Nienawiść - ebook
Nienawiść - ebook
Warszawa, rok 2084. Miłość, powab i czysty rozum to tylko nazwy tabletek poszerzających możliwości tych, których na nie stać. W mieście rządzonym zasadą segregacji generacyjnej i przepełnionym uchodźcami z najbiedniejszych krajów świata - Kuwejtu, Emiratów Arabskich i Arabii Saudyjskiej – zostaje popełnione morderstwo. Na miejscu zbrodni śledczy znajdują zapiski sprzed 70 lat, dziennik pisany nienawiścią. Już nic nie będzie takie jak wcześniej.
Nowa książka Michała Zygmunta to trzymający w napięciu antykryminał SF, a zarazem dystopia, w której autor przekonująco kreśli wizję kształtu świata będącego efektem dzisiejszej erupcji agresji w sferze polityki i debaty publicznej.
Michał Zygmunt (1977) – człowiek-orkiestra, zdarzyło mu się prowadzić talk-show, współtworzyć queerowy magazyn, publikować w opanowanym przez PiS tygodniku i kandydować na prezydenta Wrocławia z ramienia happeningowego komitetu Gwiazdy we Włosach. Autor powieści New Romantic (2007) i Lata walk ulicznych (2010), współautor antologii prozatorskich Wolałbym nie (2009) oraz Mot Nord - podróż na północ (2012). Stypendysta Dagny (2011), PISF (2013), MKiDN (2013) oraz Wyszehradzkiej Rezydencji Literackiej (2014). Nominowany do nagrody Superhiro 2010 za Lata walk ulicznych, finalista, z Karolem Radziszewskim, nagrody filmowej PISF i MSN za projekt Męczeństwo Sebastiana (2012). Grał w filmach Karola Radziszewskiego - Ludwika Wittgensteina w MS101 (2012) i Antoniego Jahołkowskiego w Książę (2014).
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64682-27-8 |
Rozmiar pliku: | 847 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rękopis znaleziony na miejscu zbrodni
Jadąc do starca zamordowanego na rogu Radości i Przekrwionych Mięśni, pomyślałem, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów.
P o w a b sennie rozpłynął się w moich żyłach, lekko z a g ę ś c i ł nastrój, odczuwałem przyjemną stabilność. Poprzedniej nocy spałem znakomicie, tylko przez kilkanaście minut przewracałem się z boku na bok, w chwilach wyśnionej zapaśniczej walki. Byłem radzieckim wrestlerem na zawodach olimpijskich w Moskwie roku 1980. Przed decyzją mocarstw Zachodu o wycofaniu się z rywalizacji nie należałem do faworytów, ale bojkot igrzysk wcale mnie nie ucieszył – przyjemniej jest przegrać z najlepszymi, niż zwyciężać ze słabeuszami… Finałową walkę z reprezentantem NRD toczyłem więc w głębokim smutku. Przygotowałem nawet specjalny makijaż, z charakterystycznymi zaciekami o nieregularnych kształtach, jakbym płakał gęstymi, atramentowymi łzami. Z trybun słyszałem niesympatyczne uwagi na temat oprawy moich oczu; zdaniem niektórych kibiców przypominała ona kształtem odbyt kałamarnicy. Makijaż przyniósł niebywały efekt. Nie tylko przekonałem wszystkich, że jestem zasmucony światowym bojkotem igrzysk, co przyniosło mi wiele korzyści natury politycznej, ale też wybiłem mojego przeciwnika z rytmu, dzięki czemu zwycięstwo stało się łatwiejsze…
Działanie eliksiru pogłębiło się, gdy zwróciłem uwagę na niesamowity kąt, pod jakim promienie słońca łamały się na filtrze ozonowym, oświetlając ulicę ognistozłotym poblaskiem. Poczułem przyjemne odprężenie w mięśniach kręgosłupa i nieco osunąłem się w fotelu, na chwilę tracąc kontrolę nad kierownicą. Na szczęście z naprzeciwka nie jechał żaden pojazd, co jednak nie przeszkodziło mi w krótkiej zadumie nad kruchością człowieczej egzystencji. Myślałem o tysiącach młodych ludzi, których życie kończy się przedwcześnie; każdego roku, na każdym kontynencie – cóż za niesprawiedliwość! Ciosy w Zasadę Biologizmu, jeden z filarów naszego pokoju społecznego, bolą najbardziej, gdy zadaje je sama biologia.
Przester czekał na mnie pod ulubionym barem z pączkami, wciśniętym w wysoki płot, otaczający Osiedle Młodej Nadziei. Wyglądał efektownie jak zawsze, w swoim elastycznym, żółtym płaszczu, hełmowej czapce stylizowanej na nakrycia głowy przedwojennych gwiazd Hollywood i okularach w grubej, fałdowanej oprawce. Przester był wśród nas najmodniejszy, jak każdy, kto zupełnie nie zwraca uwagi na trendy.
– Nie znoszę pracować tak wcześnie… zaraz, zaraz, nie wyglądasz najlepiej. – Spojrzał mi surowo w oczy. – Przesiadaj się natychmiast, ja prowadzę. Po p o w a b i e nie wolno prowadzić przez co najmniej godzinę!
Ruszył z piskiem opon. Sięgnąłem do torby z pączkami, zatopiłem zęby w jeszcze ciepłym cieście, oblepionym lukrem. Smak był intensywny i szczery jak intencje złotej rybki, co właśnie obiecała spełnić trzy dowolne życzenia.
– Wciąż nie dali im zezwolenia na przejście za płot – powiedział Przester. – Próbowałem ich poprzeć w urzędzie, i nic. Żadne argumenty nie działają. Nawet to, że znów pobili sprzedawczynię…
– Ale kto? L u z e r z y?
– Żebym to ja wiedział. Pewnie tak, ale miejscy nigdy ich nie złapali. Za mały kaliber.
– Do czego to doszło, brat bratu nie pomaga…
– Władzy na rękę, żeby sklep się zamknął. Cukier tuczy. Szybko zmieniający się poziom insuliny powoduje odkładanie się tkanki tłuszczowej. Ścianki naczyń krwionośnych zarastają żółtawą breją, rośnie prawdopodobieństwo wystąpienia zawału serca i chorób nowotworowych. Szkoda gadać. Wprowadź mnie lepiej w temat.
– Wiem tyle, że to zabójstwo – odpowiedziałem. – Ofiarą jest jakiś s t a r i k, mieszkał samotnie. Właściwie to nie powiedzieli nic więcej, wyrwali mnie ze snu.
– Zabójstwo… Jestem zdania, że zabójstwa wcale nie są najgorszymi przestępstwami – oznajmił Przester.
– Jak to?
– Ano tak, że co prawda prowadzą do skutków najdalej idących, nie dają się odwrócić i ogólnie są nieprzyjemne dla wszystkich zaangażowanych, ale przecież nie są najpowszechniejsze. Przeciwnie, są jednymi z przestępstw najrzadziej występujących! Przeciętny obywatel nie padnie ofiarą morderstwa, nie będzie też musiał opłakiwać zabitego przyjaciela i członka rodziny… Prawdziwymi problemami są drobne kradzieże, rozboje, zakłócenia porządku! Ile razy doświadczyłeś zabójstwa? Oczywiście poza pracą, jako obywatel. Nigdy, prawda? Pewnie nie widziałeś nawet trupa leżącego gdzieś na chodniku, wtulonego czule w poszczerbioną kostkę Bauma. A pijackiej imprezy po nocy czy włamania do piwnicy? Kradzieży roweru? Jakichś werbalnych zaczepek, drobnej kradzieży, może nawet pobicia? To są prawdziwe przestępstwa. Zabójstwa jarają tylko zboczeńców, którzy przyszli do policji w nadziei na obcowanie ze świeżą, obcą tkanką. Lubisz, Kronos, obce tkanki?
– Nie lubię – odpowiedziałem. – Może w seksie, w rozsądnych ilościach. Ale i tu nie przepadam. Transilvia narzeka, że unikam… wiesz… zaspokojenia oralnego. Smak nie do końca mi odpowiada.
– Nie lubisz obcej tkanki – Przester pokiwał głową. – To naturalne. Obca tkanka wprowadza dezorientujące napięcie na poziomie subatomowym. Chcesz po prostu dobrze wykonywać swoją pracę. Jesteś profesjonalistą, nie dewiantem. Tymczasem taki Sekretar na widok krwi czy śluzu, dostaje niepohamowanego ataku radości…
Przerwałem Przesterowi gwałtownie, szarpiąc go za rękaw mundurowej bluzy. Coś gorącego i gniewnego wybuchło mi w płucach i pomknęło wzwyż, do gałek ocznych, raptownie zmieniając kolorystykę świata. Logika uniwersum runęła jak biali przechodnie, jak kwiaty w ziemskim jądrze – oko człowiecze stało się białe, domy stały jednolitym błękitem, a nad rdzawożółtym niebem unosiła się łuna bijąca z jednego, konkretnego miejsca, może kilometr od nas, miejsca znaczonego występkiem. Przester nie protestował, przyzwyczajony do moich reakcji; od lat rozumieliśmy się bez słów. Zwolnił, nachylił się nad kierownicą i szepnął:
– W którą stronę?
Nie byłem w stanie odpowiedzieć, podniosłem więc trzęsącą się dłoń i wskazałem kierunek: w lewo. Przyspieszył, ledwie wyminął samobieżny stragan z warzywami i pomknął wskazaną ulicą, potęgując pulsujące we mnie emocje. Czułem je coraz wyraźniej, silniej od własnych: odrobina dumy zmieszanej ze wstydem, zatopione w ogromnej masie lęku, zbyt wyraźnego, by aktywność obiektu była legalna. Z pewnością nie chodziło o poważne przestępstwo, czułbym się znacznie gorzej, ale ktoś w okolicy złamał właśnie prawo i chyba ma wyrzuty sumienia.
Odnalezienie sprawcy nie zajęło nam wiele czasu. Gdy wyjechaliśmy na rondo, z którego widać było kilka bloków mieszkalnych, spożywczy market i szkołę, Przester od razu skierował się w stronę liceum. Zasada brzytwy Ockhama: jeśli ktoś czyni zło, to najpewniej młodzieniec. Zaparkowaliśmy przy chodniku, specjalnie się nie kryjąc; radiowóz był nieoznakowany, a my wyglądaliśmy zwyczajnie, jak para niedopasowanych gejów – jeden modniś, choć męski i zdecydowany w ruchach, drugi nieśmiały, wycofany, sprawiający wrażenie pasywnego w seksie nerda.
Palili papierosy za szkolnym murem, chroniąc się za potężnym pniem wyschniętego drzewa i kontenerem na odpadki. Dziewczyna zareagowała całkowitym spokojem, jakby spodziewała się wpadki; wywołało to we mnie silne podejrzenia, ale nie byłem w stanie jej p r z e c z y t a ć. Za bardzo absorbowały mnie emocje chłopaka, a ona nie generowała właściwie żadnych zaburzeń. Uznałem, że to jakiś narkotyk. Tymczasem Przester powoli skanował jej nadgarstek; wyświetlony hologram ukazywał ogromną, trzypiętrową willę z ogrodem w stylu angielskim. To wyjaśniało sprawę. Należała do zamożnej, stabilnej klasy, do kruchej warstwy fundującej to społeczeństwo, zapewniającej resztki spokoju i punkt odniesienia dla armii l u z e r ó w, i jeszcze liczniejszego morza m a r z y c i e l i. Musieliśmy ją wypuścić, zresztą było nam to na rękę; zawsze lepiej rozbić zakochaną parę przestępców, samotni radzą sobie znacznie gorzej. Chłopak i bez tego był przerażony, ale dzielnie starał się trzymać s t y l. Imponowała mi jego klasa. Przester pogardliwie komentował skromne mieszkanko w bloku i mopedy piaskowe, wyświetlone na hologramie, groził mu aresztem, a Gijom – tak miał na imię – spokojnie, z pochyloną głową, przepraszał za sprawienie kłopotu i zapewniał, że to absolutnie pierwszy raz. Nie okazywał lęku, nie błagał o litość, nie zachowywał się jak przyparte do muru, zaszczute zwierzę; tak postąpiłoby na jego miejscu wielu rówieśników w innych czasach, w realiach innych kultur. Nie był też agresywny, choć drobne zarodki strachu i agresji tliły się gdzieś w gnieździe jego osobowości. Maskował je znakomicie, trzymał się prosto, patrzył w oczy; mógłby uczyć s t y l u niejednego przedstawiciela wyższej klasy…
– Znalazłem te papierosy – mówił. – Na naszym osiedlu wiele osób pali… Zresztą wie pan, Ursynów nie jest bezpieczny.
– Znalazłeś? Tak sobie leżały? Masz mnie za idiotę? Czy masz mnie za debila, pytam?
Przester podnosił głos, a chłopak, mimo że wyraźnie przestraszony, wciąż zachowywał twarz. Przełknął ślinę i odpowiadał najuprzejmiej, jak tylko umiał. Naprawdę znalazł papierosy na trawniku, w pobliżu baru motocyklowego. Chciał spróbować, bo nigdy wcześniej nie palił. Dziewczyna już dawno wpadła mu w oko, dotąd nie miał szans z powodu dystansu klasowego, pomyślał, że to jego szansa. Że jej zaimponuje. Rozumiałem go.
– No i widzisz, nawet nie poruchałeś – mówił Przester. – Wiesz, ile ci grozi? Do pięciu lat. Do pięciu lat durnego życia, za te dwie niedopalone fajki. Albo i więcej, bo przecież widzę, że białoruskie. Więc z przemytu. A przemyt nielegalnej substancji to będzie do piętnastu.
– Proszę… – wyszeptał chłopak. – Wiem, że popełniłem poważny błąd. Mogę go naprawić, proszę tylko wskazać sposób. Proszę mnie pouczyć chociaż, może jakieś prace społeczne…
Widziałem, że traci już opanowanie, że mięśnie twarzy zaczynają falować, pchnięte wyładowaniem emocji, że rogówka oka staje się bardziej wilgotna, uderzył mnie wreszcie jego straszliwy smutek, jego szczery, niepowstrzymany strach. Zachwiałem się i wciągnąłem głęboko powietrze – z e t k n ę l i ś m y się mocno, tak jak od dawna nie zetknąłem się z żadnym podejrzanym. Musiałem pomóc.
– Kolego komisarzu, może odpuśćmy chłopakowi. Nienotowany, widać, że ogarnięty… Po co ma się zmarnować. Może trochę p o w a b u ?
Przester odtrącił moją wyciągniętą dłoń.
– Komisarzu Kronos, proszę nie częstować podejrzanego. Zresztą dlaczego proponuje pan rozwiązania niezgodne z prawem? Procedura jest jasna: złoczyńcę przyłapanego na gorącym uczynku należy odwieźć na komisariat…
– Ale przecież czasem odstępujemy od tej zasady.
– Myśli pan o sytuacji, w której złoczyńca staje się dla nas… przydatny?
– Tak. Kiedy ma oczy po obu stronach głowy, kiedy nadstawia uszu, kiedy co tydzień melduje nam, co dzieje się na osiedlu, zwłaszcza w kręgach posiadaczy białoruskich papierosów… Jeśli robi to regularnie, jeśli mówi całą prawdę, zapominamy o jego przewinieniu… nigdy nie trafia za kratki!
Kiedy wsiadaliśmy do radiowozu byłem szczęśliwy. Szczęściem chłopaka, rzecz jasna. Moje emocje, skompresowane pod ciśnieniem uczuć podejrzanego, rozpłynęły się w sennym strumieniu p o w a b u. Jechaliśmy szybko, sprawnie wymijając nieliczne auta. Budynki stawały się coraz starsze, coraz bardziej szare. Mniej było płotów, aż w końcu całkiem znikły, pozostawiając nienaruszoną strukturę ulicy, odsłoniętą bezwstydnie, porzuconą. Śródmieście – dzielnica s t a r i k ó w i nielicznych młodych bezrobotnych – największy z ropni na owrzodzonym ciele stolicy.
Miejsce zbrodni mieściło się w jednym z bloków mieszkalnych sprzed stu lat, częściowo już zniszczonych (podziwiałem kreatywność mieszkańców, zaklejających kolorowym tynkiem szczerby w elewacji), wciąż jednak emanujących pewnym urokiem. Przed wejściem zgromadził się tłum ciekawskich, na ogół ekscentrycznie ubranych staruszków. Na ławce pośrodku podwórka siedziało trzech młodych Dubajczyków żujących liście porzeczki. Patrzyli na nas obojętnie, ruszały się tylko ich żuchwy. Wokół nich wyczuwałem pustkę.
– Skąd tutaj czarni? – spytałem.
– Namnożyło się tego po osiedlach. Tu mieszkają głównie ci z Emiratów, pracują w segregacji śmieci i w porcie rzecznym. Podobno na Gocławiu najwięcej teraz Saudyjczyków, ale sam nie wiem, nie byłem tam od lat – Przester splunął i lekko popchnął mnie do środka, obok umundurowanych krawężników, usiłujących zaprowadzić porządek wśród gapiów.