niechętnie nie dlatego, że z nimi zasiadał, ale że był żywym przypomnieniem tego, co się stało…
Tak to się działo, coraz gorzej i gorzej. Tylu obłąkanych, paralityków, tyle dzieci urodzonych z otwartymi ranami! A te zgony w kwiecie wieku, ciągłe wizyty słynnych lekarzy, cyrulików, położnych, a owe zamawiania, zlewania różnymi wodami, wodzenia do… znachorek mieszkających w jakichś ruinach po amulety, a owe wyjazdy do wszystkich miejscowości leczniczych w okolicy!
Sofka i teraz jeszcze, ilekroć przypomni sobie pomylonego wuja Ristę, aż wzdryga się cała z obrzydzenia. Pamięta, że z tego powodu w dzieciństwie nie chciała nigdy chodzić do wujostwa, a tym bardziej pozostawać tam na dwa lub trzy dni, jak u innych.
Nie wiadomo właściwie, dlaczego zwariował. Po długiej chorobie, w czasie której paraliż tknął całe jego ciało, uroił sobie, że kiedy chorował, żona zdradzała go z najstarszym subiektem ze sklepu. Zaczął pić. Wtedy oszalał. Trzymali go i żywili związanego na górnym piętrze. Gdy czasem Sofka z resztą dzieci, gnana ciekawością, szła na górę przyjrzeć się wujowi i wstąpiwszy na schody zaglądała przez szparę w drzwiach, on zauważywszy je, rozebrany, w kalesonach tylko i koszuli, wysoki, blady, podskakiwał ku nim, krzycząc:
– Och, kurwa Maria!
Ze związanymi nogami w białych nowych skarpetkach, podskakując ciągle, wrzeszczał dalej:
– Och, och!… Kurwa Maria!…
Ciotka, słysząc to, nadbiegała pośpiesznie. Dziatwę odpędzała, a jego siłą wlokła z powrotem do pokoju. W nocy bywało jeszcze gorzej. Sofka, przykryta kołdrą wraz z innymi dziećmi, które, otrzaskane z widokiem chorego wuja, dawno już spały, w żaden sposób usnąć nie mogła; wciąż bowiem dochodziły ją z góry, przez powałę, echa jego podrygów. A co się działo, kiedy ciotka poszła go leczyć!… Sofka nie wiedziała dokładnie, na czym polegało to leczenie, słyszała tylko wyraźnie jego skomlenia i wrzaski:
– Wody dawaj! Wody, czarownico! Zginę bez słodkiej wody! Auu!
Straszliwy krzyk, hałas, szamotanie, wiązanie do łóżka. A potem powrót ciotki, jej zmęczenie i wyczerpanie. Te jej znaki krzyża, gdy rozbierała się do snu, te westchnienia i modły: – Boże, zabierz do siebie! Boże, uwolnij!II
Dlatego Sofka nigdy nie lubiła myśleć o przodkach. Wiedziała, że zawsze wtedy, przez trzy dni i dłużej, będzie chodziła po domu jak błędna, chora, kryjąc się sama przed sobą.
Rodzonych dziadków pamiętała jak przez mgłę. Obraz babki był dla niej zawsze trochę wyraźniejszy.
Wiecznie siedziała na dole w pokoju, oparta plecami o ścianę łaźni, jakby nawet w lecie chciała grzać się i parzyć. Wystający nos, wystająca broda, dziwnie wysokie czoło, oczy głębokie, tajemnicze, z wyraźnymi, długimi, skroni sięgającymi brwiami, z gęstą jak cień rzęsą. Co najgorsze, z mężem swym, dziadkiem Sofki, była spokrewniona – wprawdzie nie przez ojca ani matkę, tylko przez jakiegoś stryja. Suto musiał groszem sypnąć, zanim ją poślubił. Później, może dlatego, że się pobrali mimo tak bliskiego pokrewieństwa, chodziła pono zawsze z obwiązaną głową, która ją od chwili ślubu ciągle bolała i którą leczyła przeważnie tęgą, przepalaną wódką. Dziadek nazywał żonę „mamusią” i omal nie nosił na rękach.
Jedno tylko przypominało jej dziadka. Gdy Sofka podrosła, nauczyła się sama jeść i siedzieć za stołem, dziadek zarządził , by i przed nią, jak przed nim i resztą, członków rodziny, stała lampka wina. To tylko go przypominało, nic więcej. Opowiadano jej później, że kiedy ojciec dorósł i – jak tego wymagał obyczaj oraz godność tak możnego domu – wyjechał nie tylko do Salonik, lecz i do Carogrodu (chciał jak najwięcej podróżować i uczyć się), dziadkowie nigdy już nie przesiadywali w domu. Zdawszy na subiekta Tonka sklep w śródmieściu, w górze miasta, a dom na służącą, Magdę, którą jeszcze dzieckiem wzięli i przygarnęli, sami przebywali na folwarkach. Tam mieszkali u dzierżawców, byle tylko jak najwięcej pieniędzy posłać ojcu Sofki, efendi-Micie, aby żył możliwie beztrosko, uczył się, by wiele mógł się nauczyć.
Jakoż kiedy ojciec Sofki wrócił, był pierwszym „efendim”, był panem. Nie znało miasto przystojniejszego człowieka. Lepiej mówił po turecku, grecku, arabsku… niż ojczystym językiem. Wydawał się człowiekiem obcym, cudzoziemcem – dla wszystkich, zwłaszcza dla licznych swoich krewnych; owszem, rozmawiał czasem i witał się z nimi, ale raczej ze zwyczaju niż z ochoty. Nie wdawał się w rozmowy nawet z ojcem czy matką, chyba w okolicznościach wyjątkowych. Ba, nie jadał z nimi razem na dole. W gościnnym pokoju na piętrze musiano dlań osobno gotować i nakrywać – takie miał kaprysy. Radością jego i dumą było tylko to, że poczęli go zapraszać do siebie najpierwsi begowie i paszowie doceniający w nim uczoność i wytworność. I to nie dawni begowie, którym tytuł dało bogactwo, lecz i inni, którzy byli nie tylko bogaci, ale tak samo jak on wykształceni i światli, a którzy zaczęli napływać do miasta w ostatnich czasach, obejmując stanowiska w urzędach i sądzie. Ci właśnie zapraszali go do siebie i przyjaźnili się z nim. Przy rozprawach sądowych, na posiedzeniach bywał, jako tłumacz, poniekąd łącznikiem między nimi a ludem, nad którym sprawował „sądy i rządy”. Prosili go również na uczty, przyjmowali w domach, on zaś odwzajemniał im się pięknym za nadobne, dbając wielce, by ich prześcignąć zbytkiem i niezwykłością potraw. On to był także najlepszym i najwytrawniejszym znawcą urody kobiet, które sprowadzali sobie begowie.
Później, gdy trzeba było pomyśleć o ożenku, a w mieście brakło już bogatych jak dawniej dziewcząt ze znakomitych domów, jedno mu pozostawało: albo wziąć chłopkę z wielkim wianem, bo tylko wiejskim dziewczętom, wnoszącym z sobą majątek, godziło się przenosić do miasta i wchodzić w stare rody, albo zacząć przebierać i wziąć w końcu piękną, choć zupełnie ubogą.
Wybrał to drugie. Matka Sofki była najmłodszą z sióstr, a rodzina jej, wprawdzie niegdyś dość zamożna, w owym czasie podupadła mocno; żyła z czynszu pobieranego za kilka nędznych sklepików na krańcach miasta. Dziadek Sofki po kądzieli, wiecznie chory, prawie niewidomy – zawsze też rozchełstany i nieubrany, jakby dopiero co wstał z łóżka – stale przesiadywał w domu z sinym papierem na oczach bojąc się porażenia słonecznego. Siostry jej przebolały dawno utratę bogactwa i powychodziły za drobnych kupców, sklepikarzy-dorobkiewiczów. Atoli matka Sofki, Todora, różniła się od wszystkich sióstr. Przypominała mężczyznę raczej, niż kobietę. Wysmukła była, sucha, ciemnowłosa. Nikt by nie przypuścił, że wyrośnie z czasem na piękność. Ale nie zwiodło to efendi-Mity. Ledwo ją zobaczył, wnet odgadując przyszły rozkwit urody, ku zdumieniu wszystkich, a z niemałą ujmą dla swej dotychczasowej pychy i pańskiej dumy, pojął ją za żonę. Rzeczywiście nie pomylił się. W rok po wyjściu za mąż Todora rozwinęła się i wypiękniała niepospolicie.
Rychło jednak przesycił się małżeństwem i powrócił do dawnego życia. Jak za kawalerskich czasów tak i teraz musiano mu nosić na górę obiad i wieczerzę. Rzadko schodził do nich, jeszcze rzadziej rozmawiał, o tym zaś, aby się w domu czym zajął, czego dopilnował – nie było mowy. Później, gdy żona urodziła Sofkę, musiała usunąć mu się całkiem sprzed oczu i sypiać na dole z świekrem i świekrą, ażeby miał zupełną ciszę i spokój. I znowu, przy lada sposobności, starał się jak najczęściej wyruszać w podróż, rzekomo w celach kupieckich. Co prawda, wówczas jeszcze dla braku pieniędzy nie trwały długo te podróże, zdarzały się jednak często. Najczęściej przypadały w porze roku, w której ongi, młodzieńcem jeszcze, jeździł na wycieczki i na nauki. Podczas tych podróży umarli rodzice, dziadkowie Sofki. Podobno umyślny nie mógł na czas go znaleźć, toteż Mita nie zdążył nawet na pogrzeb.
Ale mimo jego samotnictwa i odosobnienia od domowników, rodziny i własnej żony, życie toczyło się w domu tak samo w dostatku, nawet zbytkownie. Matka Sofki, niezmiennie wdzięczna, że Mita poślubił ją i niejako podniósł wyżej, jako godną siebie, dokazała więcej, niż się po niej spodziewano. Tak przystroiła pokoje, przyrządzała potrawy, podejmowała gości i krewnych, jak gdyby była z najpierwszego i najbogatszego domu. W dalszym ciągu cała rodzina skupiała się u niej. Każda slawa była dla matki Sofki okazją pozwalającą wystąpić najpiękniej i najwystawniej. Nigdy bodaj wyrazem twarzy, ruchem, tym bardziej słowem nie poskarżyła się na stałe samotnictwo męża, stronienie od wszystkich, więc i od niej także.
Dopiero później, gdy Sofka podrosła, ojciec jął okazywać – raczej jej zresztą niż matce – jakby trochę tkliwości i niekiedy pokazywał się na dole. Sam zaczął uczyć Sofkę czytać i pisać. Czasem, kiedy wracał wieczorem, a na dole przed kuchnią, z matką i resztą kobiet, stała Sofka i wybiegała mu naprzeciw, on, obejmując córkę, razem z nią wchodził do domu. Sofka czuła wtedy na policzkach ręce ojca, palce głaszczące ją po szyi, brodzie i kędzierzawych włosach. I teraz na myśl o tym poczynała Sofka przypominać sobie woń tych palców, suchych, delikatnych i nieco zmarszczonych na czubkach, zapach ubrania, zwłaszcza rękawów. z których wysuwały się ręce, obdarzające ją pieszczotą.
– No, cóż tam, moja Sofeczko? Byłaś grzeczna? – pytał pochylając się nad nią, gdy bywał w dobrym usposobieniu. Przystawał z Sofką przed kuchnią, rozmawiał z matką albo witał się z innymi kobietami, a nie śpieszył zaraz, jak zazwyczaj, prosto na górę, do swego pokoju nie zatrzymując się nawet i nie patrząc na nikogo.
Wszyscy wtedy nabierali odwagi, zwłaszcza matka, która, zaledwie dostąpiwszy zaszczytu pomówienia i pożartowania z mężem, co jej schlebiało ogromnie – zwłaszcza ze względu na inne kobiety – zaczynała niby to łajać Sofkę:
– Ładnie mi grzeczna! Cały dzień biega i lata po ogrodzie. Nie mogę jej upilnować. Zrywa tylko kwiatki, a potem je ciska na ziemię…
Sofka, wciąż czując na sobie rękę Mity, ściskając mu kolana w szerokich sukiennych szarawarach, wiedząc, choć wtedy jeszcze taka mała, że matce sprawi tym radość, zaczynała szczebiotać usprawiedliwiając się przymilnie:
– Nie, efendi! Nie, tatusiu! Nie, jak tatę kocham!
On, wziąwszy ją na ręce, niósł na górę do swego pokoju.
A gdy zapadał zmrok i na dole u matki nie było nikogo już z gości, zaczynał bawić się z Sofką.
Najczęściej, rzuciwszy ją na poduszki, ukląkłszy przed nią, zarzucał sobie na szyję jej rączki, kładł głowę na maleńkich kolanach i patrzył na córkę szerokimi, dziwnymi, głębokimi oczyma.
Wydawało się wtedy, że łzy wzbierają w jego oczach, usta wilgotnieją i poczynają drżeć. Nie mógł się dość napatrzyć córeczce, jakby w jej oczach i ustach odnajdywał coś ciągle i przypominał sobie. Któż wie co? Może coś nieziszczalnego i nieodżałowanego? Może to, że ta oto śliczna Sofka nie jest chłopcem, jego dziedzicem? Może jej delikatne wargi, dziecięce, ale już gorąco czarne oczy i mała ciemna główka o długich włosach przypominały mu jej matkę, gdy ją po raz pierwszy ujrzał i pierwszy raz się zachwycił?
Nosząc ją na rękach po pokoju, tuląc maleńką, mówił:
– Sofeczka!… Tatusiowa Sofeczka!…
I obejmował ją coraz mocniej, tak że Sofka do dziś jeszcze pamięta świeżo ogoloną brodę, która wtedy drapała ją po twarzy.
Jeżeli tego niespodziewanie dobrego humoru nie popsuło czyjeś przyjście czy coś w tym rodzaju – wołał także i matkę. Wtedy jedli razem wieczerzę, razem sie – dzieli na górze w jego pokoju. I Sofka nie pamięta milszych wieczorów nad te właśnie.
Potem nastawały równie błogie dni. Wozem wyjeżdżali do Dolnego Vranja na folwark. Nikt prócz nich trojga i Magdy.
Na pierwszym miejscu siadał on. Jak zawsze rozparty na siedzeniu, z wyciągniętą jedną nogą i opartą na niej ręką, w ubraniu sukiennym, ale nie takim, jak mieli inni, lecz odznaczającym się jemu tylko właściwym krojem. Szarawary nosił dosyć wąskie, bez galonu, lżejsze od innych, a kosztowniejsze z powodu staranniejszej roboty. Twarz sucha, ściągła, nieco koścista, lecz o skupionym zawsze wyrazie oczu i ust, o czole cokolwiek wysokim i przeciętym jedną poprzeczną brózdą pod włosami. Spod czoła patrzyły wiecznie znużone, wiecznie półprzymknięte oczy. Drugą ręką trzymał na kolanie Sofkę wystrojoną wówczas jak dorosła dziewczyna. Włosy miała z tyłu związane, a koło czoła i uszu loczki poprzeplatane wstążkami. Na wprost nich dwojga siedziała matka. Wykąpawszy się na tę wycieczkę, jaśniała w rumieńcach i błyskach oczu. Oczy te, owe słynne, wielkie oczy, pod długą brwią nad pałającymi policzkami świeciły przedziwnie, usta zaś drżały ze szczęścia.
Wóz zjeżdżał niżej. Wtaczał się na groblę, wąską, wpartą między sadzone wierzby a wykopane rowy, lecz za to pełną świeżości. Potem zjeżdżał i toczył się ku równinie, jednostajnie płaskiej, zasadzonej kukurydzą i tytoniem. Wtedy mknęli coraz prędzej. Magda, na koźle obok woźnicy, pośród koszyków i węzełków z jadłem i napojami, nie mogła wytrzymać, żeby nie pozdrawiać przechodzących chłopów i robotników i nie zagadywać do nich. Zresztą ona jedna odpowiadała na ich pozdrowienia, gdyż rozparty na siedzeniu efendiMita z Sofką na kolanie nie patrzył na nikogo i na nic, tylko na swoją wyciągniętą nogę i lakierowane, płytkie, prawdziwe tureckie trzewiki. Albo może udawał, że tylko na to patrzy, ażeby nie przyjmować pozdrowień i nie być zmuszonym odpowiadać na nie.
Na folwarku, otoczonym murem i topolami, pełnym świeżości i cienia, a nawet chłodu podczas lata, tuż nad rzeką, spędzali dni kilka. Ojciec całymi dniami przebywał na dole, w ogrodzie, wyciągnięty na poduszkach, obstawiony paczkami z tytoniem i filiżankami po wypitej kawie. Matka mieszkała na górze, w wieży, szczęśliwa, stojąca najczęściej w oknach pokoju, który niby to wietrzyła i zamiatała. Magda, wiecznie swarząca się z dzierżawcami, gderała na sługi, że nie przyniosły w czas ze wsi masła, sera i kurcząt, że wieczerza się spóźni. Wieczerzali popijając trunki, chłodzone w rzece, przy nocnym, głośniejszym – zdawało się – szumie wody, przy turkocie młynów, słysząc nad głowami jednostajny, jakby z daleka idący szelest topoli, ich gęstego, bujnego listowia. Później, gdy matka na górze słała łóżka, ojciec zostawał aby pijąc poleżeć jeszcze.
Często też poczynał nucić z początku cicho, dla siebie, później silniej, donośniej. Gdy się rozochocił, zaczynał śpiewać na cały głos. Matka nie śmiała mu przerywać, słuchała go tylko z oświetlonego pokoju. Sofka poznawała z jej twarzy, że słów nie rozumie, obce jej są, widać było jednak, jak je odczuwa, jak ze szczęścia i tkliwości drży po prostu i z otwartymi ustami chłonie mężowski głos, który coraz to szerzej rozlewa się po ogrodzie, rzece i pośród topoli – cudownie, namiętnie, gorąco.
Później, gdy myślał, że Sofka już usnęła, przychodził na górę z niedopitą jeszcze flaszką wina i ciągnął dalej swą pieśń. Brał matkę na kolana, rozplatał jej włosy i ciągle śpiewając, ściskał ją i całował w twarz i usta.
Po kilku dniach wracali do domu. Ojciec wprawdzie jakby znużony, jakby zatopiony we własnych myślach, matka natomiast – wniebowzięta. Nie mogła się Sofki dość naściskać i nacałować, gdyż oto jej, swemu dziecku, miała do zawdzięczenia, że znowu wrócił do niej mąż, jego miłość.IV
Zawsze – odkąd Sofka siebie pamięta – wiedziała o wszystkim. Jak – nigdy o nic nie pytając – odczuwała i rozumiała wszystko, co się koło niej działo, tak samo wiedziała, co się z nią stanie. Już jako dziecko żywiła najgłębsze przekonanie, że rozkwitnie w piękność, a jej uroda z każdym dniem bardziej będzie olśniewać i zadziwiać. Boć wiadomo, że tylko ona, latorośl ich domu, jedyna córka efendi-Mity, może być tak piękna – nie żadna inna.
Nie myliła się.
Jak przewidywała już z góry, jej wielka piękność czyniła ją jeśli nie dumniejszą, to szczęśliwszą. Nie dlatego, by czarowała nią mężczyzn i skazywała ich na mąki, ale sama z własnej urody bardzo była rada. Pielęgnowała się tym więcej, tym bardziej siebie lubiła, że wiedziała dobrze, iż piękność jej nie stanie się tą zwyczajną, przeciętną kobiecą urodą, która polega na bujności i jędrności krztałtów, lecz inną, istotą, wyższą, potężniejszą, jaka nie trafia się często, nie więdnie szybko, ale przeciwnie, staje się coraz cudniejsza i bardziej porywająca, którą owiewa jak gdyby obłok wonności.
Wszystko to ziściło się dokładnie. Kiedy osiągnęła i przekroczyła wiek lat dwudziestu (wiadomo było, że byle komu nie wolno ubiegać się o jej rękę), a potem dwudziestupięciu i sześciu – wtedy była nie tylko równie piękna, ale bodaj cudniejsza jeszcze i bardziej porywająca niż dawniej. Zmniejszyła się tylko obfitość jej kształtów, ale krasa jej była coraz wdzięczniejsza i rzucała się w oczy. Ramiona i barki miała jak dawniej jędrne, krągłe i rozwinięte, mięśnie przedramienia pełniejsze i bardziej zwarte, co w połączeniu z zarysem bark czyniło ją smukłą i strzelistą, jakby dodając jej wzrostu i uwydatniając biodra. Wąskie, szczupłe ręce o trochę suchych, ale delikatnych palcach były nie mniej delikatne, okrągłe i pełne w przegubie, który uwidoczniał białość skóry. Twarz miała nie tyle hożą, ile białą, szczupłą, wypielęgnowaną, trochę kościstą, lecz o wysokim i otwartym czole, czarnych, dużych, nieco wąskich oczach, o zawsze płonących policzkach i zaciśniętych cienkich ustach, wilgotnych w kącikach, namiętnych. Cała ta uroda skrzepła, rzekłbyś, w niezmienności, jakby w obawie, by nie pogubić ślicznych szczegółów. Jedynie włosy w dalszym ciągu rosły bujnie jak w dzieciństwie. Były czarne, miękkie, ciężkie; rozpuściwszy je po szyi i plecach, czuła zawsze ich falującą puszystość.
Ale najbardziej niepokoiło Sofkę to, że odkąd, dorastając, rozwinęła się już w słynną piękność, ojciec jej przyjeżdżał coraz rzadziej. Wiedziała, że to z jej powodu. Jak gdyby się jej bał. Mijało całe lato, jesień i zima, a o nim nic wciąż nie było słychać; nawet przez posłańca nie dawał znaku życia. Później po dwa i trzy lata nie było wieści: ani gdzie jest, ani co robi.
Matka konała z trwogi. Bała się zostać w zupełnej nędzy, prawie bez chleba, bo już i teraz nie na żarty borykała się z biedą. Postanowiła sprzedać wyżej położoną, wychodzącą na ulicę część ogrodu za domem. Naturalnie sprzedała ją „ich” Tonkowi, gdyż jemu tylko miała odwagę zawierzyć, że nie będzie opowiadał i trąbił po świecie, iż to jego własność, nabyta od nich całkowicie, jeno, według zwyczaju, powie, że niby wziął to od nich w dzierżawę i że się musiał naprosić, zanim mu pozwolili wznieść tutaj jakieś własne składy.
Nie tyle więc oczywiste już ubóstwo trwożyło matkę, ile coraz rzadsze przyjazdy ojca. Znając go, drżała, żeby ich nie porzucił zupełnie i bezpowrotnie. Nie o nią już chodziło – jej życie przeminęło, ona na wszystko była przygotowana – ale co pocznie i gdzie się podzieje w takim wstydzie i upokorzeniu Sofka, już dorosła i słynna z urody?