Niedoskonała kontrola - ebook
Niedoskonała kontrola - ebook
Kontrola, słowo o wielu znaczeniach i skojarzeniach, wywołuje silne emocje.
Odnosi się do kwestii tak kluczowych i wszechobecnych jak: siła i poczucie bezradności, wolność i ograniczenia, podmiotowość i przedmiotowość, zmagania o pozycję „szefa”. Wiąże się również z postrzeganiem siebie jako osoby, która po prostu bierze, co się jej należy, czy też jako kogoś, kto zazwyczaj musi się zadowolić tym, co dostaje.
Z kontrolą mierzymy się każdego dnia. Judith Viorst próbuje odpowiedzieć na ważne pytania dotyczące kontroli w naszym życiu:
- Czy mamy tyle kontroli, by kształtować swoje życie?
- Czy mamy jej na tyle, by radzić sobie samodzielnie w życiu?
- Czy mamy kontrolę nad własną seksualnością?
- Czy mamy ją w związku małżeńskim bądź partnerskim?
- Czy mamy ją w relacjach zawodowych?
- Czy mamy kontrolę nad dorosłymi dziećmi?
- Czy mamy kontrolę, którą możemy oddać, czasem z wyboru, czasem z konieczności?
- Czy mamy kontrolę nad śmiercią?
Judith Viorst, pisząc z przenikliwym psychologicznym spojrzeniem i odrobiną swojego charakterystycznego humoru, zaprasza nas do określenia granic i możliwości naszej kontroli. Pokazuje, jak możemy kształtować życie poprzez działania i dokonywane wybory. Przypomina nam też, że czasami powinniśmy sobie „odpuścić” i zachęca do znalezienia sposobu jak to zrobić najlepiej.
Judith Viorst
Jest autorką książek dla dzieci i dorosłych. Wydała kilka tomików wierszy. Absolwentka Waszyngtońskiego Instytutu Psychoanalizy oraz Uniwersytetu Rutgersa. Jej książka To, co musimy utracić, wydana w 1986 roku, utrzymywała się przez prawie dwa lata na liście bestsellerów „The New York Timesa”. Uniwersalność i ponadczasowość treści w niej zawartych są bezcenną lekcją pokory wobec życia.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-204-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ile mamy wolności?
Człowieczeństwo nie może funkcjonować w oderwaniu od biologii, ale nie może być też przez nią krępowane.
– Richard Lewontin, Steven Rose, Leon Kamin
Rozważania na temat kontroli mogą się wydawać niemal dziwactwem, gdy tak wiele czynników, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych, jest w stanie w jednej chwili pokrzyżować wszelkie plany i marzenia; gdy trzęsienia ziemi, burze śnieżne, plagi i wojny – rozumiane dosłownie i metaforycznie – mogą podważyć nasze najszczersze, najpilniejsze zamiary. Mimo to większość z nas zachowuje się tak, jakbyśmy byli kowalami swego losu, jakby grunt pod naszymi nogami był stabilny niczym skała, jakbyśmy mieli moc wkraczania każdego ranka w życie kształtowane przez nasze potrzeby, wybory, działania i wolę.
Większość z nas funkcjonuje, jakbyśmy byli w posiadaniu rzeczywistej kontroli.
Przyjmujemy, rzecz jasna, do wiadomości, że są sprawy na które nie mamy wpływu, takie jak katastrofy naturalne (przez wielu postrzegane jako dopust boży) – choć niektórzy podejmują wysiłek ograniczenia ich niszczycielskiego wpływu, na przykład przez szukanie miejsca do życia z dala od targanych nimi rejonów, takich jak nawiedzane przez huragany wybrzeża czy uskoki. Jesteśmy też gotowi przyznać, że nie możemy sprawować kontroli nad ruletką życia, choć i tu staramy się czynić pewne kroki zapobiegawcze, na przykład nie będziemy się włóczyć w rejonach, gdzie prawdopodobieństwo ataku chuliganów (nieraz z bronią w ręku) jest całkiem spore. Przyznajemy też, że wydarzenia, które mają miejsce i są poza naszą kontrolą, mogą nas wzbogacić w zdolność odczuwania miłości, zaufania i nadziei – lub nas jej pozbawić, dają nam poczucie dumy z samych siebie, skłaniają do obdarzania troską i współczuciem innych. Jakby tego było mało, przyjmujemy do wiadomości, że codzienne i bardzo sumienne czyszczenie nitką zębów i przyjmowanie przeciwutleniaczy niekoniecznie uchroni przed wizytami u periodontologa czy onkologa.
Jednak jeśli odłożyć na bok choroby przyzębia, nowotwory, uzbrojonych szaleńców i katastrofy serwowane przez matkę naturę, mimo poważnych niedoborów wychowawczych (na przykład z powodu niewłaściwych kompetencji naszych rodziców) czy społecznych nie przestajemy wierzyć, że mamy wystarczająco dużo wolności, by dotrzeć tam, gdzie pragniemy, by stać się tym, kim chcemy. Przekonani o plastyczności nas samych, nieograniczanej przez los, pokładamy wielką nadzieję w samokontroli.
Bazując na tej nadziei, obiecuję sobie, że w ciągu trzech tygodni od jutra skończę projekt, a przed upływem kwietnia zrzucę trzy kilogramy. Poza tym codziennie przygotowuję listę – to mój konik – RZECZY DO ZROBIENIA DANEGO DNIA, święcie przekonana, że przed pójściem do łóżka niemal wszystkie pozycje z niej będą odhaczone. Oczywiście mam też bardziej ambitne plany, takie jak nauczenie się języka francuskiego, wypracowanie umięśnionych ramion czy umiejętności trzymania języka za zębami, gdy bardzo chcę coś powiedzieć, ale wiem, że nie powinnam – choć jeszcze tych celów nie osiągnęłam, wierzę, że są w zasięgu moich możliwości i to tylko kwestia czasu, kiedy je zrealizuję. Przez lata uczono mnie (jak nas wszystkich), że chcieć znaczy móc – z tego właśnie względu wciąż czynimy noworoczne postanowienia i jesteśmy przekonani, że mamy moc sprawczą, że jesteśmy panami sytuacji, nawet jeśli wiele wskazuje na coś wręcz przeciwnego.
Gdy w naszych staraniach stania się tym, kim chcemy być, przychodzi nam doświadczyć niepowodzeń, wciąż pokładamy ufność w naszej plastyczności, wierzymy, że mamy moc zmieniania się – wystarczy odpowiednia dawka determinacji i starań wspartych wiedzą z dostępnych kursów i poradników, które obiecują nauczyć nas, jak...
...zapanować nad gniewem, wagą, kompulsywnymi zakupami, piciem, czasem, stresem, fobiami,
...pokonać nieśmiałość, strach przed lataniem, przed intymnością, współuzależnienie,
...zyskać dobrą pamięć, męża, żonę, fortunę, spokój umysłu,
...poprawić życie seksualne, inteligencję, charakter, mięśnie brzucha,
...przejąć kontrolę.
Jednak o jakiej kontroli mowa, skoro badania wskazują na wpływ genów na wszystko – od nieśmiałości po otyłość? O jakiej kontroli mowa, skoro bliźniaki jednojajowe, które zostały rozdzielone i wychowane w różnych domach i środowiskach, wykazują wręcz niepokojąco podobne cechy? O jakiej kontroli mowa, skoro poważni naukowcy donoszą o odkryciu genu „szczęścia”, genu „nerwicy”, genu „poszukiwania nowych doświadczeń” i – a jakże – genu „dobrej matki”? O jakiej kontroli mowa, skoro niezależnie od tego, jak daleko rzucamy jabłko, ono zawsze zdaje się spadać niedaleko jabłoni?
Dodie była pewna, że postąpiła właściwie, oddając po porodzie swojego synka do adopcji. Pragnęła dla niego jak najlepszego życia, a nie była w stanie mu go zapewnić, będąc w związku z Benjym, wolnym duchem, który ostrzegał ją, że nie pozwoli, by jakiś bachor zmusił go do zmiany stylu życia. Trzy lata później Benjy, wyniszczony narkotykami, już nie żył – przedawkował w jednym z zaułków – a Dodie pozostał pełen goryczy żal, że dokonała złego wyboru. Dwadzieścia pięć lat później odebrała telefon, w którym usłyszała dziwnie znajomy głos młodego mężczyzny twierdzącego, że jest jej synem i chce się z nią spotkać.
Dodie, samotna i bezdzietna, przez jakiś czas myślała, że oto otrzymała od losu drugą szansę. Odnalezienie syna było przecież spełnieniem marzeń. Jakby tego było mało, syn okazał się równie urzekający i przystojny jak jego ojciec – niczym młody Marlon Brando. Niestety przypominał go też w innym aspekcie: był narkomanem. Sześć miesięcy potem i on nie żył po przedawkowaniu.
Jaką naukę można wysnuć z tej historii?
Czy kluczową rolę odgrywa genetyka?
Czy to geny każą nam zachowywać się w określony sposób?
A jeśli tak, to ile mamy w sobie wolności?
Genetyka zachowania (inaczej genetyka behawioralna) to dyscyplina, która tchnęła nowe życie w ciągnącą się od lat debatę nad kondycją człowieka i która zasadniczo traktuje o kontroli. Jeżeli rzeczywiście jest tak, że to geny są odpowiedzialne za otyłość, agresję, popadanie w nałogi, głupotę i homoseksualizm, być może trzeba będzie inaczej rozmawiać o takich kwestiach, jak wybór, zmiana, wolna wola i odpowiedzialność. W obliczu niepowodzeń szukanie pocieszenia w myśli, że nie my za nie odpowiadamy, jest bez wątpienia bardzo kuszące. Czyż nie jest przyjemnie uznać, że za naszymi paskudnymi zachowaniami stoją nie wady charakteru, ale DNA? Niektórzy posuną się nawet dalej i przyjmą pozycję „genetycznych ofiar”, niemających żadnego wpływu na to, jakimi uczyniła ich natura. Jednak większości z nas wcale nie odpowiada idea, że jesteśmy tym, co mamy w genach, że definiuje nas jedynie biologia. Większość z nas pozostaje na stanowisku, że wolna wola istnieje i jest naszym udziałem.
„Bo swego losu jestem panem. I kapitanem duszy swojej”.
„Każdy jest synem swoich czynów”.
„Drogi Brutusie (...) jeśliśmy zeszli do nędznej sług roli, to nasza tylko, nie gwiazd naszych wina”.
Niezupełnie.
Podobne deklaracje wolności zostały zakwestionowane w badaniach obejmujących takie obszary, jak rodzina, adopcja i bliźnięta, w szczególności jednojajowe wychowywane w różnych domach bez wiedzy o istnieniu siebie nawzajem. Wyjątkowość bliźniąt jednojajowych polega na tym, że przy identycznej puli genów i odmiennych środowiskach – i to od pierwszych miesięcy, a nawet dni życia – badanie ich pozwala wydobyć na światło dzienne rzeczywisty wpływ genów na zachowanie.
Powszechne było kiedyś przekonanie, że bliźnięta jednojajowe wychowywane razem charakteryzują się podobnymi cechami właśnie dlatego, że dorastały w tym samym domu; że – jak napisał pewien psycholog w 1981 roku: „Geny i gruczoły bez wątpienia odgrywają ważną rolę, jednak nie mniejsza przypada kwestiom środowiskowym. Nietrudno wyobrazić sobie, jak ogromne różnice dałoby się zaobserwować w charakterach bliźniąt z identyczną bazą genów, gdyby zostały wychowane w dwóch różnych rodzinach”.
Bez wątpienia takie stwierdzenie brzmi bardzo przekonująco – rzecz w tym, że jest nieprawdziwe.
Badania dowodzą, że jeśli weźmiemy pod uwagę cechy osobowościowe, orientację seksualną i inteligencję, to w przypadku bliźniąt jednojajowych wychowanych oddzielnie można zaobserwować zaskakujące podobieństwo. Nawet na takie kwestie, jak podejście do tradycji czy zadowolenie z pracy zawodowej cechy wrodzone zdają się mieć wpływ. A jak skomentować fakt, że obie jednojajowe bliźniaczki, które po raz pierwszy spotykają się jako dorosłe kobiety, mają na palcach po siedem pierścionków? Albo okazuje się, że w obu przypadkach występuje zwyczaj czytania gazety od ostatniej strony? Albo obie osoby pijają kawę czarną, bez cukru i zimną?
O czym takie uderzające podobieństwa świadczą w kontekście wolności wyboru?
Co mówią o kontroli?
W wyjaśnieniu podobieństw występujących u odseparowanych od siebie bliźniąt jednojajowych pomocna może być właśnie genetyka. Podobnie rzecz ma się w przypadku uderzających różnic występujących pomiędzy bliźniętami dwujajowymi wychowywanymi razem, ponieważ mogą one wynikać z „natury środowiska”, genetycznego wpływu na doświadczanie – innymi słowy u każdego z nas do pewnego stopnia nasza genowa konstrukcja popycha do „pozyskiwania, selekcjonowania, wyszukiwania lub kształtowania” środowiska, w którym żyjemy.
Chłopiec wchodzi do salonu z książką, talią kart i puzzlami; najpierw kończy układać puzzle, następnie buduje domek z kart i na koniec rozsiada się w fotelu z książką. Jego brat w tym samym pokoju stawia krzesło na stoliku, na nim kładzie dwie poduszki jedna na drugiej, po czym wspina się po tej zaimprowizowanej drabinie, żeby dostać się na gzyms nad kominkiem i skacze z niego. Jeden z nich wykreował strefę bezpieczeństwa i komfortu, drugi strefę ryzyka. „Sterowani” własnym, unikalnym zestawem genów stworzyli zupełnie odmienne środowiska.
Genetyczny wpływ objawia się również w tym, do jakiego traktowania nas „skłaniamy” rodziców, a może być ono diametralnie różne od tego, czego ze strony matki i ojca doświadcza rodzeństwo. Jeśli na przykład brat jest typem słodziaka, rodzice mogą częściej i chętniej obdarzać go przytuleniami i całusami, niż ma to miejsce w przypadku bardziej zdystansowanej, trzymającej się na uboczu siostry. Jeśli dziecko cechuje się dużą upartością, może ze strony rodziców doświadczać większej srogości niż mniej swarliwe rodzeństwo. Moja młodsza siostra zawsze uważała naszego ojca za poczciwinę, ponieważ za każdym razem, gdy zaczynał ją strofować, wystarczyło, by jej błękitne oczy wypełniły się łzami, a od razu przechodziła mu złość. Z kolei ja widziałam w nim znacznie surowszego człowieka, ponieważ od kiedy pamiętam, na jego reprymendy reagowałam buńczucznym wystawieniem podbródka i słowami: „Proszę bardzo, uderz mnie, i tak to ja mam rację”. Z powodu różnic genetycznych dwujajowe bliźnięta, mimo że mają tych samych rodziców, mogą mieć zupełnie inne doświadczenia, co można porównać z wychowywaniem w dwóch różnych domach przez różnych rodziców, czyli de facto w „niewspólnym” środowisku.
Z drugiej strony genetyczna identyczność jednojajowych bliźniąt wzrastających w różnych rodzinach może przekładać się na pozyskiwanie, selekcjonowanie, wyszukiwanie lub kształtowanie podobnych doświadczeń – włączając w to sposób, w jaki są traktowane przez różnych przecież rodziców – co może pomóc wyjaśnić cechujące takie rodzeństwa podobieństwo.
Wyniki innych badań – koncentrujących się na temperamencie – również skłaniają do uznania potęgi genów.
Rzecz w tym, że my nie wkraczamy w życie jak niezapisane karty, pozbawieni wszelkich cech i zdolności. Każdy człowiek rodzi się z pewnymi charakterologicznymi predyspozycjami. Około 20 procent populacji – jak szacuje harwardzki psycholog rozwoju Jerome Kagan – rodzi się z tak wrażliwą, łatwo dającą się pobudzić fizjologią, że każdy element nieznany lub nietypowy jest odbierany jako zagrożenie. Kolejnych 40 procent cechuje się wrodzoną spokojniejszą naturą, a więc mniej podatną na strach i bardziej zrelaksowaną.
U części „nadwrażliwców” rozwinie się „wyhamowany” temperament – jak nazywa to Kagan – każący reagować na nowe doświadczenia z ostrożnością, rezerwą, gotowością do odczuwania cierpienia i skłonnością do wycofywania się. Z kolei część mniej wrażliwych osób będzie się cechować „niewyhamowanym” charakterem, co przełoży się na pozytywne, pozbawione obaw reakcje na to, co nieoczekiwane, a nawet ryzykowne. Tak kontrastowe reakcje na nowe sytuacje i nowych ludzi nie pozostają bez wpływu na nastroje i zachowania, dlatego jedni z nas zostają poetami, inni Einsteinami, nieśmiałkami, maniakami komputerowymi, fatalistami gotowymi na najgorsze, skoczkami spadochronowymi, panami świata, Madonnami, senatorami czy socjopatami.
„Wyhamowani” mają skłonność do oddawania się aktywnościom pozwalającym im na zachowanie kontroli i ograniczanie tego, co nieznane i niepewne.
„Niewyhamowani” są gotowi angażować się we wszelkiego rodzaju sytuacje, które mogą wiązać się z konfrontowaniem się z nieprzewidywalnym ryzykiem.
Debaty dotyczące temperamentu, zarówno przeszłe, jak i obecne, zawsze obejmują te dwa typy, choć mogą być określane innymi pojęciami. Hipokrates nazywał je melancholikami i sangwinikami. Carl Gustav Jung używał terminów introwertyk i ekstrawertyk. Rodzice i nauczyciele często posiłkują się prostymi określeniami, takim jak nieśmiały i towarzyski, spięty i beztroski, zahukany i zuchwały. Nie oznacza to wcale, że różnorodność temperamentów ogranicza się tylko do tych dwóch rodzajów – w rzeczywistości jest ich naprawdę wiele – ale właśnie one należą do najlepiej rozpoznanych i najdokładniej przebadanych.
U bardzo niewielu osób występują temperamenty w tak czystej formie, jak wspomniane skrajności. Czasem można natrafić na ciekawe kombinacje, w których współwystępują lęki i agresja czy ostrożność z towarzyskością. Jednak chyba każdy z nas miał kiedyś okazję spotkać osobę, u której bez problemu dało się rozpoznać jeden z typów Kagana. Przypuszczam też, że większość z nas mogłaby umieścić samych siebie (a także swoich partnerów życiowych i dzieci) w kategorii „wyhamowanych” lub „niewyhamowanych”.
Mój najmłodszy syn, Alexander, od urodzenia przejawiał cechy pełnego energii, nieustraszonego poszukiwacza przygód – badał, smakował, testował i wypróbowywał wszystko, co było w zasięgu jego rączek, a gdy spaliśmy, nieświadomi, co się dzieje, wypełzał z łóżeczka i eksplorował cały dom. Jego wolny od lęków, niespokojny duch zmuszał nas do częstych wizyt na pogotowiu, a jego samego do picia terpentyny, zeskakiwania ze stołów, spadania z drzew, wypadania z łódki, spacerowania na bosaka po szkle, znajdowania przestrzeni, do których można wsadzić dłoń lub głowę, ale wyjąć już niekoniecznie, oraz ustawiania taboretu na szczycie drabinki, ponieważ „chciał, żeby była wyższa”. Starałam się zachęcać go do spokojnego siedzenia i kolorowania, ale to go nigdy nie pociągało. Zdecydowanie więcej frajdy czerpał ze zwisania na palcach trzy metry nad ziemią. Patrząc wstecz na jego dzieciństwo pełne połamanych kości, powybijanych zębów, wstrząsów mózgu, poparzeń i założonych szwów, często zastanawiam się, jak to możliwe, że z tak „awanturniczą” naturą udało mu się przeżyć (a mnie wraz z nim).
Dziś Alexander jest już dorosły. Bierze udział w triatlonach. Uprawia kolarstwo górskie, ale zawsze z kaskiem na głowie. Doroczny mecz futbolu amerykańskiego na Święto Dziękczynienia, kiedyś częste źródło wszelkiej maści kontuzji, już od dość dawna (na szczęście) rozgrywany jest w wersji zdecydowanie mniej brutalnej (gdy przeciwnika z piłką nie trzeba powalić na ziemię, wystarczy go dotknąć). Odrobiwszy kilka trudnych życiowych lekcji, wciąż szuka różnych metod na podniesienie poziomu adrenaliny, ale bez głupiego ryzykowania. Jednak choć (zazwyczaj) patrzy, gdzie skoczyć, i choć już nie trafia na ostry dyżur (z jednym wyjątkiem), wciąż pozostaje poszukiwaczem przygód, jakim dał się poznać od pierwszych dni swojego życia.
Aktualne badania nad alkoholizmem, chorobą afektywną dwubiegunową, uzależnieniem od narkotyków, zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i schizofrenią również wskazują na doniosły udział genów, choć ich wpływ zdaje się mieć zróżnicowaną siłę oddziaływania. Na przykład wydaje się, że schizofrenia zasadniczo ma silne podłoże genetyczne – ta wiedza bez wątpienia może nieść ulgę wielu matkom targanym wyrzutami sumienia, że to one i ich wychowanie odpowiadają za wystąpienie choroby. Choć wciąż jeszcze wiele pozostaje do odkrycia na temat obecnie często opisywanego genu otyłości, jego istnienie również ma moc uśmierzania lub przynajmniej łagodzenia poczucia winy u osób nieustająco zmagających się ze spadkiem i przyrostem wagi.
Poszukiwania powiązań między genami a przestępstwami również doprowadziły do przykuwających uwagę odkryć. Badania przeprowadzone w Kopenhadze wykazały, że 22 procent synów przestępców – mowa o chłopcach wychowywanych przez adopcyjnych ojców bez kryminalnej przeszłości – również zeszła na drogę bezprawia. Z drugiej strony wśród chłopców, u których przestępcami okazywali się adopcyjni ojcowie, tylko 11,5 procent również dorobiło się swojej kartoteki. Wyniki ukazujące niemal dwukrotną przewagę przestępczych par ojciec–syn, gdy mowa o związkach biologicznych, mogą wskazywać na jakiś rodzaj powiązania między budową genetyczną a przestępczością.
Inne badania wykazały korelację miedzy niskim poziomem serotoniny – jednego z neuroprzekaźników – a różnymi rodzajami przestępczych zachowań, co może wskazywać na istnienie punktów stycznych pomiędzy niedoborem serotoniny, niską samooceną, impulsywną agresją i przemocą. Duńsko-amerykański zespół naukowców był w stanie powiązać agresję ze zmutowanym genem. W późniejszych badaniach odkryto, że gdy u samców myszy brakuje genu potrzebnego do wytwarzania tlenku azotu, zmieniają się one w prawdziwe mysie potwory, które atakują, ścigają, gryzą i zabijają inne samce oraz – mimo „wyraźnych dźwiękowych protestów” samic, dopadają je i zmuszają do „nadmiernych i niewłaściwych” praktyk seksualnych.
Badacze przypuszczają, że wspomniany tlenek azotu może odgrywać rolę hamulca seksualnych i agresywnych zachowań, co znaczy, że jego brak zmienia danego osobnika w brutalnego zabójcę i gwałciciela. Jak wyjaśnia jeden z członków zespołu z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa badającego wspomniane myszy: „Mamy tu przykład poważnego kryminalnego zachowania, które można wyjaśnić defektem jednego genu”.
------------------------------------------------------------------------
Możemy, ale nie musimy mieć genów przyczyniających się do wystąpienia brutalnych, przestępczych zachowań. Możemy, ale nie musimy być posiadaczami genów, które odpowiadają za lęki, lekkomyślność, zaburzenia dwubiegunowe bądź otyłość. Jednak nawet uznając potęgę genów, nie jesteśmy gotowi na zredukowanie samych siebie do ich biochemii. Poza naturą jest też wychowanie. Oprócz tego, co dziedziczymy, jest też środowisko. I doświadczenie, które – jak ujął to jeden z naukowców – „może pokazać genotypowi, gdzie jego miejsce”.
Jest dość oczywistym, że natura i środowisko ze sobą współgrają. Że się przenikają. Rzadko kiedy jedno istnieje bez drugiego. Więcej: są ze sobą tak splątane i powiązane, że praktycznie nie da się ich rozdzielić. Oczywiście bez przerwy prowadzone są gorące dysputy na temat tego, który z czynników jest istotniejszy i czy jesteśmy w większym stopniu produktem natury czy środowiska, jednak panuje powszechna zgoda, że oba elementy mają na nas wpływ.
„Podobnie jak nie istnieje organizm bez środowiska, nie może być środowiska bez organizmu. Ani organizmy, ani środowisko nie są zamkniętymi systemami; oba są na siebie otwarte” – piszą naukowcy Richard Lewontin, Steven Rose i Leon Kamin, autorzy książki Not in Our Genes.
Prawdą jest, że kolor naszych oczu zależy wyłącznie od genów i że żaden środowiskowy aspekt nie pomoże go zmienić (z wyjątkiem kolorowych soczewek kontaktowych). Faktem jest też, że za niektórymi chorobami stoją konkretne, pojedyncze geny (OGOD – jeden gen, jedno zaburzenie). Jednak już nawet wzrost nie jest w tak oczywisty sposób zdeterminowany: od genów zależy tylko w 90 procentach, a pozostałe 10 to wynik odżywiania – czyli środowiska. Jeśli chodzi o cechy behawioralne, z badań Minnesota Center for Twins and Adoption Research wynika, że geny (w ramach danej populacji, nie u konkretnego osobnika) odpowiadają tylko za 50 procent odmian w obrębie osobowości, reszta to wpływ środowiska.
Środowisko ma znaczenie.
Nasze przeznaczenie nie jest zapisane w genach.
Choć natura odciska swoje piętno, jest tylko punktem wyjścia.
W chwili, gdy przychodzimy na świat, nie mamy ukształtowanego temperamentu. Jesteśmy tylko w posiadaniu pewnych skłonności, które w wyniku życiowych doświadczeń czasami się wzmacniają, czasami wyciszają. To właśnie od doświadczeń zależy, że tendencja przerodzi się w temperament. Odgrywają też kluczową rolę w tym, jak ten temperament się manifestuje.
Na przykład ktoś z „niewyhamowanym”, nieustraszonym temperamentem może odczuwać mniejsze poczucie winy i niepokoju z powodu łamania reguł, ponieważ wśród lęków, które są zminimalizowane, znajduje się lęk pozwalający trzymać ludzi w ryzach – lęk przed karą. W jednym domu, w którym stosuje się zasadę kar za łamanie reguł i szuka sposobów przekierowywania niepożądanych zachowań na inne tory, dany człowiek może w sobie rozwinąć cechy przywódcze, które okażą się pomocne w karierze politycznej. W innym, gdzie agresywne zachowanie jest dość powszechne i akceptowalne, może to skutkować rozwojem zachowań aspołecznych, prowadzących do łamania prawa.
„Psychopata i bohater – mówi psycholog David Lykken, badacz temperamentu – to gałązki tego samego drzewa”. O różnicy stanowi doświadczenie.
Weźmy inny przykład: osobę z temperamentem „wyhamowanym”, szybko ulegającą poczuciu winy i niepokojowi oraz „ze skłonnością” do adekwatnych reakcji. Jeśli matka jest z gatunku nerwowych, nadopiekuńczych, zbytnio się przejmujących, jest prawdopodobne, że wzmoże ona u dziecka lękliwość i skłonność do wycofywania się, znacząco podnosząc poziom jego napięcia i stresu. Jednak badania wskazują, że „wyhamowane” dzieci, którym matki zapewniają miłość i poczucie bezpieczeństwa, mogą „nauczyć się większej samoakceptacji, odpuszczania w stresujących sytuacjach, i to do tego stopnia, że po jakimś czasie reakcja stresowa przestaje być zauważalna”.
Środowisko ma znaczenie.
Nie jesteśmy niewolnikami genów.
Przeważnie.
No właśnie: przeważnie. Przypomnijmy sobie historię Amy i Beth, jednojajowych bliźniaczek, tuż po urodzeniu adoptowanych przez dwie rodziny. Przed upływem pierwszego roku życia u obu wystąpiły pewne problemy. Zanim skończyły 10 lat, problemy narosły do mocno już problematycznego poziomu: rozwinęły się u nich między innymi hipochondria, strach przed ciemnością, strach przed samotnością, a także trudności z nauką i interakcją z rówieśnikami, niedojrzałość i niepokojąca „płytkość”. Gdyby spojrzeć na każdą z dziewczynek bez związku z siostrą, bez wątpienia większość specjalistów uznałaby, że problemy mają źródło środowiskowe. Niektórzy mogliby pójść nawet dalej i zaproponować następującą ocenę:
Gdyby Beth miała cechy charakteryzujące rodzinę Amy – niepewna swojej pozycji matka, silny ojciec, brat odnoszący sukcesy, kładzenie dużego nacisku na wartość wykształcenia – lub gdyby Amy posiadała cechy charakteryzujące rodzinę Beth – wręcz nadmiernie akceptująca matka, czuły, zaangażowany ojciec, brat, któremu nieco gorzej wiodło się w życiu, nieprzejmowanie się wykształceniem – o ileż bardziej każda z nich by skorzystała!
Pozornie brzmi to przekonująco, rzecz jednak w tym, że u obu dziewczynek rozwinęły się takie same zaburzenia i problemy, co musi prowadzić do wniosku, że miały one podłoże genetyczne. Oznacza to, że środowisko – rodziny dziewczynek znacząco się różniły – nie zawsze jest w stanie pokonać wpływ genów.
Psycholog rozwoju Kagan potwierdza to spostrzeżenie, zauważając, że nawet najbardziej korzystne środowisko czasem musi ulec temu, co wrodzone. Z jego obserwacji wynika, że niewielka grupa dzieci z „wyhamowanym” temperamentem, niezależnie od tego, jaką miłością, troską i opieką się je otoczy, będzie się przez całe życie zmagać z napadami lęku. Choć, jak powtarza, w kwestii temperamentu „siła genów jest rzeczywista, ale ograniczona”, zdaje się dochodzić do wniosku, że w niektórych przypadkach władza genów może być nienegocjowalna.
Przypuszczam, że Stephen zgodziłby się z tą opinią.
Jest studentem drugiego roku i właśnie wyznał mamie, że jest gejem. Teraz stara się cierpliwie wysłuchiwać jej pytań i wątpliwości.
– Chodzi mi o to, że to jest coś, przez co teraz przechodzisz? Pewien etap? A może takiego dokonałeś wyboru? To znaczy... czy jesteś z jakiegoś powodu zły na mnie i ojca? A może szczególnie na mnie? Czy przypadkiem nie próbujesz... no wiesz... czy to jakaś forma buntu przeciwko życiu, jakie prowadzimy? Próbujesz nie być taki... no... mieszczański czy coś?
Stephen w końcu ma szansę odpowiedzieć:
– Boże. Wybrałem! Wierz mi, mamo, to nie jest coś, co ktokolwiek mógłby i chciałby wybrać w tym społeczeństwie. Nie planowałem tego... Nie obudziłem się któregoś dnia, żeby stwierdzić, że pobędę gejem, bo to może być całkiem ciekawe.
Termin „preferencja seksualna”, która sugeruje jakąś formę poddającego się negocjacjom wyboru stylu życia, ostatnio jest wypierany przez bardziej zdecydowaną „orientację seksualną”. Doprawdy trudno mówić o jakimkolwiek wyborze, gdy męska orientacja seksualna zdaje się być uparcie niezmienna. Ciężko też brać go pod uwagę, gdy najnowsze badania wskazują, że w ustaleniu, czy dana orientacja jest hetero- czy homoseksualna, pomocna jest biologia.
Dla przykładu, jedne badania wskazują, że u jednojajowych braci bliźniaków, gdy jeden z nich jest gejem, w 52 procentach przypadków homoseksualny jest też brat. W przypadku bliźniaków dwujajowych ta wartość wynosi 22 procent, a spada do 11 procent, gdy rzecz dotyczy adoptowanych (niespokrewnionych) braci.
Można by postawić następującą tezę: skoro homoseksualizm ma podłoże genetyczne, to u bliźniąt jednojajowych (z identyczną pulą genową) powinien on u obojga rodzeństwa występować najczęściej, bliźniaki jednojajowe (dzielące geny tylko w połowie) powinny dzierżyć drugie miejsce, a bracia niespokrewnieni trzecie.
Dokładnie takie wyniki przyniosły przeprowadzone badania.
Inne badania na temat biologicznego podłoża homoseksualizmu, w których wzięto pod lupę anatomię mózgu, wykazały, że część mózgu zawiadująca zachowaniami seksualnymi – podwzgórze – u gejów jest znacznie mniejsza niż u mężczyzn heteroseksualnych. To w oczywisty sposób wzbudziło przypuszczenie, że być może tak uderzająca różnica odgrywa jakąś rolę w tworzeniu określonej orientacji seksualnej. Wyniki późniejszych, szeroko rozpowszechnionych badań przeprowadzonych przez genetyka Deana Hamera, skupiających się na DNA homoseksualnych braci, sugerują, że jest spore prawdopodobieństwo istnienia „genu męskiego homoseksualizmu” i że skłonności homoseksualne mogą czasami być przekazywane synom przez matki w chromosomie X.
(Powinnam zaznaczyć, że termin „gen męskiego homoseksualizmu”, podobnie jak gen szczęścia czy gen otyłości – choć bez wątpienia chwytliwy – jest nieprecyzyjny. Podobnie rzecz ma się ze stwierdzeniem, że ludzkie zachowanie ma podłoże genetyczne – w rzeczywistości chodzi o podłoże poligenetyczne, czyli wywołane przynajmniej kilkoma genami. Dlatego jeśli rzeczywiście istnieje wskazany w badaniach Hamera gen homoseksualizmu, najprawdopodobniej jest on jednym z wielu mających swój udział w formowaniu orientacji homoseksualnej u mężczyzn).
Pewien ojciec, który z powodów religijnych wyrzekł się dwóch homoseksualnych synów, przyjął ich z powrotem do domu i wspólnoty, gdy dowiedział się o istnieniu genu męskiego homoseksualizmu. Był gotów im wybaczyć, ponieważ nie wybrali swojej orientacji. Z drugiej strony wielu badaczy, włącznie z Hamerem, stoi na stanowisku, że środowisko i wychowanie również mogą mieć wpływ na tę sferę życia; że – na różne, często trudno definiowalne sposoby – natura i środowisko grają w jednej drużynie. Na jednym końcu spektrum mogą być ludzie, u których homoseksualizm ma podłoże głównie genetyczne, a na drugim tacy, których orientacja ukształtowała się wyłącznie w oparciu o doświadczenia. Musimy jednak pamiętać – dotyczy to również wspomnianego ojca homoseksualnych synów – że nawet osoby, których homoseksualizm jest raczej produktem środowiska niż natury, mogą mieć niewielki wpływ na to, kogo pożądają, i równie małą zdolność do zmiany.
Należy mieć na uwadze, że środowisko, podobnie jak natura, czasami potrafi wyznaczyć granice, poza które nie jesteśmy w stanie wyjść.
Prawdę mówiąc, warto mieć na względzie granice wyznaczane przez środowisko nie tylko w kontekście orientacji seksualnej, ale wszystkich sfer naszych zachowań. Musimy zrozumieć, że niektóre doświadczane przez nas wydarzenia mogą mieć moc niemal równie rozstrzygającą, jak geny w kwestii koloru oczu. Bywają i takie, które są w stanie zmienić naszą biologię, przearanżować „styki” w mózgu.
Środowisko, podobnie jak natura, potrafi oddziaływać z niezwykłą mocą.
Może uformować w nas (czemu przyjrzymy się w następnym rozdziale) poczucie tego, kim jesteśmy i czego jesteśmy w stanie dokonać, a także – jeśli dopisze nam szczęście – wyposażyć nas w niezbędne narzędzia. Jednak jeśli tego łuta szczęścia zabraknie, środowisko potrafi dokonać w nas takich zniszczeń, że już się ich nie da naprawić. Czasami doświadczenia, które stają się naszym udziałem, nieodwracalnie wypalają swój ślad na duszy.
Dużym uproszczeniem jest przekonanie, że natury zmienić się nie da, ale środowisko owszem. Nie mniejszym spłyceniem jest twierdzenie, że wpływ środowiska to ta część nas, która pozostaje pod naszą kontrolą. Przecież dwuletnia dziewczynka nie ma szansy obronić się przed pobiciem, gwałtem czy zamknięciem w szafie. A trzylatek nie uchroni się sam przed utratą osoby, którą najbardziej kocha i potrzebuje. Tak wczesne doświadczenia pozostające poza kontrolą potrafią kształtować przyszłe emocje i odczucia z siłą nie mniejszą niż informacja zapisana w DNA.
Środowisko ma wielką moc.
Nie każdy, kto w dzieciństwie przeżył bądź przeżywał koszmar, będzie pokiereszowany w sposób nieodwracalny, jednak doświadczenie przemocy czy porzucenia może być przyczyną wielu zaburzeń. Nie każde dziecko, które straciło wcześnie rodziców, postrzega ich śmierć w kategoriach życiowej katastrofy, jednak u niektórych taka strata odciska swoje piętno na każdej przyszłej relacji. I choć zazwyczaj przyjmujemy, że trudne do zniwelowania są prawdziwie traumatyczne doświadczenia – przemocowy ojciec, załamanie psychiczne matki – w rzeczywistości znacznie mniej spektakularne przeżycia, takie jak nadmierna kontrola ojca czy obojętność matki, potrafią być nie mniej dotkliwe w skutkach i odbijające się na naszym życiu tak, że terapia może tylko zaleczyć rany, ale ich nie wyleczy.
Środowisko to naprawdę potężna siła.
Freud mawiał, że możemy zmienić samych siebie przez czynienie nieświadomego świadomym, przez uzmysłowienie sobie konfliktów, lęków i potrzeb, które pchają nas do robienia tego, co robimy. Wielkie przemiany zachodzące w następstwie psychoanalizy i terapii dowodzą, że to prawda, tyle że nie zawsze – czasami, choć znacznie lepiej radzimy sobie z bagażem życia, przecież nie jesteśmy w stanie się go pozbyć.
Mogłabym przeprowadzić błyskotliwą analizę zdarzeń z wczesnego dzieciństwa, które zmuszają mnie do tego, by nie tylko nie spóźniać się, ale zazwyczaj być przed czasem. Mój znajomy równie spektakularnie mógłby wskazać przeszłe doświadczenia, które stoją za jego wręcz przymusem pracy 75 do 80 godzin tygodniowo. Dzięki mojej z trudem wypracowanej zdolności wejrzenia w siebie nie zdarza mi się od lat (w każdym razie bardzo rzadko), bym fuczała na męża, gdy z powodu jego swobodniejszego podejścia do czasu jesteśmy spóźnieni o całe 10 sekund. Podobnie rzecz ma się ze wspomnianym znajomym: przepracował problem na tyle, że – przymuszony jakąś kwestią rodzinną – potrafi nieco odpuścić z pracą. Oboje rozumiemy, co stoi za przymusem takiego, a nie innego działania, dlatego potrafimy nieco wyluzować, jednak emocje pozostają niezmienione – serce wali w piersi (gdy ja się spóźniam, a on pracuje mniej) z mocą nie mniejszą niż w dzieciństwie, gdzie wszystko miało swój początek. To się nie zmieniło i prawdopodobnie nigdy nie zmieni.
Pomimo naszych wysiłków nie wszystko daje się naprawić.
Weźmy na przykład ludzi, którzy przechodzą przez życie w przekonaniu, że są w jakiś sposób skażeni, że nie są takimi dziećmi, jakich matka by pragnęła – stąd poczucie ułomności, którego późniejsze doświadczenia nie są w stanie rozwiać. Psychoanalityk Michael Balint ukuł cenny termin „wada zasadnicza”, pozwalający zrozumieć osoby, według których niepowodzenia doświadczane w dzieciństwie są „spuścizną wrodzonej ułomności (...) niepoddającej się ozdrowieńczej analizie”.
Pewne doświadczenia naznaczają nas na całe życie.
Taki pogląd ma swoich skrajnych wyznawców, którzy ignorują lub odrzucają rolę natury, argumentując, że człowiek rodzi się „białą kartą, którą życiowe doświadczenia zapisują bez żadnych ograniczeń”. Według nich presja środowiska nas zniewala do tego stopnia, że „jesteśmy przez nie praktycznie zniewoleni”, co prowadzi do konkluzji, że życie nie jest naszą winą, tworem czy odpowiedzialnością.
Wyznawcy determinizmu środowiska, podobnie jak wyznawcy determinizmu biologii, przyjmują zasadniczo fatalistyczny punkt widzenia: pierwsi twierdzą, że jesteśmy więźniami dzieciństwa, drudzy – że więźniami genów.
Tak czy siak – jesteśmy więźniami.
Tak czy siak – determinują nas zdarzenia będące poza naszą kontrolą.
Determinują nas? Poza kontrolą? A gdzie w tym miejsce dla wolności człowieka? Dla wolnej woli?
Karol Darwin, który był przekonany, że to, co dziedziczymy, i środowisko razem determinują nasze odczucia, myśli i działania, wyznał w jednym z zapisków, że „ludzie wątpią w istnienie wolnej woli”. Jeśli tak jest – wnioskował – to, co robimy, nie jest ani naszą zasługą, ani winą. Ten dość pesymistyczny pogląd wspierają dwie zasady psychoanalizy: jedna zakłada, że wszystko, co robimy bądź myślimy, jest bezpośrednią konsekwencją przeszłych doświadczeń; druga, że zasadniczo powodowani jesteśmy pierwotnymi, instynktownymi potrzebami i nieświadomymi impulsami. Obie hołdują koncepcji determinizmu. Obie wskazują, że nasza wiara w wolną wolę to iluzja niemająca oparcia w rzeczywistości.
Są jednak filozofowie będący zwolennikami idei „miękkiego” determinizmu, który zakłada występowanie wolności w ramach determinizmu. Z tym poglądem zgadza się część psychoanalityków, między innymi Robert Waelder – jego zdaniem nasza przyszłość nie jest ustalona z góry; siły, które mają swój udział w kształtowaniu nas, są jedynie formą „nacisku”, a nie przeznaczeniem. Z kolei David Rapaport, który definiuje wolność jako „akceptację ograniczeń prawa”, twierdzi, że w ramach tych ograniczeń możemy dokonywać wolnych wyborów.
Choć pragniemy kontroli, pozostaje nam zadowolić jej okrojoną formą.
Jednakże dla większości z nas jest dość oczywiste, że poza dziećmi i osobami z zaburzeniami psychicznymi wszyscy – niezależnie od tego, czy mamy złe geny, czy złe doświadczenia z dzieciństwa – powinniśmy brać odpowiedzialność za swoje czyny. Nie wątpimy też, że choć takie „naciski”, jak wykorzystywanie seksualne czy znęcanie doświadczane w dzieciństwie, bądź genetyczne predyspozycje do impulsywnych zachowań bez wątpienia utrudniają właściwe postępowanie, musimy ponosić konsekwencje swoich działań. Mamy prawo do żalu i współczucia, że otrzymaliśmy trefną kartę od losu. Mamy prawo pytać, czy z tak znaczonymi kartami ktoś inny zagrałby lepiej. Jednak bez wątpienia rozsądnie i wartościowo jest przyjąć, że odpowiadamy za wybory, których dokonujemy.
Dywagując na temat „doktryny konieczności”, filozof John Stuart Mill zauważył, że „charakter kształtują okoliczności; (...), jednak jedną z nich jest jego własne pragnienie ukształtowania go w taki, a nie inny sposób”. Pisał też, że jeśli mamy pragnienie formowania i zmieniania charakteru, „powinniśmy wiedzieć, że nic nie jest na tyle nieodwracalne, by nie mogło podlegać zmianom”.
Nie zawsze możemy zmieniać naturę czy środowisko, które mogą naznaczyć nas depresją, napadami paniki czy atakami wściekłości. Nie zawsze możemy kontrolować to, co czujemy. Jednak między odczuciami a działaniami leży przestrzeń wyboru, pozwalająca decydować, jak dane uczucia zamanifestujemy. Między odczuciami a działaniami jest miejsce na wolność, na kontrolę.
„Osobowość to nie jest coś, co można wyryć na belce” – mówi Alice Flett Downing, wspominając własną metamorfozę. W wieku 19 lat „była na progu stania się kimś i wtedy doszło w niej do zmiany”.
Transformacja Alice miała swój początek pewnego letniego poranka w domu rodziców, gdy, obudziwszy się o dość wczesnej porze, spojrzała na sufit, „przez który przebiegało długie, zakrzywione pęknięcie przypominając garb wiedźmy... To pęknięcie było tam, odkąd pamiętam. To była pierwsza rzecz, którą zauważałam rano, i ostatnia, którą widziałam przed zaśnięciem. Mroczna inskrypcja na gipsowej płaszczyźnie, od której przechodziły mnie ciarki. Mój strach nie wynikał z tego, że pęknięcie kojarzyło mi się z czarną magią czy czymś takim... Nie, bałam się dlatego, że pęknięcie jest wieczne, niezmienne, zawsze obecne. Zdeterminowane, żeby mi towarzyszyć. Żeby być częścią mnie”.
Tego dnia Alice wydobyła z piwnicy drabinę, w kuchni znalazła szpatułkę, z szopy w ogrodzie przyniosła wiaderko z masą szpachlową i roztarła ją na pęknięciu, a gdy masa wyschła, papierem ściernym oszlifowała nierówności. Kilka godzin później pomalowała cały sufit, przed położeniem się do łóżka zdążyła nałożyć jeszcze jedną warstwę. Długo leżała w ciemności, czując, że ze szczęścia aż się jej kręci w głowie.
„W zaledwie jeden dzień odmieniłam swoje życie, a to znaczyło, że życie można zmienić. To odkrycie wcale nie domagało się żadnych interpretacji i objaśnień, żadnego analizowania – po prostu wniknęło do mojego krwiobiegu niczym narkotyk. Czułam jego moc, pulsowanie, czułam, jak mnie rozświetla. Tego ranka obudziłam się jak zwykle z poczuciem, że kieruje mną przeznaczenie, a zasypiałam porażona mocą mojej własnej woli”.
------------------------------------------------------------------------
Isaiah Berlin, brytyjski historyk i filozof, twierdził, że jeśli nasza wiara w wolność jest iluzją, to jest to – jak to nazwał – „iluzja konieczna”. Jego zdaniem prawdziwi ludzie w prawdziwym świecie nie zachowują się tak, jakby brakowało im wolnej woli. Ernst Lewy z kolei zwykł parafrazować słynną myśl Voltaire’a na temat Boga: „Gdyby wolnej woli i odpowiedzialności nie było, należałoby je wymyślić”.
Niezależnie od tego, czy wolna wola istnieje, czy jest tylko iluzją, musimy zachowywać się i być poddawani ocenie, tak jakbyśmy mieli władzę dokonywania wolnych wyborów. Przyjmując do wiadomości, że nasza kontrola jest bardzo niedoskonała, nie wolno nam zwalniać się z odpowiedzialności. I choć nie jesteśmy tak elastyczni, jakby się nam marzyło, choć może w powiedzeniu „Tylko niebo jest granicą” jest sporo przesady, ponieważ jest ona znacznie bliżej i choć nikt z nas nie jest w stanie uwolnić się od doświadczeń przeszłości i tego, co ma w genach – musimy żyć, jakbyśmy byli w pełni wolnymi ludźmi.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------