- W empik go
Niedowiarek, powieść moralna w dwóch częściach - ebook
Niedowiarek, powieść moralna w dwóch częściach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeznaczona na dochód Towarzystwa nauk… pomocy
W Poznaniu
Nakładem autorki.
I czem jest życie, czem są poświęcenia?
Pasmem zabiegów, i chwilą marzenia!
Marzym o świetle, prawdzie i zasadach,
Marzym o cnotach, występkach i zdradach;
Marzym nad losów niestałych koleją,
Własne marzenia zowiemy nadzieją.
Sameż marzenia w ludzkiej widziem sprawie,
Mądrość jest zwodna, Cnota jest na jawie;
Na jawie życia, na przeznaczeń łonie,
W siermiędze, w nędzy, w pałacach, na tronie!
I tylko cnota tem dziwem się staje,
Że marzeniami być życie przestaje!
Ludzkość ją z życia letargu wyzwala,
Prawda ją w życia słabości ocala,
Praca ją krzepi, dobroć pielęgnuje,
Litość umacnia, miłość wychowuje!
Ztąd niczem dla niej wróg życia gniewliwy,
Słaby upada, zwycięża cnotliwy.PRZEDMOWA.
SZANOWNI CZŁONKOWIE TOWARZYSTWA NAUKOWEJ POMOCY!
Staranie waszę, jakie łożycie w celu wykształcenia krajowi ludzi zdatnych, towarzystwo świeżo przez was zawiązane ku podniesieniu przemysłu i nauki, i podzwignieniu choć w części tych kapitałów moralnych, które złożone w zdolnościach ludu, przez jego niedostatek giną bez pożytku dla kraju; – te szlachetne wasze dążności stały mi się bodźcem do wydania dziełka niniejszego, by dochód z niego poświęcić na cel tak dobroczynny!
Bydź użytecznym swym współbraciom, przyłożyć się jak można do chlubnego ich przedsiębierstwa, jest pierwszą każdego powinnością, pierwszą też było chęcią moją. Lecz obok tej chęci, ażeby pismem niniejszem przyjść w pomoc waszemu chlubnemu zamiarowi, miałam i moralny cel na widoku. Uważając wiarę jako podstawę szczęśliwości ludzkiej, i jako najdroższą po ojcach naszych puściznę, do której się wiążą przeszłość i przyszłość, zwierają wszystkie moralne silnie narodu, – uważam dogmat o nieśmiertelności duszy za główną tej wiary podstawę. Sądzę nawet, że ten nie może mieć wiary w przyszłość narodu, kto nie ma wiary w przyszłość własną, pośmiertną.
Powieść niniejsza pod tytułem Niedowiarek będzie rozwinięciem tego dogmatu.
W pierwszej części wystawie nieśmiertelność duszy tak, jak się objawia w prostocie wiary u gminu, który jak każdy lud u kolebki w dziecinną stroi fantazią wszystkie pojęcia i widzi duchy, pokusy, zaklęcia, jakieś widma nocne, i dlatego cudowne związki rzeczywistego i obecnego świata z światem zaziemskim, światem wieczności duchów. Druga zaś część obejmować będzie, rozwinięcie główne myśli w dyalogach rozumowych, zgłębienie owej prawdy, że jest byt przyszły człowieka.
Przy pisaniu Niedowiarka stało mi właściwie na myśli nawrócenie Pawła na drodze do Damaszku, gdzie trzeba było cudu, by tego nawrócenia dokonać. Mniemam, ze każde nawrócenie podobnym odbywa się cudem, pod mniej więcej uderzającemi okolicznościami; i że wszelkie przekonywania samego rozumu Niedowiarka to rzeczach wiary nie nawrócą. Bywa zbieg okoliczności dziwny, w którym człowiek nie może nie uznać bezpośredniego wpływu Boga. Sama skrucha wstępująca w serce człowieka, nie jest jego dziełem, ale darem wyższego natchnienia. Wiem, że na wiele się odważam, lecz jeżeli niezdołam dowieść prawdy, ze godność, i istota człowieka jedynie się opiera na wierze w wieczność, nieśmiertelność i przyszłość jego ducha, to przynajmniej zwrócę zdatniejszych uwagę na ten przedmiot ważny, a i wtedy praca moja osięgnie cel pożądany.
I wy zacni Rodacy, co stoicie u steru towarzystwa naukowej pomocy, a którym w hołdzie prawdziwego wielbienia, niosę tę pierwszą pracę moją, i wy działacie w takiej wierze; bo pracujecie dla lepszej przyszłości; dla przyszłych pokoleń dla spełnienia zamiarów Wieczności! Oby usiłowania wasze obfite przyniosły owoce! –
CZĘŚĆ PIERWSZA.I. GOŚĆ NIESPODZIANY
– A pan Władysław czy spoczywa dotąd? – czy panna Aleta zadysponowałaś dla niego wczoraj kwiat lipowy? – Tak zapytała pani C. swoją ochmistrzynię domu, a ta nieco wzdrygnąwszy ramionami – jak by miała coś ważnego nader do powiedzenia – głosem niby na wpół tajemniczym, niby na wpół poufałym, szybko odrzecze:
– Ach! pani, on nocy prawie całej nie spoczął – już tez to nieszczęśliwe w rzeczy samej panosko! dalibóg! żal mi niekiedy widzieć go, jak wychodzi od pani, tak zasmucony – i dlaczegoż bydź zawsze podobnie okrutną! –
Ale przebacz pani, zapewne znowu za wiele wymowiłam, bo człowiek sam nie wie, co plecie czasem!
– Kiedy więc sama panna Aleta uznałaś, co jest wadą jej zdrożną, spodziewam się, że nie będziesz chciała więcej podobnie zapominać się. – A zwracając rzecz do Władysława, jakby obojętnie przyda: – jest winą naszą własną, jeżeli doznajemy z własnej woli cierpień, bo każdy pamiętać ma… jakie są jego powinności. – Proszę panny Alety kazać mi przynieść robotę, a Stefankowi zniecić ogień na kominie w zwyczajnym moim salonie; – resztę zajęcia się domowego zostawiam jej własnym rządnym dyspozycyjom. – Głosem więcej uprzejmym te słowa dokończywszy, udała się pani C. do pobocznej komnaty, kiedy panna Aleta, ścigaiąc czas niejaki za nią oczyma z ukosa, gdy dosłyszała drzwiow przymknięcie, znagła zwróci oko ku zajętej składaniem garderoby Alinie, a niemogąc dłużej utaić, co jej ciężyło tak wielce na języku, z całą wymową rozwodzić się zaczęta.
– Już też rozumieć nie mogę, co znowu moja mowa obrazić mogła tak wielce panią; po co zawsze taka niedostępna, ani razu nawet – tak albo nie – zgoła słowa żadnego nie wyrzecze ani człeku nie dozwoli wygadać się, – Tu zbliżywszy się naraz do zwierciadła panna Aleta, zaczyna poprawiać resztki splotów rzadkiego włosa, i z wzruszeniem niejakiem przyda! dalibóg! gdyby nie ta żółciowa gorączka
– kiedy to na wątroby boleści zapadłam, – jabym nie była tak trudną. – Boć nie przydam, że białość moja nad śnieg była jaśniejszą – spadek tej szyi dziś długą gorączką strawionej – nad szyję łabędzią kształtniejszy. – Widać to przecież jeszcze – Tak, na coż męczyć kogo – kiedy nas kto kocha, chociaż rai nikt nie powiedział o tem. – Sam pan Władysław, jakby mu usta zamarzły słowa z niego wydobyć nie można – przecież się znam, nie łatwo przed wzrokiem moim co ujdzie – Ale, ale, zaniosłaś wczoraj ten kwiat lipowy naszemu gościowi? –
– Zaniosłam, lecz zapewne stoi tam dotąd, jak go postawiłam.
– Jakto? niechciał wypić pan Władysław? przecież poty byłyby najlepsze na jego cierpienie! –
– Dobra panno Aleto, poci on się aż nadto, kiedy się zejdzie z panią – tu Alinka z cicha nieco dokończy – gdybyś" panna słyszała, jak się wczoraj omawiał z panią naszą – Boże! gdzie się dusza jego dostanie!
– Prawdziwie widzę, ie ten pan Władysław piekła sam szuka, nie nieba – to mówiąc przeżegnała się panna Aleta – tak dalej rozwodzić się zaczyna – Święty mocny odwracaj od niego te sidła szatańskie. Już mówiłam tyle razy panu Władysławowi, aby przestał bydź tak niedowiernym – boć to panią naszą zapewne zraża do niego najmocniej, kiedy niczemu nie wierzy. – Wczoraj gdy mu Stefanek powiedział, ie widział ducha – boć sam stróż nocny, kiedy szedł, to mu zastępowało coś drogę, jak cień jasny chociaż księ – żyć właśnie świecił – ani wierzyć nie chciał niczemu, wszystko nazwał głupstwem. Wszakże sama pani mówiła razu jednego do mnie: jakażto szkoda tego zacnego człowieka, że ma podobne uwidzenia, że trwa zawsze w swojem niedowiarstwie.
– Alinka czepiać się sukni starej ochmistrzyni, jakby nieco strwożona głosem przyciszonym a poważnym odpowie; – Wiesz panna Aleta, że ciotynkę moiej babusi żywcem wzięli do piekła, która bluźniąc, ani w duchy ani w diabła nie wierzyła. – Naraz jakby uderzone silnie tym wyrazem, tak Aliuka jakoteż panna Aleta przeżegnały się po kilkakrotnie. –
– Panis przemień duszę bezbożną – ochmistrzyni ze skruchą prawdziwą odrzecze, – podobno niebespiecznie jest bydź w jednym domu z takim człowiekiem – Choć szkoda tak przystojnego panicza – Aleć się teraz nie dziwię pani naszej, że go słuchać nie chce – O !
jakiż to sąd czekać musi duszę taką na tamtym świecie!
– Prawda, właśnie babusia moja powiadaią – a ona zapewne prawdę mówiła – że tam na łożu Madajowym duchy piekielne, takiego grzesznika gorzej piec będą, niż na kuchnisku naszem, kiedy kuchmistrz ciasta piecze – a głęboko wzruszona doda – ach! Boże strzeż duszy mojej, aby się tam nie dostała!
Panie Chryste zachowaj nas od złej przygody! – W tem jakby "obie naraz przypomniała coś ważnego panna Aleta dokończy: – Zmiłuj się Alinku, miałaś kazać Stefankowi ogień zniecić w pani pokoju – ja zaś spieszyć muszę właśnie do kuchmistrza, ażeby nie spalił chruścików do kawy – To rzekłszy spiesznie wychodzi, kiedy Alinka zastawiać zaczęła swoje garnuszki do śmietanki na tacy jedne większe drugie mniejsze, wysokie, szerokie, pękate, jeden zaś pomiędzy niemi tak drobniuchny tak maleńki, że zaledwie zdołałby się zmieścić wen wielki palec. – Była to właśnie porcya wymierzona panny Alety, która nie lubiła kawy mlecznej ale zato śmietanka musiała bydź tak gęstą, że przewrócić można było garnuszek spodkiem do góry, a przecież kropla się nie ulała – dostawiając zaś resztę imbryków i filiżanek na tacę, zanuciła piosenkę;
O moj luby! o moj miły!
Widzisz słonko nad doliną,
Tam ci słodko dni schodziły,
Któreś pędził z twą Aliną?
I gdzież jesteś? jam tu jedna!
Czyż cię więcej nie zobaczę?
Jam ci wierna – ale biedna!
Któż utuli moje płacze!
Już i z wioski pędzą trzody,
Już i pasterz wraca, – śpiewa;
Sama tylko z tej zagrody
Coż Alinka się spodziewa?
Świta ranek – stonko wschodzi
Nad tym laskiem ku dolinie,
A mój miły nie przychodzi,
Już zapomniał o Alinie!
Dokończywszy ostatniej zwrotki Alinka, zabiera nakoniec swe sprzęty nstawione i szybkim krokiem wychodzi. – W przeciwnej stronie zamku zaczęła już wydawać rozkazy skrypulatna i pamiętna o najmniejszej drobnostce panna Aleta – Najprzód zadysponowała, aby śniadanie wniesiono do pokoju goszczącego, – potem zajęła się urządzeniem obiadu, przyrządzając go w gaście wytwornym. Jużto składać się miał tak z różnych mięsiw przysmaków, kwiatem – szafranem – doprawionych jako też ciast pączków pulchnych, palcokruchów, – Zaleciła, aby wszystko było tak kruche, – tak przejęte fryturą, – żeby i najsłabsze żołądki strawić je mogły, – a zęby nawet panny Alety – proszkiem c powodu boleści wątrobianej zruchomiałe, pożyć je zdołały! –
W środku zamku wspaniałego, w obszernej komnacie pańskiej, płonął już ogień trzaskiem smolnego łuczywa na kominie, a zarazem ogrzewał słabego jeszcze nieco gościa, siedzącego obok pięknej swej gospodyni.
Długo oboje wpatrywali się w płomieniste lice kominkowego ognia, aż Władysław głosem takim, po którym znać było jeszcze ślady niemocy, pierwszy przerwie milczenie.
– Przepomniałem pani dzięki me złożyć najczulsze, za środek skuteczny, jaki raczyłaś mi wieczora wczorajszego przesłać – przeciw gorączce mojej wewnętrznejł
– W istocie dekokt był tak skuteczny? – Właśnie upominałam pannę Aletę, ażeby całą uncyą wpuściła lipowego kwiatu.
– Jakże się pani wywdzięczę za taką o mnie troskliwość! Nie piłem dekoktu – bo raczej wpływowi moralnemu, myśli pocieszającej i błogiej… żem się stał przedmiotem czułej troskliwości pani, więcej niżeli lekom zawdzięczam wyzdrowienie moje. – Noc miałem bessenną, a jednak nie czuję osłabienia – bom umysł, duszę i serce pokrzepiał duchem pani! – Tak jest, duch mój brał pokarm z ducha!….
– Nie pojmuję, nie rozumiem pana! –
– Zaraz się wytłomaczę nie jestże pokarmem ducha, co z ducha płynie i do ducha znowu spływa? Otoż takim posiłkiem był dla mnie wiersz, najświeższy utwór poetyczny pani – Nauczyłem go się na pamięć, i mile mi i prędko zbiegły godziny bezsenne.
Tu Władysław, z wyraźnem zadowoleniem autorki odmówił z pamięci wiersz następujący.ZAMEK ZAKLĘTY.
Coż to za jeździec na śnieżnym koniu!
Pędzi po nocy – szabla u boku!
Cugle puszczone, koń pewien kroku,
To w prawo, w lewo zwraca po błoniu.
I coraz chyżej kopytem ciska,
Wierzchem przesadzi, nie minie rowu,
Znagła wspiął w górę, jakby z narowu
Zarżał, w cwał biegnie – snać droga bliska:
Tam na gór wierzchu stoi dom biały.
Po prawej stronie jasny krzyż miga,
Droga zarosła, mchem zapleśniały
Sterczy dach wzniosły, człek zbliżyć wzdryga.
Głucho, okropnie, jakby grobowy
Szelest roznosił rozgłos nieznany,
Gdy się obije o puste ściany,
To utnie – to brzmi w wyraz surowy!
I któż zamieszkać śmie w tych minach?
Mury odpadły, szyb w oknach mało.
Wiatry zawyły po ścian szczelinach,
I szkło w ostatkach z jękiem zabrzmiało!
Wilgny pył zewsząd mury osadził,
Jak zewnątrz, wewnątrz sprzęty w nieładzie,
Żywy tam nogą swą nie zawadził,
Gad tylko pełza, pełząc po gadzie.
0 zdawna widać nikt tam nie gościł,
Puchacza chyba śpiew wichr w noc chłostał,
Zdala pies leży, że długo pościł,
Znać – bo za życia szkielet pozostał.
Nareszcie noc swój kir rozwiesiła,
Wszystko ukryte w cieniów obrzasku,
Cała natura życie uśpiła,
Ni ujrzeć zdołasz żadnego blasku!
Gość uzbrojony, kurzem okryty,
Utnie z kopyta, do zamku zmierzy,
Stanął, rumaka ręką uderzy,
Szybko zeskoczy, staje jak wryty
Długo zdumiony patrzy w około.
Nagle krzyż skreślił, kolano skłonił,
Usty coś szepnął, uchylił czoło,
Powstał, popatrzył – w klamkę zadzwonił
Nikt nie przybliża, czyż żywej duszy.
Więcej tu nie masz? – więc pieści sztukiem
W bramę uderzy, zamek się kruszy,
I drzwi runęły rozwarte z hukiem!
Jak się miewacie – czyliż dzień świta?
Czemuż tak długo? – ach witaj bracie! –