Niemiecki ksiądz u progu Auschwitz - ebook
Niemiecki ksiądz u progu Auschwitz - ebook
Zło nie może mieć ostatniego słowa
Urodził się w powojennych Niemczech, kiedy w szkołach i w rodzinach o Holokauście się nie mówiło. Jadąc jako młody pacyfista na wolontariat w Izraelu poprzedzony wizytą w Auschwitz, nie wiedział, jaki wstrząs go czeka. Po latach, już jako ksiądz, wrócił do Oświęcimia. I został do dziś.
W poruszającej rozmowie z Piotrem Żyłką ks. Manfred Deselaers opowiada o swojej niecodziennej drodze i o tym, co stara się robić, żeby „ostatnie słowo w Auschwitz nie należało do Hitlera”. Dzieli się historiami ludzi – w szczególności byłych więźniów – które stały się dla niego drogowskazami. Próbuje znaleźć osobistą odpowiedź na pytania, z którymi nieustannie się konfrontuje.
Dlaczego ulegamy zbrodniczym ideologiom? Jak budować relacje pomimo bolesnych zranień? Gdzie jest Bóg, kiedy cierpią niewinni ludzie? Czy miłość i wiara po doświadczeniu Zagłady są w ogóle możliwe? Jak odnajdywać światło nawet w największych ciemnościach? O czym woła do nas – także dziś, a może szczególnie dziś – ziemia w Auschwitz?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6610-0 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DROGA PRZYJAŹNI
Z wielkim zainteresowaniem i wzruszeniem czytałam historię długiej życiowej podróży księdza Manfreda i jego decyzji wybrania Oświęcimia na swój dom. Zrozumiałam też, co nas połączyło i zbudowało naszą przyjaźń – księdza z Niemiec z polskim dzieckiem przywiezionym do Auschwitz z matką i bratem.
A teraz krótka historia mojego życia. Do Auschwitz trafiłam z powstania warszawskiego jako jedenastoletnia dziewczynka. W ostatnich dniach istnienia obozu udało nam się z niego uciec i zostaliśmy uratowani przez ludzi z pobliskiej miejscowości. Był to prawdziwy cud. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat mieszkam i pracuję w Stanach Zjednoczonych.
Nasze spotkania z księdzem Manfredem odbywają się głównie podczas moich przyjazdów do Polski. Nawiązaliśmy prawdziwą przyjaźń – nie tylko przez nasze powiązanie z Oświęcimiem, ale też przez misję życiową, którą są dla nas próby przekazywania dobra innym ludziom.
W swojej pracy na uniwersytecie prowadzę badania nad przywracaniem do zdrowia między innymi osób po udarach mózgu. Badania te często kojarzą mi się z moimi przeżyciami w Oświęcimiu. Czuję wtedy wdzięczność za dar życia, którą staram się przekazywać swoim studentom i czytelnikom moich publikacji.
Na zakończenie chcę wyrazić swoją głęboką i prawdziwą wdzięczność księdzu Manfredowi za jego przyjaźń i mądrość, która mi bardzo pomaga w życiu. Życzę również wszystkim czytelnikom tej książki, żeby w obecnej bardzo trudnej sytuacji panującej na świecie skorzystali z jego mądrości, z opowieści o jego życiu – i zastanowili się nad własnym życiem.
_Hanna Ulatowska_WSTĘP (PIOTR ŻYŁKA)
WSTĘP
Marzec 2013 roku. Jestem na terenie byłego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Stoję na rampie, gdzie – po przywiezieniu pociągami z różnych części Europy – dzielono ludzi na tych, którzy zostaną zgładzeni od razu, i tych, którym naziści pozwolą jeszcze chwilę żyć, żeby wykorzystać ich do niewolniczej pracy. Rozglądam się dookoła, patrzę na baraki, w których przetrzymywano więźniów, na ogrodzenia z drutu kolczastego, na wieże wartownicze, na budynki, w których zagazowywano i kremowano ludzi. Czuję, że dzieje się ze mną coś, czego doświadczam tylko w tym miejscu – na tej ziemi będącej świadkiem najbardziej przerażających zbrodni w historii ludzkości.
Targają mną uczucia, które trudno opisać – mieszanka bólu, lęku, ogromnego smutku i bezradności. Myślę o tych wszystkich kobietach, dzieciach i mężczyznach – ofiarach nazistowskich oprawców – i ściska mnie w gardle. Nie jestem w stanie pojąć, jak to możliwe, że to wszystko, czego tu doświadczyli, wydarzyło się naprawdę. Auschwitz to dla mnie przytłaczający mrok, upadek człowieczeństwa i przestroga przed niebezpiecznymi ideologiami oraz ludźmi chorymi z nienawiści.
Ale w ten marcowy dzień poznaję człowieka, który porusza moje serce w zupełnie nowy sposób i wpuszcza światło w – wydawać by się mogło – nieprzeniknione ciemności.
To Manfred Deselaers, wysoki, starszy mężczyzna z siwiejącymi włosami, brodą i łagodnym spojrzeniem. Kiedy mówi, da się usłyszeć akcent podpowiadający, że polski nie jest jego ojczystym językiem. Manfred jest niemieckim księdzem, który na początku lat dziewięćdziesiątych zamieszkał u progu Auschwitz.
Gdybym wtedy, dziewięć lat temu, zajmował się już pisaniem książkowych wywiadów, byłby on pewnie moim pierwszym rozmówcą. Nie spotkałem w swoim dotychczasowym życiu człowieka, który robi tak niesamowicie piękne rzeczy, że powinno się o nich krzyczeć na dachach, a o jego istnieniu wie tak mało ludzi.
Jego historia jest fascynująca. Równocześnie jest on bardzo cichym i skromnym człowiekiem i to pewnie dlatego wielu z czytelników słyszy o nim po raz pierwszy.
Urodził się w powojennych Niemczech, kiedy w szkołach ani w domach o Holokauście się nie mówiło. Jadąc jako młody pacyfista na wolontariat w Izraelu poprzedzony wizytą w Auschwitz, nie wiedział, jaki wstrząs go czeka. To, co tam zobaczył i czego doświadczył, dotknęło go bardzo mocno i w zasadzie od początku czuł, że jego życie ma być jakąś formą odpowiedzi na to, co tam się stało. Po latach, już jako ksiądz, wrócił do Oświęcimia. I został do dziś.
Z propozycją nagrania rozmów, których książkową wersję trzymacie w rękach, przyjechałem do niego na początku 2020 roku. W założeniu miały one powstać i ukazać się drukiem dużo szybciej, ale historia potoczyła się inaczej. Dziś jestem przekonany, że nie ma w tym przypadku i właśnie tak miało być. Bo dzięki temu nasze rozmowy zostały ujęte w klamrę trudnych wydarzeń, których skutków wszyscy doświadczyliśmy i wciąż doświadczamy.
Nagrania zaczęliśmy w trakcie pandemicznego lockdownu, co miało również wielki wpływ na codzienność księdza Manfreda. Nagle do byłego obozu przestali przyjeżdżać ludzie, a to właśnie dla nich mój rozmówca został – jak sam o sobie mówi – duszpasterzem u progu Auschwitz. To zmodyfikowało nasze pierwotne plany i spowodowało, że jedna z pierwszych rozmów dotyka pytań o to, jak wierzyć w Boga w najtrudniejszych chwilach, kiedy cierpią i umierają niewinne osoby, oraz jaka jest nasza odpowiedzialność za świat, w którym żyjemy.
W pierwszej części książki poznajemy drogę księdza Manfreda Deselaersa. Jak doszło do tego, że młody chłopak, który nie zawsze miał dobre zdanie na temat duchowieństwa, sam został księdzem i niedługo po święceniach poprosił o możliwość zamieszkania w Oświęcimiu, żeby swoją „zwykłą obecnością” służyć ludziom i budować mosty tam, gdzie wielu wydaje się to niemożliwe?
W kolejnych rozmowach „wchodzimy” do Auschwitz i przemierzamy je trzema ścieżkami. Najpierw najbardziej mroczną – poznając historię życia i pogłębioną analizę duchową Rudolfa Hössa, komendanta obozu, o którym ksiądz Manfred napisał doktorat. Potem przyglądamy się drodze, którą lubię nazywać światłem w ciemności – drodze dwóch wyjątkowych, bardzo ważnych dla mojego rozmówcy osób: Maksymiliana Kolbego i Edyty Stein. W końcu ruszamy śladami byłych więźniów, których ksiądz Manfred miał okazję poznać osobiście i o których mówi, że są to ludzie dla niego najważniejsi.
Po tym przechodzimy do osobistej odpowiedzi bohatera książki na Auschwitz – jego codziennej działalności w Centrum Dialogu i Modlitwy, pracy na rzecz pojednania między ludźmi i narodami, których relacje są naznaczone ranami, tworzenia przestrzeni, w których można próbować wyciągać wnioski ze zbrodni Zagłady, żeby budować lepszą i bardziej wrażliwą przyszłość.
Nie unikamy trudnych tematów. W dwóch ostatnich rozmowach pytam księdza Manfreda o to, jak to jest być Niemcem mierzącym się z nazistowską przeszłością swojego narodu, i o to, gdzie jest Bóg, kiedy dzieje się zło. Rozmawiamy też o tym, jak to możliwe, że człowiek, taki sam jak każdy inny, staje się zdolny do tak wielkiego okrucieństwa. Dlaczego ulegamy zbrodniczym ideologiom? O czym woła do nas – także dziś, a może szczególnie dziś – ziemia w Auschwitz?
23 lutego 2022 roku ksiądz Manfred uczestniczył w Moskwie w spotkaniu poświęconym rosyjskiej premierze jego doktoratu o Rudolfie Hössie. 24 lutego Rosja rozpoczęła agresję na wielką skalę w Ukrainie. Będąc tam w tych dniach, mój rozmówca odbył wiele spotkań z Rosjanami, którzy nie godzą się na działania Władimira Putina i zauważają, że niestety – chociaż nikt z nich tego nie chciał – poruszane przez Manfreda tematy mechanizmów rodzenia się zła, zbrodni wojennych, ideologii i ludzi niszczących świat stały się przerażająco aktualne. Dlatego już po zakończeniu głównych prac nad książką postanowiliśmy dograć jeszcze jedną rozmowę, dotyczącą jego doświadczeń z tej rosyjskiej wizyty. Jej zapis znajdziecie pod koniec ostatniego rozdziału.
Jestem głęboko przekonany, że dziś, w czasach niepokojów, kiedy ciemność wydaje się atakować z wielką siłą i odbiera nadzieję, bardzo potrzebujemy ludzi, którzy robią wszystko, co w ich mocy, żeby ostatnie słowo nie należało do zła, ale do dobra. Ksiądz Manfred Deselaers jest taką osobą. Z całego serca zapraszam Was do poznania jego historii.
_Piotr Żyłka_Kiedy pierwszy raz byłeś w Auschwitz?
W 1974 roku. To była wizyta w ramach przygotowań do półtorarocznego pobytu w Izraelu z Akcją Znaków Pokuty. Organizacja ta, po niemiecku Aktion Sühnezeichen Friedensdienste, powstała po drugiej wojnie światowej, w 1958 roku, z inicjatywy niemieckich protestanckich chrześcijan, z których część podczas wojny była w ruchu oporu. Mieli oni świadomość, że kiedy to wszystko się skończy, trzeba będzie podjąć jakieś działania, żeby leczyć zranione relacje z narodami, które bardzo ucierpiały i doświadczyły wielkich krzywd. Dlatego ludzie zgromadzeni wokół Znaków Pokuty zwracali się do tych narodów z prośbą: „Pozwólcie nam zrobić coś dobrego u was”. Jeśli z drugiej strony była otwartość, wówczas niemieccy wolontariusze jechali do danego kraju, na przykład do Francji, Holandii czy Anglii. Próbowano też do Polski, ale wtedy jeszcze był mur berliński, podział Europy na bloki zachodni i wschodni, więc nie było to łatwe.
I co ci niemieccy wolontariusze tam robili?
Na przykład we Francji w latach 1961–1962 budowali kościół Pojednania w Taizé. Z czasem młodzież z Akcji zaczęła także pracować w domach pomocy społecznej i innych instytucjach, w tym wspierających byłych więźniów hitlerowskich obozów i ocalałych z Holokaustu. W latach sześćdziesiątych doszły też wyjazdy do Izraela, gdzie angażowaliśmy się w działalność różnych instytucji społecznych. W moim przypadku była to praca z dziećmi z niepełnosprawnościami.
Jednak przed samym wyjazdem do danego kraju, szczególnie jeśli to był właśnie Izrael, trzeba było się przygotować, żeby mieć świadomość, po co i dlaczego tam się jedzie. Stąd nasza wizyta w Auschwitz. Spędziliśmy tydzień w Oświęcimiu, podróżowaliśmy też po Polsce.
Jakie obrazy zostały ci w głowie z tego pierwszego pobytu?
To były czasy komunistyczne. Pamiętam, że wieczorem w mieście bardzo szybko robiło się ciemno, zamykano sklepy, a na ulicach zbyt wiele świateł nie było. Zamieszkaliśmy w jednym z budynków byłego obozu. Wybudowano go z przeznaczeniem na miejsce rejestracji nowo przybyłych więźniów; dzisiaj wiem, że we wrześniu 1944 roku został tam zarejestrowany jeden transport ludzi skierowanych do Auschwitz z obozu przejściowego w Pruszkowie, a więc obejmujący Polaków zatrzymanych w czasie powstania w Warszawie w 1944 roku. W połowie lat sześćdziesiątych w części tego budynku urządzono niewielki hotel dla osób zwiedzających muzeum, w tym szczególnie dla byłych więźniów i ich bliskich. Warunki były skromne. I my zostaliśmy zakwaterowani właśnie w tych pokojach.
Było to wiele lat temu, ale nigdy tego nie zapomnę. Mieszkałem w pokoju z widokiem na bramę wjazdową, druty, baraki i budynki obozu, gdzie przetrzymywano więźniów.
Cały czas gdzieś w tle, w powietrzu, wisiało przekonanie, że to jest bardzo szczególne miejsce, które nie jest już groźne w sensie bezpośredniego zagrożenia życia dla kogokolwiek, ale ma do opowiedzenia straszne rzeczy. Takie, że wydają się wręcz nierealne, a niestety jednak się wydarzyły.
Po terenach byłego obozu oprowadzali nas pracownicy muzeum i byli więźniowie. Pamiętam, jak pierwszy raz oglądaliśmy zdjęcia więźniów po wyzwoleniu, wyglądających jak żywe szkielety. To oni mi najmocniej utkwili w pamięci. Bardziej niż stosy włosów, o których prawie wszyscy mówią po pierwszej wizycie.
Z tego pierwszego pobytu pamiętam obóz macierzysty i oczywiście „_Arbeit macht frei_” nad bramą wjazdową. Birkenau wyraźniej wyryło się w mojej pamięci dopiero podczas drugiej wizyty, kilka lat później. Z tej pierwszej zapamiętałem przede wszystkim trawę. Wtedy, w latach siedemdziesiątych, w Birkenau rosło dużo trawy między ruinami. Kosiliśmy ją i mieliśmy w głowach myśl: „_Über Auschwitz darf kein Gras wachsen!_”, „Niech Auschwitz nie zarośnie trawą!”.
Nie do końca rozumiem.
Po niemiecku, jeśli mówimy, że nad czymś rośnie trawa, to znaczy: można już o tym zapomnieć. My kosiliśmy tę trawę i wiedzieliśmy, że nie możemy zapomnieć, nie możemy puścić w niepamięć tego wielkiego zła.
Było nas w tej grupie około dwudziestu osób i nie we wszystkim się ze sobą zgadzaliśmy. Pojawiały się napięcia.
Jakiego typu?
To była mocno zróżnicowana grupa, połowa chłopaków, połowa dziewczyn, ludzie o różnej wrażliwości, więc w naturalny sposób zdarzały się różnice zdań. Ale chodziło też o coś więcej. Pojawił się rodzaj napięcia związany konkretnie z tym miejscem. Na przykład kiedy jedna osoba zaczynała być zbyt wesoła, robiła sobie jakieś żarty, inni to zauważali i zwracali jej uwagę, mówili, że to niestosowne zachowanie, i przypominali, gdzie jesteśmy. Pamiętam też, że jeden z nas powtarzał mniej więcej coś takiego: „No dobrze, tu było strasznie, ale nie można cały czas mówić, że Niemcy to zrobili, ponieważ to zrobili ludzie, to jest konsekwencja działań konkretnych ludzi, a nie narodu”. I my się z nim o to kłóciliśmy.
Uważałeś, że cały naród jest odpowiedzialny?
W tamtym momencie jeszcze nie miałem jasno wyrobionego zdania, to wszystko było dla mnie zbyt świeże. Wydawało mi się jednak, że w tej przestrzeni teksty tego chłopaka są, delikatnie mówiąc, nie na miejscu.
Zostaliście oprowadzeni po obozie, kosiliście trawę, dyskutowaliście ze sobą. Co jeszcze robiliście? Tydzień to dużo czasu.
Pracowaliśmy też w archiwum muzealnym. Czytaliśmy dokumenty z czasów wojny. Każdy z nas miał opracować jakiś malutki temat. Przyznam szczerze, że dziś nie pamiętam, jaki temat mi przypadł.
Mówiłeś, że była to forma przygotowania do wyjazdu do Izraela. W jaki konkretnie sposób miało was to przygotować?
Dla mnie najważniejsze było, żeby się dowiedzieć, co się tam stało. Bo – trzeba to jasno powiedzieć – przed tą wizytą w ogóle nic o Auschwitz nie wiedziałem. Ten temat dla mnie nie istniał. Nie mówiło się o nim w szkole ani w domu.
Jak to możliwe?
Wychowałem się w jednym z pierwszych pokoleń powojennych. Miałem nauczycieli, którzy doświadczyli wojny, byli na wojnie i nie potrafili o tym rozmawiać. Druga wojna światowa była tematem tabu. Jakimś rodzajem społecznej traumy. Nauka historii w szkole kończyła się wraz z Bismarckiem – można powiedzieć: ostatnim niemieckim bohaterem. Ja mieszkałem w Niemczech na Bismarckstrasse. Z waszej perspektywy on oczywiście nie był bohaterem, ale to usłyszałem dopiero wiele lat później w Polsce.
A w domu?
W domu też się o wojnie nie rozmawiało. I właśnie dlatego ta wizyta była dla mnie szokiem. Nagle musiałem się zmierzyć z potworną prawdą o przeszłości. Wiele lat później ojciec mi opowiadał, że wysłałem z obozu list, w którym mocno mu wyrzucałem to, że on ani nikt inny niczego mi o tym nie mówili. To jest tak straszne i tak ważne, a ja nic na ten temat nie wiedziałem! Ojciec bardzo się wtedy bał, że padnę ofiarą komunistycznej propagandy. Takie to były czasy.
Przełom dokonał się razem z nadejściem pokolenia nazywanego pokoleniem ’68. Rok 1968 to dwadzieścia trzy lata od zakończenia wojny. W dorosłość zaczęli wchodzić ludzie, którzy się wtedy rodzili. Pamiętam, że w roku, w którym zdawałem maturę, pierwszy człowiek z tego pokolenia przyszedł do naszej szkoły jako nauczyciel. Miał długie włosy, nie bał się rozmawiać na żadne tematy. To był zupełnie inny świat.
Ta pierwsza wizyta w Auschwitz była dla mnie jak mocne zderzenie ze ścianą. Musiałem się z tym zmierzyć, nauczyć się z tym wszystkim żyć. Dla nastolatka z Niemiec, który dopiero kończył liceum, dotykanie tak trudnej rzeczywistości było ogromnym wyzwaniem. Ale jestem wdzięczny ludziom z Akcji Znaków Pokuty, że nas tam zabrali, bo – jak się później okazało – był to dla mnie początek drogi, której się nie spodziewałem.
Wspomniałeś mi kiedyś, że coś bardzo ważnego wydarzyło się w tobie podczas drugiego pobytu w Oświęcimiu.
To był rok 1980. Byłem już studentem. W Polsce dopiero co powstała Solidarność, a za chwilę miał nadejść stan wojenny. W powietrzu dawało się wyczuć coś wyjątkowego. W trakcie tej drugiej wizyty oprowadzał nas Kazimierz Smoleń, były więzień. Chodziliśmy długo po Birkenau, około czterech godzin. Jest tam taka główna droga od bramy do krematoriów i z powrotem na drugą stronę obozu. I ja z tej drogi pamiętam tylko jedno.
Szedłem i cały czas myślałem, że ja tego wszystkiego nie rozumiem, że moje uczucia nie są w stanie tego miejsca ogarnąć, że to za dużo, że czuję się bezradny i nie wiem, co robić. I nagle przyszła jeszcze jedna myśl: a może ja nie muszę wszystkiego rozumieć, tylko trochę? I za to „trochę” wziąć odpowiedzialność. Dokładnie pamiętam miejsce, w którym się znajdowałem, kiedy przyszła do mnie ta refleksja. To było po drodze od krematorium 5 w kierunku budynku, w którym dziś mieści się kościół wsi Brzezinki.
Co to znaczy: wziąć odpowiedzialność za to „trochę”?
Dotarło do mnie, że nie chodzi o to, żebym wszystko dokładnie zrozumiał, bo nie jestem w stanie ratować całego świata. I że moja odpowiedź nie musi być tak wielka, jak wielkie było zło Auschwitz. Ona może być według mojej miary. Zrobić to, co potrafię, tyle, ile jestem w stanie. W tamtym momencie poczułem wyraźnie, że to wystarczy i to właśnie powinienem starać się realizować.
Pamiętam, że ta myśl mnie nagle bardzo uspokoiła. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że zapadła we mnie pewna decyzja: żyć tak, żeby móc z czystym sumieniem patrzeć w oczy byłym więźniom. Ale nie jakimś abstrakcyjnym, tylko konkretnym osobom, które spotkam na swojej drodze. Takim jak pan Smoleń, który nas wtedy oprowadzał. Więcej nie muszę, ale tyle powinienem i jestem w stanie zrobić. Dzięki temu wymiar mojej odpowiedzialności stanie się bardzo konkretny i ludzki.
Przenieśmy się na chwilę w przyszłość. Lata później sam stałeś się osobą, która oprowadza ludzi po obozie.
Zanim to się stało, musiałem ukończyć kurs dla przewodników. W tym samym czasie – to były już lata dziewięćdziesiąte – pisałem doktorat, również o tematyce związanej z Auschwitz, zdobyłem więc dużo wiedzy i myślałem, że dzięki temu egzamin na przewodnika nie będzie dla mnie niczym stresującym. Było wręcz przeciwnie. Dużo musiałem się jeszcze uczyć. Ogromnie się tego egzaminu bałem.
Dlaczego?
Ponieważ stojąc przed komisją egzaminacyjną, wyobraziłem sobie, że jej członkowie reprezentują byłych więźniów. Ja, Niemiec, mam teraz stanąć przed nimi i mówić o Auschwitz? Czułem, że będą mi się bardzo bacznie przyglądać i badać, czy traktuję ich poważnie, czy naprawdę chcę wiedzieć, co przeżyli i jak to na nich wpłynęło. Wcześniej tylko raz w życiu przeżywałem taki stres.
Kiedy?
W 1983 roku, kiedy szedłem do katedry w Aachen przyjąć święcenia kapłańskie. Byłem wtedy w jakimś dziwnym stanie. Czułem, że to nie dla mnie, że nie jestem tego godzien. Na szczęście był z nami w zakrystii nasz biskup Klaus Hemmerle, który chyba zobaczył mój wyraz twarzy, podszedł do mnie i powiedział: „Teraz wszystko zostaw w rękach Pana Boga”. Po święceniach poczułem w sercu wielki pokój.
Doktorat pisałem o komendancie Rudolfie Hössie. Często pytano mnie, dlaczego wybrałem akurat jego. Jedna była więźniarka, Halina Birenbaum, zapytała mnie kiedyś, dlaczego piszę pracę o tym zbrodniarzu, a nie na przykład o niej. I to też generowało we mnie stres przed wspomnianym egzaminem. Kiedy piszesz doktorat o sprawcy, boisz się, co pomyślą o tobie jego ofiary. Stąd moja obawa o to, czy nie uznają, że traktuję je niepoważnie. Ostatecznie okazało się, że komisja jest bardzo życzliwa. Najważniejsze było jednak poczucie, że przekroczyłem pewien próg, że jestem teraz po drugiej stronie, że odtąd świat więźniów jest także moim światem. Dołączyłem do „oświęcimskiej rodziny”, która żyje tym miejscem. Trochę jakbym przyjął drugie święcenia, które zmienią sens mojego życia. Trudno to dobrze wyrazić słowami.
Co czujesz dziś, będąc księdzem, który od ponad trzydziestu lat mieszka w Oświęcimiu i pomaga ludziom duchowo przeżyć wizytę w byłych obozach koncentracyjnych i zagłady?
Oprowadzam rzadko, i to tylko te grupy, które same mnie o to proszą, a i tak zawsze jest to dla mnie wielkie wyzwanie. Kiedy to robię, staram się wejść całym sobą w przedstawianą rzeczywistość, mocno wczuwam się w wydarzenia, do których doszło w obozie. Opowiadam o historiach konkretnych ludzi. Robię to w taki sposób, żeby mimo przerażającej prawdy, której tu dotykamy, pojawiał się też aspekt nadziei. Zdarzało się jednak, że podczas takiego oprowadzania docierałem do momentu, w którym nie byłem w stanie kontynuować. Nie mogłem mówić, emocje i wzruszenie były zbyt silne. Szybko zmieniałem wtedy temat, bo wiedziałem, że za każdym razem, kiedy zacznę o tym mówić, będąc w obozie, te emocje najprawdopodobniej powrócą.
Co to były za historie?
Opowiem trzy przykłady.
Maria Stromberger była austriacką pielęgniarką. Jak wiadomo, Austria podczas wojny była częścią Trzeciej Rzeszy. Stromberger pracowała w tym czasie w szpitalu w Heidelbergu. Któregoś dnia do szpitala zostało przyjętych dwóch Polaków zwolnionych z obozu w Oświęcimiu. Od nich dowiedziała się o Auschwitz. Oczywiście nieoficjalnie, bo to była tajemnica. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała, i dobrowolnie zgłosiła się do służby w Auschwitz, żeby na własne oczy przekonać się, co tam się dzieje. Nie mogła pracować wewnątrz obozu dla więźniów, pracowała więc jako pielęgniarka w szpitalu dla SS. Był on usytuowany z boku obozu macierzystego, między krematorium a obozem. Przez okno na pierwszym piętrze widziała po jednej stronie krematorium, po drugiej – druty kolczaste.
Zachowały się relacje więźniów, którzy tam z nią pracowali. Oczywiście na początku się jej bali, myśleli, że należy do oprawców, ale w pewnym momencie się to zmieniło. Jeden z byłych więźniów opowiada, że któregoś dnia, pracując, usłyszał strzelaninę. Nie poruszyło go to szczególnie mocno. Pomyślał sobie, że pewnie znów ktoś wbiegł w druty. W takich sytuacjach wartownicy strzelali do ludzi. Wbiegnięcie w druty to była pewna śmierć, rodzaj samobójstwa więźniów. Tak więc w pierwszej chwili ten więzień zignorował odgłosy strzałów. Ale nagle usłyszał jakiś inny hałas w pokoju obok. Wszedł do niego i ujrzał nieprzytomną siostrę Marię leżącą na ziemi.
Co tam się wydarzyło?
Zobaczyła więźnia wiszącego na drutach i było to dla niej tak traumatyczne doświadczenie, że zemdlała. Kilka dni leżała i to odchorowywała, a kiedy odzyskała siły, zaczęła po cichu rozpytywać innych więźniów, co się dzieje. Kiedy poznała prawdę, zaczęła im pomagać i dołączyła do ruchu oporu w obozie. W pewnym momencie jej życzliwość została dostrzeżona i lekarz SS udzielił jej nagany za „zbyt ludzkie traktowanie więźniów”.
Po wojnie została aresztowana w Niemczech pod zarzutem kolaboracji z nazistami w obozie i osadzona w więzieniu. Po interwencji polskich byłych więźniów oczyszczono ją jednak z zarzutów, zwolniono z aresztu i zeznawała jako świadek w procesie Rudolfa Hössa. Była cichą, odważną bohaterką. Niestety koniec jej historii jest smutny. W Niemczech nikt nie chciał słuchać o Auschwitz, to wszystko było jeszcze zbyt świeże, ludzie bali się na ten temat rozmawiać. Zmarła w osamotnieniu.
Kiedy stojąc raz przed byłym szpitalem dla SS, chciałem opowiedzieć coś dobrego, zacząłem mówić o niej. Maria Stromberger kiedyś powiedziała, że po wojnie już nigdy nie była szczęśliwa, bo całą miłość zostawiła w Auschwitz. Tego zdania nie byłem w stanie spokojnie powtórzyć. I dalej nie jestem.
A druga sytuacja, w której emocje i głos odmówiły ci posłuszeństwa?
To moment, kiedy stojąc przed krematoriami w Birkenau, zacząłem opisywać, co dokładnie tam się działo, kiedy ludzie szli z transportu. Niektórych brano do pracy, a pozostałych kierowano do komór gazowych. Mówiono im, że część zostaje, a reszta podróżuje dalej. Oczywiście to było kłamstwo. Reszta szła na „prysznic” i już nigdy stamtąd nie wychodziła. Kiedy zacząłem mówić o dzieciach z matkami, które też tam kierowano… (_cisza_)
Wracając do obozu macierzystego, często też opowiadam o Maksymilianie Kolbem. Dla więźniów on był kimś niesłychanie ważnym.
Z jakiego powodu?
W momencie kiedy wszyscy byli przytłoczeni terrorem SS i strachem o swoje życie, świadomość, że znalazł się ktoś, kto był w stanie nie myśleć o sobie i dać swoje życie za kogoś innego, wlewała nadzieję w ich serca. To zwycięstwo miłości w świecie nienawiści stało się wielkim symbolem.
Pewien były więzień opowiadał mi, że kiedy chodzili wokół bloku 11, mając świadomość, że tam na dole w celi siedzą skazani, a wśród nich jest Kolbe, to im przywracało poczucie godności. Dzięki jego postawie zrozumieli, że jest coś ważniejszego, niż przeżyć. Coś, czego nikt nie może im odebrać. Godność, solidarność i zdolność do miłości – nad tym oprawcy nie mają władzy. Wielki człowiek siedzi na dole, pozornie przegrany. A esesmani, którzy myśleli, że z nim wygrali, że to oni mają władzę, wcale nie są wielcy i żadnej władzy nad nim nie mają. Ten więzień powiedział mi takie zdanie: „Dzięki Kolbemu szliśmy przez obóz z wyprostowanym kręgosłupem. My rośliśmy, a esesmani stali się trochę mniejsi i mniej ważni”. Kiedyś próbowałem tę historię opowiedzieć i wtedy też miałem taki moment, że nie mogłem kontynuować. Bo pomyślałem o tych esesmanach i poczułem żal i smutek, że oni byli tacy puści. Myśleli, że mają władzę, a tak naprawdę utracili swoje człowieczeństwo. W pewnym stopniu im współczułem, bo to byli „moi”.
W jakim sensie „twoi”?
Nie w tym sensie, że mam jakiegoś krewnego esesmana – z tego, co mi wiadomo, nie mam nikogo takiego w rodzinie – ale dlatego, że to byli Niemcy. A ja przecież też jestem Niemcem.
To są takie trzy obrazy pokazujące, co obóz robi ze mną i we mnie. Może to za dużo powiedziane, ale wydaje mi się, że to wszystko pomaga mi zrozumieć rany, o które tu w najgłębszym znaczeniu chodzi. I po stronie byłych więźniów, i po stronie narodu żydowskiego, i po stronie Niemców. Kiedy spotykam tutaj kogoś, kto stracił w obozie dziadka albo matkę, ale też kiedy spotykam kogoś, kto wśród swoich przodków ma oprawców, to staram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby z nim współodczuwać i żeby wyjechał stąd z czymś, co mogłoby mu pomóc.
I jeszcze jeden obraz teraz mi przyszedł do głowy, kiedy ci opowiadałem te historie.
Jaki?
Którejś nocy, w okresie kiedy intensywnie badałem życie komendanta, nagle się obudziłem, usiadłem na łóżku i zrozumiałem, że ja też przecież jestem w stanie zabić. Że zło to jest coś, do czego niestety każdy z nas jest zdolny. To w żaden sposób nie usprawiedliwia sprawców, ale jeśli chcemy, żeby piekło, jakie wydarzyło się w Auschwitz, nigdy więcej się nie powtórzyło, musimy pamiętać, że nie ma prostego podziału na „dobrych nas” i „złych ich”. Każdy człowiek może robić dobro albo zło. Nigdy o tym nie zapominajmy.
To oznacza, że każdy z nas ma ogromną odpowiedzialność.Nasze spotkanie nie tak miało wyglądać. Miałem przyjechać do Oświęcimia i mieliśmy rozmawiać twarzą w twarz. Niestety dziś jest to niemożliwe, bo w Polsce widać pierwsze symptomy pandemii. Ze względu na bezpieczeństwo musimy spotkać się przez Skype’a. Czy w Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu, w którym pracujesz, coś się teraz dzieje?
Nie mamy żadnych gości. Czekamy na nich, ale nie wiemy, kiedy będą mogli przyjechać. Dom stoi pusty. Muzeum Auschwitz-Birkenau też jest zamknięte.
Czyli masz przymusowy urlop?
Nie do końca. Musimy się zastanowić, jak przetrwać ten czas, skąd wziąć środki finansowe na opłacenie rachunków. Ale to jest sprawa techniczna. Przede wszystkim myślę, co robić, żeby wesprzeć ludzi w tym wyjątkowo trudnym czasie, jak im pomóc.
I co robisz?
Jestem duszpasterzem u progu Auschwitz. Wprawdzie nikt tu teraz nie przyjeżdża, ale przecież można też działać on-line. Staram się być w kontakcie z ludźmi przez naszą stronę internetową. Codziennie też odprawiam mszę za osoby związane z Centrum. Chcemy, żeby to miejsce żyło chociaż modlitwą.
Czy kiedykolwiek mieliście przed sobą – ty i twoi współpracownicy – podobną perspektywę zamknięcia, odcięcia od ludzi?
Tak pusto chyba było tylko na samym początku naszych działań. Pamiętam, jak we wczesnych latach dziewięćdziesiątych pisałem do wszystkich duszpasterstw akademickich w Niemczech z zaproszeniem na wielkopostne rekolekcje. Myślałem, że szybko odpowiedzą pozytywnie i do nas przyjadą. No bo gdzie lepiej przeżyć czas refleksji i nawrócenia niż u progu Auschwitz? Wysłałem ponad sto maili. Otrzymałem tylko jedną odpowiedź. Była to prośba od pewnego księdza, żeby mu już więcej takiego spamu nie wysyłać.
Nasze początki tutaj były bardzo skromne, więc zdarzało się już, że przez jakiś czas nie mieliśmy gości. Ale takiego kryzysu jak teraz, kiedy wydaje się, że z powodu pandemii musimy się pogodzić z zamknięciem na wiele miesięcy, jeszcze nie przeżywałem.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_