Niemieckie życie. Byłam sekretarką Goebbelsa - ebook
Niemieckie życie. Byłam sekretarką Goebbelsa - ebook
„Po prostu wślizgnęliśmy się w to” – mówi 106-letnia sekretarka Józefa Goebbelsa.
Czy historia się powtarza? Goebbelsa Brunhilde Pomsel, była sekretarka ministra propagandy Rzeszy Józefa Goebbelsa, opowiada o swym braku zainteresowania sukcesem narodowych socjalistów, o dążeniu do kariery w czasach społecznego i moralnego rozkładu, zwłaszcza o pracy w jednym z ośrodków dowodzenia nazistowskiej władzy.
Politolog Thore D. Hansen przygląda się jej ocenom swoich wspomnień i stwierdza frapujące paralele między wtedy a dziś. W ten sposób Niemieckie życie staje się sygnałem alarmowym dla współczesnego pokolenia. Bo na przykładzie Brunhilde Pomsel widać, dokąd mogą zaprowadzić obojętność, ignorancja i brak zainteresowania polityką.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16236-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byliśmy krótkowzroczni i obojętni.
Brunhilde Pomsel, Monachium 2013
_Niemieckie życie_ jest nie tylko jednym z najważniejszych przyczynków do rozliczenia się z Holokaustem, ale w obliczu aktualnej sytuacji politycznej od dawna już konieczną, nieustającą przestrogą dla dzisiejszych i przyszłych pokoleń.
Daniel Chanoch, ocalały z Holokaustu_PRZEDMOWA_
_Przedmowa_
Thore D. Hansen
Brunhilde Pomsel to jedna z nielicznych osób dopuszczonych bezpośrednio do jednego z największych zbrodniarzy w historii. Była stenotypistką i sekretarką Josepha Goebbelsa w Ministerstwie Propagandy. Wkrótce po przejęciu władzy przez Adolfa Hitlera wstąpiła do NSDAP, aby zapewnić sobie posadę w państwowym radiu. W 1942 r. podjęła pracę w Ministerstwie Propagandy i Oświecenia Publicznego i aż do kapitulacji Berlina, w maju 1945 r., pracowała w sekretariacie hitlerowskiego ministra propagandy wśród kierowniczej elity narodowego socjalizmu. Jeszcze w ostatnich dniach wojny, gdy sowieckie wojska zajęły już Berlin, zamiast skorzystać z okazji ucieczki, wystukiwała na maszynie w bunkrze urzędowe pisma, a nawet uszyła flagę oznajmiającą oficjalną kapitulację Berlina. Dopiero siedemdziesiąt lat po wojnie zdecydowała się przerwać milczenie i opowiedzieć o swoim życiu.
Filmowcy: Christian Krönes, Olaf S. Müller, Roland Schrotthofer i Florian Weigensamer, w dokumentalnym filmie _Ein deutsches Leben_ (_Niemieckie życie_), zaprosili Brunhilde Pomsel do opowiedzenia historii swojego życia przed kamerą, w efektownym czarno-białym oświetleniu. Opowieść dojrzałej kobiety jest jednocześnie osobliwa i fascynująca. Niniejsza książka powstała na podstawie wspomnień zapisanych w 2013 r. W celach wydawniczych autor uporządkował je chronologicznie i delikatnie skorygował niezręczności językowe towarzyszące zazwyczaj słowu mówionemu.
Swoją opowieść Brunhilde Pomsel zaczyna od dzieciństwa w Berlinie, gdzie urodziła się w 1911 r. Kobieta wspomina wybuch I wojny światowej i małomównego ojca, który w 1918 r. cały i zdrowy powrócił z Rosji. Surowe wychowanie, którego doświadczyła, będąc starszą siostrą czterech chłopców, na zawsze odcisnęło piętno na jej życiu. Ojciec był człowiekiem zamkniętym, a tematów politycznych nie poruszało się w domu. Brunhilde Pomsel dorastała w bogatszej dzielnicy Berlina. Rodzina nie cierpiała głodu i uniknęła nędzy, podczas gdy w pozostałej części miasta, jak i w całych Niemczech, większość ludzi żyła na skraju ubóstwa. Atmosfera w kraju była napięta, na ulice wychodzili protestujący komuniści i naziści o skrajnie przeciwnych poglądach politycznych, coraz częściej dochodziło też do mniej lub bardziej brutalnych bójek. Ale w willowej dzielnicy Südende życie płynęło swoim codziennym, spokojnym rytmem.
Z perspektywy lat decydujący dla kariery Brunhilde Pomsel wydaje się jej obojętny stosunek do nowo powstałego ruchu, NSDAP. Heinz, jej wakacyjna miłość, poznał ją pod koniec 1932 r. z zasłużonym oficerem, weteranem I wojny światowej. Spotkanie okazało się dla młodej kobiety ważne: zaopiekował się nią Wulf Bley, późniejszy reporter radiowy, członek partii od jej założenia. To on po zwycięstwie NSDAP w marcu 1933 r. jako sprawozdawca w obecności całej nazistowskiej elity wzniośle komentował marsz z pochodniami. Wkrótce po przejęciu władzy przez Hitlera Wulf Bley zaproponował Brunhilde pracę w Deutsche Theater. Niestety, zawiódł tam jako dramaturg, ale będąc członkiem NSDAP, dostał kolejną propozycję pracy i zasugerował Pomsel wstąpienie do partii, żeby móc zatrudnić ją w państwowym radiu jako swoją sekretarkę. Radio już od dawna było w rękach nazistów – wszyscy żydowscy dyrektorzy zostali zwolnieni i otrzymali zakaz wykonywania zawodu.
Wkrótce Wulf Bley został ponownie przeniesiony, ale dla Brunhilde Pomsel spotkanie z nim było początkiem kariery, której efektem była praca w centralnym kręgu władzy, oraz rozpoczęciem niezwykłego życia, o którym bohaterka opowiedziała dopiero w sędziwym wieku.
Chociaż przez siedemdziesiąt lat wiele wspomnień się zatarło, kluczowe wydarzenia i punkty zwrotne pozostały w jej pamięci. Te fragmenty burzliwego życia, ale też sposób, w jaki Brunhilde Pomsel traktuje swoje doświadczenia w radiu, a potem w Ministerstwie Propagandy, nie są wolne od kontrowersji. Wciąż zauważamy, że bohaterka chce ukryć pewne informacje, aby jednak potem przyznać się do różnych sytuacji, i na tym polega urok jej opowieści.
Opowieść o Brunhilde Pomsel nie dostarcza nowej historycznej wiedzy, ale umożliwia wejrzenie w osobowość ówczesnego biernego uczestnika wydarzeń historycznych, stając się automatycznie ostrzeżeniem dla współczesnych – dla nas wszystkich. Nie da się zaprzeczyć, że teraz, podobnie jak kiedyś, tendencje antydemokratyczne i prawicowy populizm osiągnęły poziom niebezpieczny dla społeczeństwa i systemu demokratycznego.
Analitycy polityczno-socjologiczni od 2015 r. z niepokojem zadają sobie pytanie, jak mogło dojść do tego, że w Europie, a także w Stanach Zjednoczonych znowu toleruje się wygłaszanie jedynie prawicowych poglądów, traktuje się pewne grupy społeczne gorzej i akceptuje się ataki na mniejszości narodowe, np. uchodźców. Wybór Donalda Trumpa na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki ożywił europejskich populistów, ponieważ potrafił on zmobilizować hasłami i obietnicami swoich wyborców mimo wielu różnic społecznych, podczas gdy ponad 40 procent Amerykanów w ogóle nie wzięło udziału w wyborach.
W wielu zachodnich państwach znów mówi się o konieczności silnej władzy kierowniczej i nie spotyka się to z powszechną dezaprobatą. Czy populiści i faszyści znów posłużą się biernymi uczestnikami, milczącą masą, aby zniszczyć demokrację?
Brunhilde Pomsel nie interesowała się polityką. Dla niej ważniejsza była praca, zabezpieczenie materialne, lojalność wobec zwierzchników, potrzeba przynależności i awansu społecznego. Obrazowo i szczerze opisuje swoją karierę. Odrzuca osobistą winę za zbrodnie nazistowskiego systemu.
Po premierach filmu w Izraelu i San Francisco rzadko było słychać pogardliwe głosy albo oskarżenia. „_Chapeau bas!_ przed tym, kto z pewnością może powiedzieć o sobie, że nie brał w tym udziału” – stwierdza korespondentka „Frankfurter Rundschau”.
Widzowie nie osądzali Brunhilde Pomsel, lecz zastanawiali się nad współczesnością i obecną sytuacją. Czy powtórzą się mroczne lata trzydzieste? Czy jako lękliwi i bierni obywatele ponosimy odpowiedzialność za wzmocnienie się nowej prawicy? Przez kilka dekad myśleliśmy, że widmo faszyzmu zostało pokonane. Ale Brunhilde Pomsel uświadamia nam, że tak nie jest. W filmie zadziwiająco klarownym opisom niewinnej codzienności czasu wojny, karierze Pomsel jako „dziewczyny apolitycznej”, jej emocjonalnemu dystansowi do rzeczywistości przeciwstawione są cytaty Goebbelsa, ludzkie zwłoki, wychudzeni Żydzi oswobodzeni z obozów koncentracyjnych, materiały propagandowe i inne demaskujące aspekty nazistowskiej Rzeszy. Wszystko to bez komentarza jako ostry kontrast do spostrzeżeń i wspomnień bohaterki.
Skojarzenia widzów, nieuchronne porównania ze współczesnością stały się dla mnie bodźcem do skonfrontowania w niniejszej książce doświadczeń Pomsel z dzisiejszymi dążeniami. Czy obawy, że historia może się powtórzyć, są przesadzone? A może już doszliśmy do momentu, w którym nowej epoki faszyzmu albo autorytaryzmu nie da się zatrzymać? Czy historia Brunhilde Pomsel może być wskazówką, jak dążenie do osobistych korzyści pozwala lekceważyć procesy społeczne i polityczne?
Aby przez biografię Brunhilde Pomsel zbliżyć się do współczesności, trzeba też się zastanowić, jaką odpowiedzialność za aktualne wydarzenia ponoszą elity demokratyczne i czy sytuacja nie jest analogiczna do tej z lat trzydziestych XX wieku.
Wyzwania nowoczesności, takie jak: kryzysy finansowe, fale uchodźców, przemiany klimatyczne, warunki socjalne różnych grup społecznych na całym świecie, i wynikające z tego obawy przed degradacją i obcymi wpływami u niektórych prowadzą do wycofania się z życia społecznego, obywatelskiego w sferę wyłącznie prywatną, a nawet wiodą do radykalizmu. Pozornie Brunhilde Pomsel ponad siedemdziesiąt lat temu żyła w zupełnie innym świecie niż my obecnie. Bohaterka opowiada o swoich kolejnych wyborach, dla odbiorcy z pozoru dość logicznych, rozsądnych i zrozumiałych. Dochodzimy jednak do tego momentu w jej życiu, w którym zadajemy sobie pytanie: czy i ja nie pracowałbym wtedy w sekretariacie Goebbelsa? Jak wiele cech z osobowości Brunhilde Pomsel ma każdy z nas? Albo, jak prowokująco spytał jeden z redaktorów wkrótce po premierze filmu, czy my wszyscy trochę nie przypominamy głównej bohaterki?
Miliony osób takich jak Brunhilde Pomsel, myślących tylko o swojej karierze, materialnym zabezpieczeniu, a przy tym akceptujących niesprawiedliwość społeczną i dyskryminację mniejszości, to solidny fundament dla każdego manipulacyjnego, autorytarnego systemu, i są oni bardziej niebezpieczni niż wierni radykalni wyborcy ekstremalnych partii. Brunhilde Pomsel ostatecznie sama dostrzegła, że jej kraj pogrążył w mroku cały kontynent i doprowadził do jego cywilizacyjnego upadku.
Zanim historia się powtórzy, dostrzeżenie i analiza podobieństw między przeszłością a teraźniejszością są dla nas szansą na refleksję o własnej moralności i bodźcem do działania, gdy trzeba się będzie zbuntować i otwarcie przeciwstawić radykalizacji. Jakże lekkomyślnie obchodzimy się wszyscy z naszym wewnętrznym miernikiem moralnym! Dla jakże prymitywnych, krótkotrwałych i banalnych celów bądź pozornych sukcesów poświęcamy nasze zasady! Są pytania, na które historia Brunhilde Pomsel nie może nam dać wyczerpującej, zawsze aktualnej odpowiedzi. Za każdym razem potrzebna jest indywidualna refleksja.
W wielu krajach Europy i w USA do coraz większej władzy dochodzą populiści. Niektóre kierownictwa państw środkowoeuropejskich, jak w Polsce i na Węgrzech, dezintegrują demokratyczne systemy. W Turcji nie obowiązują zasady państwa prawa i wolność sumienia, a masowe aresztowania i fale czystek wśród dziesiątek tysięcy domniemanych przeciwników stały się czołowym przykładem mechanizmów rodzącej się dyktatury. Na tym nie koniec – warto również dostrzec fenomen Donalda Trumpa w USA z najostrzejszą w historii Stanów Zjednoczonych walką wyborczą przeciwko mniejszościom i migrantom, establishmentowi oraz kampanię wyborczą prowadzoną za pomocą kłamstw i rasistowskich haseł, dzięki którym urząd prezydenta zapewnił sobie biznesmen zajmujący się handlem nieruchomościami.
Ta sytuacja i coraz wyraźniejsze głosy populistów z Europy są zwiastunami nowej epoki autorytarnych dążeń, które zagrażają podstawom wolności i demokracji. Na tym tle historia Brunhilde Pomsel jest emocjonalną matrycą konfrontującą czytelnika z nadal aktualną kwestią własnej odpowiedzialności za wydarzenia polityczne – jest ostrzeżeniem przeciw bierności i wskazaniem miejsca, w którym znajdujemy się wszyscy jako społeczeństwo oraz każdy indywidualnie.
Brunhilde Pomsel opowiada też o swoim dzieciństwie, pracy u żydowskiego adwokata, wstąpieniu do partii, pracy w państwowym radiu i Ministerstwie Propagandy aż do końca wojny, internowaniu w sowieckim obozie specjalnym oraz o powrocie do normalnego życia na wolności. Poznajemy również los jej żydowskiej przyjaciółki, Evy Löwenthal, która jako młoda dziewczyna ledwo utrzymywała się w Berlinie z pisania felietonów, a w 1943 r. została wywieziona do Auschwitz i tam zamordowana.
Z opowieści Pomsel wynika, że przyczyną awansu i sukcesów nazistów jest brak w społeczeństwie zainteresowania polityką oraz brak empatii i solidarności, nawet jeśli ona sama tego nie zauważa albo nie potrafi zauważyć.
Podsumowanie całego życia skłania główną bohaterkę do refleksji na temat swoich wyborów i ich skutków. Mówiąc słowami polskiego pisarza Andrzeja Stasiuka: „Im bardziej się boimy, tym większych tchórzy wybieramy. Poświęcą oni wszystko, by władzy nie utracić. Poświęcą nas, poświęcą kraj, poświęcą kontynent”.
Czy będziemy żyć tchórzliwie w ukryciu, czy przeciwstawimy się złu?
_Thore D. Hansen, styczeń 2017__NIE INTERESOWALIŚMY SIĘ POLITYKĄ_
_Nie interesowaliśmy się polityką_
Młodość w Berlinie lat trzydziestych
_Wspomnienia Brunhilde Pomsel zaczynają się mgliście wybuchem I wojny światowej w sierpniu 1914 r., Brunhilde ma wtedy trzy lata. Matka niespodziewanie dostaje telegram, że ojciec jako jeden z pierwszych został powołany do wojska. Jadą niezwłocznie dorożką na berliński Potsdamer Bahnhof, żeby pożegnać ojca. Po czterech latach wojny, w listopadzie 1918 r., wróci on cały i zdrowy._
Moje wspomnienia są dla mnie bardzo ważne. Prześladują mnie. Nigdy mnie nie opuszczają. Chociaż zapominam nazwiska i pewne wydarzenia, których już nie potrafię opisać słowami. Ale poza tym jest wszystko jak w dużym leksykonie albo książce z obrazkami. Cofam się w myślach do czasów, kiedy byłam małą dziewczynką. Wiem też, że samym swoim istnieniem sprawiłam radość wielu ludziom. To całkiem miła myśl.
Pamiętam dokładnie, jak ojciec wrócił z wojny. Pytaliśmy wtedy matkę: „Mamusiu, co robi ten obcy człowiek w naszym mieszkaniu?”. A potem zaczęły się trudne czasy. Był głód. Pod koniec I wojny światowej organizowano jadłodajnie. Chociaż matka zawsze dla nas gotowała, kiedyś powiedziała: „Spróbujmy”, i poszła z nami, dziećmi, do takiej jadłodajni, gdzie zjedliśmy obiad. A kiedy wyszliśmy, powiedziała: „Nigdy więcej tego nie zrobię”.
W drodze powrotnej często prosiłam matkę: „Chciałabym wbić gwóźdź w Hindenburga”¹. Na placu Królewskim stała olbrzymia, niewykończona drewniana figura, przedstawiająca feldmarszałka Hindenburga. I za pięć fenigów – berlińczycy mówili na pięć fenigów „szóstak” – za szóstaka dostawało się do ręki młotek i gwóźdź i wolno było go wbić gdzieś w określone miejsce. To było… to trzeba było zrobić. Matka pozwalała mi wydać na to pieniądze, żeby sprawić mi przyjemność.
Ojciec miał szczęście. Był w Rosji, zawsze w Rosji, mimo to nie został ranny ani zabity. Ale wojna pozostawiła inne ślady. Stał się człowiekiem jeszcze cichszym i być może dlatego w domu o polityce się nie mówiło. Póki nie nadeszli naziści, wtedy zaczęto mówić, ale też tylko ogólnie.
W tym czasie wielodzietnej rodzinie nie było łatwo. Było nas pięcioro dzieci. Na świat miała przyjść jeszcze dziewczynka, ale ciągle rodzili się tylko chłopcy. Wówczas jeszcze nie potrafiono kontrolować „tych spraw”, zawsze więc pozostawiano to przypadkowi. Jako najstarsza i na dodatek jedyna dziewczynka byłam trochę za bardzo obciążana. Odpowiadałam za wszystko, co robili chłopcy. Zawsze się mówiło: „Powinnaś była uważać!”. Według moich dzisiejszych obserwacji wtedy niewłaściwie wychowywano dzieci. Przychodziły na świat, zapewniano im byt, karmiono i dawano też jakieś zabawki, piłkę albo lalkę, ale nic więcej. Musieliśmy o wszystko pytać i byliśmy wychowywani bardzo surowo. Od czasu do czasu dostawało się też klapsa. Ciągle się coś działo. Byliśmy prawdziwą normalną niemiecką rodziną.
Ja, jako najstarsza, dźwigałam niejeden ciężar. Tak było także później, gdy dziecko podrosło i miało jakieś życzenia czy marzenia, było w tym też troszkę złośliwości, w sensie: „Jakie masz zachcianki?”. Nie było się traktowanym poważnie.
Żyliśmy bardzo skromnie, ale byliśmy zawsze najedzeni. Nie przypominam sobie głodu, a to nie było oczywiste przy takiej liczbie ludzi bezrobotnych i biednych.
Wszystkim rządził ojciec, był proszony o wiele rzeczy, które często próbowaliśmy daremnie przepchnąć u matki, a ona nie dawała się nabrać. Na ogół mówiła: „Zapytaj ojca”. Później ojciec został dobrym kumplem, ale gdy byliśmy mali, musieliśmy być posłuszni.
Człowiek uczył się, co mu wolno, a czego nie wolno. I uczył się, że za to, czego robić nie wolno, czeka kara. A tych spraw było dużo. Na przykład od czasu do czasu kupowano drogie jabłka. Leżały policzone na paterze na bufecie. Raptem jednego brakowało. „Kto wziął jabłko? Nikt? Wszyscy do mnie! Ty, ty?”. Każdy z osobna został odpytany, ja nie. „A więc jeżeli nikt ich nie ruszał, to jabłek nie ma w ogóle”. Wtedy któreś mogło powiedzieć: „Widziałam, jak Gerhard bawił się paterą”. W ten sposób podburzano nas, dzieci, przeciwko sobie.
Albo też matka miała zwyczaj odkładać drobne do filiżanki w kuchennym kredensie. Kusiło, żeby sięgnąć do środka i wyjąć sobie jeden grosz albo dwadzieścia fenigów. Ktoś to kiedyś zrobił i zdradził się tym, że nagle biegał z olbrzymim cukierkiem. Dzieci są przecież głupie. Takie rzeczy były karane choćby dla przykładu. Wtedy dostaliśmy wszyscy troje trzepaczką po tyłku. Nieźle bolało. I już był znowu spokój w rodzinie, ojciec był szczęśliwy, że spełnił swój obowiązek, a my, dzieci, uznaliśmy, że nie było tak strasznie i że kiedyś może znowu to zrobimy.
W życiu rodzinnym kierowano się posłuszeństwem; miłością i wyrozumiałością niewiele by osiągnięto. Być posłusznym i troszkę przy tym oszukiwać, a do tego kłamać albo zrzucać winę na drugą osobę. W ten sposób budzono w dzieciach cechy, których właściwie nie miały.
W każdym razie nie zawsze wśród wielu osób przebywających w jednym mieszkaniu panowała tylko miłość. Wszyscyśmy dostawali za swoje. Ja, jako dziewczynka, trochę mniej, ale często mówiono: „Akurat ty, ponieważ jesteś duża, powinnaś być mądrzejsza i to wiedzieć” – wytykano mi wciąż pogardliwie. Zawsze to ja ponosiłam odpowiedzialność za wszystko, co zrobili chłopcy.
Później, gdy mieliśmy dziesięć, jedenaście lat, chcieliśmy zawsze wiedzieć, jakie były wybory polityczne naszych rodziców. Oni nam tego nigdy nie powiedzieli. Do dziś nie wiem dlaczego. To była tajemnica. Polityka w ogóle w domu nie istniała. To nas nie interesowało. Ojciec i bez tego był bardzo dyskretny, także na temat swojej młodości. On też pochodził z wielodzietnej rodziny. Wiele lat później, gdy już dawno nie żył, dowiedziałam się, że jego ojciec odebrał sobie życie. I że mój ojciec z braćmi i jedyną siostrą wychowywał się w drezdeńskim sierocińcu. Dowiedziałam się o tym przypadkiem, dopiero około czterdziestu lat temu. Wtedy matka jeszcze żyła. Zapytałam ją: „Mamo, wiedziałaś?”. Powiedziała: „Tak”. „A dlaczego nam nigdy nie powiedziałaś?”. „Tata nie chciał”. Tata nie chciał i tego się trzymała.
Jego ojciec był nadwornym ogrodnikiem Królestwa Saksonii, miał nawet tytuł. Wyhodował truskawkę, dostał za nią dyplom i zapewne również spory majątek. Potem spekulował na amsterdamskiej giełdzie kwiatowej i utracił całą swoją posiadłość, bardzo ładny dom z ogrodem, a potem, rzucając się w Dreźnie z mostu pod nadjeżdżający pociąg, zostawił żonę i pięcioro dzieci. Wkrótce potem umarła matka. Tej tragedii ojciec bardzo się wstydził. Mieliśmy się o tym nigdy nie dowiedzieć, ale po wielu, wielu latach jednak poznałam prawdę od pewnej kuzynki.
Pamiętam jeszcze, że u nas zawsze się mówiło: „Nie mamy pieniędzy”. Tata był dekoratorem i miał robotę, co samo w sobie było już w owych czasach luksusem. Dzięki temu zawsze starczało nam pieniędzy. Nigdy nie głodowaliśmy, tak jak wielu ludzi po przegranej I wojnie światowej. Zawsze mieliśmy co jeść. Było prosto i skromnie, ale można się było najeść do syta. Dużo jarzyn. Matka potrafiła robić cudowne warzywne eintopfy, jeszcze dzisiaj czasem do nich tęsknię. Czy to była brukselka, czy biała kapusta z kminkiem albo fasolka z pomidorami, z pomidorami to był już luksus. Bez pomidorów też było dobre. I zawsze jeszcze starczyło na gęś na Boże Narodzenie, to po prostu musiało być. I zawsze musiało być piwo dla taty. A mama dostawała jeszcze na Wielkanoc coś ładnego do ubrania.
Gdy miałam jakieś czternaście lat, moje przyjaciółki dostawały już kostium albo palto. Ja nie. Ja otrzymywałam znoszone rzeczy, które dla mnie przerabiano. Po prostu dopasowywano je do mnie, nie byłam bardzo rozpieszczana. Wiedziałam, że mamy mało pieniędzy. Jednak człowiek z natury pragnie tego, co mają inni, więc zazdrościłam ubrań koleżankom.
Mówiło się wciąż, że nie ma pieniędzy, ale zawsze mogliśmy zapłacić czynsz, a gdy potem po podstawówce nauczycielka powiedziała o mnie: „Dziecko musi koniecznie iść wyżej, ona jest zdolna”, to i na to znalazły się pieniądze. Matka z trudem wyciągała od ojca fundusze na szkołę średnią. Myślę, że musieli wydać miesięcznie na ten cel pięć marek. Zatem poszłam do szkoły średniej i chodziłam do „rocznego”. To było zakończenie szkoły średniej. Kto chciał robić maturę, musiał pójść do liceum².
To w ogóle nie wchodziło w grę. Studia? Kto w ogóle studiował dziewięćdziesiąt lat temu? To byli rzeczywiście tylko wybrańcy. W każdym razie nie my.
Gdy byłam jeszcze w szkole, chciałam zostać śpiewaczką operową albo nauczycielką. Byłam tak dobra w szkole, że pewna bogata pani zapytała moją matkę: „Pani Pomsel, czy pani córka nie mogłaby odrabiać lekcji u nas, z moją Ilse? Ja nie potrafię, a dziewczynka nie robi postępów, potrzebuję pomocy”.
Ilse była moją przyjaciółką, zrobiłam to więc chętnie. Razem z nią odrabiałam lekcje, co nie znaczy, że dawałam jej przepisywać, rzeczywiście pomagałam i tłumaczyłam. Poprawiła się znacznie tylko dlatego, że miałam do niej cierpliwość i chętnie tam chodziłam. To była bardzo bogata rodzina, od razu po przyjściu dostawałam kawę albo herbatę i oczywiście coś słodkiego, jej matka była Włoszką, dawną śpiewaczką operową. Mieli cudowny fortepian, ona zawsze śpiewała… śpiewała nam arie operowe, a my siedziałyśmy oczarowane i słuchałyśmy. To był piękny czas, mnie też tam było lepiej, bo w naszym mieszkaniu było zawsze głośno i gwarno. Nigdy nie mogłam w spokoju odrobić lekcji. I wtedy chciałam zostać śpiewaczką operową, ale na to pewnie nie starczyło pieniędzy.
A przy naszej szkole średniej można było jeszcze uczęszczać do szkoły gospodarstwa domowego. Ale ojciec powiedział: „Dosyć tego. Jeszcze za to płacić nie będę. Gospodarstwa domowego nauczy się w domu, nie w szkole. Koniec ze szkołą”. A więc po rocznym kursie opuściłam szkołę średnią.
Najpierw zostałam u matki za pomoc domową. Ale to nie mogło się dobrze skończyć. To było okropne. Pracę w kuchni uważałam za straszną, a mama była szczęśliwa, zlecając mi wycieranie kurzu w mieszkaniu, bo w kuchni i tak robiłam wszystko źle, było więc bardzo niewesoło. Matka zawsze chciała, żebym podjęła prawdziwą naukę zawodu. A ja chciałam wówczas jak najszybciej pracować po prostu w biurze, obojętne gdzie, byle w biurze.
Dla mnie panie idące do biura, a więc sekretarki, urzędniczki albo agentki pracujące w towarzystwie ubezpieczeniowym, były bardzo atrakcyjne, wydawało mi się to zdecydowanie warte poświęcenia i trudu.
A potem sama znalazłam dla siebie posadę, przeglądając „Berliner Morgenpost”_,_ ta gazeta wtedy już wychodziła: „Młoda, pilna wolontariuszka poszukiwana na dwa lata”. Przyjrzałam się dokładniej ogłoszeniu: miejsce – Hausvogteiplatz, to była wówczas bardzo elegancka okolica. Wiedziałam, nobliwa okolica, tam mieszka elita kraju. Zgłosić się mogłam do godziny 13.00. Natychmiast wsiadłam do S-Bahnu i pospieszyłam do firmy Kurt Gläsinger i Co. To było na Mohrenstrasse. Wszystko bardzo eleganckie, wspaniały dom z czerwonymi dywanami i windą. Weszłam schodami po tych miękkich dywanach. Wkroczyłam do bardzo ładnego, dużego biura, a tam siedział pan Bernblum, żydowski prokurent, surowy, ale prawdziwa osobowość. I jeszcze trzy, cztery panie. Jedna z nich miała być zastąpiona. W każdym razie najpierw on zaczął ze mną rozmawiać. Pytał o wiele spraw i nagle powiedział: „W porządku, tutaj ma pani umowę wolontariacką, tylko musi ją podpisać któreś z rodziców, ponieważ pani nie jest pełnoletnia. Czy może pani przyjść jeszcze raz z ojcem albo matką?”.
Poruszona pojechałam do domu i po pierwsze poinformowałam rodzinę. Na początku nasłuchałam się wielu narzekań: „Bezczelność… bez pytania… a kto dał ci pieniądze na bilet?”. Ale potem mama pojechała ze mną i podpisała kontrakt na dwa lata. Za królewskie pobory wolontariackie miesięcznie dostawałam dwadzieścia pięć marek.
Potem u Kurta Gläsingera i Co. robiłam wszystko to, co było trzeba: stenografia, pisanie na maszynie, a wieczorem jeszcze uczęszczałam na kursy w Wyższej Szkole Handlowej i uczyłam się podstaw księgowości. Akurat moje umiejętności stenograficzne, które później umożliwiły mi pracę w radiu i Ministerstwie Propagandy, tam nie były bardzo potrzebne. Już przed wolontariatem umiałam wspaniale stenografować, kończyłam zawsze pierwsza tylko dlatego, że w czasach szkolnych byłam śmiertelnie zakochana w nauczycielu. Ale on we mnie nie…
Pracowałam tam dwa lata. Najprzyjemniejsza była zawsze droga do pracy. S-Bahnem z Südende do Potsdamer Ringbahnhof. Potem pieszo do Leipziger Platz. To był zawsze półgodzinny spacer. A jeśli poszłam Leipziger Strasse zamiast Mohrenstrasse, mijałam wiele pięknych sklepów. Wspaniałe wystawy z modnymi, ładnymi i nieosiągalnymi rzeczami, o których myślałam, że nigdy nie będę mogła ich kupić. Mimo to zawsze było miło obejrzeć te suknie i pomarzyć.
A firma, a więc codzienna praca, też była całkiem przyjemna. Poza tym wszystkiego się dzielnie uczyłam i prawdopodobnie także przyzwoicie. Mogłam również przejąć obsługę telefoniczną. Od pewnego czasu mieliśmy nawet w domu telefon – dla nas, dzieci, najsurowiej zakazany. Nie wolno było nawet do niego podchodzić. Ale też do kogo mielibyśmy dzwonić? Nie wiedzieliśmy nawet, jak i do kogo się dzwoni. Któż miał w tych czasach telefon? Pan Bernblum mówił do mnie: „Panno Pomsel, proszę mnie połączyć z firmą Schulze i Menge”. Wtedy musiałam najpierw pod jego kontrolą poszukać kontaktu, aż go znalazłam, drżącymi rękami wykręcałam numer, wtedy ktoś się zgłaszał: „Tu Urząd Südring”. Wtedy ja mówiłam: „Chciałabym Urząd Nordring, bardzo proszę”. Wtedy znowu ktoś się zgłaszał: „Jaki numer?”. Ja mówiłam numer i w pewnej chwili zgłaszała się firma. A potem musiałam jeszcze powiedzieć: „Chciałabym mówić z panem takim a takim, dla pana takiego a takiego”. Dla kogoś, kto nigdy z czymś takim nie miał do czynienia, było to bardzo trudne. Dzisiaj nie sposób sobie tego wyobrazić. Teraz trudno mi uporać się z komórką.
Ale wówczas byłam bardzo pilna. Zawsze. To mi pozostało. To coś pruskiego, to poczucie obowiązku. Trochę też to podporządkowanie się. To wyniosłam z domu rodzinnego, tam trzeba było się zawsze dostosować, inaczej się nie dało. Wówczas rzeczywiście konieczna była pewna surowość. Trzeba było pytać o wszystko, nie dysponowało się też pieniędzmi. Kieszonkowe wtedy jeszcze nie istniało. Dziś dzieci od pewnego wieku dostają pieniądze. Czasem coś nam dawano. Ja dostawałam coś tylko dlatego, że codziennie po obiedzie zmywałam naczynia, i to po dużej rodzinie. Dawniej to nie było takie proste, że odkręcało się wodę i spłukiwało naczynia. Musiałam grzać ciężkie kociołki wody i były dwie miednice. W jednej zmywało się naczynia w wodzie z sodą, druga służyła do płukania i potrzebne było jeszcze miejsce do odstawienia umytych naczyń. To dużo roboty. I za to dostawałam kieszonkowe. Wydaje mi się, że były to nawet dwie marki miesięcznie. Dlatego pierwsza praca – wolontariacka – i pierwsze pieniądze były dla mnie bardzo ważne.
U pana Bernbluma pracowałam dwa lata. Potem zaproponowano mi, żebym pozostała z pensją dziewięćdziesiąt marek miesięcznie, ale to musiałam omówić z rodzicami, bo ciągle jeszcze nie miałam dwudziestu jeden lat. A ojciec powiedział: „dziewięćdziesiąt – nie, to za mało. Musisz zażądać stu”.
Następnego dnia powiedziałam panu Bernblumowi, że ojciec nalega na sto. „Przykro nam, ale musimy wymówić”. I wymówili mi pracę. Ojciec powiedział: „W porządku, ona poszuka sobie czegoś nowego”.
Musiałam po raz pierwszy pójść do Urzędu Pracy, zostałam zarejestrowana jako bezrobotna i dostałam do ręki adresy, gdzie powinnam się udać. Wtedy krótko pracowałam w księgarni. Bardzo lubiłam czytać. Wprawdzie jeszcze niewiele przeczytałam, ale czytanie było szalenie przyjemne. I oni bez problemu płacili sto marek. To była ta niezwykle ostra zima 1929 r., skończyłam osiemnaście lat. To była okropna posada. W pomieszczeniach było zimno. Dopiero później palono, a pracownicy byli prostaccy i niesympatyczni. Byłam bardzo nieszczęśliwa.
Ale potem ojciec spotkał na ulicy sąsiada, pana doktora praw Hugona Goldberga, żydowskiego maklera ubezpieczeniowego. Zagadał ojca, co słychać, jak idzie interes, co robią dzieci. Ojciec powiedział: „Hilde jest już duża, pracuje”. „A co ona robi?” – spytał pan Goldberg i powiedział: „Wie pan co? Moja sekretarka wkrótce wychodzi za mąż, musi tak czy owak rzucić pracę. Niech mi pan przyśle swoją córkę, to była przecież rozgarnięta dziewczynka”.
Następnego dnia poszłam do pana doktora praw Goldberga do sąsiedniego domu i przedstawiłam się jak osoba dorosła. Nigdy go wcześniej nie widziałam, a jeśli nawet, to kłaniałam mu się, dygając. Nie wiedziałam, że mnie pamięta. On powiedział: „Możemy spróbować. Ubezpieczenia są bardzo interesujące. Wszystkiego się pani nie dowie, ale dużo się pani nauczy”. I w połowie 1929 r. zaczęłam u niego pracę. U pana doktora Goldberga.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Pojęciem „Kriegsnagelungen” określano w Cesarstwie Niemieckim akcje charytatywne z czasów I wojny światowej, kiedy w obiekty specjalnie w tym celu ustawione każdy mógł za datek wbić gwóźdź. Zebrane pieniądze przeznaczano dla ofiar wojny i ich rodzin. „Żelazny Hindenburg” w Berlin-Tiergarten był największy i powstał w 1915 r.
2.
Liceum było szkołą wyższego stopnia, porównywalną z dzisiejszym gimnazjum. Do liceum chodziły wyłącznie dziewczynki.