- W empik go
Nieludzka ziemia w oczach dziecka - ebook
Nieludzka ziemia w oczach dziecka - ebook
W dniu 31 sierpnia 1939 r. wieczorem rodzina Cisków – Stanisław z żoną Anielą, kilkuletnią córką Bronią i niespełna rocznym synkiem Andrzejem wprowadzili się do swojego nowo wybudowanego domu na kolonii Daszyńskiego w Pszczynie. Następnego dnia po południu nie było już w nim nikogo – wojna wygoniła ich wszystkich, jak tysiące innych, aż na nieludzką ziemię.
Ta książka to niezwykła relacja z życia jednej rodziny spośród setek tysięcy Polaków deportowanych w głąb Rosji. Jest zapisem wspomnień Andrzeja Ciska ukazanych z perspektywy małego dziecka. Daje to przejmujący i autentyczny obraz, w którym rzeczy okrutne i pełne grozy oglądamy jako zwykłą codzienność, i to dopiero jest straszne. Książka uzupełniona jest o krótki opis losów Ojca, który przeżył jeszcze gehennę łagrów oraz koleje życia wielu spotkanych po drodze zesłańców, aż po czasy współczesne. To rzecz o ludziach rzadko spotykanego już formatu.
Andrzej Marceli Cisek
W czasie wojny został wraz z rodzicami i siostrą zesłany na Ural. Z wykształcenia jest inżynierem z dziedziny elektroniki medycznej. Studiował na Uniwersytecie i Politechnice Warszawskiej oraz New York Polytechnic Institute. W 1972 roku odmówił powrotu do PRL z powodów politycznych. Po rocznym pobycie we Włoszech i Francji osiedlił się w Stanach Zjednoczonych, gdzie po pięciu latach rozłąki połączył się z rodziną. Wraz z żoną Danutą prowadzili w USA dom otwarty dla opozycji niepodległościowej i działali w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku. Po śmierci swego przyjaciela, wybitnego polskiego historyka, Jerzego Łojka, ufundowali Nagrodę Jego Imienia. Był założycielem i pierwszym koordynatorem stowarzyszenia „Americans for Independent Poland”. Żona przez ostatnie dziesięć lat pracowała jako „Global Marketing Director” w jednym z największych wydawnictw amerykańskich i równocześnie jako wolontariusz pełniła funkcję wiceprezesa Instytutu Piłsudskiego. W roku 2000 powrócili na stałe do Polski. Synowie z wnukami zostali w USA i Kanadzie.
Andrzej Cisek jest autorem wspomnień i szkiców historycznych, między innymi „Kłamstwa Bastylii” – próby odkłamania dziejów Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-487-6 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Napisano wiele o deportacjach Polaków do Rosji podczas drugiej wojny światowej. Powie ktoś: jeszcze jedna książka? Ale to, czego doświadczył naród, było na miarę katastrofy nie stulecia, lecz tysiąclecia, i dotknęło ponad milion osób – nigdy przeto nie zostanie opisane. Jednostki, które to przeżyły, wyrzucają z siebie zbyt dławiące wspomnienia, a na planie narodowej świadomości dokumenty te pełnią rolę i historyczną, i psychologiczną. Tym bardziej książka taka staje się potrzebna, jeśli ujęcie tematu jest rzadko spotykane. A tak jest właśnie w przypadku wspomnień Andrzeja Ciska, a właściwie Jędrusia Ciska, którego wywieziono z rodziną z Kresów Wschodnich na „nieludzką ziemię", gdy miał półtora roku, wrócił zaś mając lat siedem i pół. Po sześciu latach miał już poza sobą pierwszy okres dzieciństwa. Właśnie – nieodwracalnie – taki. Miał zresztą szczęście, że wrócił – bo tak wiele dzieci polskich nie przeżyło trudów deportacji później lub nawet w czasie drogi (wyrzucano je zamarznięte z eszelonów), a niektóre z tych, co przeżyły, tam osierocone, nawet dziś nie wiedzą, że są Polakami.
Perspektywa widzenia zaznaczona w tytule nadaje szczególną formę opowieści skupionej na realiach, jakby pozbawionej komentarza, ukazującej tylko fakty, co zamiast odejmować opisom znaczenia, jeszcze je pogłębia, gdyż rzeczy najokrutniejsze są tutaj ujrzane jako zwykłe. To właśnie – bez żadnych dodatkowych środków pisarskich – wyolbrzymia je emocjonalnie. To są, można powiedzieć – literackie „ready made", bo tak odbiera rzeczywistość psychika dziecka. Pisząc o rzadko spotykanym ujęciu, pamiętam oczywiście o ankiecie przeprowadzonej wśród dzieci uratowanych przez 2 Korpus gen. Andersa, a następnie wydanie fragmentów ich relacji przez Jana i Irenę Grossów w przejmującej książce W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali... Relacja Andrzeja Ciska pisana jest już po latach, „dorosłą" prozą. Może pamięć autora zachowała także późniejsze nawarstwienia, z domowych wspomnień rodziców, bo tak dzieje się zawsze – jednak w głównym zasobie relacji odwołuje się do własnych, wtedy zapamiętanych przeżyć. A od relacji w książce Grossów odróżnia ją to, że jest to zapis całej, osobnej biografii dziecięcej.
Czytając książkę Grossów, miałem przed oczyma tamte dzieci i tylko dzieci, nie zastanawiałem się nad ich dalszymi losami. Obecna relacja, spisana przez dorosłego, przymusza jakby do stawiania także innych problemów i pytań. Uświadamia nam, że w społeczeństwie polskim – choćby nawet jego rany zostały przyklepane i zasklepione – jest tak wielu ludzi zranionych w dzieciństwie deportacją wschodnią. Ta książeczka musi przypomnieć psychologom społecznym, że skutki tych przeżyć nie zostały jeszcze opisane i przeanalizowane w materii badawczej – poza wymową suchych cyfr, a i to skąpo. Chodzi przy tym o dwa co najmniej problemy: stosunek do życia w ogóle i stosunek do Rosji w szczególności. Ten stosunek do Rosji to odczuwana groza, choć autor wstępnie zaznacza, że w jego opisach grozy nie ma, bo dziecko – poza rzadkimi wyjątkami – do przeżywania takiej grozy nie jest zdolne. Autor jednak się myli, jego opis społeczeństwa zdegradowanego, a takim była – poza wyjątkowymi może enklawami – Rosja w 25 lat po rewolucji, przeraża tym, co było rzeczywistością codzienną. Dlatego Andrzej Cisek nie znalazł dla swoich przeżyć lepszej nazwy niż ta, którą oddawał tę nieludzką sytuację Józef Czapski. Choć Cisek – ukazując tylko sprawy „oczami dziecka widziane" – nie wychodzi z jakichś założeń ideologicznych. Pisze o codziennych sprawach. Nie będę dawał przykładów, znajdzie je czytelnik w książce.
Myślę, że ta rzeczywistość budzi grozę większą, niż budziłby opis społeczeństwa kanibali, żyjącego w powtarzalnym rytmie swoich prymitywnych wartości, nawet gdyby mały bohater obserwował z przerażeniem wodę podgrzewaną w kotle, w którym miano by go ugotować. A potem szczęśliwie tego uniknął. W tamtej Rosji bowiem funkcjonowały wynaturzone wartości europejskiej kultury czy ich szczątki, przegrywając co krok z nieludzkością losu, czy moralnością nieludzkiej ziemi.
Natomiast dorosły już i ideologiczny – choć uwarunkowany także doświadczeniami dzieciństwa – stosunek do samej Rosji znalazł wyraz w wizji historiozoficznej na wstępie książki. Autor zauważa, że Francja uległa idei Rewolucji i przezwyciężyła ją. O Rosji zaś, która z bizantyńskim uporem wcielała straszną ideę w życie, myśli jak najgorzej. Nie tylko ukazuje grozę degradacji spowodowanej przez system komunistyczny, ale przeczuwa upadek kultury rosyjskiej, jako wynik tej degradacji. I to w przewidywaniach równie ponurych jak te, które wieścili na początku wieku symboliści rosyjscy, wzywając nieopatrznie Hunów („Skify"), którzy zniszczą ich cywilizację. Nie każdy, kto przeżył Rosję, jako dziecko czy dorosły, przekłada to na historiozofię. A wnioski stąd płynące – po upadku komunizmu – mogą być zapewne różne. Futurolog, ale i socjolog, i psycholog społeczny powinni się jednak zastanowić nad tymi różnymi wersjami diagnoz na temat Rosji, także nad tutaj wyrażoną. Prowokuje ona do dyskusji, nie licząc się z tak zwaną „poprawnością polityczną".
Prawie narzuca się przy lekturze książki porównanie z doświadczeniem deportacji niemieckich. Niemieccy naziści deportowali Polaków także na wschód, tyle że na ich własną ziemię, pośród ich rodaków. Mimo całego okrucieństwa tych deportacji – ten los nie może być nazwany losem na „nieludzkiej ziemi", nie dlatego zresztą, że Niemcy chcieli oszczędzić cierpień deportowanym. Były też deportacje dorosłych, osób traktowanych jako niewolnicza siła robocza – do Niemiec. Gdyby wyłączyć miejsca zagłady czy obozy niewolniczej pracy, ciężki los tych ludzi był swoiście lepszy niż Polaków „wschodnich", gdyż do Niemiec nie deportowano rodzin z dziećmi, a także dbano o niezbędne minimum, robotnik musiał mieć siły, by pracować. Ośmielałbym się sądzić, że doświadczenia deportacyjne na Wschodzie były o wiele okrutniejsze. O tym porównaniu pisano mało lub wcale.
I na koniec chciałbym odnieść się do liczb mówiących o deportacjach do Rosji. Uważam za całkowicie błędne wnioski powstającego u nas rewizjonizmu historycznego, określającego liczbę deportowanych na Wschód na niecałe czterysta tysięcy. Badacze ci wychodzą z archiwalnych spisów NKWD i liczb, które już w 1941 roku Andriej Wyszynskij podawał przedstawicielom rządu londyńskiego. Podczas gdy krzyżowe statystyki, szacunki deportacyjne ZWZ, szacunki Ambasady Polskiej w Kujbyszewie, każą nam nieubłaganie upierać się przy liczbie z górą jednego miliona, lekko licząc miliona dwustu tysięcy. Badacze mówią, że zmarło co najmniej 10% deportowanych. To poważny problem historyczny, którego nie wolno skwitować wiarą w niewątpliwie cząstkowe statystyki NKWD, sporządzone według określonych tez i zaniechań. Milion dwieście tysięcy... Ty, biedny chłopczyku, byłeś jednym z miliona. To także określa wymiar świadectwa tej książki.
Jacek Trznadel
Profesor Polskiej Akademii Nauk
Były wykładowca Université de Sorbonne w Paryżu
Warszawa, kwiecień 2000 r.PRZEDMOWA
Czytelnik tych wspomnień z nieludzkiej ziemi, z Rosji Sowieckiej, nie znajdzie w nich grozy tamtych lat. Są to bowiem wspomnienia dziecka, a dzieci zawsze i wszędzie żyją w świecie własnej wyobraźni. Nawet w najgorszych warunkach potrafią stworzyć dla siebie wysepkę szczęścia na oceanie nędzy i rozpaczy. Dla nich głód, zimno, robactwo, poniewierka, aresztowania, nawet potworne zbrodnie dokonywane na ich oczach – wszystko to jest normalne, jeśli wyrastają w ich obecności. Dowodem tego są zdjęcia uśmiechniętych żydowskich dzieci bawiących się w getcie wśród umierających z głodu, a nawet idących do gazu.
Świat dzieci i świat dorosłych są całkowicie odmienne. Świat dziecka zamyka się w wąskim kręgu rodziny i rzeczywistość panująca na zewnątrz odgrywa tylko marginalną rolę. Oczywiście dziecko widzi ją także, ale jej nie analizuje. Przyjmuje ją taką, jaką jest, i nie zastanawia się, czy jest dobra, czy zła. Dopiero wychowanie kształtuje charakter dziecka i jego opinię o otaczającej rzeczywistości. Dlatego tak ważne są rodzina i religia. Rodzina daje dziecku poczucie bezpieczeństwa i ucieczkę przed złem, a religia wskazania, jak postępować.
Skoro życie każdego człowieka zależy od warunków, w jakich wyrasta, czasami myślę, że gdybym nie powrócił do Polski, to kto wie, czy nie znalazłbym się w Afganistanie albo jeszcze gorzej – w Czeczenii – jako sowiecki oficer. Pamiętam przecież, jak imponowała mi rola czerwonoarmisty, którą odgrywałem na deskach kołchozowej sceny. Bardziej prawdopodobne jednak jest to, że umarłbym w młodym wieku, bo jak się okazało po powrocie do Polski, byłem poważnie chory. Gdyby jednak dane mi było nadal żyć na nieludzkiej ziemi, to chyba większość tego życia spędziłbym na Archipelagu GUŁag. Należę bowiem do ludzi o wrodzonym poczuciu sprawiedliwości, a takich nie toleruje się w zbrodniczych utopiach. Tak więc, mam nadzieję, nie znalazłbym się w gronie morderców i gwałcicieli. Raczej moje kości odnaleziono by w wiecznej zmarzlinie w okolicach Magadanu czy Workuty i dzisiaj o setkach tysięcy takich kości wspomniano by, może mimochodem, w krótkiej notatce w „Le Monde" lub „Frankfurter Allgemeine Zeitung" z okazji podpisania nowego traktatu o dostawę rosyjskiego gazu.
Dramatem naszych czasów jest to, że rolę kształtowania charakteru dziecka coraz bardziej próbują przejąć „oświecone umysły", jakoby w zamiarze stworzenia raju na ziemi przez wychowanie nowego człowieka. Do osiągnięcia tego utopijnego celu potrzebne jest zniszczenie tradycyjnej rodziny. Dziecko pozbawione rodziny jest bezradne i można mu dowolnie ukształtować charakter. Lenin mówił: „Jeśli pozwolicie mi przez cztery lata wychowywać wasze dzieci, to ziarna zasianego przeze mnie nie da się już wykorzenić". To nie były tylko słowa. Wzorem dla rosyjskich dzieci w czasach komuny był Pawka Morozow, który donosił na własnych rodziców. Wychowanym na jego przykładzie łatwiej było donosić na wszystkich. Będzie o tym mowa na łamach tej książki. W cywilizowanych Niemczech narodowi socjaliści wychowywali oprawców z SS. W Kambodży, znanej z łagodnych obyczajów, „agrarni rewolucjoniści" spod znaku Mao stworzyli bezlitosnych morderców, Czerwonych Kmerów. Tak wychowani degeneraci i ich potomkowie wciąż żyją wśród nas, a wielu z nich w warunkach o wiele lepszych niż ich niegdysiejsze ofiary. Często zajmują wysokie stanowiska w edukacji i mediach, co pozwala im nadal zatruwać umysły młodego pokolenia.
„Oświecone umysły", ci „bezlitośni wielbiciele idei", jak nazwał ich historyk angielski Paul Johnson, wiedzieli, że napotkają na opór i nie ukrywali, że złamią go ogniem i mieczem. Już kilkakrotnie w najnowszej historii dokonywali eksperymentów na żywych organizmach narodów i pozostawili po sobie miliony ofiar. Dzisiaj już nie mówią o terrorze. Zmienili tylko taktykę. Zastąpili go wymuszeniem „tolerancji". Oni przez „tolerancję" rozumieją akceptację wszelkiego rodzaju wynaturzeń i zboczeń, co w efekcie końcowym może być równe fizycznemu wyniszczeniu.
To jest zbyt obszerny temat, by rozwijać go w książce poświęconej wspomnieniom z dzieciństwa, dlatego w tym miejscu stawiam kropkę.
Główną kanwę tej książki stanowią moje własne wspomnienia. Sam jestem zdziwiony, jak wiele zapamiętałem. Pisząc ją, mocno wczuwałem się w tamte czasy i stale przypominałem sobie coś nowego. Starałem się przekazać wspomnienia tak, jak je zanotował umysł kilkuletniego dziecka, czy to na podstawie własnych obserwacji, czy gdy zajęty czymś innym, mimowolnie słuchałem rozmów dorosłych albo też po latach, gdy historie rozgrywające się wtedy były wielokrotnie opowiadane przez Rodziców i innych zesłańców podczas wspólnie spędzanych świąt.
Dzisiaj w trakcie pisania wracają nie tylko słowa piosenek, które śpiewaliśmy, nie tylko przechowane w pamięci widoki ośnieżonych uralskich gór i rozgwieżdżonego nieba, ale słyszę nawet stukot kół pociągu wiozącego nas z nieludzkiej ziemi do Polski. Siłą rzeczy nie mogę pamiętać stukotu kół pociągu wiozącego nas na zesłanie. Miałem wtedy niecałe dwa lata
Tej książki nie byłoby, gdyby nie zapiski mojej siostry, Bronisławy Pastwińskiej, i jej przede wszystkim chciałbym podziękować. Bronia napisała swoje własne wspomnienia, z których wiele zaczerpnąłem. Do mnie ma żal, że w mojej książce nie ukazałem grozy tamtych lat, że są one jakby opowieścią ze szkolnej wycieczki. Bronia to samo widziała inaczej. To zrozumiałe, bo przecież jest starsza ode mnie. Gdy ja miałem trzy lata, a więc gdy dopiero zaczynałem przytomnie patrzeć na świat, ona miała już sześć. Taka różnica lat w tym wieku jest bardzo znacząca. Niemniej jednak czytelnicy pierwszego wydania tej książki mówią zgodnie, że czuli grozę tamtych wydarzeń, chociaż była ona ukryta na drugim planie za beztroskim przekazem dziecka.
Bronia niezmordowanie przez wiele lat pytała Rodziców, robiła notatki, po czym zadawała im te same pytania, korygowała nieścisłości i wyciągała nowe wiadomości z zakamarków ich pamięci. Nie było to łatwe, gdyż Rodzice chcieli o wszystkim zapomnieć. Na jej pytanie, jak to się stało, że wszyscy wróciliśmy, Mama zawsze odpowiadała:
– Sama nie wiem, jak dałam radę przywieźć was żywych do Polski.
Nasza Mama należała do licznego grona tych heroicznych polskich Matek, o których tak pięknie pisze Marian Jonkajtys w swoim wierszu „To o Was, Bezimienne".
Bronia gromadziła pieczołowicie wszystkie ocalałe dokumenty, potem przy pomocy męża, wykształconego archiwisty, uporządkowała je, opisała i przekazała do Muzeum Niepodległości i do Ośrodka Karta w Warszawie. Cieszy mnie, że są przechowywane w tym muzeum i służą historykom.
Wykorzystałem także pamiętniki wujka, śp. dra Janusza Osińskiego, oraz wywiad, jaki dr Tomasz Księżyk z Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku przeprowadził z moimi Rodzicami w 1986 roku w Carmel NY, USA.
Instytut Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku udostępnił mi dokumenty polskich zesłańców ze zbiorów Jana Erdmana, pracownika Ambasady RP w Kujbyszewie, oraz syberyjskie zbiory Zdzisława Starosteckiego. Wśród wielu urzędowych dokumentów znajdują się listy i wiersze polskich dzieci. Zadziwia w nich przedwczesna dojrzałość i tęsknota za Polską. Budzą największy smutek, ale także największe nadzieje. Gdy czytam je dzisiaj, nieodparcie nachodzi mnie myśl, jakże wspaniałe było pokolenie naszych Rodziców, którzy w tak trudnych warunkach potrafili wpoić nam tyle miłości do ojczyzny i tyle nadziei na jej odzyskanie.
Dziękuję mojej żonie Danucie za zmobilizowanie mnie do napisania tych wspomnień i wielokrotne przeredagowywanie manuskryptu; śp. cioci Elżbiecie Domańskiej (primo voto Bylicowej), za uściślenie i przypomnienie wielu epizodów, które uleciały z mojej pamięci lub nie były mi znane, gdy pracowałem nad pierwszym wydaniem, oraz pani profesor Marii Szupryczyńskiej – kierownikowi Katedry Języka Polskiego na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Dziękuję recenzentom, a szczególnie panu Jackowi Indelakowi, autorowi wielu książek i scenariuszy telewizyjnych. Dziękuję również czytelnikom pierwszego wydania, że ocenili książkę powyżej moich oczekiwań.
Wspomnienia uzupełniłem krótkim opisem losów mojego Ojca po naszym wyjeździe z Rosji, obszernymi przypisami z informacjami sięgającymi nieraz dnia dzisiejszego oraz aneksem z wierszami i piosenkami, na które powołuję się w tekście. Załączone dokumenty i zdjęcia pochodzą ze zbiorów rodzinnych.
Jabłonna, Wielkanoc 2014
Adres do korespondencji: [email protected]ÓTKI ZARYS DZIEJÓW RODZINY
Pochodzę z rodziny inteligenckiej o rodowodzie chłopskim, zarówno ze strony Ojca, jak i Mamy. Moi pradziadkowie z obu stron umieli docenić wagę wykształcenia i nie szczędzili trudu ani pieniędzy, aby wykształcić przynajmniej niektóre ze swoich dzieci. W rezultacie awans społeczny mojej rodziny przebiegał bardzo szybko i był już ugruntowany, gdy się urodziłem. Gdyby nie wybuch wojny, z pewnością studiowałbym na najlepszych uniwersytetach w kraju i zagranicą, bo takie plany miał Tato. Marzyło mu się, by jego dzieci już do szkół średnich chodziły w Szwajcarii i we Francji, i uczyły się języków. Aby sprostać przyszłym wydatkom związanym z naszą edukacją, założył hodowlę zwierząt futerkowych, bo wiedział, że koszty tych studiów będą zbyt wysokie jak na pensję nauczyciela gimnazjum.
Tato planował o wiele liczniejszą rodzinę, brał także pod uwagę emigrację do Brazylii. Z tego powodu rodzice zaczęli uczyć się języka portugalskiego. Wybuch wojny pokrzyżował wszystkie plany. W rezultacie jest nas tylko dwoje rodzeństwa. Starsza siostra, Bronisława, urodziła się w 1935 roku, a ja we wrześniu 1938. Wkrótce potem zamiast jako pionierzy w Brazylii, znaleźliśmy się jako niewolnicy na Uralu.
*
Ojciec pochodził z mieszczańskiej rodziny o chłopskich korzeniach z okolic Żołyni, koło Leżajska. Dziadek, Marceli Cisek, urodził się w pamiętnym 1863 roku i był jedynym dzieckiem w rodzinie, które zdobyło wykształcenie. Na więcej nie było stać jego ojca, prostego szewca. Jeden z jego braci, Teofil, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i słuch po nim zaginął. Po śmierci pierwszej żony, z domu Słotwińskiej, dziadek Marceli wżenił się w solidną rodzinę mieszczańską. Jego druga żona, a moja babcia, Marianna, była rodowitą Austriaczką, córką lekarza weterynarii Petera Lederera w randze pułkownika armii cesarsko-królewskiej.
W rodzinie Ledererów było wielu wojskowych i chociaż nie byli Polakami, ci z nich, którzy pozostali w Polsce po odzyskaniu przez nią niepodległości, przyjęli polskie obywatelstwo i wiernie służyli nowej ojczyźnie.
Babcia uczyła niemieckiego w sześcioklasowej Ludowej Szkole Żeńskiej w Brzesku, w której dziadek był dyrektorem. Tam się poznali. Kilkanaście lat po ślubie przenieśli się do Krakowa i dziadek objął kierownictwo jednej ze szkół krakowskich. Nominację na dyrektora szkoły otrzymał z kancelarii cesarza Franciszka Józefa i tylko decyzją z podpisem cesarza mógł być zwolniony z tego stanowiska.
Dziadkowie wiedli zapobiegliwe i oszczędne życie. W domu panował dostatek, ale nie było marnotrawstwa. Po każdej wypłacie dziadek przynosił do domu stosik złotych monet i rozdzielał je na potrzeby domu i wykształcenie dzieci, a część przeznaczał na inwestycje w nieruchomościach i metalach szlachetnych. W ten sposób dziadkowie dorobili się kilku kamienic, placów budowlanych w Grudziądzu i Krakowie, klejnotów i wspaniałej biblioteki. Dziadek Marceli był zamiłowanym bibliofilem, miał wiele cennych i rzadkich książek, tak zwanych „białych kruków". Zapisał je w testamencie memu Ojcu, który miał podobne zainteresowania. Niestety, książki te przepadły w zawierusze wojennej.
W domu dziadków mówiło się tylko po polsku i w tym języku babcia-Austriaczka pisała wiersze. Ambicją ich było wykształcić swoje dzieci, co im się w pełni udało. Trzech synów ukończyło wyższe studia na Uniwersytecie Jagiellońskim: Tato matematykę, stryj Adam medycynę, a stryj Tadeusz prawo. Stryj Jan, który jako dziecko uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, został krawcem. Stryj Zygmunt nie chciał się dalej uczyć i po maturze wybrał karierę piłkarza. Ciocie Zofia (Rayska) i Maria (Golat) zrobiły maturę. Dziadek Marceli umarł w 1936 roku po krótkiej chorobie, zapaleniu płuc. Babcia przeżyła go 14 lat. Do końca pozostała kobietą dbającą o swój wygląd i ubiór. Nie było mowy, aby pozwoliła komuś zajść do siebie, zanim ukończyła poranną toaletę.
Tato po studiach został na krótko asystentem profesora Witolda Wilkosza na wydziale matematyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Był bardzo uzdolniony w tym kierunku i wydawało się, że kariera naukowa, z perspektywą przyszłej profesury, stoi przed nim otworem. Zamiast jednak przykładać się do obowiązków asystenta wolał grać w piłkę nożną w drużynie akademickiej. Gdy nie pomagały grzeczne upomnienia profesora, pewnego dnia został zwolniony. Tak się skończyły sny o karierze naukowej na uniwersytecie. Tato wyjechał na Śląsk i zamieszkał w Pszczynie, gdzie został nauczycielem matematyki najpierw w Seminarium Nauczycielskim, a następnie w Państwowym Gimnazjum im. Bolesława Chrobrego.
Po paru latach ożenił się ze swoją byłą uczennicą, Anielą Fajfer, moją Mamą. Oprócz pracy w szkole pełnił funkcję sekretarza Związku Rezerwistów i działał aktywnie w Lidze Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (LOPP). Te dodatkowe obowiązki traktował bardzo poważnie. Jeździł po okolicznych wsiach, szkoląc młodych mężczyzn na wypadek wojny. Tym samym narażał się na niebezpieczeństwo odwetu niemieckiego. Wśród ludności śląskiej było wielu zwolenników ponownego przyłączenia Śląska do Niemiec. Nierzadko najbliżsi krewni, a nawet członkowie tej samej rodziny, stali po dwóch stronach barykady. Jednak w przeważającej masie Ślązacy opowiadali się za Polską.
*
Mama pochodziła z licznej rodziny wywodzącej się ze schłopiałych i spolszczonych kupców flamandzkich, którzy w Wilamowicach, na szlaku handlowym ze Wschodem, założyli w XIII wieku swoje faktorie i wrośli w polską glebę. W tej małej enklawie do dnia dzisiejszego jej mieszkańcy noszą niepolskie nazwiska i między sobą mówią językiem zwanym „wymysiöeryś", którego nikt inny nie rozumie. Język ten wykazuje podobieństwo do staro-flamandzkiego.
W gimnazjum Mama należała do dobrych uczennic i osiągała dobre wyniki w sporcie. Zdobywała medale w rzucie dyskiem, skokach i strzelaniu z broni długiej. Pięknie rysowała i śpiewała. Niestety, nie miała warunków do rozwinięcia tych talentów. Wyjście za mąż za mojego Ojca zostało uznane w jej rodzinie za awans społeczny. W porównaniu z rodziną Cisków, rodzina Fajferów była w tym awansie społecznym opóźniona o jedno pokolenie.
Dziadek Mamy, Wojciech Fajfer, posiadał znaną w okolicy restaurację „Pod Jaworem", i to on spolszczył swoje nazwisko z niemieckiego Pfeiffer.
Ojciec Mamy, Jan Fajfer, urodzony w 1870 roku, odznaczał się niespożytą energią i wieloma zdolnościami. Pisał artykuły, wiersze, grał na harmonii i komponował pieśni. Oprócz tego był znanym działaczem społecznym i redaktorem jednego z pierwszych polskich pism na Śląsku – „Wieniec i Pszczółka", które wydawał wraz z księdzem Stojałowskim. Chociaż był praktykującym katolikiem, za swoją działalność został wraz z księdzem Stojałowskim wyklęty przez biskupa krakowskiego. W jego domu w Dankowicach, w głównej komnacie, ksiądz Stojałowski urządził ołtarz na komodzie i odprawiał msze w czasie, gdy bramy kościoła były przed nim zamknięte. Suspensę zdjął papież Leon XIII. Dziadek zmarł na kilka tygodni przed setną rocznicą urodzin.
Babcia, Zuzanna z domu Szmaiduch, pochodziła z rozgałęzionej, wpływowej i bogatej rodziny zniemczonych Ślązaków. Z racji niemieckich powiązań babcię przez pierwsze lata małżeństwa dyskryminowano w rodzinie bardzo polskich Fajferów. Mówiono o niej wtedy „ta Niemka". Jej ojciec, Jan Szmaiduch, był zarządcą lasów jankowickich księcia pszczyńskiego Jana Henryka XI z rodziny Hochbergów. W 1915 roku pradziadek Szmaiduch, jego brat i syn zginęli na przejeździe kolejowym w Pszczynie, gdy na ich powóz najechał pociąg wiozący cesarza Wilhelma.
Dziadkowie doczekali się licznego potomstwa. Dorosłego wieku dożyło dziesięcioro z ich dzieci: Władysław, Anna (Hańcia), Antoni (Tosiek), Elżbieta, Maria, Jan, Walerian, Aniela, Emanuel (Eman) i Czesław. Pomimo ogromnego posagu babci, za który planowali kupić pałacyk Habsburgów w Bestwinie, dziadek musiał podjąć pracę na roli, a potem w kopalni, gdy na skutek rozszalałej inflacji utracił wszystkie oszczędności.
Przez pierwsze lata Rodzice mieszkali najpierw w domu cioci Hańci w Dziedzicach, a później w Pszczynie, w administrowanym przez Tatę internacie Liceum Pedagogicznego. Były to lata wielkiej pomyślności i zapowiedź dostatniego życia w przyszłości. Nie brakowało nam niczego. Ja wyrastałem z moim rówieśnikiem Reksem, rasowym bernardynem, który ocalił mi życie, wyciągając z szuwarów stawu, do którego wraczkowałem, urzeczony rechotem żab. Reks doczekał się mojego powrotu z Rosji.