Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda - ebook
Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda - ebook
Włodzimierz Nowak mówi, że PRL był/jest jak zła planszówka. Kostkę rzucała władza, obywatel był jak pionek. Reguły gry były nieznane, a gra nie miała sensu. Granie polegało na udawaniu, że zna się reguły i wierzy w sens. Kto nie umiał albo nie chciał udawać, tego cofano o trzy pola, tracił kolejkę albo wylatywał z gry. Ci, którzy umieli udawać, dostawali M-3 w wielkiej płycie na os. XXXV-lecie PRL, jak Zygfryd Kapela, bohater tej książki.
Nowak mówi, że to książka o tym, że nie przerobiliśmy lekcji PRL. PRL nam się czka. Stąd też dzisiejsze kłopoty z Polską.
I dodaje, że wszyscy jesteśmy z PRL, nawet ci którzy urodzili się potem.
„Wiecznie piękna królowa Luiza miała poprowadzić Zygfryda Kapelę po ścieżkach ojczyzny. Której ojczyzny? Ścieżki się splątały. Królowa wiedziała, kiedy uciekać, więc i Kapela ciągle ucieka. Po latach opowiada Włodzimierzowi Nowakowi swoje przygody, i straszne, i śmieszne, w wirówce Europy Środkowej. Powstaje reportaż, przy którym bledną fabuły kryminalne i sensacyjne. I jest o czym myśleć, bo historia trwa” – Małgorzata Szejnert, reporterka
„Jako miłośnik literatury fikcjonalnej, gotowy przy każdej okazji dowodzić jej wyższości nad literaturą faktu, muszę przyznać, że w tym przypadku nie mam argumentów. Powieściopisarz nie mógłby wykorzystać biografii, którą przedstawia autor Niemca – natychmiast spotkałby się z zarzutem, że wymyślił postać nieprawdopodobną, że jego chora wyobraźnia namnożyła w życiu bohatera zbyt wiele niewiarygodnych zbiegów okoliczności i absurdalnych zwrotów akcji” – Jerzy Sosnowski, pisarz, dziennikarz
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1858-5 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłopiec mruży oczy. Wąska ścieżka prowadzi przez żyto, wiatr kołysze kłosami, które lśnią jak włosy królowej Luizy. Starsza kobieta idzie pierwsza, zrywa w zbożu niebieskie kwiaty i plecie wianek. To od naszej Luise, mówi po niemiecku. Zakłada wianek chłopcu na głowę. O, królowo nasza, pruska madonno.
Pamiętaj, Siegfried, to mama naszego cesarza, była piękna, jej niebieskie oczy były pełne dobra. Dbała o chorych i biednych. Miała dziewięcioro dzieci, słyszysz, Siegi, tyle miała dzieci nasza królowa. Najlepsze niemieckie matki dostają order jej imienia. Ludzie ją kochali.
Ze wszystkimi umiała rozmawiać: i z carem, i z królem, i z prostym żołnierzem. Walczyła ze złym Francuzem Napoleonem. Nie nosiła złota ani drogich kamieni jak inne królowe, bo była wojna – kazała sobie zrobić prostą biżuterię z żeliwa. Siegi, wiesz, co to jest żeliwo? No, takie żelazo, jak koło od naszej singerki.
Coś dudni, z lasu wypada wielka czarna lokomotywa, zagłuszając ostatnie zdanie. Ciągnie trzy czerwone wagony, dymi, gwiżdże, pędzi po srebrnych szynach, jakby miała wylecieć z torów na zakręcie. Po chwili znika w lesie.
I była mądra ta nasza królowa, słyszysz, Siegi, ona wiedziała, kiedy można walczyć, a kiedy trzeba uciekać. Ona umiała uciekać. Zabrała króla i uciekła z nim aż do Königsberga. Uciekała i dzięki temu ocaliła nasze Niemcy, które potem podniosły się z kolan.
Jak marszałek von Blücher pokonał Francuzów, to wiesz, co zawołał? Słuchaj mnie, Siegi, wiesz, co zawołał? „Luise pomszczona!”.
Nasza Luise umarła młodo, dzwony biły i płakali wszyscy Niemcy.
Leży wiecznie piękna na zamku w Berlinie, kiedyś cię tam zabiorę. Pamiętaj, Siegfried, to twoja królowa, Luise cię widzi, ona zawsze będzie z tobą.
Nic tak nie wala się po Ochli, po krzakach, w lesie i na cmentarzu, jak niemieckie książki. Siegi ma osiem lat i próbuje czytać Winnetou po niemiecku gotykiem. Znalazł go na strychu, tam jest dużo niemieckich książek. Babcia Anna mówi, że tych, którzy je czytali, już nie ma w Ochli, zniknęli.
Sąsiadka Prusinowska powiedziała, że nie zniknęli, tylko nasi przegonili ich za Odrę albo sami uciekli, hitlerowce jedne.
Wszędzie jest już biało, tylko krzyże wystają spod śniegu. Vater unser im Himmel... i amen – słychać babcię między grobami. Z cmentarza przez wielkie świerki widać nasz dom. Wracamy, babcia brzozową miotłą zaciera za nami ślady na śniegu, żeby tata nie wiedział, że byliśmy na cmentarzu.
Tata jest niedobry dla babci i mamy, gniewa się, kiedy mówią do mnie po niemiecku.
Siegfried urodził się dwa lata po wojnie. Już wie, że ma złe imię, zakazane przez państwo polskie, tak jak imię Adolf na przykład.
Państwo Kapelowie pięć lat po wojnie mają psa Adolfika.
Koledzy mówią do Siegfrieda Zygmunt, nauczyciele też, chociaż w dzienniku mają zapisane „Zygfryd”. Nawet mama zaczęła mówić tak jak inni. Tylko babcia powtarza Siegfried i wtedy tata się gniewa. Tata mówi na Siegfrieda Teufel, diabeł.
Roch Kapela, ojciec Zygfryda, który codziennie dojeżdża do Zielonej Góry do pracy w sklepie MHD z częściami motocyklowymi, uważa, że wychowanie dzieci to sprawa kobiet, ale denerwuje się, że syn szprecha od małego, a po polsku to tyle co złapie na ulicy.
Przez to wasze szprechanie do Kazachstanu nas wszystkich wywiozą, piekli się Roch, jakby się ciągle czegoś bał. Siegi wie, choć to tajemnica, że ojciec trzyma pod łóżkiem karabin i siekierę.
Przyszły dzieci sąsiadów, żeby bawić się w chowanego? Pałka, zapałka, dwa kije... Siegi biegnie między gęste tuje, jest ciemno i zimno, chowa się za grobowcem. Zygmunt, gdzie jesteś? Na cmentarzu nie wolno się chować.
Siegi podnosi głowę, przed oczami złote literki, Luise i ruht in Gott. Czy to ta królowa, o której mówiła babcia?
Mama chce, żeby Siegi zapraszał kolegów do domu. Mogą sobie wycinać obrazki z książek na strychu, byle się chcieli kolegować, bo traktują go jak obcego. Siegi pokazuje Józkowi książkę z kolorowymi obrazkami. Józek pluje na obrazek. Czego, Józek, plujesz, przecież to nie Niemiec, tylko Indianin. Winnetou to nie hitlerowiec. Dałby Józkowi w ucho, ale nie wolno mu się bić, tylko uciekać, wycofać się. I nie obrażać się, kiedy mama Józka wita od progu: „Zygmuś, u nas bałagan jak to w gospodarstwie, nie tak jak u was, firaneczki, niemiecki Ordnung”. Więc Siegi usmaruje się na gębie, spodnie ubrudzi, żeby się nie wyróżniać.
Rzucają się śnieżkami z Rysiem, młodszym bratem, ale chłopaki ze wsi otaczają ich, ej, Niemce, bijcie się, szturchają, pokażcie, jak się biją Niemce.
Kulamy się z bratem po podwórku, raz on na mnie włazi, raz ja go przewracam, śnieg nam włazi do butów i spodni, a chłopaki krzyczą: dalej, Niemce, dalej!
Uciekają, kiedy babcia wychodzi na ganek – Niemra! Niemra! – pokazują na nią palcami zza płotu.
Babcia rozbiera w kuchni Rysia i Siegiego z mokrych rzeczy. Czemu ona płacze? Przecież nic nam się nie stało.
Pogadać po niemiecku można jeszcze tylko na cmentarzu, więc babcia Anna z wnuczkiem wymykają się między niczyje groby na drugą stronę ulicy. Odmawiają Vater unser, bo nikt do tych zmarłych nie przychodzi. Czasem trudno poznać, czy babcia się modli, czy zawodzi po swojemu: Wo sind unsere Kinder? Wo ist unsere Familie? Wo ist unser Leben? Gdzie są nasze dzieci, gdzie nasza rodzina, gdzie nasze życie? Płacze i złorzeczy na Führera, że synów przez niego straciła.
Pod płotem cmentarza pojawiły się już świeże polskie groby, a na niemiecką stronę ludzie chodzą sikać, jak kogoś przyciśnie, albo rozkopują i szukają skarbów, mimo że ksiądz Terlikowski upomina – na niemieckich grobach krzyż ten sam.
Babcia Anna jest najmądrzejsza, zna niemieckie baśnie, czyta Jeana Paula, Theodora Fontanego i Goethego, śpiewa piosenki o Lorelei. Zna pieśni religijne i takie bardziej chłopskie, kap, kap, kap, kapie mi krewka z palca, wsadź go do dupy, to będzie zdrowy. Siegi próbuje przetłumaczyć kolegom, ale po polsku się nie rymuje.
Najlepszym kolegą Siegiego jest Czesiu. Z niego też się śmieją w Ochli, że źle mówi po polsku. Siegi męczy się na przykład przy słowie „kiełobasa” i innych trudnych polskich wyrazach, a Czechu nie umie powiedzieć „szczotka”, bo nie ma przednich zębów.
Za to Czesiu zna las, nawet jak jest ciemno. Spał już w lesie, kiedy ojciec był pijany.
A co to jest „pijany”?
No, jak się nie wie, co się robi.
Jak Ruskie?
Jak Ruskie.
Czesiu wie, gdzie sprzedać szyszki, gdzie rosną orzechy laskowe albo rydze i gdzie znaleźć łuski od pocisków, wytapia się z nich ołów nad ogniskiem. Tylko trzeba umieć, nie tak jak pan Jakuszyk, co pokazuje filmy w wiejskiej świetlicy. W klubokawiarni Ruch ustawia się ławki, na ścianie wisi towarzysz Gomułka, wieś schodzi się na film.
Pan Jakuszyk jest jak gwiazda filmowa albo słynny reżyser, opowiada, co zaraz pokaże, musi być cisza i nikt w klubokawiarni nie pije. Ostatnio pokazywał radziecki film o człowieku, który był tak głodny, że jadł garściami niełuskany owies. Pan Jakuszyk mieszka przy lesie i ma szklane oko, bo zaraz po wojnie też coś w lesie rozkręcał, fosfor się zapalił czy coś i oka nie ma.
Proch strzelniczy wsypuje się do cegły dziurawki, na to jakiś stary garnek i jest wybuch, garnek leci jak radziecka rakieta.
Albo pocisk artyleryjski zanosi się do piwnicy opuszczonego domu w lesie, kładzie na chrust, podpala i chodu! Huk, ziemia się na nas sypie. Kiedy wracamy, w wielkim leju z żółtego piasku zbiera się już woda i myszka płynie żabką.
Wszystkie dzieci boją się chodzić koło domu starego Neumanna. A Czechu chodzi. Dom jest poniemiecki jak wszystkie domy w Ochli, no ale w tamtych mieszkają ludzie, co przyjechali po wojnie, a stary Neumann nigdzie nie wyjeżdżał, był tu przedtem. Przemyka się pod ścianą przygarbiony, w starym płaszczu. Mówią, że wariat, bo zamiast nosić buty, nogi szmatami owija. Dlatego został, nikt go nie chciał. Podobno stary Neumann nie ma twarzy, tak jak jego dom nie ma szyb ani drzwi, tylko deski i szmaty. W każdym razie nikt nie widział twarzy Neumana, zawsze widać go z tyłu, gdy przed dziećmi ucieka do domu.
Starsi, jak wracają z gospody, rzucają kamieniami w ten dom, mimo że stoi obok kościoła.
Czesiu zna też Stanisława, największego pijaka w Ochli, który jak wypije, to się nie boi mówić całej prawdy o Katyniu. Że to Ruskie zrobili.
Siegi biega po podwórku, zadziera głowę, wskakuje na studnię, nad Ochlą leci samolot. Leci nisko, nagle znika za lasem. Mamo, mamo, spadł samolot. O, tam! Tam! – zachłystuje się Siegi.
Na pewno?
Widziałem, o, tam.
Chodź, opowiesz to ojcu, mama się uśmiecha i prowadzi za rękę.
Pokój taty to świątynia, samemu nie wolno tu wchodzić. Na ścianie wiszą dwa obrazki w złotych ramkach, jeden to akt nadania Rochowi Kapeli gospodarstwa w Ochli w ramach reformy rolnej, a drugi to dyplom za służbę w Milicji Obywatelskiej.
Kiedyś Siegi grzebał w wielkiej drewnianej szafie, w której wiszą ubrania, a pod nimi leżą papiery i kartony. Wypadły zdjęcia z dziewczynami w mundurkach, podobno na jednym była mama. Tata zrobił awanturę i zawsze już zamyka pokój na klucz.
Roch leży na tapczanie w podkoszulku i kalesonach, z których wyłazi wielki taty pisiorek.
Zakryj to, mówi mama. W radiu z zielonym oczkiem, które stoi na stole pośrodku pokoju, grają wesoły marsz. Czasem, jak tata nastawi radio, grają też Volksmusik.
Babcia z mamą lubią sobie pojodłować troszeczkę, ale tylko jak Rocha nie ma w domu.
Siegi nabiera powietrza: tata, za lasem spadł samolot, widziałem.
A Roch nic, tylko kalesony poprawia, nie krzyczy, nie mówi „nie wymyślaj”. Nic nie mówi, tylko do mamy, żeby dała Siegiemu kukurydzę do łuskania. Tego Siegi nie lubi, woli już schody pastować czerwoną pastą. Na strychu wisi pełno suchych kolb.
Dlaczego tata mnie nie kocha? – rozmyśla Siegi i łuska kukurydzę, aż bolą paluchy.
Dlaczego dzieci w szkole na mnie plują, popychają mnie i kopią?
Dlaczego wrzucili mi do tornistra psie gówno zawinięte w kartkę z kalendarza?
Dlaczego spadł samolot?
Dziesięć lat po wojnie mały Siegi ćwiczy uciekanie. Jak cię kopią, plują, nie bij się, tobie nie wolno. Uśmiechaj się do nich, Siegi, bądź miły dla wszystkich. A najlepiej uciekaj, nie płacz już, moje dziecko, uciekaj. Lauf weg – wbija mu do głowy babcia Anna, którą Siegi kocha najbardziej z całej rodziny. Królowa Luise też uciekała, pamiętasz? Zabrała króla i uciekła aż do Königsberga. Dzięki temu ocaliła nasze Niemcy. Ona umiała uciekać.
W pokoju ojca będzie chrzest. Na stole, gdzie stało radio z oczkiem, mama i babcia zrobiły ołtarz.
Mama wyciąga wiadro święconej wody ze studni na podwórku.
Siegi ma już dziesięć lat, Rysiu dziewięć, a Dorotka sześć. Dzieci duże jak na chrzest. Ale Roch pojechał do księdza Terlikowskiego i ksiądz zgodził się ochrzcić.
Siegi nigdy taty ani mamy nie widział w kościele ani żeby się modlili, a krzyż wisi w domu dopiero kilka dni.
Od kilku dni przychodzi też pan kościelny Radziwoński i dzieciom Kapelów wbija do głowy Ojcze nasz, wybijając jednocześnie Vater unser.
Klęczą ładnie ubrani. Babcia w drugim pokoju, za drzwiami, bo ewangeliczka. Ksiądz pyta o Zdrowaś Mario i kropi wszystkich wodą ze studni.
Chrzestnymi są pan kościelny Radziwoński, który mieszka na nieczynnej stacji kolejowej, i pani Nowakowa, jedyna polska koleżanka mamy. A nie, koleżanką mamy jest jeszcze nauczycielka, pani Haupowa z numerem wytatuowanym na ręce. Była w Ravensbrück i lubi porozmawiać sobie po niemiecku, wypić z mamą Bohnenkaffe i zjeść Kuchen.
Chrzest jest w domu, nie w kościele, żeby wieś nie gadała. A jak zobaczą nad drzwiami K+M+B, to przestaną mówić, że tu lutry mieszkają albo jakaś inna wiara.
Tata sadzi drzewka morwowe dokoła domu, a babcia Anna znika.
Nie wiadomo, jak i kiedy, na pewno w nocy. Po prostu była wieczorem, a rano jej nie ma. Przecież babcia zawsze jest w domu, nie chodzi do wsi, budzi nas co rano, szykuje śniadanie do szkoły i czeka, aż wrócimy.
Babcia śpi w pokoju przy kuchni razem z mamą i małą Dorotką, która często choruje.
Wieczorem nie mogła zapędzić nas do łóżka, bo tłukliśmy się z Rysiem poduszkami, a rano przyszła mama. Schodzimy do kuchni – a gdzie babcia?
Nie ma babci. Mama zwiesza głowę, Dorotka płacze. Już nic nie mówimy.
Siegi jakoś nie może iść do szkoły, wychodzi z domu, ale skręca na cmentarz, siedzi na nagrobku i czeka, aż brat będzie wracał po lekcjach.
Babcia Anna Simon zniknęła wiosną 1957.
Po zniknięciu babci zaczynają znikać inne rzeczy, na przykład nagrobki na cmentarzu.
Zygfryd już wie, że jego rodzina jest polsko-niemiecka, mama jest Niemką i naprawdę nie ma na imię Helena, ale Hildegarda, a ojciec – Roch Jan Szczęsny Kapela – jest Polakiem z Poznania. Zakochali się w sobie w czasie wojny.
Siegi i Rysiu śpią w pokoju na górze, nad kuchnią. Obok w słonecznym pokoju ojciec hoduje jedwabniki.
Na podłodze wyłożonej papierem pergaminowym mnóstwo małych gąsienic je liście morwy. Chłopcy codziennie rano i po szkole muszą zrywać młode liście. Mdły smród wdziera się we wszystkie kąty. Jak gąsienica się już naje, to przędzie białą nić, tak długą, że można ją ciągnąć przez całą Ochlę i jeszcze zostanie kawałek.
Gąsienica owija się nicią, żeby w bezpiecznym kokonie zamienić się w motyla. Ale Roch jej na to nie pozwoli, zbiera szybko świeże kokony i wywozi do skupu. Siegi chciałby, żeby ojciec kiedyś nie zdążył, żeby motyle rozerwały kokony, Siegi otworzyłby okno i motyle by uciekły, poleciałyby, gdzie chcą.
Niestety, nie polecą. I nie dlatego, że Roch im nie pozwala, co Siegi by zrozumiał. Nie polecą, bo nie chcą, bo nie umieją latać. Przez setki lat hodowli po prostu odzwyczaiły się od latania i już nawet nie wiedzą, co to jest. Są przywiązane do człowieka jak pies do budy, skazane na łaskę i niełaskę Rocha. Siegi zupełnie stracił serce do jedwabników, wkurzają go. Jedwabniki niewolniki. Nie poleci to, nie ucieknie, siedzi w zamkniętym pokoju i żre, co mu Roch da.
To po co tyle żreć, jak się potem nie lata? Jak w ogóle można oduczyć się latania? Jak można mieć skrzydła i nie latać?!
Co rano Siegi biega do pani Tumidajewicz nabijać trociniak. Do blaszanego kotła trzeba włożyć gruby kołek, nasypać trocin, wskoczyć do środka, ubić nogami, znowu dosypać trocin, znowu ubić, aż trociniak będzie pełny, kołek ostrożnie wyjąć, żeby dziura została, podpalić u dołu. Trociniak będzie się wolno wypalał przez całą noc, dając ciepło pani Tumidajewicz, która jest najlepszą nauczycielką Zygmusia.
Przyjechała właśnie z Kanady, dokąd rzuciła ją wojna, i uczy w Ochli geografii.
Opowiada klasie o lasach kanadyjskich, o florze i faunie, a nawet o mężu, żołnierzu tułaczu, który został tam drwalem i nie wrócił do Polski.
Dogadały się z mamą na wywiadówce – pani nauczycielka chwaliła Zygmusia za szerokie spojrzenie na świat, a mama, że dobrze nabija trociniaki.
Pierwsza praca zarobkowa. Trociniak trzeba nabijać codziennie przed lekcjami od jesieni do wiosny. Pani nauczycielka częstuje Zygmusia słodką herbatą w pokoju, a raz w tygodniu płaci dwa złote, wtedy Siegi spuszcza oczy, jakby się czegoś wstydził. Od pani Tumidajewicz bije podobne ciepło, jakie biło od babci.
Koledzy lubią już Zygiego, ma fajne pomysły. Idą razem pod dom pani Prusinowskiej, ustawiają się przed płotem, Zygi daje znak i wszyscy rzucają kamieniami w okna za to, że pani Prusinowska krzyczała na pół wsi „hitlerówy” na babcię Annę i mamę Zygiego, i jeszcze ręką wymachiwała w stronę domu Kapelów, a babcia stała w oknie i nic nie mówiła. Może dlatego zniknęła. Przez panią Prusinowską.
Poleciały wszystkie szyby od ulicy. Roch lata wściekły po wsi – gdzie jest ten Teufel?! A Zygi znów między niemieckimi grobami.
Przyjechał milicjant i szklarz z miasta dwa dni wstawiał szyby u obywatelki Prusinowskiej na koszt obywatela Rocha Kapeli.
Wreszcie mama powiedziała, że babcia wyjechała do Niemiec, do swojego domu i do męża, dziadka Davida Friedricha Simona.
Zygi podsłuchał, jak mama mówiła cioci Grecie, która czasem przyjeżdża aż spod Świebodzina, że babcia jechała do Niemiec pociągiem na Szczecin.
Zygfryd tęskni za babcią. Ucieka na cmentarz, latem tygodniami nie śpi w domu, nocuje pod płytą nagrobka. Nazbiera gałęzi, wyścieli sobie w kaplicy hrabiów, a jak zimniej, to w szopie, która najszybciej nagrzewa się od słońca. Cmentarz jest jak bezludna wyspa. Na cmentarzu ma spokój, bo ludzie boją się niemieckich duchów. Włazi na drzewa, siedzi w tujach albo zjeżdża po gęstych gałęziach świerku, robi się dziki jak Indianie. Poczyta złote napisy na grobowcach. KLAUS LINDNER, literki widać wyraźniej niż na tablicy w szkole.
Najwięcej leży tu stolarzy i cieśli.
Ojca prawie nie widzi. Wieczorem puka cicho w okno kuchni, to przy starej wiśni, żeby mama dała coś do jedzenia, i wraca między groby.
Dzisiaj jest piękna pogoda, śpiewają ptaki, Zygfryd idzie przez las z Ochli do Zielonej Góry, niedaleko, jakieś pięć kilometrów. W torbie ma kromki chleba. W lesie mu się podoba, bo zając, ptak, a nawet ten robak są bardziej wolne niż Zygfryd, takie ma myśli, robią, co chcą, idą, gdzie im się podoba. Maszeruje do stacji kolejowej. Przy wejściu na perony stoi budka strażnicza, mundurowi pilnują stacji i obserwują podróżnych. Zygi wślizguje się do pociągu na Szczecin. Z opowieści cioci Grety zapamiętał, że trzeba wysiąść w Rzepinie, bo tamtędy babcia jechała do Niemiec. Chowa się w toalecie przed konduktorem i czeka na Rzepin. Nie wiadomo, czy zasnął, czy się zagapił, Rzepin został daleko z tyłu. Jedzie do końca, w Szczecinie wędruje Wałami Chrobrego, szuka portu, statki lekko się kołyszą, pewnie któryś płynie do Niemiec, tamten ma niemiecki napis „Bremerhaven”. Gdy robi się ciemno, Zygi wskakuje po trapie, chowa się między skrzyniami, je chleb od mamy i czeka, aż statek odpłynie.
Musiał przysnąć, bo nagle cap za tyłek i milicjanci prowadzą go na posterunek. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa, bał się, że zaraz odeślą go do domu, do ojca, a tam wiadomo, co go czeka, więc udawał, że zapomniał nazwiska.
Przełożyli go przez taboret, ten wysoki machnął gumową pałą. Kapela! Kapela! Kapela! Zygfryd z Ochli, drze się Zygi.
W izbie dziecka jest dużo książek, dali mu Wyspę skarbów. Zaczytał się, bo tam nic o wojnie, hitlerowcach ani Ruskich. Musi tu być od paru dni, bo książka już się kończy.
Zygi dopytuje milicjantów, gdzie to jest, jak tam trafić. Może w izbie dziecka mają drugą książkę, w której jest napisane, jak dopłynąć na wyspę?
Śmieją się z niego, ale pan wychowawca notuje coś w zeszycie. Nie ma takiej książki, chłopcze.
Tego największego milicjanta, wielkiego jak Roch, Zygi woli nie pytać, dostał od niego pałą, kiedy złapali go na statku.
Przyjechała mama, płacze, trochę po polsku, trochę po niemiecku tłumaczy milicjantom, że Zygmuś to w gruncie rzeczy dobry chłopiec. Zygi doczytuje ostatnie strony. „Wtedy zrywam się ze snu, a w mych uszach wciąż rozbrzmiewa rozdzierający wrzask Kapitana Flinta: Talary! Talary! Talary!”.
Protokół z innej ucieczki Zygfryda K.
Pierwszy raz uciekł w ubiegłym roku (59). Obecnej ucieczki dokonał 10.02.1960 po trzeciej lekcji, ponieważ rzucił kałamarzem z atramentem w kolegę Petrykowskiego Jerzego, plamiąc także ścianę w klasie. Zostawił teczkę z przyborami w klasie i zbiegł do domu, mówiąc matce, że potrzebuje pieniądze do szkoły (telewizor 50 zł i potrzeby szkolne 18 zł). Dała mu 100 zł, każąc mu przynieść resztę 32 zł. Lecz nieletni udał się na autobus i pojechał do Zielonej Góry, a z kolei z dworca kolejowego pociągiem do Poznania. Zatrzymany przez patrol MO.
Twierdzi, że powodem ucieczki był strach przed otrzymaniem kary cielesnej ze strony ojca za powyższy wybryk w szkole. Pieniądze stracił wszystkie (podróż, jedzenie, jazda tramwajem). Pozostało nieletniemu tylko 1 zł.
UWAGI: Przybył do Izby lekko ubrany w marynarce, bielizna, spodnie i ciało względnie czyste. Odpowiadał monosylabami, niepewnie, sprawiając wrażenie chłopca kłamliwego. Jest b. nerwowy (odruchowy), co wskazuje na pewien system wychowawczy ze strony rodziców (kara cielesna).
Jak wynika ze słów matki, chłopiec jest niepoprawnym uciekinierem, z domu uciekł po raz dziesiąty. Konkretnych powodów do ucieczek nie ma.
Izba Dziecka Milicji Obywatelskiej w Poznaniu, 11.02.1960
Zygfryd, 1957 r., pamiątka pierwszej komunii świętej
PANIE STASIUK, STUKAM DO PANA PALCEM WSKAZUJĄCYM. STASIUK ODPOWIADA: JAK ZOSTAŁEM PISARZEM
Siegfried Kapela, niemiecki emeryt z Frankfurtu nad Menem, pisze jednym palcem na laptopie.
Do gazet, polskich i niemieckich, że nie chce spowiadać się przed Polską jak przed księdzem, tylko przed sobą samym.
Do młodego filmowca, który robi o nim dokument, że nie będzie dorosłym ludziom tłumaczył, co to jest PGR i NRD.
Do Lecha Wałęsy, żeby wybaczył. „Historia zakręciła mną młynka i wepchnęła w błoto, oczywiście przy moim udziale”.
Kapela nigdy nic nie pisał, raczej całe życie uciekał, ale dusza rozhuśtała się mu po sześćdziesiątce, więc na Geburtstag córki kupiły mu komputer.
Stuka palcem wskazującym do Andrzeja Stasiuka: panie Stasiuk, jak pisać? Andrzej Stasiuk przysyła Kapeli swoją książkę Jak zostałem pisarzem.
Kapela wystukał też sporo maili do mnie. „Panie Włodzimierzu, późno zrozumiałem, że wolność przez podłość uzyskana też marnością jest”.
Kapela przyklepuje siwe włosy. Dwanaście lat miałem, jak uciekłem do Szczecina, dzieciak jeszcze. Nie o Niemcy mi szło wtedy, tylko do babci uciekałem, tęskniłem za jej ciepłem, uśmiechem, opowieściami, za całym jej światem.
Roch wysłał po mnie mamę za karę, za to, że źle wychowuje syna, że uciekam do Niemiec. Przecież wiedział, że mama słabo gada po polsku. Słyszałem później, jak skarżyła się na ojca cioci Grecie. Ja też się potem mamy wstydziłem przed kolegami, kiedy sprzedawała w sklepie w Zielonej Górze i mówiła „ogólek”. Ale ludzie ją lubili, bo była sympatyczna, no i w supersamie nie musiała wiele mówić.
Jak wracaliśmy ze Szczecina, płakała w pociągu. Uciekałem, panie Włodku, bo źle mi było.
Za próbę ucieczki do babci oraz inne ucieczki z domu dwunastoletni Zygfryd Kapela latem 1959 roku stanął przed Sądem Rodzinnym w Zielonej Górze.
Drugi raz, ponieważ pierwszy raz stawał za wybicie szyb u pani Prusinowskiej. Przy okazji dowiedział się, że pani Prusinowska dlatego żyje sama w domu obok Kapelów, bo straciła kogoś bliskiego na wojnie. Zygfryd nie usłyszał jednak, czy chodzi o męża, ojca czy brata. Był marynarzem i utonął w morzu.
Roch zapisał Zygfryda na badania do poradni zdrowia psychicznego, niech sprawdzą, co z synem jest nie tak. Nic nie stwierdzili, orzekli to, co już było wiadomo: zdolny, ale nie chce się uczyć.
Sąd skazał rodziców na grzywnę, a Zygfryda na kilka miesięcy umieścił w ośrodku wychowawczym dla młodzieży w Głogowie.
Tam, w poprawczaku, pamięta dziś Kapela emeryt, ustalali metodą prób i błędów, ile jest w małym Kapeli Niemca, a ile Polaka, czy ta krzyżówka polsko-niemiecka jęknie „o Jezu!”, czy raczej „mein Gott”.
Usuwali również za pomocą najnowszych osiągnięć pedagogów polskich i radzieckich wszystko, co niemieckie z głowy Zygfryda – oczywiście, na ile to możliwe.
Zygfryd chciał uciec z poprawczaka, ale nie było dokąd, ojciec niechętnie widział go w domu.
Do Zielonej Góry przyjechał Gagarin. Wiozą go odkrytą czarną limuzyną. Zygfryd w tłumie patrzy na „zwykłego radzieckiego człowieka, który jako pierwszy z ludzi przekroczył próg wszechświata”.
Roch wysłał syna do zawodówki z internatem.
Dlaczego Zygfryd Kapela dostaje w pysk od kierownika przy wszystkich uczniach na apelu wieczornym, tak że echo walenia w pysk niesie się po korytarzach i salach internatu Zasadniczej Szkoły Zawodowej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Głogowie?
Dlatego, że Z. Kapela, uczeń klasy I A, specjalność: mechanizator rolnictwa, powiedział kierownikowi internatu, panu Hodorowi, weteranowi bez jednej nogi i członkowi partii, że w czasie wolnym od nauki i w ramach regulaminowych zajęć własnych nie będzie hakał buraków na prywatnym polu kierownika, a także dlatego, że buntował innych uczniów, namawiając ich do porzucenia haczek.
Być może śmiałość Z. Kapeli była spowodowana kompotem jabłkowym, którym kierownik częstował uczniów, w tym Kapelę, pracujących na jego polu. Kapela sugerował, że kompot ten, serwowany w słoikach, zawiera alkohol, i dlatego koledzy tak chętnie chodzą hakać buraki kierownika.
Kapela wcześniej nie zdradzał zachowań buntowniczych, przeciwnie, kiedy uczniowie w ramach zajęć praktycznych zbierali do butelek z naftą stonkę ziemniaczaną, zwaną inaczej żukiem z Kolorado, która zrzucona przez amerykańskie samoloty na polski brzeg Bałtyku od dekady niszczy uprawy ziemniaków w całym kraju, Kapela oddawał najwięcej butelek.
A gdy uczniowie zaganiali do sideł zające przeznaczone na eksport do Francji i Anglii, Kapela pstrykał je wesoło w ucho, mówiąc, że to pozdrowienie dla kapitalistów.
O wyborze szkoły imienia Feliksa Dzierżyńskiego w Głogowie zdecydował ojciec ucznia, przekonując go, że zawód mechanizatora rolnictwa ma przyszłość i młodzieniec pójdzie w ślady swego dziadka Davida, rolnika, chociaż sam Z. Kapela wybierał się do liceum ogólnokształcącego.
Ze słów samego Z. Kapeli wynika, że był on zadowolony z wyboru szkoły. Zaraz po przyjeździe powtarzał z dumą, że tylko jego szkoła wystaje z morza gruzów, jakim stało się miasto po zdobyciu twierdzy Glogau przez Armię Czerwoną.
Po daniu w pysk na apelu wieczornym kierownik zdecydował o usunięciu Z. Kapeli z internatu.
Stancję u kościelnego znalazła mu mama, przyjechała do Głogowa, gdy wyrzucili Zygfryda z internatu.
Kościelny mieszka sam, przyjechał z Krakowskiego. Tłumaczy, że powojenna zemsta na niemieckich cywilach nie ma sensu, jest zła. Zemsta jest grzechem. Namawia Zygfryda, żeby chodził do kościoła. Zygfryd chodzi rzadko i bez wiary.
Kościelny widział na własne oczy, jak Niemiec chwycił dziecko za nóżki i roztrzaskał mu głowę jednym uderzeniem o mur. Kościelny dużo opowiada Zygfrydowi. Mówi o niemieckich nazistach, zbrodniarzach, którzy chcieli wszystkich zabić, wytępić całe narody.
Kościelny namieszał Zygfrydowi w głowie, przecież w domu w Ochli inaczej mówiło się o Niemcach, inaczej mówiła babcia, mama. Musi sobie wszystko przemyśleć od nowa.
W suterenie Zygfryd ma wielkie radio lampowe z dwiema stacjami, słucha na przemian Radia Luxembourg i Wolnej Europy.
Raz Paul Anka, Lonnie Donegan i Louis Armstrong, raz Jan Nowak-Jeziorański.
W szkole imienia Dzierżyńskiego pogadanka o Leninie, nauczyciel opowiada, jakim dobrym człowiekiem był Władimir Iljicz Lenin. Wiozą go kiedyś saniami przez las na spotkanie z kołchoźnikami, a towarzysz Lenin zauważa bardzo zmarzniętego starszego robotnika leśnego. Każe zatrzymać sanie i daje robotnikowi swoje wełniane rękawice.
Zygfryd wraca po lekcjach do sutereny, włącza Wolną Europę, a tam lekcja historii o czystkach w sowieckiej Rosji, więc czternastolatek dopowiada sobie szkolną historię, że ten robotnik leśny wkrótce został rozstrzelany za odchylenie nacjonalistyczne. Zginął w rękawicach wełnianych od Lenina, ale bez butów, bo miał lepsze buty niż dowódca komanda, które go rozstrzeliwało.
Kościelny się śmieje, no tak, Zygfryd, tak mogło być.
Do Ochli przyjeżdża tylko na wakacje i święta. Po „ucieczce za babcią” o babci w domu się nie mówi i jest całkowity zakaz rozmawiania po niemiecku, a kiedy Zygfryd nie zdał do trzeciej klasy, bo nie chciał się uczyć rosyjskiego, ojciec powiedział: ty niczego nie zrozumiałeś, jesteś za gorący. Potem jeszcze powtórzył: przez ciebie całą rodzinę wyślą do Kazachstanu. To były jego ostatnie słowa, potem zaciął się w sobie i przestał się odzywać do Teufela.
Z każdym przyjazdem do Ochli Zygfryd zauważa, że coś zniknęło, na przykład dębowy parkiet z pałacu – ludzie zrywają go i palą nim w piecu, tłumacząc, że to przecież poniemieckie.
Zniknęła czarna lokomotywa z czerwonymi wagonami, podobno wyjechała do ZSRR. Po srebrzystych szynach została tylko blizna w lesie.
Różne rzeczy znikały już wcześniej, okna pałacowe, drzwi, poniemiecki nagrobek, ale od zniknięcia babci zniknięć jest coraz więcej. Zygi obserwuje to znikanie.
Zniknął żelazny most na rzece, a woda zrobiła się jakaś ciemna, znikły kiełbiki. Gdzie są nasze kiełbiki? – pyta kolegów we wsi.
Zygmunt, a co cię kiełbik obchodzi? Ruskie most wzięli, był poniemiecki, do rzeczki ropę z tanków spuścili. Nikt już tam nie chodzi, to wszystko było poniemieckie.
Zygfryd pamięta, jak biegał przez las do Zielonej Góry, do sklepu, gdzie sprzedawała mama. Wystarczyło, że pokazał się w oknie sklepowym, i zaraz mama wychodziła z dropsem, batonikiem. Leć do domu, synku, żeby ojciec nie był zły, prosiła, więc leciał, chociaż do sklepu leciało się szybciej. Nagle jakiś smród czuć między sosnami, skąd to?
Na gałęzi uwiązany drutem za szyję wisi duży pies, a może od wiszenia się tak wydłużył, śmierdzi, muchy po nim łażą. Szkoda psa, pomyślał Zygi, ale pewnie był poniemiecki. Wtedy Zygi myślał tak jak wszyscy we wsi.
Dziś zauważył, że zniknął napis „Ochelhermsdorf”, który przez tyle lat tak dzielnie przebijał się spod białej farby na domu z czerwonej cegły pod lasem. Mieszka w nim chrzestny, pan Radziwoński. Babcia mówiła, że to dawna stacja byłej linii kolejowej Grünberg – Freistadt. Poniemiecka.
Ze stołu w pokoju Rocha znikło radio z zielonym oczkiem, jego miejsce zajął telewizor Belweder. Przychodzi pani Nowakowa z mężem i piątką dzieci, pani Prusinowska z Witusiem i sąsiad z drugiej strony. Mama ustawia krzesła w dwóch rzędach, dzieci siedzą z przodu na podłodze, w telewizji leci Dyliżansem przez prerię.
W telewizji mówią o zachodnioniemieckich rewizjonistach, którym się nie podoba granica na Odrze i Nysie.
Zygfrydowi nie podobają się rewizjoniści na cmentarzu w Ochli. Podpite ciemne typy, które wieczorami kręcą się między niemieckimi nagrobkami. Niemieckich grobów ubywa, a polskich przybywa. Znikają rzeźby, kamienne płyty z gotyckimi napisami, krzyże, żelazne płotki. Ale trzeba uczciwie przyznać, że wiele z tego, co znika, pojawia się znowu, tylko gdzie indziej. Cmentarny płotek służy za ozdobne ogrodzenie przydomowej rabaty, żeby kury nie właziły między róże, krzyż jest ciężarkiem w stodole, dobrze potłuczona tablica utwardza nową drogę, płyta nagrobna staje się fundamentem nowego domu.
W upalne dni Zygfryd wspina się na zbudowaną pół wieku temu na cześć żelaznego kanclerza wieżę Bismarcka. Teraz mówi się po prostu wieża, wieża w lesie, wieża na Górze Wilkanowskiej. Jest wysoka na dwadzieścia metrów, cała z czerwonej cegły, kręcone schody prowadzą do pokoiku na górze. Ludzie mówią, że za Hitlera w germańskie święta na szczycie wieży palono ognie bengalskie, a dzisiaj Czesiu, szkolny kolega Zygiego, siedzi przy stole z telefonem na korbkę i strzeże przed pożarem lasów państwowych, poniemieckich. Pierwsza praca Czesia.
Zygi, idziemy w sobotę na zabawę? Pieniądze mam.
Gdzie?
Na Wagmostaw.
A co to jest?
No, Wagmostaw, to jeziorko z łódkami koło WAGMO, gdzie robią wagony, nie wiesz? Można coś wypić. Umiesz tańczyć?
Aaaa, Luisenthal! Mama mówi: Dolina Luizy, zabierała mnie tam, jak jeszcze nie umiałem pływać, ryczałem za każdym razem, kiedy wchodziła do wody. Bałem się, że nie wróci. Jak się to nazywa?
Wagmostaw.
Świat Luizy trafia szlag, zamyśla się Zygi. Rozgląda się po lasach – widok stąd aż po Nowogród Bobrzański, Kożuchów, nawet Głogów czasem widać, psia go mać.
Koledzy z Ochli złożyli mu rower z poniemieckich części i Zygfryd jeździ na granicę do Zasieków, z Ochli to z siedemdziesiąt kilometrów. Siada na górce jak najbliżej Nysy, żeby tylko wopiki nie przeganiały, i patrzy godzinami na drugi brzeg.
Telefon z Frankfurtu: „Panie Włodku, siedzimy kiedyś z Cześkiem na wieży, patrzymy na las i gadamy o Kanadzie i w ogóle o zagranicy, a tu stado spłoszonych wron gna od Zielonej Góry jak jakaś czarna chmura, a za chwilę – jak nie gruchnie z pełnych piersi! Pust’ wsiegda budiet sonce, pust’ wsiegda budiet niebo” – pieśń radzieckich pionierów niesie się nad lasami, pan rozumie, Zawsze niech będzie słońce na tej wieży nas dopadło.
Sprawdzam pamięć Kapeli. Pierwszy Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, rok 1965. Pust’ wsiegda... pewnie też wtedy śpiewali, bo to był repertuar obowiązkowy, ale zwyciężyła inna piosenka radziecka – Czarny kot. Przebój Alibabek i zespołu instrumentalnego Tajfuny. O czarnym kocie, który od małego miał wyjątkowego pecha, bo każdy go prześladował co krok.
Wniosek o wydanie dowodu osobistego Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej (kwiecień 1965).
Załącznik. Kwestionariusz osobowy.
Obywatelstwo:
polskie
Narodowość:
niemiecka
Zwrot. Adnotacja: dokument wypełniony nieprawidłowo.
Obywatelstwo:
polskie
Narodowość:
niemiecka
Zwrot. Adnotacja: dokument wypełniony nieprawidłowo.
Obywatelstwo:
polskie
Narodowość:
niemiecka
Zwrot. Adnotacja: dokument wypełniony nieprawidłowo.
Ob. Zygfryd Kapela. Wezwanie na komendę Milicji Obywatelskiej, ul. Partyzantów, Zielona Góra.
W pokoju przesłuchań jest jeden cywil i jeden mundurowy, pytają ogólnie o sytuację w rodzinie, pytają, o czym rozmawia z ojcem, o czym z matką. Z kim spotyka się ojciec? Czy rodzina dostaje paczki z zagranicy? A listy? Kto kazał mu wypełnić kwestionariusz osobowy w taki sposób? Pytają spokojnie, przyjaźnie.
Ja sam wypełniłem, nikt mi nic nie kazał ani nie namawiał. Napisałem, że jestem narodowości niemieckiej, bo jestem, i najchętniej tobym wyjechał do Niemiec.
Rozmowa zmienia charakter. Milicjanci podnoszą głos.
Wasz ojciec, Kapela, jest Polak, wasza matka jest... to znaczy, też została Polką, jesteście Polak, Kapela, a to są Ziemie Odzyskane! I tu nie ma miejsca na niemczyznę i jakieś tam fanaberie, rozumiecie, Kapela?!
Może było jeszcze ostrzej, może milicjanci użyli mocniejszych słów, tego już Kapela emeryt tak dokładnie nie pamięta, ale na pewno żaden z nich nie powiedział: nie podoba ci się tu, gnoju, to wypierdalaj do Reichu!
Nie, używali mocnych słów, ale na pewno rozmowa nie szła w tym kierunku, to znaczy w kierunku zachodnim, zachodnioeuropejskim. Przeciwnie, straszyli, że są metody i są takie miejsca w kraju, wystarczy posiedzieć tam jakiś czas i każdy przypomni sobie, że jest Polakiem i gdzie jego ojczyzna.
Rozumiecie, Kapela? No! Więcej bzdur nie wypisujcie. A teraz wypełnijcie kwestionariusz prawidłowo.
Wniosek o wydanie dowodu osobistego. Załącznik. Kwestionariusz osobowy.
Obywatelstwo:
polskie
Narodowość:
polska