Niemoralna propozycja - ebook
Niemoralna propozycja - ebook
Panna Lydia Franklin traci rodziców tuż przed swoim debiutem towarzyskim i sama musi zaopiekować się ułomną siostrą. Wie, że musi znaleźć męża. Choć intryguje ją przystojny sir Nicholas, odrzuca jego oświadczyny. Poślubia starszego i znacznie zamożniejszego pułkownika Morgana, który zgadza się zaopiekować jej siostrę. Po ośmiu latach Lydia już jako wdowa powraca na salony, aby wprowadzić do towarzystwa swoją pasierbicę. Kiedy tym razem spotyka sir Nicholasa, ten nieoczekiwanie składa jej niemoralną propozycję…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-0753-9 |
Rozmiar pliku: | 720 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Kim jest mężczyzna, któremu się przyglądasz?
Pytanie Rose otrzeźwiło Lydię, której stan emocjonalny pozostawiał wiele do życzenia, co objawiało się suchością w gardle, łomotaniem serca i drżeniem nóg.
– Na nikogo nie patrzyłam – odrzekła nerwowo.
Starała się pamiętać, czego się od niej oczekuje. Oto ma być wzorem do naśladowania dla pasierbicy, demonstrując, z jaką powściągliwością powinna zachowywać się młoda dama. Obserwowała go więc ukradkiem, zdając sobie sprawę, że oczy zdradzają, co dzieje się w jej sercu.
Osiemnastoletnia Rose miała wystarczająco dużo problemów w czasie debiutu towarzyskiego, by jeszcze jej macocha swoim postępowaniem dolewała oliwy do ognia. Na razie w towarzystwie Lydię traktowano jak godną szacunku wdowę, domyśliła się jednak, że ludzie plotkują za jej plecami. Jak wiadomo, reputacja kobiety jest nader delikatną kwestią.
– Znasz go, prawda? – dopytywała się Rose. – Tego przystojnego mężczyznę, który rozmawia z lordem Chepstow i jego przyjaciółmi?
– Och, tego – rzuciła Lydia od niechcenia, usiłując ukryć zakłopotanie.
Czasami Rose przypominała panią Westerly, jej dawną przyzwoitkę. Nic nie mogło umknąć uwagi zarówno jednej, jak i drugiej.
„Nie trać czasu na spoglądanie w tym kierunku” – ostrzegała ją przyzwoitka w podobnej sytuacji. „Mężczyźni w tej rodziny mają zwyczaj poślubiania bogatych dziedziczek, zakładając, że one wyciągną ich z finansowych tarapatów. Nie mówię, że akurat ten Hemingford chciałby porzucić stan kawalerski, ale zapamiętaj moje słowa: gdy nadejdzie czas, postąpi tak, jak zwykli czynić jego przodkowie”.
– Tak, znam go przelotnie – przyznała Lydia, powracając do rzeczywistości. – To niejaki Nicholas Hemingford.
– Opowiedz mi o nim – poprosiła Rose.
– Niewiele o nim wiem – odparła Lydia i zaczerwieniła się po tak jawnym kłamstwie.
Kiedyś zakochała się w nim, wbrew ostrzeżeniom przyzwoitki i nie zważając na jego reputację. Nie była w stanie oprzeć się lekko ironicznemu uśmiechowi ani niebieskim oczom, w których zapalały się szelmowskie ogniki. Nie miała żadnych szans, kiedy w typowy dla siebie egocentryczny sposób postanowił ją sobą zauroczyć.
– Tańczyłam z nim raz czy dwa na moim pierwszym balu – powiedziała, starając się nadać głosowi obojętny ton.
– I nigdy go nie zapomniałaś – domyśliła się Rose z typową dla siebie przenikliwością.
– Nie – przyznała z westchnieniem Lydia.
Nie chciała, by pasierbica odniosła wrażenie, że nie jest z nią szczera. Znała ją na tyle dobrze, by przewidzieć, że drążyłaby tak długo, aż wyciągnęłaby z niej prawdę.
– Nie jest typem człowieka, którego się zapomina – przyznała. – Był… jedyny w swoim rodzaju.
– W jakim sensie?
– Przede wszystkim był niepoprawnym flirciarzem – zauważyła cierpko Lydia. – Nieraz miałam okazję zaobserwować, jak czaruje najładniejsze dziewczęta na sali, po czym oddala się niespiesznie, gdy tymczasem one odprowadzają go spojrzeniem. Następnie zazwyczaj udawał się prosto do najmniej atrakcyjnej z panien podpierających ściany, aby zaprosić ją do tańca, a tym samym uczynić jej wieczór niezapomnianym.
– To miło i uprzejmie z jego strony – stwierdziła Rose.
– Nie sądzę, żeby kierowała nim dobroć czy uprzejmość. Po prostu bawiło go wprawianie w drżenie dziewczęcych serc. Naprawdę interesował go hazard. Nie mam wątpliwości – dodała Lydia, wskazując grupkę mężczyzn, którzy skupili się wokół Hemingforda – że umawia się z nimi na partię kart.
– Jak to się stało, że zaprosił cię na parkiet, skoro tańczył tylko z niemającymi powodzenia i niezbyt urodziwymi pannami? – Rose nie kryła ciekawości.
– Jak sobie przypominasz, byłam w fatalnej formie wtedy, gdy poznałam twojego ojca. Moja przyzwoitka nalegała, żebym przyjmowała zaproszenie na każde spotkanie towarzyskie w nadziei, że w końcu zrobię konkietę i znajdę odpowiedniego kandydata na męża. W rezultacie byłam koszmarnie zmęczona i wyglądałam okropnie.
Oględnie powiedziane. Pani Westerly nalegała, żeby Lydia używała różu, który maskowałby bladość, i pudru ryżowego, który tuszowałby cienie pod oczami. W efekcie wyglądała wręcz chorobliwie; w każdym razie tak twierdziły podśmiewające się z niej urocze panny, otaczające aktualną królową debiutantek.
Tego wieczoru, gdy zakochała się w Nicholasie Hemingfordzie, była niezaprzeczalnie najnieszczęśliwszą spośród wszystkich kobiet obecnych na balu. Wcześniejszy debiut w towarzystwie wypadł nie najlepiej, a potem, w miarę upływania sezonu, było coraz gorzej. Złośliwe uwagi dziewcząt przelały czarę goryczy. Skierowała się do wyjścia z sali balowej, rozpaczliwie pragnąc wytchnienia od zaduchu, ścisku i przytłaczającego uczucia porażki. Z pewnością gdyby nie była tak wyraźnie przybita, Hemingford nie zwróciłby na nią uwagi. Podobnie jak dzisiejszego wieczoru. Spostrzegła, że odłączył się od grupki mężczyzn i zmierzał w stronę najdalszego kąta sali, gdzie siedziała młoda dama o dość pulchnej figurze, wyglądając na zagubioną. Znowu robił to samo!
Lydia obserwowała, jak twarz pulchnej dziewczyny rozjaśnił pełen niedowierzania uśmiech, gdy Hemingford poprosił ją do tańca. Doskonale wiedziała, jak ta panna się poczuła i co sobie pomyślała. Z pewnością wcześniej trudno by jej było uwierzyć, że ktoś tak przystojny jak pan Hemingford zaprosi ją na parkiet, nieprzymuszony przez matrony, opiekunki debiutantek. Musiała drżeć ze szczęścia, przepełniona wdzięcznością. Należało tylko życzyć biedaczce, żeby nie doznała głębokiego zawodu, interpretując błędnie zachowanie Hemingforda jako coś więcej niż kaprys, chwilowy przejaw rycerskości.
– Jak myślisz, dlaczego tańczy tylko z nieatrakcyjnymi pannami? – nie dawała za wygraną Rose.
– Cóż, odpowiedziałby ci, że nie znosi widoku smętnych twarzy i że skoro nikt nie ma ochoty temu zaradzić, on się tego podejmuje.
– Ale ty uważasz, że to nieprawda?
– Och, nie. – Lydia zaśmiała się z goryczą. – Kiedyś szczerze przyznał, że nie prosi do tańca cieszących się powodzeniem panien na wydaniu, bo żadna przyzwoitka nie pozwoliłaby podopiecznej wyjść z nim na parkiet. Miał opinię zbyt niebezpiecznego.
– A był?
– O tak – odrzekła Lydia.
W każdym razie dla samotnych i nieszczęśliwych dziewcząt. Nie było sensu gniewać się czy obrażać o to, że z powodu Hemingforda zaczęła tęsknić za tym, co niemożliwe. Jak również mieć pretensji o to, że niefrasobliwie pozwolił jej uwierzyć, że marzenie mogłoby się ziścić. To, co się wydarzyło, nieodwracalnie odesłała w przeszłość, a mimo to na widok Nicholasa odniosła wrażenie, że miało miejsce zaledwie wczoraj.
W pierwszej chwili zareagowała jak dawniej, gdy była wrażliwą dziewczyną w wieku Rose: nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Pocieszająca była obserwacja, że nie pozostała w tym odosobniona. Sposób poruszania się Hemingforda niezmiennie przyciągał zachwycone dziewczęce i kobiece spojrzenia. Miał w powolnych ruchach niewymuszoną grację i zmysłowość, która nieodmiennie działała na przedstawicielki płci pięknej.
Nadal był bardzo przystojny. Jasnobrązowe włosy nosił przycięte krócej niż dawniej, ale poza tym prawie wcale się nie zmienił. Wysoki, umięśniony i szczupły, zadbany oraz elegancko ubrany. Dlaczego nie mógł przytyć albo nabrać ziemistej cery jak wielu jego rówieśników? – rozmyślała z irytacją Lydia. Najwyraźniej udawało mu się bezkarnie prowadzić hulaszczy tryb życia.
Rozłożyła wachlarz i poruszała nim energicznie, aby ochłodzić rozpalone policzki. Ten ruch musiał przyciągnąć uwagę Hemingforda, bo odwrócił głowę i przez sekundę czy dwie patrzył jej prosto w twarz. Serce załomotało jej w piersi, a mimo to uniosła wyżej brodę i odpowiedziała mu śmiałym spojrzeniem, mówiącym: To ja, przeżyłam i wróciłam. Co masz do powiedzenia na temat własnego postępowania?
Tymczasem Hemingford prześliznął się po niej wzrokiem, nie okazując, że ją rozpoznał.
– Wygląda na to, że cię nie pamięta – odezwała się bystra Rose, rozdrażniając niezabliźnioną ranę w sercu Lydii.
– Najwyraźniej nie, ale nie ma czemu się dziwić. Minęło dziesięć lat, od kiedy ostatni raz mnie widział, a byłam zaledwie jedną z licznej gromady mało liczących się w towarzystwie dziewcząt, którym zainteresował się przez moment.
– Czy to ma dla ciebie znaczenie?
– Cóż, to trochę przykre, że jest się osobą, którą się natychmiast zapomina.
Lydia żywiła nikłą nadzieję, że słowa Nicholasa były szczere choćby przez tych kilka ekscytujących chwil, gdy trzymał ją w ramionach. Słuchając tego, co szeptał jej do ucha, miała poczucie, że znajduje się w objęciach kochanka. W rzeczywistości tylko ją przytrzymał, ponieważ omal nie zemdlała. Gdy jednak niósł ją do wewnątrz domu, w jego objęciach czuła się tak, jakby była w drodze do nieba. Wdychała jego zapach, słyszała słowa pełne tęsknoty, które napełniały jej serce nadzieją i oczekiwaniem. W chwili, gdy położył ją na sofie, odwrócił się i odszedł bez słowa, poczuła się opuszczona, a on więcej się do niej nie zbliżył.
Orkiestra zaczęła grać, panowie skłonili się przed partnerkami i Lydia sięgnęła do ozdobnej torebki po chusteczkę.
– Mamo Lyddy? – Rose spojrzała na nią z niepokojem.
– Tak to jest, kiedy rozpamiętuje się okoliczności własnego debiutu w towarzystwie – orzekła, dyskretnie wycierając łzy, które pojawiły się w kącikach oczu.
– Nie wydają się zbyt radosne – zauważyła Rose.
– Bo nie są – przyznała Lydia.
Dziewczyna zerknęła na przyrodniego brata, który stał za ich krzesłami, patrząc spode łba na całe towarzystwo.
– Było gorzej niż teraz? – spytała.
– Och, moja kochana, źle się bawisz? – zmartwiła się Lyddy.
– Jak mogę się odprężyć, skoro Robert stoi na straży?
– Jestem pewna, że on tylko stara się być opiekuńczy – zasugerowała Lydia.
– Wolałabym, żeby nie był. Nie mam pojęcia, dlaczego nie pozwala mi zatańczyć z lordem Abergele – dąsała się Rose.
Lydia również nie rozumiała tej decyzji.
– Przypuszczam, że nie bez przyczyny – powiedziała, gdyż przyzwyczaiła się do roli mediatorki pomiędzy rodzeństwem.
– Prawdopodobnie uważa, że lord jest łowcą posagów – ciągnęła buntowniczym tonem Rose – ale mnie to zupełnie nie obchodzi! Nie przyjechałam do Londynu po męża, tylko aby poznać stołeczne towarzystwo, nawiązać kontakty, może nawet zawrzeć przyjaźnie. Lord Abergele ma siostrę, której znajomości mogą być bardzo przydatne. Tymczasem Robert swoim postępowaniem zraził jej brata i nie mogę liczyć na zaprzyjaźnienie się z jego siostrą.
Co gorsza, dodała w duchu Rose, skoro brat odmówił w jej imieniu dobrze ułożonemu młodzieńcowi, który poprosił ją do tańca, to tego wieczoru nie mogła z nikim innym stanąć na parkiecie.
– Porozmawiam z nim – obiecała Lydia, choć nie wierzyła, żeby to wiele dało.
Robert by zbyt podobny do ojca; uważał, że wszystko wie najlepiej, i oczekiwał, że rodzina bezwzględnie mu się podporządkuje. Była od niego o trzy lata młodsza i miała świadomość, że niechętnie wysłuchałby jej opinii, nie mówiąc już o wzięciu jej pod rozwagę. Nie okazywał jej szacunku należnego macosze, natomiast traktował ją jak jeszcze jedną siostrę. Irytowała się, gdy tak jak tego wieczoru stał nad nimi, jeżąc się, ilekroć mężczyzna, którego uważał za nieodpowiedniego, zbliżał się do Rose. W ten sposób dawał znać otoczeniu, że jeśli w grę wchodzi bezpieczeństwo siostry, to nie ufa macosze.
W chwili, gdy Lydia zacisnęła ze złości usta i złożyła wachlarz, przechwyciła spojrzenie Hemingforda. Tym razem też się nie uśmiechnął, ale lekko skinął głową. Czyżby jednak sobie przypomniał? A może wcześniej ją rozpoznał, tylko świadomy swojej winy unikał jej wzroku? – zastanawiała się.
– A jednak cię pamięta – stwierdziła Rose i obrzuciła macochę uważnym spojrzeniem.
Lydia zorientowała się, że drży. Co się z nią dzieje? Przez lata udawało jej się zachowywać pozorny spokój, niezależnie od tego, co aktualnie odczuwała ani o czym myślała. Ostatni raz była tak zdenerwowana w dniu ślubu. Kolana się pod nią uginały i obawiała się, że nie zdoła dojść do ołtarza, jednak uniosła brodę, wyprostowała plecy i zmusiła się do uśmiechu. Zdecydowanie wolała nie pokazywać po sobie, jak bardzo jest przestraszona. Zależało jej na tym, żeby zwłaszcza przyszły mąż nie zorientował się w jej stanie ducha. Wypowiadając słowa małżeńskiej przysięgi, obiecała sobie w myślach, że przenigdy nie pozwoli, aby uczucia zawładnęły jej postępowaniem. Z wysiłkiem, ale jednak do dzisiejszego wieczoru udawało się jej dotrzymać sobie słowa.
W tym momencie Robert pochylił się ku Lydii i cicho powiedział:
– Zapomniałem, że go poznałaś w Westdene.
Tylko tego jej brakowało! Będzie musiała przekonać pasierba, że to była przelotna, nic nieznacząca znajomość. Jeśli Robert by się domyślił, że była zakochana w Nicholasie i że nadal reaguje na niego niezwykle emocjonalnie, niewątpliwie stanąłby na straży jej reputacji. Nie dość, że kwestionował jej rolę opiekunki siostry, skrupulatnie sprawdzając wszystkich potencjalnych adoratorów Rose, to jeszcze mógłby ją obwiniać o dawanie złego przykładu pasierbicy. W odruchu samoobrony odparła jego pytanie atakiem.
– A zatem masz krótką pamięć – orzekła. – Był tym, który mnie tobie przedstawił. Zabrał mnie na jeden z pikników, które organizowaliście w Westdene.
– Czy nie wspomniałaś, że raz czy dwa z nim zatańczyłaś? – wtrąciła się Rose.
– Naprawdę? – Lydia rozłożyła wachlarz, żeby ochłodzić twarz. – Cóż, to prawie na jedno wychodzi.
Chociaż, jak to określiła jej przyzwoitka, Nicholas okazywał jej osobliwe względy już po pierwszym tańcu. Obie był zdziwione, że składał jej wizyty oraz wybierał jako partnerkę do tańca, choć czerwieniła się i myliła kroki przy poszczególnych figurach. Nie zniechęcała go jej prowincjonalność, która objawiała się nieśmiałością, zakłopotaniem czy brakiem towarzyskiego wyrobienia. Innym mężczyznom, którzy początkowo przejawiali zainteresowanie jej osobą, wyraźnie to przeszkadzało. Tymczasem on podwoił wysiłki, żeby czuła się swobodnie, i stopniowo zaczęła przy nim rozkwitać.
Działo się tak do pewnego popołudnia. W trakcie spaceru po parku rzuciła, że nie rozumie, dlaczego poświęca jej tyle uwagi.
– Jeśli to aluzja, żebym cię opuścił – ostrzegł z udawaną powagą Nicholas – to przestań wyglądać na uradowaną, kiedy przychodzę z wizytą.
Lydia zaczerwieniła się i przez parę kroków wpatrywała się w ziemię, zanim wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby odpowiedzieć.
– Ja… nie chcę, żebyś… mnie zostawił – wyjąkała. – Lubię twoje towarzystwo.
– To dobrze – ucieszył się – bo nie zamierzam cię opuścić, dopóki nie zobaczę szczerego uśmiechu na twojej twarzy.
– Ale dlaczego? To znaczy, co to może mieć dla ciebie za znaczenie? Pani Westerly twierdzi, że nie jesteś… zainteresowany małż…
– Nie! – przerwał jej Nicholas. – Nie wymawiaj tego słowa w mojej obecności! – zawołał, udając przerażenie. – Życie oferuje znacznie więcej niż… – rozejrzał się, jak gdyby sprawdzał, czy nikt ich nie słucha – …małżeństwo. Możemy cieszyć się spacerem w parku w słoneczne popołudnie albo tańczyć ze sobą, prawda?
– Dzisiaj nie ma słońca – zauważyła posępnie Lydia, gdy zatrzymali się przed ścieżką obrośniętą smętnie wyglądającymi żonkilami.
Mimo ostrzeżeń pani Westerly, żeby nie oczekiwała zbyt wiele po sposobie, w jaki Nicholas ją traktował, ośmieliła się mieć nadzieję, że niepochlebna opinia o nim była tendencyjna i przesadzona, a on w gruncie rzeczy nie był lekkoduchem i utracjuszem.
– Możemy nadal cieszyć się sobą – ciągnął Nicholas – nie oczekując na weselne dzwony.
– Możemy – przyznała, zmuszając się do uśmiechu, choć nie była w stanie podnieść wzroku, by spojrzeć mu w twarz.
Jeśli wątła przyjaźń to wszystko, co ma jej do zaoferowania, postanowiła, to nie zrobi niczego, żeby go spłoszyć. Okazjonalne spotkania z szelmowsko dowcipnym i nieprzyzwoicie przystojnym młodym mężczyzną stały się jedynym jasnym punktem w jej przygnębiającej egzystencji.
– Poza tym… każdy wie, że nie szukasz żony – dodała. – A nawet jeśli zdecydowałbyś się ożenić, to na pewno nie wziąłbyś pod rozwagę kogoś takiego jak ja. Prawdopodobnie wiesz, że nie mam posagu?
– Oczywiście – przyznał. – Plotkarki dbają o to, żeby każdy mężczyzna w ciągu pięciu minut poznał wartość każdej debiutantki obecnej na salę balowej. Brak posagu nie wpływa na mój stosunek do ciebie.
Naturalnie, że nie, pomyślała Lydia, skoro nie bierze mnie pod uwagę jako ewentualnej kandydatki na żonę.
– Za każdym razem gdy proszę cię do tańca, twoją twarz rozjaśnia czarujący uśmiech. – Wziął ją pod ramię i poprowadził w głąb parku.
– Cóż, cudownie tańczysz – przyznała. – Pani Westerly utrzymuje… – Urwała, zdając sobie sprawę z własnej niezręczności.
– Nie przerywaj, chętnie usłyszę, co twierdzi pani Westerly. Zapewniam cię, że nie będę zdziwiony, choćby mówiła o mnie wszystko, co najgorsze. Na ogół przyzwoitki ostrzegają przede mną podopieczne.
– Dobrze, zatem uważa, że spędzanie z tobą czasu nie jest niczym złym, bo dzięki tobie się uśmiecham i w związku z tym wyglądam bardziej atrakcyjnie i mogę się spodobać dżentelmenom szukającym kandydatki na żonę.
– Ach tak! – Nicholas się zaśmiał. – To dlatego pozwala mi bezcześcić twój salon moją obecnością.
Lydia skinęła głową, poczuwszy coś w rodzaju zażyłości, gdy swobodnie rozmawiając, szli ramię w ramię.
– Nadal jednak, gdy próbuję rozmawiać z jakimś mężczyzną, zaczynam się czerwienić i jąkać, tak że biorą mnie za prowincjonalną gęś. Takie zachowanie można wybaczyć jedynie spadkobierczyni fortuny albo arystokratycznego tytułu.
– Odnotowałem, że dziś się nie jąkałaś – zauważył Hemingford.
– Rzeczywiście, ale nie wiem dlaczego.
– Mogę ci to wyjaśnić. Byłaś swobodna i naturalna, bo nie starałaś się wywrzeć na mnie wrażenia, mając świadomość, że nie nadaję się na kandydata na męża ani nie chcę nim zostać. Przyzwoitka zapewne cię poinformowała, że w mojej rodzinie jest sporo złej krwi – dorzucił nonszalancko Nicholas. – Pierwszy Rothersthorpe był korsarzem. Tytuł szlachecki nadała mu królowa Elżbieta Pierwsza w uznaniu jego zasług w wojnie z Hiszpanią.
– Wszyscy w towarzystwie to wiedzą. Główny zarzut wygłoszony pod twoim adresem przez panią Westerly, to brak pieniędzy. Twierdzi, że właśnie dlatego zapraszasz mnie na spacery, a nie na przejażdżki po parku.
– Stara jędza – rzucił pod nosem Hemingford. – Niemniej ma rację. Rzeczywiście pieniądze przeciekają mi przez palce, nie potrafię utrzymać ich dłużej niż pięć minut. A jednak – dodał, rzucając Lydii zagadkowe spojrzenie – chyba ani razu nie pomyślałaś, że spacery ze mną to strata czasu, prawda? Także wtedy, gdy w pobliżu nie ma potencjalnych zalotników, którzy byliby świadkami, że potrafisz się uśmiechać i wypowiadać całe zdania bez zająknienia.
Serce Lydii przyspieszyło rytm. Jeśli odgadł, co ona do niego czuje, to czy nie przerazi się i nie zniknie z jej życia?
– Rozśmieszasz mnie wówczas, gdy nachodzi mnie przygnębienie i moja życiowa sytuacja wydaje mi się beznadziejna – wyznała, mrugając powiekami, by powstrzymać napływające do oczu łzy.
– Zapamiętam sobie, że ilekroć nasze drogi się skrzyżują, moim obowiązkiem jest sprawianie, że się uśmiechniesz – odparł Nicholas.
Ile razy z nim tańczyła, jadła podaną na balu kolację czy przechadzała się tak jak teraz, z dłonią na jego przedramieniu, wpatrując się w błyszczące niebieskie oczy, gdy się ku niej odwracał, odnosiła wrażenie, że znika ciemna chmura, wisząca nad jej głową.
– Życie jest zbyt krótkie, by trwonić je na martwienie się tym, co może albo nie może się zdarzyć, panno Franklin. Powinniśmy się cieszyć każdym darowanym dniem i nie myśleć o przyszłości. Niech się dzieje, co chce.
Powstrzymała się przed ostrą odpowiedzią. Dobrze mu mówić! Ma dach nad głową, regularny dochód, choć w jego mniemaniu mizerny, zapewnione miejsce w londyńskiej socjecie. A co najważniejsze, nie musi się żenić, chyba że zechce.
Lydia porzuciła wspomnienia i powróciła do teraźniejszości. Ciekawe, czy teraz jest żonaty? – zadała sobie w duchu pytanie, obserwując, jak Nicholas uśmiecha się do pulchnej panny, wykonując kolejną figurę taneczną.
Po wyjściu za mąż za pułkownika Morgana rozmyślnie unikała dowiadywania się o Hemingforda. Nie chciała przeczytać w gazecie ogłoszenia o jego zaręczynach ani dowiedzieć się, że znalazła się kobieta, dla której był gotów zrezygnować z dotychczasowego beztroskiego trybu życia. Wolała pozostać w nieświadomości co do losów Nicholasa, pewna, że ciężko by zniosła wieść o jego ślubie. Miała obowiązki wobec męża, któremu wiele zawdzięczała, a poza tym nie chciała go zawieść.
– Czy to znaczy, że jest twoim przyjacielem, Robercie? – Zdezorientowana Rose przeniosła wzrok z macochy na brata.
– Już nie. Nie wspominałem o tym, ale… – Poruszył się zakłopotany. – Cóż, jeśli koniecznie musisz wiedzieć, trochę się poróżniliśmy. Nie rozmawiałem z Rothersthorpe’em od czasu ślubu Lydii z naszym ojcem – odparł, po czym zwrócił się do macochy: – Nie powiedziałem ci o tym, no cóż, bo…
Rothersthorpe’em? – powtórzyła w myślach Lydia. Zatem odziedziczył tytuł po ojcu. Zrobiło się jej przykro, uświadomiła sobie bowiem, że oddalili się od siebie tak bardzo, iż o tym nie wiedziała.
– Mama Lyddy mówiła o nim pan Humming, zdaje się – zauważyła Rose.
– Hemingford – poprawił ją Robert. – To jego nazwisko. Po śmierci ojca odziedziczył tytuł i obecnie jest wicehrabią Rothersthorpe. Wydawało mi się, że powinnaś to wiedzieć – dodał pod adresem macochy.
– Nie miałam pojęcia – odparła Lydia.
Usilnie omijała nazwisko Nicholasa w rubryce towarzyskiej „Weekly Messenger”, więc przeoczyła i tę wiadomość. Cóż, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Wystarczająco trudno było jej przyzwyczaić się do pułkownika Morgana jako męża. Wzbudzenie podejrzenia, że została żoną jednego mężczyzny, opłakując niestałość innego, nikomu nie wyszłoby na dobre. Mało tego, w zaistniałej sytuacji mogłoby tylko zaszkodzić.
– Robercie, przecież wiesz, że nie miałam i nie mam zwyczaju śledzić nowinek towarzyskich. Zostawiłam ten świat za sobą, gdy wyszłam za mąż za waszego ojca.
– Dopiero co mówiłyście o nim i się w niego wpatrywałyście.
Nie odpuści, pomyślała z westchnieniem Lydia. Dopiero teraz pokaże, co potrafi.
– Próbowałam przestrzec Rose, żeby miała się na baczności. Nie chcę, żeby uległa jego pozornemu urokowi.
Robert obrzucił ją badawczym spojrzeniem, tak bardzo przypominającym Lydii jego ojca. Miał takie same przenikliwe zielone oczy jak pułkownik, mocno zarysowane brwi, które często marszczył, i taki sam orli nos. Z wyglądu był bardzo podobny do pułkownika.
– Nie musisz się martwić – powiedział. – Potrafię ochronić siostrę przed tym, co niepożądane.
Lydia i Rose jednocześnie odwróciły się do niego plecami, rozłożyły wachlarze i zaczęły energicznie nimi poruszać. Wszyscy mężczyźni są niemożliwi! – pomyślały zgodnie, a Lydia dodała: zwłaszcza przystojni czarusie w rodzaju Rothersthorpe’a. Nie chciała na niego patrzeć, a jednak dobrze wiedziała, kiedy odprowadził pulchną pannę do przyzwoitki, i zawrócił, najwyraźniej zmierzając w ich stronę. Spięła się cała w oczekiwaniu na nieuchronną konfrontację. Lepiej, żeby jego pierwsze słowa były prośbą o wybaczenie za to, że opuścił ją w chwili, gdy go najbardziej potrzebowała.
Zatrzymał się o parę kroków od jej krzesła, na ustach błąkał mu się lekko ironiczny uśmiech. Potrzebowała całej siły woli, żeby nie wstać i nie wymierzyć mu policzka. Musiała sobie przypomnieć, że znajduje się na sali balowej i nie wolno jej wywołać sceny, która mogłaby zaszkodzić Rose. Wzięła głęboki oddech i złożyła wachlarz.
Potrafisz być uprzejma i pełna godności, powiedziała sobie w duchu, choć serce jej łomotało, w ustach zaschło, a kolana drżały. Już nie jesteś łatwowierną osiemnastolatką, lecz dojrzałą kobietą z doświadczeniem, która nie będzie się czerwienić i jąkać tylko dlatego, że przystojny mężczyzna poświęci jej łaskawie nieco uwagi.