Niedomówienia - ebook
Niedomówienia - ebook
Świat może być pełen niespodzianek, jeśli tylko potrafimy się na nie otworzyć. Przekonuje się o tym bohaterka książki, Janka, której życie zawirowało za sprawą tajemniczych fotografii ukrytych pod cokołem pomnika Gutenberga w Gdańsku. Nietuzinkowa czterdziestolatka podejmuje intrygującą, pełną niedomówień grę. Przy okazji dowiaduje się wiele nie tylko o starej, cennej księdze, lecz także o sobie samej.
To już piąta książka Anny Sakowicz. Czytelnicy cenią jej pełne dobrej energii powieści, w których w lekkiej, zaprawionej inteligentnym dowcipie formie, poruszane są trudne i ważne tematy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-08-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyraz jej twarzy nagle się zmienił. Mężczyzna od kilku minut przyglądał się, jak kobieta rzuca się po łóżku i macha rękoma. Nawet próbowała go kilka razy kopnąć, jakby już świadoma, jakby poza snem. Siedział w kucki w nogach łóżka i spokojnie patrzył. Raz tylko wycelował w nią swoją piżamą, by wyrwać ją z drzemki. Przez chwilę miał też ochotę stanąć nad nią jak nad truchłem, bo przywoływała z zakamarków pamięci nieprzyjemny obraz. Matka leżała zwinięta jak ona. Zasłaniała rękoma głowę, a nad nią w rozkroku stał ojciec. Jak on wtedy nienawidził jej za tę bierność i poddaństwo! Nie zrobiła nic, by się podnieść, tylko bezwolnie leżała, oczekując na następne razy. Jednak wtedy już ich nie było. W zamian nastąpiła tylko chłosta śmiechem zaserwowana przez podpitego męża, który mógł odhaczyć kolejne zwycięstwo.
– Ożeż… – szepnęła, otwierając jedno oko i spoglądając na niego ze zdziwieniem. – Ale mnie łeb napieprza.
– Wstawaj, bo spóźnisz się do roboty – powiedział, nie ruszając się z miejsca. Coś wrogiego błysnęło w jego oku. Zapaliło się na chwilę i zgasło.
– Ale miałam dziwny sen…
– Chyba w nim grałaś w piłkę, bo rzucałaś się jak fryga.
Patrzył, jak się przeciąga. Nie miała kocich ruchów.
– Anioł mi się śnił.
– Tak? A co on takiego robił?
– Nic – rzuciła i wzruszyła ramionami, kiedy tylko usiadła na łóżku, opierając się plecami o ścianę. – Ale, ale… Śniło mi się, że napisałam książkę. – Spojrzała na szafkę nocną. Leżały tam jej notatki.
– Przecież piszesz – odparł, mocniej obejmując swoje kolana.
– No tak, piszę. Próbuję przynajmniej. – Nagle się zerwała. – Nie ma co się pierdołami zajmować. Chodź! Jadłeś śniadanie? – rzuciła, szukając kapci pod łóżkiem. Czasami ktoś wsuwał je zbyt głęboko, choć starała się je ustawiać równo, by po przebudzeniu od razu w nie wskoczyć. Zaczynała podejrzewać, że Łukasz robi to złośliwie. Przesuwa je, by rano nie mogła ich znaleźć.
– Są z drugiej strony. – Zeskoczył z pościeli i po chwili podał jej kapcie.
No tak, ustawiła je, jak należy, ale z drugiej strony. Pewnie to on ją zdezorientował. Nie lubiła, gdy zostawał na noc. W ogóle przestawała go lubić. Nie chciała, by się tu zagnieżdżał. Na razie to był swobodny układ i on niby o tym wiedział, ale w każdej chwili mogło się to wyrwać spod kontroli, a wtedy wszystko by się skomplikowało. A tego sobie nie życzyła. Od kilku dni przymierzała się, by to skończyć, póki nie jest za późno, póki on nie przyniesie tu swoich gaci. Ponadto coraz częściej dostrzegała w nim jakiś niepokojący błysk. Zapalało się w jego oczach coś, co Łukasz starał się jak najszybciej stłumić, ale i tak wrażenia zawsze zostawały, powodując nieprzyjemne mrowienie pod czaszką.
Wsunęła kapcie. Spojrzała jeszcze na swoją niebieską flanelową piżamę. Zdecydowanie lepiej byłoby w jedwabiach.
– Jajecznica? – spytała.
– Tak. Jaja, kawa i spadam. – Cmoknął ją w policzek. Odruchowo chciała się uchylić, ale nie zdążyła. Był zdecydowanie szybszy. Nie pozwolił jej zrobić uniku.
– Włącz ekspres, a ja wskoczę do wanny, bo mam wrażenie, że niezbyt ładnie pachnę.
Zniknęła za drzwiami łazienki, a on poczuł ulgę. Czasami nie wiedział, co robi źle. Dziwnie reagowała. I do tego ta jej wkurzająca niezależność. Początkowo mu to imponowało. Cieszył się, że nie było tradycyjnych rozmów o obrączce, pieluchach i tych innych pierdołach, o których kobiety zaczynały trajkotać już na trzeciej randce. Wtedy myślał, że to jej wiek, że może sobie już te głupoty wybiła z głowy. Jednak z czasem pojawiło się w niej coś, co go zaczynało drażnić. Nie potrafił tego nazwać, ale tłumaczył sobie, że może tak właśnie było w prawdziwym związku. Matka przecież też ciągle drażniła ojca. Gdyby nie ona, pewnie nie byłoby w domu awantur. A tak…
– Jeszcze nie wstawiłeś? – spytała, a on podskoczył wyrwany z zamyślenia, bo nie spodziewał się jej tak szybko w kuchni.
Stała przed nim w grubym szlafroku. Mokry kosmyk ciemnych włosów spadał jej na twarz. Ładna była. Miała w sobie jakąś siłę, która go przyciągała. I trzeba przyznać, że cudownie było mu z nią w łóżku. Inaczej niż z innymi kobietami.
– Już wstawiam – odparł. Sprawdził, czy w ekspresie jest woda, a potem go włączył. Wystawił z szafki ich ulubione kubki. Wiedział, z których lubiła pić. Bywał tu przecież od roku. Można było się wszystkiego nauczyć. A ile razy w ciągu tych trzystu sześćdziesięciu pięciu dni został na śniadanie? Dałoby się policzyć. Kolacje to co innego, jadali je razem często, ale śniadań nie. Te były zarezerwowane tylko na specjalne okazje. Obowiązywała niepisana umowa, że każde z nich nocuje w swoim łóżku. A on dzisiaj zdecydowanie nie miał ochoty wychodzić w środku nocy. Chciał zostać do rana. Przyjrzał się jej ukradkiem, czy aby nie jest zła. Złamał przecież ich umowę. Ona jednak wydawała się beztroska.
– Ze szczypiorem i szynką? – spytała.
– Może być.
Łukasz postawił na stole dwa kubki gorącej kawy. Pamiętał, że dziewczyna zawsze pije ją z cytryną. Dziwny zwyczaj, jednak jeśli aż tak jej ta mikstura smakowała, to jej sprawa. Sobie dolał odrobinę mleka i wsypał dwie łyżeczki cukru. Białego. Na szczęście Janka nie należała do kobiet dbających o zdrowy tryb życia, więc zawsze miała pełną cukiernicę. Jadła słodycze, pizzę, golonkę, używała cukru i śmietany. Trzeba było przyznać, że mimo to jej sylwetka była nienaganna.
Usiadł przy stole i czekał, aż ona poda jajecznicę. Matka zawsze podawała. Ojciec nie pozwalał Łukaszowi jej pomagać. Siedział więc jako kilkuletni chłopiec i wpatrywał się w blat stołu, nasłuchując każdego ruchu matki. Modlił się wtedy, by zrobiła to, jak należy. Najpierw ojciec dostawał swój talerz, który nie mógł zbyt głośno uderzyć w stół podczas stawiania. Pamiętał, jak matce drżała dłoń naznaczona fioletowym krwiakiem. Jajecznica musiała być odpowiednio ścięta. Potem dostawał on. Dokładnie taką samą porcję jak tata. Przecież był mężczyzną.
Ocknął się z natrętnego wspomnienia. Chleb stał już na środku zaraz obok maselniczki. Zdjął przykrywkę z masła. Żółta breja lekko się rozpływała. Ktoś ustawił naczynie tak, że trafiały w nie promienie słoneczne. Okna kuchni znajdowały się od wschodu. To tutaj rozpoczynał się dzień.
– Czemu nic nie mówisz? – Wyrwała go z zamyślenia.
– Nie wiem. Nie chce mi się. A zdążysz do pracy? – Szybko zamienił odpowiedź w pytanie.
– Jasne. – Wzruszyła ramionami. Wykładała właśnie jajecznicę na talarze. Po kuchni rozszedł się przyjemny zapach. Aż zaburczało mu w brzuchu. – Najwyżej otworzę trochę później. To jest właśnie plus własnego interesu.
– Dobrze ci. Ja muszę być na dziesiątą w biurze – westchnął.
Janka postawiła przed nim talerz. Stuknęła o blat stołu zbyt głośno, nerwowo się więc wzdrygnął. Na szczęście kobieta nie zauważyła jego reakcji. Podała mu widelec i wreszcie zajęła miejsce naprzeciwko. Jadła w milczeniu. Łamała chleb i maczała w jajku. Potem z gracją wkładała go do ust. Zerkał na nią od czasu do czasu. Uśmiechała się. Nie miała spłoszonego spojrzenia, nie uciekała wzrokiem. Wydawało mu się, że wciąż nie czuła żadnego zagrożenia, jakby instynkt samozachowawczy nie został w niej nigdy rozbudzony.
– Nie boli cię już głowa? – spytał, by przerwać ciszę.
– Boli, ale łyknęłam tabletkę, więc pewnie zaraz ból przejdzie. Kawa mi dobrze zrobi. Za chwilę stanę na nogi.
– Pyszne.
– Jajka z rana są najlepsze. – Wytarła chlebem brzeg talerza.
– Poczekać na ciebie, czy sama pojedziesz do drukarni?
– Sama – odparła zdecydowanie. – Duże dziewczynki radzą sobie same. Aha – zamyśliła się przez chwilę – dzisiaj po południu chyba się nie zobaczymy, bo jadę do ojca. Chcę z nim porządnie obgadać tę książkę.
– Jasne. Dużo już napisałaś?
– Szkic zaledwie. Muszę zabrać od niego dzienniki dziadka, bo bez tego ani rusz.
– Myślałem, że już dawno je wzięłaś. – Spojrzał na nią uważnie. Pamiętał doskonale, że ojciec dawał jej zeszyt dziadka. Był pewien, że go wzięła. Od razu spiął się w oczekiwaniu fałszywej wymówki.
– Tak, ale potem znów go zostawiłam. Zagadaliśmy się i zapomniałam. – Rozwiała jego wątpliwości, jakby czytała w myślach.
– Było pyszne. – Wygarnął z talerza resztki jajka. Na brzegu pozostały paseczki szczypiorku niczym wspomnienie tego, co przed chwilą zjadł. Nie dało się ich jednak nabrać na widelec, więc zostawił ten ornament na naczyniu. Janki talerz pewnie za chwilę będzie wyglądał tak, jakby ktoś go umył. Bardzo dokładnie zbierała chlebem jajecznicę. – Będę w takim razie leciał. Zdzwonimy się?
– Tak. – Kiwnęła głową.
Łukasz dopił kawę. Potem wstawił naczynia do zmywarki. Cmoknął ją w czubek głowy i wyszedł. Kiedy opuszczał jej mieszkanie, poczuł dziwne ukłucie. Nie umiał tego zdefiniować. Zbiegł więc szybko po schodach, żeby pozostawić dziwne wrażenie za sobą, na wycieraczce przed drzwiami jej mieszkania. Niech zabierze je ktoś inny.
Janka wsadziła do ust ostatni kawałek pieczywa. Oparła się wygodnie na krześle. Przez moment nieruchomo wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze kilka sekund wcześniej siedział Łukasz. Wzięła łyk kawy. Gorzko-kwaśny smak przywołał ją do rzeczywistości. W tle natrętnie zawibrował telefon.
– Słucham – rzuciła w słuchawkę i natychmiast poderwała się z krzesła. – Nie krzycz tak! Już jadę!
Pobiegła do łazienki. Szybkie spojrzenie w lustro i pozbyła się złudzeń, że kobieta w jej wieku całkiem nieźle wygląda w naturalnym i ekologicznym wydaniu. Jednak nie było już czasu na nakładanie mazideł, które powodowały, że co nieco udawało się zatuszować albo przynajmniej dać złudzenie świeżości.
Włożyła podkoszulkę, wciągnęła dżinsy, które znów wydały się za luźne. Z czego oni je robili, że po praniu ledwo się człowiek mieścił, a po kilku dniach z godziny na godzinę robiły się większe i większe? Zapięła pasek na kolejną dziurkę. Na tę jeszcze nie zapinała. Przemknęło jej przez myśl, że to nie dżinsy, a ona lekko zbiegła się w praniu zwanym potocznie życiem. Nie było jednak czasu na rozważania, bo Antek czekał przed drukarnią i rzucał takimi kurwami, że pewnie ludzie w okolicy musieli pogłośnić telewizory, by zagłuszyć te siarczyste ryki wściekłości.
Wskoczyła do samochodu, który na szczęście z lenistwa dzień wcześniej zaparkowała przed blokiem. Dzięki temu nie musiała pędzić do garażu. Poprawiła sweter, który wrzuciła na siebie w ostatniej chwili. Odpaliła auto i wybrała numer do Antka. Silnik delikatnie zamruczał, a w głośniku rozbrzmiał zdenerwowany głos wspólnika.
– Gdzie ty, do cholery, jesteś?!
– Już wyjeżdżam sprzed bloku. Daj mi pięć minut.
– Jaśka! Jakie, kurwa, pięć minut?! Zanim ty się przebijesz przez Grunwaldzką, to minie pół godziny. Korki są o tej porze! No chyba że opanowałaś sztukę teleportacji.
– Nie wrzeszcz na mnie! Jadę! Mogłeś wziąć swoje klucze. Czy to taki problem?
– Mówiłem, że zapomniałem!
– No, to teraz nie wyżywaj się na mnie. Zaraz będę. Pojadę naokoło, jeżeli na Grunwaldzkiej są korki. Cześć.
Antek nie zdążył odpowiedzieć, kiedy Janka wyłączyła telefon. Weszła ostro w zakręt. Koła lekko zapiszczały z podniecenia, bo kobieta zbyt rzadko fundowała im szybką jazdę. Do drukarni zajechała piętnaście minut później. Nawet Antek musiał przyznać, że to mistrzostwo świata, iż dotarła tak szybko. Otworzyła drzwi. Mężczyzna wbił odpowiedni kod alarmu, aby go wyłączyć, i od razu zniknął w pomieszczeniu z maszynami. Janka usiadła przy biurku, uruchomiła komputer i chwilę wpatrywała się w czarny ekran, zanim zaczęły pojawiać się na nim starannie ułożone ikonki.
Miała dzisiaj do złożenia niewielki plik. Musiał być gotowy do druku na jutro. Antek szalał w pomieszczeniu obok. Kobieta uśmiechnęła się do siebie, kiedy usłyszała hałas. W wyobraźni widziała minę wspólnika. Pewnie klął na czym świat stoi, bo coś zrzucił na podłogę. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem.
– Jaśka! Po co ciągle to trzymamy?! – Rzucił na jej biurko garść ołowianych czcionek. – To muzeum jakieś czy co?
– Rozwaliłeś skrzynkę? – Zdenerwowała się nie na żarty. Czcionki to pozostałość po starej drukarni. Zostawiła je na pamiątkę, tak jak kopie starodruków wiszących na ścianach. Tuż za nią wisiała płaskorzeźba przedstawiająca Gutenberga. Wszystko miało swoje miejsce, przeszłość mieszała się z nowoczesnością, ale zawsze w kulcie złotnika z Moguncji. Dla Janki był to niemalże święty. To przecież na jego cześć dostała imię. Janina w połączeniu z nazwiskiem Laudowicz według jej ojca pięknie ze sobą grało. A drukarstwo, pomimo że nie przypominało tego sprzed lat, ciągle było dla niej czarną sztuką.
– No, rozwaliłem. Walnąłem niechcący i wszystkie czcionki się rozjebały po podłodze!
– Dobra, nie ruszaj tego. Zaraz przyjdzie pani Stasia. Poproszę ją, żeby pozbierała.
– Niech to gdzieś wyniesie, bo tam nie ma miejsca. – Machał rękoma w złości.
Janka wiedziała, że to tymczasowy nastrój. Znała go nie od dziś. Chodzili razem do technikum poligraficznego. Może nie polubili się od pierwszego wejrzenia, ale los zetknął ich ze sobą i to właśnie Janka była świadkiem na ślubie Antka, a potem została matką chrzestną jego córki. Planowała zarazić ją drukarskim fachem. A szanse były spore, bo przecież ojciec to drukarz pełną gębą. Kochał te ołowiane czcionki równie mocno jak Janka, ale nie zawsze się do tego przyznawał.
– Co teraz robisz?
– Rozjeżdżam maszynę.
– Okej. A kartony z książkami są już przygotowane? – spytała. – Zostawiłeś mi jedną?
– Jasne – odparł i na chwilę zniknął w pomieszczeniu obok. Po kilku sekundach stał już koło jej biurka. Położył książkę, mrucząc coś pod nosem.
Wzięła ją do ręki. Miała ładną okładkę. Powąchała grzbiet. Nic tak pięknie nie pachniało jak wolumin prosto z drukarni. Zanurzyła nos w rozłożone kartki. Wciągnęła powietrze, w którym zapach słów mieszał się z wonią papieru. Szkoda, że tak rzadko mieli zlecenia na książki. Głównie self publishing, oczywiście w małym nakładzie. Zleceniodawcami byli z reguły sami autorzy – ludzie o niespełnionych ambicjach pisarskich. Marzyła im się książka z własnym nazwiskiem na okładce. Wydawcy odrzucali te genialne dzieła, więc desperaci drukowali na swój koszt, a potem wozili woluminy w bagażnikach aut i sprzedawali, gdzie popadło, niczym zaklęcia szarlatanów.
Janina otworzyła szufladę biurka. Zawsze miała tam ukryte cukierki. Najczęściej zwykłe krówki. Ostatnio podkradanie ich stało się rytuałem. Jak ciągnięcie ciasteczka z wróżbą. A wszystko przez to, że na papierku wewnątrz zaczęły się pojawiać zdania przypominające sentencje. Przez chwilę zawahała się nad wyborem. Ta po prawej czy może ta z wierzchu? Zapas powoli się kończył, więc i wybór był mniejszy. Wreszcie chwyciła w palce miękką kostkę w podwójnym papierku. Rozwinęła wprawnym ruchem. Papier łatwo odszedł. Zwykle wtopiony był zbyt mocno w cukierek i nie chciał dać się zdjąć. Wówczas zjadała z tym upartym kawałkiem opakowania. Podobno celuloza szybko się rozkłada, więc w gruncie rzeczy nie stanowiło to problemu. Drukarz musi od czasu do czasu posmakować trochę papieru.
„Wróć do mnie”, przeczytała. Uśmiechnęła się do tej myśli. Słodycz cukierka przyjemnie rozchodziła się po podniebieniu. Taka niebiańsko mleczna. A pewnie, że wrócę, pomyślała zadowolona, bo jakże tak kończyć na jednej krówce. Nie da się! Zdecydowanym ruchem chwyciła następną. Rozwinęła równie sprawnie co poprzednią. „Zgadzam się na wszystko”. Wsadziła do ust następny cukierek, by przedłużyć słodkie doznania. Podparła wygodnie głowę. Spojrzała na zegarek. Na chwilę zahipnotyzowała ją cyfra migająca na wyświetlaczu.
– Dzień dobry! – Czyjś głos wyrwał ją z zamyślenia. Przed biurkiem stanął wysoki mężczyzna. Nie czekając na zaproszenie, zajął miejsce na krześle naprzeciwko i zaczął grzebać w czarnej aktówce, którą trzymał na kolanach. To pozwoliło Jance otrząsnąć się z błogostanu, przywrócić jasność myślenia i zgarnąć językiem resztki słodyczy z podniebienia.
– W czym mogę panu pomóc? – Wyprostowała się, napięła kręgosłup i cierpliwie czekała, aż mężczyzna przedstawi, z jaką sprawą przyszedł.
Klient pracowicie czegoś szukał. W końcu wygrzebał z aktówki małego pendrive’a. Nic dziwnego, że nie mógł go wymacać. Zadowolony z osiągnięcia położył na biurku malutkie urządzenie.
– Chciałbym wydrukować u państwa tomik poezji – odparł, poprawiając okulary na nosie. Dopiero wtedy je zauważyła. On też dokładniej przyjrzał się kobiecie zza biurka. Miała zmęczoną twarz, ale w ciemnobrązowych oczach coś iskrzyło. Umiał rozpoznać ten niezwykły błysk. Być może teraz lekko przygaszony, ale po odpowiednim otoczeniu go troską miał szansę rozpalić się na nowo.
– Ile arkuszy? – spytała, wkładając podany jej nośnik w gniazdo USB. Wpatrywała się w monitor, więc nie widziała wyrazu twarzy mężczyzny, który przyglądał się jej z zainteresowaniem.
– Około czterdziestu stron – odparł. – Okładka też tam jest. Tekst jest po złamaniu i złożeniu. Chodzi tylko o wydruk. Proszę zrobić wycenę.
– Ile egzemplarzy? Możemy to puścić cyfrowo albo na offsecie. Zobaczymy, co się będzie bardziej opłacało.
Otworzyła folder zatytułowany „Pływający motyl”. Okładka nie zrobiła na niej wrażenia. Przeciętna. Nie najgorsza, ale bez fajerwerków.
– Chciałbym trzysta sztuk. Nie mam szczególnych wymagań co do papieru. Zaufam całkowicie pani doświadczeniu.
– Czyli standardowo – mruknęła. Nikt na swój koszt nie drukował więcej. Czasami zdarzył się jakiś fantasta marzyciel, któremu wydawało się, że sam sprzeda tysiąc egzemplarzy, ale to bardzo rzadko. – Puścimy cyfrowo – zadecydowała.
Wyjęła kartkę z plastikowego pojemnika stojącego na biurku. Napisała kwotę i podała ją klientowi. Tego zwyczaju nauczyła się od wspólnika. Antek twierdził, że dopóki kwota nie wybrzmi, to zawsze jest do przyjęcia przez klienta, można więc na papierze śmiało podawać tę najbardziej optymistyczną dla usługodawcy opcję. Tak też robiła. Klient wtedy w milczeniu przyglądał się cyferkom i z reguły wyrażał zgodę. Pismo miało w sobie niezwykłą moc i trzeba było z tego należycie korzystać.
– Dobrze – zabrzmiał męski głos. – To mi odpowiada. Na kiedy byłaby książka?
– Po niedzieli. Jeśli teraz wpłaci pan zaliczkę, to we wtorek będzie do odebrania. Dwieście złotych – rzuciła i zaczęła wystukiwać zlecenie na klawiaturze. Miała gotowe formularze. Należało wpisać tylko odpowiednie dane.
Mężczyzna odpowiadał na jej pytania. Spodobał mu się jej ton głosu, więc z przyjemnością poddał się jego rytmowi i melodii. Gdy skończyli, wyłuskał z portfela odliczoną kwotę, a na banknotach niczym wiśnię na torcie z namaszczeniem położył swoją wizytówkę.
– Gdyby udało się wcześniej, to proszę zadzwonić. Mieszkam w Skarszewach, ale tutaj niedaleko pracuję.
– Dziękuję. Podepnę pod umowę. – Otworzyła szufladę biurka i odszukała zszywacz. Jednak jej uwagę natychmiast przykuły cukierki. Chwilę się zawahała, aż wreszcie sięgnęła po jednego i podsunęła go klientowi. – Proszę się poczęstować. Doskonałe na osłodę dnia. Proszę odwinąć i sprawdzić, jaki ma pan tekst na papierku – powiedziała, uśmiechając się do niego. Użyła zszywacza, a mężczyzna w tym czasie mocował się z papierem, bo nie miał takiej wprawy jak Janka. Brzegi nie chciały się odkleić od słodkiej masy. – Jestem chyba uzależniona od tych złotych myśli.
– Nie wiedziałem, że coś takiego jest w cukierkach.
– Jest. I w cukierkach, i na kapslach napojów. Wszystko to czytam. – Zaśmiała się. – Choć może się to wydawać dziwne.
– Nie… Dlaczego? – Włożył krówkę do ust, a opakowanie podał Jance.
– „Spędź ze mną tę chwilę” – przeczytała.
– Brzmi jak zaproszenie na randkę – powiedział, z trudem przeżuwając słodką masę.
– Racja. – Lekko się zarumieniła.
Klient schował dokumenty do aktówki. Spoglądał na nią z ciekawością, bo kobieta niewątpliwie go zaintrygowała. Jej ciemne włosy lekko podwinięte przy szyi kontrastowały z jasnym kolorem skóry. I te oczy. Jak węgle. Jego żona miała zielonoszare, bez tego błysku. Teraz pewnie się denerwowała w samochodzie, że nie ma go tak długo. Co można robić w drukarni? Zanosi człowiek plik, ustala cenę i wychodzi. A ta pierdoła pewnie dukała coś o tych swoich wierszach. Zawsze to robił. A nie daj Boże, jeszcze czytał fragmenty swoich wypocin!
– Dziękuję – odparł, nie kontynuując tematu. Janka poczuła lekkie ukłucie zawodu. Co prawda nie miała ochoty na spotkanie, ale miło byłoby usłyszeć zaproszenie na randkę. Łukasz przecież był tymczasowym przystankiem w jej życiu. Nie budził w niej dreszczy, nie powodował podniecającego drżenia nóg. Wszystko już dawno wywietrzało. Może zbyt gwałtownie i intensywnie przeżywali każde spotkanie na początku. Po dwóch miesiącach lekko się ochłodziło i tak siłą rozpędu trwało do dziś. Janka jednak była już bardzo blisko zrobienia zdecydowanego kroku zmierzającego do zakończenia znajomości. Przynajmniej tej na poziomie łóżka. W innych sferach życia mogą dalej być przyjaciółmi, znajomymi, kolegami, czy jak to tam zwał.
Mężczyzna wstał. Niezdarnie potknął się o krzesło i dopiero po chwili zniknął za drzwiami drukarni. Janka włożyła zamówienie do pomarańczowego segregatora i właśnie odkładała go na regał, kiedy drzwi znów się otworzyły, a do środka weszła zdyszana pani Stasia. Od progu zaczęła ściągać sweter, by za chwilę powiesić go w szafie. Poprawiła kolorową bluzkę. Wpuściła ją w spodnie i wygładziła dłonią na odstającym brzuchu, by się za bardzo nie marszczyła.
– Dzień dobry, pani Janeczko. Już jestem. Przepraszam za spóźnienie. Pan Antoś jest?
– O, dzień dobry. Jest. Oczywiście rozsypał czcionki, więc jeżeliby pani mogła, to bardzo proszę…
– Znów krówki? – Rzuciła okiem na biurko, na którym leżał papierek po cukierku poety.
– Tak – odparła. – Pani Stasiu, pani na pewno wie, co to znaczy, gdy się śni anioł.
– Anioł? – Chwilę się zastanowiła. – Moja mamusia zawsze powtarzała, że anioł to dobry znak. Zapowiedź szczęścia i uspokojenia. A coś mówił?
– Nie, chyba nic nie mówił. Teraz to już ledwo pamiętam.
– Zobaczy pani, że anioł to dobry znak.
– Hm, to się cieszę – odparła bez przekonania.
Pani Stasia zniknęła w pomieszczeniu obok, a Janka zajęła się pracą. Układała tekst w kolumny, wyrównywała interlinię, zachowywała zasadę registru, robiła odpowiednie marginesy. Zawahała się tylko przy inicjale. Nie miała pewności, czy pasuje, i jaki styl byłby najodpowiedniejszy.
Kiedy oderwała wzrok od monitora, zegar wskazywał trzy godziny później. Przez ten czas nikt nie zakłócał jej pracy. W tle mruczały maszyny, przy których czuwał Antek. Pani Stasia zajęta była swoją pracą. Tylko żołądek dopominał się upragnionej przerwy. Z powodu nagłego telefonu Antka zapomniała wziąć kanapki. Włączyła czajnik, by zaparzyć kawę.
– Komu co do picia?! – próbowała przekrzyczeć hałas maszyn. Dla jasności przekazu machała kubkiem. To był ewidentny znak, że czas na przerwę.
– Zrób mi mocnej sypanej. – Antek pojawił się przy niej niemalże natychmiast.
– Tosiek… – zaczęła się przymilać. – Tosiek…
– Podejrzana sprawa. – Uśmiechnął się. – Co chcesz?
– A Kasia zrobiła ci może dzisiaj do pracy kanapki? I może jeszcze wyposażyła cię w nie jak na wojnę?
– Ha! Wiedziałem, że coś chcesz. – Wyciągnął z szafy swój plecak, w którym zawsze zabierał do pracy coś smacznego, przygotowanego przez żonę. Kasia prowadziła firmę cateringową, więc zaopatrywała męża tak, że co jak co, ale śmierć głodowa mu nie groziła. Wystawił na stolik dwa pojemniki. – Czuła, że zapomnisz śniadania.
– Ucałuj ją ode mnie. – Z radości klasnęła w dłonie, bo zapowiadała się prawdziwa wyżerka. – Pani Stasiu! Kawa? – próbowała przekrzyczeć maszyny.
Po chwili pani Stasia ciekawie zaglądała do pojemników z jedzeniem. Kasia nie tylko dobrze gotowała, ale potrafiła to tak ozdobić, że ślinka ciekła na sam widok.
– O, co to za cuda znów ta pana żona zrobiła?
– Nie mam pojęcia – odparł Antek i zamknął drzwi od maszynowni.
Od razu zrobiło się ciszej. Janka zalała kawę i ustawiła kubki na stoliku. Każdy zajął swoje miejsce. Antek pod ścianą blisko drzwi, Janka po jego lewej stronie, a pani Stasia naprzeciwko. Kobieta wyciągnęła woreczek z tradycyjnymi kanapkami, które raczej marnie się prezentowały w porównaniu z zawartością pojemników Antka.
– Jezusiczku – szepnęła Janka. – I ciasto masz?
– A mam. Kokosanki. – Przysunął je do siebie. – Ale nie wiem, czy się podzielę.
– Nie bądź świnia.
– Będę i wpieprzę wszystko sam.
– Cham z ciebie, nie wspólnik!
Przekomarzali się w najlepsze, popijając kawę i zajadając przekąski przygotowane przez Kasię. Tylko pani Stasia jadła swoje kanapki, twardo stojąc na stanowisku „nie będzie się marnować”.
– Jaśka, idziesz dziś do Gaju?
– Idę. Wyjdę, gdy skończę składać ten tekst. Chyba dziś już nikt nie przyjdzie.
– Dobrze. Za pół godziny zwalniam maszynę. Dzisiaj już niczego więcej nie mamy. Jutro puścimy plakaty i te broszury, które teraz obrabiasz. Doszło coś nowego?
– Tomik poezji. Już po składzie.
– O, ciekawie. Szkoda, że książki drukujemy tak rzadko, nie?
– Ano szkoda. Ale i tak to już druga w tym miesiącu. Biorąc pod uwagę to, że przez dwa ostatnie szły tylko ulotki, broszury, instrukcje obsługi i kalendarze, to i tak sukces.
– Książki, nie książki, ważne, że robota jest – podsumowała pani Stasia. – Bo dzisiaj ciężkie czasy dla zecerów. Wszystko te komputery załatwiają – westchnęła, przenosząc się myślami w przeszłość, kiedy pracowała jako linotypistka i kiedy wśród drukarzy nie było bezrobocia. Niemalże znów poczuła zapach roztopionego ołowiu pomieszanego z cyną i antymonem. Uwielbiała go, choć o mało nie doprowadził jej do ołowicy.
– Prawda – rzuciła Janka. – I żal, że czcionki przeszły do lamusa.
– Pani Janeczko, ja to zawsze powtarzam, że przeszłam na emeryturę razem z drukiem wypukłym – zaśmiała się. – Dobrze jednak, że mogę u was dorobić, bo inaczej przyszłoby zginąć marnie.
To były święte słowa. Przy takiej konkurencji na rynku każde zlecenie było na wagę złota. Małe drukarnie często ledwo wiązały koniec z końcem, a im mimo wszystko jakoś się układało. Pracowników mieli niewielu, bo oprócz dochodzącej pani Stasi na stałe był tylko Rysiek. W tym tygodniu akurat wykorzystywał zaległy urlop. W trójkę radzili sobie całkiem nieźle. Nie było zbędnego ciśnienia i spinania. Jedynie Antek od czasu do czasu klął siarczyście, ale taki miał charakter i chyba nikomu to nie przeszkadzało. Przyzwyczaili się przez lata.
Kilka godzin później Janka szła leśną ścieżką w Gaju Gutenberga. W oddali widziała ciemną postać swojego mistrza. Przychodziła tu od ponad dwudziestu lat. Nie wiedziała, że takie miejsce istnieje aż do momentu, kiedy złożyła podanie o przyjęcie do technikum poligraficznego. Tutaj odbywały się chrzty przyszłych adeptów sztuki drukarskiej. Doskonale pamiętała i ten dzień, i to, jak wychowawca opowiadał potem w szkole o Gutenbergu, o znaczeniu druku. Niby wszystko to wiedziała od ojca drukarza, ale w szkole było jakoś inaczej, dostojniej, uroczyściej. Zakochała się tam w ruchomych czcionkach, pergaminach i w samym mistrzu z Moguncji. Jeżeli można było wzdychać do rozczochranego piosenkarza z plakatu, to można było i do Gutenberga.
Zbliżając się do altany, przypominała sobie, jak zakuto ją wtedy w dyby i polano głowę farbą. Miała nie lada kłopot, by potem ją zmyć, ale dzielnie zniosła otrzęsiny. Farbę drukarską kochała od dziecka. Uwielbiała jej zapach. Zawsze zastanawiała się, dlaczego nie ma perfum z taką nutą. Nic tak nie pachnie, jak książki ściągane z prasy drukarskiej! Każdy bibliofil, do których przecież Janka się również zaliczała nie tylko z racji wykonywanego zawodu, przyznałby rację. Od czego zaczyna się czytanie nowej książki? Od zapachu. Otwiera się wolumin mniej więcej na środku. Rozkłada się przed sobą niczym ciało kochanki i zanurza twarz, wciągając w nozdrza jej zapach. To jak gra wstępna przed czytelniczą orgią.
– Nie zaczepiaj pani. – Z zamyślenia wyrwał ją donośny głos kobiety. Wołała psa obwąchującego nogi Janki, która na chwilę zamarła z przerażenia, bo doberman zawsze przywoływał krwawe obrazy z filmów. Te psy miały w sobie coś demonicznego. Zwierzak był w kagańcu, a mimo to budził respekt. – Przepraszam panią. – Właścicielka psa podeszła i zapięła mu smycz. – Myślałam, że nikogo nie ma na ścieżce. Chciałam, żeby pobiegał.
– Dzień dobry. – Janka uśmiechnęła się nerwowo i lekko odetchnęła dopiero wtedy, gdy pies został odsunięty od niej na bezpieczną odległość. Miała jednak wątpliwości co do tego, czy ta drobna niewiasta jest w stanie utrzymać rozwścieczonego zwierzaka.
– Nie jest groźny. Proszę się nie obawiać – dodała kobieta, jakby czytając w jej myślach. Po chwili lekko szarpnęła psa i odeszli.
Janka patrzyła za nimi. Właścicielka dobermana obejrzała się i chyba uśmiechnęła. Dopiero wtedy Janka spostrzegła, że kłykcie zrobiły się jej białe od kurczowego zaciskania palców na książce. Rozluźniła dłoń i ruszyła przed siebie.